Zbigniew Peć „Lew”

Archiwum Historii Mówionej
  • Co pan robił przed wybuchem wojny?


Urodziłem się, może zacznę od tego, na Mokotowie, ulica Puławska 17, niedaleko przy Rakowieckiej. Chodziłem do pierwszej szkoły, do podstawówki na ulicy Narbutta (kolejka chodziła z placu Unii Lubelskiej, jak dzisiaj pamiętam), aż do śmierci Piłsudskiego. Później przeprowadziliśmy się w inne miejsce, na ulicę Emilii Plater, tu zacząłem chodzić do szkoły podstawowej. W związku z powyższym rodzice dowozili mnie do szkoły podstawowej w parku Traugutta, „dwunastka” tam była. Tam zaczęła się już prawdziwa lekcja wychowawcza od mojej pierwszej wychowawczyni, Frankowska się nazywała. To była żona legionisty i o dziwo, pierwsza nasza lekcja po uroczystym otwarciu roku szkolnego 1 września (nie pamiętam w tej chwili [roku] dokładnie), to zaprowadziła nas na ulicę Zajączka, gdzie mieszkała jako żona byłego legionisty. Tam rozpoczęło się pokazywanie: „To mundur mego męża, szabla, którą walczył”. Cała historia jej męża w czasie I wojny światowej. To była pierwsza, którą do dzisiaj pamiętam, prawdziwa wychowawcza lekcja patriotyzmu. Już nie mówiąc o innym wpajaniu patriotyzmu ze szkoły. Oczywiście, jak zmarł Piłsudski, a później jak Rydz-Śmigły otrzymał buławę, byłem osobiście z częścią szkoły na placu Piłsudskiego, gdzie wręczono Rydzowi-Śmigłemu buławę. To był gest na pewno też patriotyczny od samego początku.
W 1938 roku tworząc rodzinę, atmosferę, byliśmy między innymi na Kresach Wschodnich. Prawie cały miesiąc to trwało. Przejechaliśmy własnym samochodem (ojciec, ja, moja mama i siostra), począwszy od Warszawy, Lwów, Stanisławów, później na północ, Gródek Jagielloński, Sarny, aż do Wilna. W Wilnie zakończyliśmy tę całą wycieczkową imprezę. Wiadomo, Kresy Wschodnie, w większości był inny tryb życia w centralnej Polsce, w Warszawie, inny tryb na Kresach Wschodnich. Ale wszystkie miejsca bitewne, wszystkie muzea, które były stworzone w tym czasie na ziemiach wschodnich, myśmy odwiedzali. To była prawdziwa historia naszego patriotyzmu. To wszystko trwało mniej więcej do II wojny światowej. Tradycją moich rodziców było to, że wyjeżdżaliśmy na tak zwane letniaki, tak można stwierdzić. Wyjeżdżaliśmy w maju do swojej posiadłości, rodzice mieli niedaleko, na pograniczu Płudy–Choszczówka, koło Legionowa, w tym kierunku.

Wracaliśmy w ostatnich dniach lipca na swoje miejsce zamieszkania, wtedy mieszkaliśmy na Sierakowskiej. To wiązało się z tym, że Niemcy kazali opuścić ojcu mieszkanie na Emilii Plater i żeśmy się przeprowadzili na Sierakowską, bliżej Dworca Gdańskiego, gdzie później cała moja gehenna się rozpoczęła. Kiedy ojciec jako oficer rezerwy został powołany do obrony Warszawy, zabronił mamie się ruszać z tego miejsca, dopóki nie zakończy się okres wojny. Ale pomimo przekonań, jak kobieta zobaczyła, że jest wojna, uciekamy z Warszawy. Chyba dwa czy trzy razy jechaliśmy. Dojeżdżamy do Warszawy Praga, płonie Bródno, dawniejsza dzielnica Warszawy, do tej pory jest, tylko jest rozbudowane inaczej. Tak że zakończenie kampanii wrześniowej ojca zastało w Warszawie, nas natomiast z moją mamą i siostrą w Choszczówce. Tak bym określił okres do zakończenia kampanii wrześniowej.


  • Jak wyglądało wasze życie podczas II wojny światowej? Jak się utrzymywaliście, gdzie mieszkaliście?


Mieszkaliśmy w Warszawie. Później przeprowadziliśmy się na Sierakowską ze względu na zakwaterowanie Niemców w naszym mieszkaniu. To było ładne mieszkanie, dlatego być może wybrali. Paru folksdojczów ujawniło się w tym domu.

Ojciec był przedsiębiorczy, prowadził interesy oprócz pracy, którą miał etatowo, był naczelnikiem zaopatrzenia w MZK, obecnie Miejskie Zakłady Komunikacyjne w Warszawie. Na Jasnej miał fabryczkę, na Sierakowskiej fabryczkę miał. Oprócz zasadniczych spraw, które kontraktował z przedsiębiorcami, jeszcze po cichu pewne sprawy [załatwiał] w późniejszym okresie. W roku 1943 nawet [robił części] do „Błyskawic”, czyli polskie steny tak zwane, które w tym czasie były produkowane w Polsce. Tam nawet również produkowano.

Nam się źle nie powodziło przed wojną, w czasie wojny również, dlatego, że interesy zawsze były sprzyjające do robienia gotówki. Z tym, że ojciec bardzo współczuł wszystkim, szereg osób przychodziło, pomagał nie tylko finansowo, ale w posiłkach, w wolontariatach wojennych, jak można w tej chwili powiedzieć.

Rozpocząłem szkołę Kopczyńskiego, to jest na Powiślu, na skarpie wiślanej, od Karasia prosto się szło na skarpę, tam była ta szkoła mechaniczna. Z tym, że była pseudomechaniczna, bo mechaniki tygodniowo mieliśmy dwie, trzy godziny, aby zamaskować tę szkołę. Ciekawa sprawa była, bo język niemiecki wykładał jeden z naczelników Arbeitsamtu, czyli biura pracy czy coś w tym sensie. Zawsze mówił, że jeśli coś się stanie, to żeby go powiadomić, to on działał, żeby zwolnić kogoś z łapanki czy coś w tym sensie. To był Niemiec oczywiście, po polsku też potrafił mówić, ale był raczej nie z frontu hitlerowskiego, a współczuł ludziom. To byłoby, co do szkoły. Zrobiłem małą maturę oczywiście. W szkole koleżeństwo było, to była szkoła męska, mieliśmy różne zapatrywania, ale raczej wszystko szło w kierunku patriotyzmu. Po cichu się różnie mówiło, nie zawsze głośno można było wszystkie wypowiedzieć.

 

Mój ojciec w 1939 roku już należał do ZWZ, Związku Walki Zbrojnej, był jednym z organizatorów I Batalionu Stare Miasto, Starówka, którego rotmistrz „Bończa” był dowódcą. Ojciec był w gronie założycielskim batalionu pod pseudonimem porucznik „Siwek”. Był najpierw w 3. kompanii porucznika „Wilka”, w dowództwie plutonu, a później przeszedł do dowództwa batalionu jako oficer do spraw broni, czyli zaopatrzenie w broń dla batalionu przed Powstaniem, jak i w czasie Powstania. Na jego barkach się to wszystko opierało. W czerwcu 1944 roku ojciec powiedział… Ja to widziałem, dlatego że miałem szereg spraw, kiedy mieszkanie było wolne, nieraz sobie człowiek tam wpadał, jak szedł ze szkoły. Dwa, trzy razy [trafiłem] na grono mężczyzn, którzy akurat tam siedzieli chyba przy piwie czy wódce, nie widziałem, ale pewne tematy rozwiązywali. W związku z powyższym w czerwcu, jak już było wszystko zaawansowane, kiedy front wschodni jakoś inaczej działał, powiedział: „Słuchaj, w dniu takim a takim bądź w domu w Warszawie. Tam złożysz przysięgę do Armii Krajowej”. No i tak się stało. W związku z tym, że formowane były poszczególne kompanie w różnych dzielnicach, na Starym Mieście w zasadzie, to do 3. kompanii porucznika „Wilka”, o której jeszcze później parę słów powiem, złożyłem przysięgę na początku czerwca, przed zakończeniem roku szkolnego. Przysięgę [złożyłem] wśród swoich trzech kolegów, których ściągnąłem: Zagoński Stanisław, już nie żyje parę lat, Wojciechowski Jurek, którego nie spotkałem już po wojnie. Jeszcze parę nazwisk, których w tej chwili nie mogę określić. Przed Powstaniem oczywiście otrzymaliśmy pewne zadania. Sztab batalionu był na Trębackiej, jak w stronę placu Teatralnego się idzie, to po lewej stronie, numer chyba 32, już nie pamiętam. Dostaliśmy zadanie w trzech w zasadzie (Wojciechowski, Nagoński i ja), żeby przewieźć część zaopatrzenia batalionu na Stare Miasto, na ulicę Piwną, gdzie sztab później się przemieszczał. Przed samym Powstaniem to było. Parę godzin to trwało, bo ze dwa czy trzy razy dorożką przewoziliśmy benzynę, kotwiczki. Później się dowiedziałem, że to było doświadczenie z getta. Jak w kanałach przechodzili albo coś, to trzeba było wyciągać, żeby przejście zrobić. To chyba się później przydało, też parę słów powiem. Inne rzeczy [przewoziliśmy], które były w skrzynkach, trochę pod strachem, ale woźnica to dorożkarz warszawski, to zawsze jakoś omijał. Zresztą to kawałek drogi, bo z Trębackiej na Piwną to niedaleko, kawałek Miodowej, plac Zamkowy, Świętojańską i do Piwnej. To było co do działalności, do Powstania.

  • To była pierwsza pana akcja?


To było pierwsze zadanie, które wykonałem. Może nie tyle akcja, bo to nie zbrojna akcja była, a zadanie, woziliśmy zaopatrzenie dla batalionu przypuszczalnie ze starego miejsca na nowe miejsce.

  • Proszę powiedzieć jeszcze o momencie w czerwcu 1944 roku, kiedy pan razem z kolegami składał przysięgę. Co pan wtedy czuł? Jak pan zareagował na to, że tata panu o tym powiedział?


Człowiek zawsze wyczuje. Pomimo że jeszcze młody byłem, wyczułem, że przecież ojciec na pewno… Byłem święcie przekonany, dlatego że już parę razy spotykałem w mieszkaniu niechcący, jak człowiek wpadał, że zbierało się grono pewnych ludzi, którzy nie byli dla mnie znajomi. Ale ojciec zawsze spławił: „Uciekaj, teraz nie mam czasu, bo mam kolegów”, coś w tym sensie. Tak że to dla mnie nie było żadnym wielkim zaskoczeniem, ale czułem, jako młody chłopak, wtedy miałem szesnasty rok, że coś mogę zrobić. A zresztą co dużo mówić, przecież Warszawa brzmiała, cała stolica była (powiem w cudzysłowie) podminowana chęcią wyzwolenia się spod okupacji.

 

Biorąc pod uwagę to, że człowiek widział (nieraz osobiście widziałem), jak Niemcy rozstrzeliwali na Nowym Świecie przy Świętokrzyskiej, po prawej stronie i po lewej też… Po lewej nie widziałem, bo to było później. Akurat do szkoły jechałem tramwajem, wysiadłem przy Kopernika, bo wtedy tramwaje tam chodziły. Zablokowane było i tu gdzie są filary, vis-à-vis posterunku policji, wyglądali zza zaułka. To nie było nic przyjemnego. Jak przywozili i rozstrzeliwali, oni padali, tam straż była, ale to są inne sprawy, tylko widziałem te rzeczy.

Tak że nie było to dla nas nowością, przecież pokazywali wisielców i tak dalej, tak że Warszawa podminowana. Nie tylko młodzież, ale i starsi. Zresztą co tu dużo mówić? Sam wybuch Powstania to był wielki entuzjazm nie tylko wśród młodzieży, starszych, ale wśród kobiet wszelkiego przekroju wiekowego.

  • Przejdźmy do wybuchu Powstania. Zanim nadszedł 1 sierpnia pan wiedział, że coś takiego nastąpi?


Tak.

  • Mówiło się o tym w domu, wśród znajomych?

 

Tak. Może w ten sposób: dostałem pierwszą wiadomość 26 lipca 1944 roku. Wiedziałem o tym, że coś będzie (konkrety były tajemnicą), żeby ewentualnie, jak będzie sygnał, stawić się w określonym miejscu. Ojciec mój poszedł już wcześniej, już ze dwa tygodnie siedział, nie przyjeżdżał do domu. Siedział w Warszawie, ponieważ to sztab, już wcześniej sygnały przygotowawcze były do nich dostarczane, organizacyjne sprawy. Natomiast ja czekałem na sygnał, który dotrze do mnie. Dostałem sygnał koło obiadu, przez gońca, żebym 26 lipca stawił się w Warszawie w określonym miejscu. W związku z tym, że były mojej ciotki imieniny, to szybko pobiegłem, mówię: „Ciotka, słuchaj, jadę szybko, bo muszę być w Warszawie. Tylko nie mów mojej mamie, bo by może mnie wstrzymała albo coś”. Wiadomo, jak to matka. Bez większego pożegnania uciekłem z domu, można tak określić, o czym wiedział ojciec i moja ciotka. Na pewno ciotka później przekazała mamie, jak Powstanie się rozpoczęło. Dwudziestego szóstego lipca pod wieczór [pojechałem] ostatnią kolejką, która jeździła. Już kolej szerokotorowa w kierunku Legionowo-Warszawa Praga i Gdańska już nie kursowała. Natomiast była kolejka z Jabłonnej do Warszawy, pod most Kierbedzia. To ostatni kurs, jak się okazuje. Jakoś dotarłem do mostu Kierbedzia, a z mostu Kierbedzia na Starówkę już było niedaleko. W związku z tym, że było odwołanie tej akcji (chyba z dwa, trzy razy był przesuwany termin), zawędrowałem do siebie na Sierakowską. Był specyficzny układ Sierakowskiej, było wejście w kierunku Dworca Gdańskiego i była zajezdnia tramwajowa. Jak był dany sygnał Powstania, to my dostaliśmy sygnał o godzinie czternastej z czymś, że mamy się zgłosić na placówki. Zaskoczenie było dla tramwajarzy, bo zajezdnia tramwajowa, miała w zasadzie zabezpieczony kierunek na Dworzec Gdański. Był porucznik „Wojtek”, który zaczął od razu działać. Naszą grupę (nie tylko mnie, ale jeszcze innych) ściągnął, żeby zabezpieczyć określoną grupę tramwajarzy, którzy mieli być jako akowcy, jako działacze na tym kierunku i nie zdążyli dojechać tramwajami do zajezdni, żeby ściągnąć tramwaje, bo na Bielanach ich zaskoczyło i w Śródmieściu i tak dalej. Póki półkownik „Leśniak” nie przyszedł z Woli ze swoimi oddziałami, to nas tam trzymali.


Dopiero 9 czy 10 sierpnia zwolnili za przepustkami na Starówkę, do własnych pododdziałów. Co się działo? Po pierwsze sami nie opuściliśmy. W sumie nas tam parę osób było, starsi i młodsi, byłem jednym z tych młodszych. Jak szliśmy od Młynarskiej na Bonifraterską (barykada była w kierunku Dworca Gdańskiego i Szpital Jana Bożego dla umysłowo chorych), to już Niemcy rąbali od strony getta z jednej strony i od strony stadionu „Polonia”, od Inflanckiej w kierunku Jana Bożego. Prawie do połowy był zniszczony. Tam musieliśmy wykonać we dwóch czy trzech, już nie pamiętam, określone zadanie, o którym nie chcę specjalnie mówić. Tam Niemcy też byli, esesmani ranni, było trzech oficerów. Trzeba było coś [zrobić], wykonaliśmy pierwsze nieprzyjemne ale potrzebne zadanie. Nie chcę więcej mówić o tym zadaniu.

  • Mieliście już wtedy broń?


Tak.

  • Jaką pan miał broń?

 

Miałem visa małego, a później „hiszpana” z magazynkiem dużym, lufa wielka była.


  • Miał pan szesnaście lat. Jak pan się czuł mając taką broń w ręku?


To nie zabawa była.

  • Pan miał tego świadomość?


Świadomość tego, że się przyda do określonych zadań. To nie była zabawka, to była broń, którą trzeba było być może użyć.

  • Potrafił pan strzelać na początku?

 

Na początku potrafiłem już strzelać, dlatego że w lesie legionowskim było pewno wzgórze, naturalne możliwości zrobienia strzelnicy. Tam ze dwa razy byliśmy na strzelnicy, a to było wszystko chronione, z jednej strony Chotomów, Legionowo, Jabłonna z drugiego kierunku. To małymi grupkami oczywiście, tam było sześć osób.


Później trafiłem do batalionu „Bończy”. Batalion był przeniesiony na Piwną, ale był na Podwale 27. Trafiłem do sztabu batalionu i dowiedziałem się przykrą wiadomość. Już bym nie żył wtedy, dlatego że 3. kompania batalionu „Bończy” miała atakować od Mariensztatu na most Kierbedzia i dom Schichta tak zwany, ten który związkowy był po wojnie. Tam, według innych relacji, wykryto ich przypadkowo. To był po prostu przypadek, to chyba już nawet relacjonowane było w Muzeum Powstania. Tam były niemieckie działka szybkostrzelne, które obstawiają most. Wytłukli wszystkich, chyba dwie, trzy osoby ocalały na Mariensztacie z tej kompanii. Bo to miał być atak na most Kierbedzia, zabezpieczenie. Po iks latach myślę: trochę nieprzemyślane, dlatego że nie było dobrego rozpoznania prawdę mówiąc. Pałac pod Blachą, który jest przy Zamku, przy Nowym Zjeździe oczywiście, vis-à-vis Schichta…

Dotarłem do batalionu i tam, w związku z tym, że 3. kompania już nie istniała razem z dowódcą „Wilkiem”, pozostawiono mnie w sztabie batalionu jako łącznika. Były zadania różne. Sobiechowski, czyli „Bończa”, dowódca batalionu, był załamany trochę, dla niego śmierć nic nie znaczyła w jego sytuacji. Stracił jedna trzecią sił. Jak z nim człowiek szedł (tam zawsze oczywiście osłona była jego i łącznicy, ale w większości osłona), to on nie szedł piwnicami. Już przy samym końcu, jak walki o Kanonię były, katedrę, to przez Rynek walili Niemcy moździerzami. To był człowiek, który się nie lękał tych wybuchów, kul, a człowiek musiał iść z nim. Ze dwa razy zadraśnięty byłem, raz w łydkę, raz w piętę od granatnika. Polegało to na pełnieniu dyżurów osłonowych, łączności między ulicą Brzozową (tam zginął Komorowski Stasio, był dowódcą tej placówki), czyli akcje były nieprzewidziane, w każdej chwili, noc, dzień. Unikaliśmy przejść podziemnych, bo chodziło o czasowe sprawy, dostarczenie amunicji czy coś, to wszystko było uzależnione szybkim czasem dotarcia do określonych dowódców czy placówek

. Jest tablica na Kanonii, że tam była ostatnia barykada batalionu „Bończy”. To nie była ostatnia barykada, ostatnia była przy walce o katedrę, ona później się przesunęła na Celną i wejście na Rynek Starego Miasta.

Nie będę opisywał każdego dnia, nie byłoby nawet czasu. Jeszcze dojdę do pewnej sprawy.

 

Jak Stawki były w naszych rękach, żeśmy nosili już umundurowanie, mieliśmy panterki, to nas charakteryzowało, jeśli chodzi o Stare Miasto. Tam żywność nosiliśmy, jeszcze byłem wtedy na Sierakowskiej, zaopatrzenie szło przez Sierakowską, jeszcze wtedy możliwe było przejście przez Muranowską, getto, znaczy Bonifraterską, Sapieżyńską. Później coraz bardziej to wszystko ulegało zniszczeniu.

 

Natomiast jeśli chodzi o końcową fazę, to jest taka ciekawa [sprawa] operacyjna. Nasz batalion „Bończa” był osłoną, poszły nasze jednostki, bo miało być przebicie od Długiej. Był pasaż, kinoteatr przed wojną i wychodziło na Senatorską, Bielańską, w tym rejonie, i kościół, co jest na Senatorskiej przy placu Saskim. Tam jest w tej chwili tablica rozstrzelanych. To było już pod wieczór, już ciemno było. Żeśmy poszli, już staliśmy na Długiej przy pasażu i czekaliśmy na przebicie. „Zośka”, „Parasol”, te pierwsze dwa bataliony, były wykrwawione, inne jednostki były jako grupa osłonowa. Po pewnym czasie, prawie nad ranem – powrót na własne placówki. To było bardzo nieprzyjemne, bo jak wchodziliśmy już na własne placówki, to już były flagi białe wywieszone. Nie ma co się dziwić, kobietom szczególnie, tam dzieci były, rodziny, wody, żywności. Już były desperackie niektóre sprawy, wystąpienia, które na nas tak troszeczkę [źle] działały, na dowódców i w ogóle na Powstańców. Ale to był moment.

Później weszli w normalny tryb życia i zaraz na drugi dzień w nocy było przebicie kanałami. W ostatniej grupie wchodziliśmy, jak wchodziliśmy, to już Niemcy byli przy murach dawniejszego getta na Bonifraterskiej. Tam się kończy przy placu Krasińskich Miodowa, później jest Bonifraterska. Tak że już ostrzeliwali. Już świtało, jak nasz batalion wchodził ostatni w tej grupie.

  • Chodził pan kanałami?


Tak.

  • Jak wyglądało przejście kanałami?


To było nad ranem. Jak wchodziliśmy, już świtało. To był koniec sierpnia. Wchodziliśmy w przepaść, że tak powiem, w otchłań. Nie zdawaliśmy sobie z początku sprawy. Do Miodowej, do burzowców szliśmy pochyło bardzo, błoto nie błoto, cisza była. Przejście od kanału wiodącego, czyli burzowca, prawie do Nowego Światu, to jeszcze szło się pochyło. Tam były porzucone niektóre rzeczy, bo wiadomo, ludzie zabierali to czy owo, a nie zawsze można było wejść do tych mniejszych kanałów, już Nowym Światem. Co chwila się zatrzymywano, cisza, podawano po cichu głos. Niemcy wyczuwali, że jakiś odwrót jest, kanały były otwarte. Osobiście nie trafiłem, że coś wrzucali, jakoś mieliśmy szczęście. Może później, po odkryciu, ale to już garstki same szły, pobłądzili niektórzy. Raczej się wszystko trzymało jedności, broń Boże, żeby się tam pogubić. Trzymać się i nie utracić płynności kolumny. Szło się w kale, było ciepło, to szybko przyrastało do ubrań, [mieliśmy] nasze panterki, ale to wchodziło przez buty. Pamiętam, jak wychodziliśmy przy Wareckiej na Nowym Świecie, to jak człowiek doszedł, batalion wychodził (to już resztki batalionu, grupa ludzi), wszystko to zlepione było.


Na Starówce zachorowałem na czerwonkę i wobec powyższego potrzeba było leków. Leki jakie były, okowitę czy wódkę dawali, po sto gram dziennie, żeby to załagodzić, bo to, wiadomo, jest choroba zakaźna, bardzo nieprzyjemna. W związku z tym, że rodzice mieli znajomych, którzy prowadzili aptekę między Chmielną a Alejami Jerozolimskimi po prawej stronie, to oczywiście tam poszedłem, żeby coś dostać, bo znałem ich, oni mnie znali. Ale już ich nie było, rozbite było. Niemcy siedzieli w BGK, Banku Gospodarstwa Krajowego. Mieli ostrzał w kierunku placu Trzech Krzyży i Alej w jedna i drugą stronę, jak również mieli na Nowy Świat. Kartka była: „Jesteśmy na Hożej”. Numeru nie pamiętam. Oderwałem się trochę od ojca i przeszliśmy podkopem, to był otwarty podkop między Alejami Jerozolimskimi, za Bracką i Kruczą. Pochyło człowiek trochę szedł, ale to było bezpieczne przejście, nie sięgali. Dotarłem na Hożą, trochę mnie podleczyli pigułkami, już nie wnikam. Po dwóch dniach byłem gotów iść za swoimi.
Na Hożej przy Marszałkowskiej było kino „Urania”, którego nie ma dzisiaj. Był dom, wielki punkt zborny, tam występował Fogg, pamiętam, były informacje. Warszawa może się nie bawiła, ale była rozweselona wtedy. Można było jeszcze Kruczą przejść porządnie, innymi ulicami bocznymi. Marszałkowska była zawsze pod ostrzałem. Po tamtej stronie Marszałkowskiej, w kierunku „Koszyków”, już nie chodziłem, a trzymałem się po prawej stroni: do placu Trzech Krzyży, Mokotowska.

Kolega był na rogu placu Trzech Krzyży, Mokotowskiej i Hożej, jest tam wielki dom do tej pory, tam był szpital polowy, odwiedzałem go. Akurat jak go odwiedzałem, to Niemcy bombardowali plac Trzech Krzyży, kościół Aleksandra. Był inny układ kiedyś kościoła Aleksandra, teraz została tylko jedna kopuła, a przedtem był bardziej rozszerzony. [Bombardowali] gimnazjum Królowej Jadwigi budynek YMCA w kierunku Wiejskiej. Jedynie nie został zburzony wtedy budynek instytutu głuchoniemych.


Po dwóch czy trzech dniach… Do pierwszej kąpieli (jeszcze woda wtedy była w kranach) trzeba było skrobać sobie nogi, ten kał, maź, cuchnące to wszystko osiadało, przylepiało się. Temperatura ciała zawsze była ponad trzydzieści sześć stopni, a tu lato jeszcze było wtedy, jeszcze ładna pogoda. Po tym wszystkim poszedłem ich szukać. Poszedłem po informacje na Hożą do kina „Urania”. Mówią: „Jednostka poszła na Czerniaków”. Jak się okazuje, poszła na Topiel, w kierunku Kopernika, aż na Czerniaków. Część później jakoś się znalazła, ale mała grupa. Udałem się na Czerniaków, ale przed odejściem na Czerniaków dowiedziałem się na Hożej w kinie „Urania”, że dowódca batalionu Sobiechowski zginął. Odwaga u niego była nieprzeciętna. Przechodził barykadę przy Nowym Świecie, przy Wareckiej chyba też, bo tam była osłona z kanału wyjściowego i dostał w szyję kulą snajpera z BGK. Żeby się pochylił, jak szedł, to na pewno by uniknął śmierci. Udałem się sam na Czerniaków. To gdzie? Najlepiej przez Instytut Głuchoniemych do Rozbrat, na Czerniaków przy szpitalu, od Książęcej. W każdym razie nie szedłem Książęcą, ponieważ ona była (od gazowni zdaje się) nie tyle opanowana przez Niemców, ile pod wielkim ostrzałem. Później pod Rozbrat przechodziłem, było podziemne przejście. Nie pamiętam, czy otwarte już było, czy nie, już nie kojarzę. Szukałem przy Górnośląskiej naszych oddziałów, Starówka była kilometr w tamtym kierunku.

Przy Rozbrat barykada była na Górnośląskiej vis-à-vis Sejmu, „[Domu] Akademiczek”.

Górnośląska kiedyś szła do góry, aż do Alej Ujazdowskich, później została nazwa Piękna. Ostrzał tam był z „Akademiczek”, Niemcy mieli dobre wejście obserwacji, dobry ostrzał w kierunku Czerniakowa. Spodziewali się już, bo już wtedy podszedł Berling ze swoją 1 Armią i ruscy nad brzeg Wisły.

 

W każdym razie to już był wrzesień. Zgodnie z ich strategią [chcieli] zlikwidować Czerniaków. Przyczółek można było stworzyć przy dobrej współpracy. Była współpraca, ale bez większego zabezpieczenia, ognia artyleryjskiego czy innej pomocy. Pamiętam jeszcze zamiary Niemców, bo cały czas komunikaty przychodziły, że atakują od mostu Poniatowskiego, atakują od Przemysłowej, od Łazienek, od stadionu Legii i dołem, na Szwoleżerów szli.

Akurat most Poniatowskiego poleciał i później średnicowy poleciał, to było, nie powiem dokładnie daty, ale gdzieś między 10 a 12, 13 być może września.

Byliśmy po chleb we dwójkę czy w trójkę. Była piekarnia przy Górnośląskiej w podwórzu, małe bochenki, porcje dzienne dla nas. Wpadli w pewnym momencie, kiedy byliśmy w tym obiekcie piekarniczym, od ulicy Przemysłowej, z tyłu.

 

A wiadomo, Czerniaków to nie były wielkie budynki, wieżowce. Było parę takich większych budynków w kierunku Wisły. Z zaskoczenia wpadają rozwścieczeni: Banditen! Banditen! I dosłownie pod mur nas biorą. Byliśmy w panterkach. Odciąga zamek i w tym momencie pada granat z naszej strony, tylko od strony równoległej do piekarni, tam był budynek większy, czynszowy. Niemcy byli odważni, szli na hurra, jak to mówią, jak byli bezpieczni. Wycofali się. Wycofali się przez komórki (na Czerniakowie dorożkarze mieli swoje stajnie), z tyłu, szczególnie od Przemysłowej, Górnośląską, innymi ulicami oczywiście, których specjalnie nie znam. Trzymali pod ogniem, a my byliśmy w piekarni. W pewnym momencie, w nocy przyszliśmy prawie się czołgając. Mogło być trzydzieści metrów od piekarni do domu mieszkalnego. Przebrali nas w piwnicy. Na drugi dzień rano… Oni okrążali, działali taktycznie w ten sposób, że okrążali pewne obiekty, wyrzucali kogo potrzeba i dalej szli. A zależało im bardzo na czasie, być może ze względu na Przyczółek Czerniakowski, jak wtedy mówiono. No i wyłapali nas, ale już jako cywili, młodzież mniej więcej do dwudziestu paru lat. Zatrzymali nas na podwzgórzu pod Sejmem przy Akademiczkach. Był jeden Ślązak, przy czołgu stał z karabinem, starszy taki, średni czołg. „Jak będziesz uciekał, łobuzie, to będę strzelał do was”. Widzieliśmy, jak poganiają kobiety, starszych ludzi. Rozbrat szli w stronę Agrykoli. Nas trzymali dosyć długo, zebrali małą grupę i zaprowadzili na Szucha, na gestapo, tam, gdzie jest obecnie Ministerstwo Edukacji na dole. Tam trochę inaczej wyglądało, większy placyk był i tam nas trzymali, ze trzydziestu, może więcej. Wstawili wiadro grochówki, trzymali nas pół dnia i całą noc. Rano zaprowadzili przez plac Unii Lubelskiej, Polną przy straży pożarnej, przy Filtrach, później do Filtrowej, plac Narutowicza, na Dworzec Zachodni. Bardzo nieprzyjemne przejście było szczególnie przez plac Narutowicza, bo tu, gdzie domy akademickie były, wszystko było zapchane przez Niemców, przez „ukraińców”, te grupy niemieckie. Wyzywali, pluli, ale jak wachmani nas prowadzili, to odgradzali trochę od tych spraw.


Później wagony, jedziemy. Patrzymy: Auschwitz, czyli jedziemy do obozu, o którym nie wiedzieliśmy. Prawdopodobnie (mam opracowania Kirchmayera między innymi) któregoś września był rozkaz Himmlera, żeby nie rozstrzeliwać Powstańców (von dem Bach wykonywał ten rozkaz), a brać do obozów koncentracyjnych. To była jeszcze nie kapitulacja, a ten okres od 5 września do kapitulacji. Część na pewno rozwalali, to nie ulega wątpliwości, przecież jak szliśmy, to wszystko było widać, trupy po drogach (to było ciepło), rozkładające się ciała. O tym nie wspominam i lepiej nie mówić, nie wspominać tych wszystkich sprawy. Natomiast jeśli chodzi o samo przejście, samo zachowanie się esesmanów, to było bardzo dla nas nieprzyjemne: „Bandyci, bandyci!”.

  • Jak pan postrzegał Niemców? Jakie wrażenie na panu wywarł ten bliski kontakt z wrogiem podczas Powstania? Jak to wyglądało, jak był pan prowadzony na Dworzec Zachodni? Jak oni się zachowywali? Co pan czuł wtedy?


Nie ma czasu na czucie, nie ma na nic czasu. Począwszy od tego, że pod murem człowiek stał i nie zdawał sobie sprawy. Człowiek przez te sekundy nawet słowa nie mógł wypowiedzieć. Byli różni ludzie, Niemcy też, to nie ulega wątpliwości. Nawet ci wachmani, co nas prowadzili, byli o tych tumanów, tych esesmanów, „ukraińców” czy jakichś innych. Różnice były. To było dziwne, przecież to widziałem, spotkałem się z tymi Niemcami, że jeńcy na przykład, kiedy szli do niewoli przypadkowo… Nie wierzę, że poddawali się masowo. Były grupy, na przykład w telefonach między Sienną a placem Grzybowskim, co akcja była. Nie wnikam w tę sprawę, ale szli z przymusu. A jak poddawali się w czasie akcji, to: Hitler kaputt! U nich te słowa były, to był slogan przypadkowych jeńców. Jak trzeba zaprowadzić, wyprowadzić ich do rozminowania czy coś, to oni zupełnie inny mieli pogląd na Hitlera w tym czasie, jak grupy bojowe. Zresztą to jest normalna psychika człowieka, przecież w większości nie szli z entuzjazmem do wojska czy na wojnę, a szli z przymusu. Inne były jednostki bojowe, SS szczególnie czy „ukraińcy”. To moje odczucie oczywiście.

  • Miał pan kontakt z innymi narodowościami podczas Powstania?


Wtedy nie, ale słyszałem dużo.

  • Co pan słyszał?


Szczególnie o Zieleniaku warszawskim. Później, po wyzwoleniu spotkałem się z ludźmi, którzy Zieleniak przeszli, szczególnie dzieci. To gwałty, rabunki i tak dalej. Jedna opowiadała nawet, że Niemiec, oficer, który przyszedł wtedy (to jest na Grójeckiej w kierunku Banacha), podobno zastrzelił Kałmuka czy Ukraińca, czy innej narodowości. Nie widziałem tego, tylko z relacji konkretnych osób znam.

  • Wspomniał pan, że na początku sierpnia, kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie, w mieście panowała euforia, ludzie się cieszyli?


Cały czas.

  • A jak było później we wrześniu?


Jak wróciliśmy na placówki, to już inny duch społeczeństwa był, już nawet białe flagi wywiesili, już dosyć mieli. Nie ma co się dziwić, to była Starówka. Jeszcze Śródmieście to jeszcze jako tako. Wszystko zabudowane, w gęstwinie przejścia lepsze były, a tam małe domy były, piwnice jeszcze do tej pory są: niski pułap, zaduch, wyżywienia, wody. Jedyne co: wina trochę uratowaliśmy z Fukiera, wynosiło się to całymi wiadrami, cywile też wynosili. Zapasy były, woda była, studnia artezyjska. Tak że nie było wyjścia –wykończą nas wszystkich na Starówce lub coś będzie. Nikt nie przewidywał, co może go spotkać.

  • Co pan czuł widząc białe flagi?


Co mieli robić? Kobiety w większości, nawet mężczyźni, dzieci też. Co mieli dalej robić? Trzeba było współczuć tylko im i pogodzić się z tym losem, tylko to.

  • Podczas Powstania miał pan kontakt z mamą, z siostrą?


Nie.

  • Z tatą?


Tak.

  • Z tatą cały czas?


Do wyjścia z kanałów.

  • Czy siostra też brała udział w konspiracji?


Brała częściowo, nawet jakiś kurs sanitarny kończyła, ale niestety nie została powiadomiona.

  • Była starsza od pana?


Młodsza, 1930 rocznik. Obecnie w Australii mieszka.

  • Mieliście dostęp do prasy, do radia?


Tak, jeśli chodzi o prasę podziemną. Bibułki normalnym obiegiem w domu były, ojciec przynosił, oczywiście palono później, ale miał dostęp do tego bezpośredni. Mieliśmy radio w jednym miejscu i w drugim miejscu, które było schowane, zamaskowane.

  • Czyli był pan dobrze poinformowany przed Powstaniem?


Dobrze. Jak gazeciarze roznosili gazety, krzyczeli… Nie było kiosków, „Kurier Warszawski”, wszystko zabierano z drukarni na Marszałkowskiej, po prawej stronie placu Unii Lubelskiej, ten gmach chyba do dzisiaj stoi, charakterystyczny obiekt. Wychodzili albo rozwozili w torbach na rowerach i krzyczeli: „Nowa bujda, nowy bajer, kto nie kupi, to ten frajer”. A jak nie krzyczeli, to znaczy, że mogły być bibuły w środku włożone, wiadomo, że coś tam było.

  • To byli młodzi chłopcy, którzy rozwozili?


Przeważnie gazeciarze, młodzież wszystko.

  • Mógłby pan opowiedzieć o najgorszym wspomnieniu z Powstania? Co było dla pana wtedy najtrudniejsze?


Jak Niemcy złapali. A drugie, kiedy wykonywaliśmy pewne zadanie z rozkazu komendanta Szpitala Bożego Jana.

  • Na początku?


Tak, jak przechodziliśmy z Muranowa na Starówkę. Ale nie będę o tym mówić.

  • A najmilsze wspomnienie z Powstania?


Początek.

  • Ta euforia, nastroje?


Tak.

  • Jest wrzesień, doszliście do Dworca Zachodniego. Co pan wtedy wiedział o Auschwitz?


Auschwitz znałem ze słyszenia, ponieważ na Hożej, gdzie byłem przez parę dni, mąż tej pani… Ona przechowała tych, którzy na Nowym Świecie mieli aptekę, a ci z Hożej zostali ewakuowani z Poznania. On był dyrektorem zakładów miejskich w Poznaniu i jego w 1942 roku aresztowali. Wyłapywali wszystkich funkcyjnych i został skierowany do Auschwitz. Jak powiedziałem, ojciec mój opiekował się niektórymi osobami, tą rodziną również. Ta żona dostała (byli starsi już) powiadomienie, że ze względu na jakieś okoliczności mąż zmarł, jeśli chce urnę z prochami wykupić, [mogą] przysłać. Ojciec odradził, bo przecież to nie były jego prochy, będą z prochami wszystkich, co tam zostali wymordowani i spaleni. Natomiast listy, które otrzymała, były bardzo przyjemne: że dobrze się czuje, zdrów jest i tak dalej. Wiadomo, cenzura, nie było tak, że można pisać w ten czy inny sposób. Wszystko jest okay. Znaliśmy napisy Auschwitz, Oświęcim, bo przecież prasa podziemna… Było na przykład: „Tylko świnie siedzą w kinie, a Polacy w Oświęcimiu”, coś w tym sensie. Wiadomo, co to było, to nie dało się ukryć przed Polakami. Wiedzieli dobrze, ale zachodnie czynniki rządowe i prasowe informacje, i tak dalej nie chciały mówić, co wiemy z różnych przecieków historycznych. Tak że to wiedzieliśmy. Oczy otworzyliśmy, jak patrzymy: Auschwitz – Oświęcim.

  • Jak wyglądał transport do Oświęcimia?

 

Na stojąco po osiemdziesięciu w wagonach. Jechaliśmy półtorej doby. W Częstochowie otworzyli drzwi. Kolejarze też paskudni są. Forsę mieliśmy, bo przecież na Starówce była fabryka papierów wartościowych, to całymi arkuszami wynosili tak zwane górale, pięćsetki. Też miałem, bo zawsze może kiedyś się przydać, bezpośrednio z wytwórni oczywiście. Otworzyli wagony, obstawione było. Chodzili ci, co sprawdzali hamulce, kolejarze z długimi młotkami i stukali. Mój wujek, ojca cioteczny brat w Częstochowie miał piekarnię. Bogaci byli, znana podobno była ta piekarnia i oni byli znani w Częstochowie. Dałem mu całą kupę forsy, nawet nie wiedziałem ile, żeby powiadomił. „Dobra”. Żeby nawet kawałek kiełbasy przyniósł, rzucił, to nie. Na pewno mieli też trudności. Akurat niedaleko dworca ta piekarnia była, może by jakoś ratował, nie wiem, ale przynajmniej by powiadomił. Dowiedziałem się tylko o tym, że nie został powiadomiony, ponieważ kiedyś ojciec z nim się spotkał. Gdyby coś, to by przysłał paczkę do Oświęcimia, do Auschwitz.


  • Dojechaliście do Oświęcimia?


Za darmo, tylko nie było wtedy Warsu.

  • Jak to wyglądało, jak już dojechaliście?

 

Niemcy jak Niemcy, byli bardzo przyjemni, witali gościnnie, obstawione esesmanami, psy, strzały do góry od razu. Stworzyć psychikę taką, żeby człowieka od razu załamać, to była ich przyjemność. Żeby bandyta, bo nas nazywali bandytami, przynajmniej w tym transporcie, odczuli to na własnej skórze. Oczywiście przemarsz był pod wielką eskortą do tak zwanej mykwy. Ona w tej chwili jest otwarta jako muzealna część Birkenau, bo do Birkenau nas przywieźli. Duży obiekt po prawej stronie przy zrujnowanych krematoriach, jeden niedaleko, na bagienkach, a drugi z drugiej strony, vis-à-vis cała ta oczyszczalnia. Oczywiście ogolili i tak dalej. Nas, nie wiem dlaczego, żeby odróżnić, ostrzygli, ale zostawili taki grzebień, że Bandit. Później, po tej całej ewidencji i tak dalej, w szyku marszowym na blok, na kwarantannę.
Lager A to jest pierwszy po prawej stronie, patrząc od bramy, idąc w kierunku bramy wjazdowej Birkenau. Jeszcze baraki końskie stoją tam do dzisiaj, nie wszystkie, ale większość stoi. Oczywiście nas zaprowadzili na blok VI, przekazali do komendanta bloku. Komendant bloku grzecznie się przedstawił: „Jestem Janek Kowalski, doktor z Krakowa”. Nie wiem, czy był doktorem, ale przedstawił tak się i: „Tacy nie tacy – już nie będę mówił po imieniu, jak powiedział – żeście przyszli pod moją opiekę!”. Zaczęło się od składania ofiar, parę kubłów zostało postawione, że jeśli ktoś ma ukryte dolary, złoto, inne rzeczy drogocenne, żeby to składać. W mykwie może ktoś uciułał coś, pochowali do butów, coś w tym sensie. Wyłożyli to, co mieli.

  • Nie miał pan już wtedy pieniędzy?


Co mi po tym, nawet jakbym miał brylanty? Poszedłbym do esesmana: „Masz tu tyle brylantów, puszczaj mnie”. Nasza rodzina była wychowywana w ten sposób, że nie przykładaliśmy absolutnie żadnych spraw do wartości [materialnych]. To co mój ojciec stracił, co moja rodzina straciła, to byśmy musieli się popowieszać przykładowo. Byli tacy, co albo wariowali, albo popełniali samobójstwa. Nawet człowiek nie myślał o takich sprawach.

  • Pan w Oświęcimiu był z kolegami?


Nie określiłbym w ten sposób, koledzy to wszyscy byliśmy, czy miał pięćdziesiąt lat, czy miał piętnaście. Mieliśmy swoje numery. To na tym polega, że zatracono nasze miano, nie byłem Peciem, nie byłem Zbigniewem, a byłem numer 1199053. To było moje nazwisko w obozie, którym mogłem się posługiwać. Natomiast między kolegami, oczywiście byliśmy wszyscy kolegami. Jak człowiek dobrze pamiętał Jasia, Frania czy jakiegoś innego, to mówił sobie, obojętne jaki wiek to był, zawsze po imieniu.

  • Ile czasu pan był w obozie?


Nie byłem długo w Oświęcimiu. Może inaczej powiem, człowiek trochę oszołomiony był tym rygorem. Jak to wpływa na psychikę? Może odporny trochę byłem, chyba większość ludzi się uodparnia na takie drażliwe sprawy ludzkie. Zbierano nas i kazano chodzić, i uczyć się piosenki: „Góralu, czy ci nie żal”. Działało to na człowieka mniej wyrozumiałego, na jego psychikę, na jego sposób zachowania się. A za chwilę drugie koło robimy i: „Gdy Madeleine do stołu nam podaje”, taka kawaleryjska piosenka. Po co? Żeby tu zgnębić, a tu żeby upokorzyć z drugiej strony. Ludzie pracowali nad tym, sztab niemiecki oczywiście i chyba przygotowywali się dobrze do tych spraw psychologicznych, tak można w sumie nazwać. Drugie: kamienie nosiliśmy z jednego miejsca ze dwa, trzy kilometry za bramę, w drugie miejsce, a później przynoszono z powrotem. Opera była też, soliści Włosi byli, w obozach siedzieli, orkiestra była. Zebrano obóz i na przykład „[Wesele] Figara”, częściowo utwory. Ale zaraz po tym rozpędzano wszystkich w trymiga. Jak niektórzy mówią, luksus jak na „Batorym” był, ale rzygać się chciało za przeproszeniem. Cały czas wszystko było na upodlenie człowieka. Dlaczego nam zrobili te koguty na głowie? [Jak] któryś przechodził, to: Mütze ab! Trzeba było się zatrzymać, jak człowiek pojedynczo stał, jak przechodził funkcjonariusz niemiecki, trzeba było zdjąć. [Wtedy]: Bandit, Bandit!. Po pewnym czasie nas ogolono, jak wszystkich pozostałych. Wtedy trafiłem na V blok, czyli porozrzucali. Można przypuszczać obecnie, że jakaś tam organizacja działała, żeby tych upodlonych ludzi jakoś dostosować do więźniów obozu. Tak że wszystko robiono, żeby pognębić człowieka.
Dlaczego krótko siedziałem w Oświęcimiu? Pamiętam, jak węgierskich Żydów palili, co przychodziły transporty. Mieszkaliśmy blisko krematorium, które zostało później spalone i był bunt. To działało na psychikę, że tam możemy się znaleźć w niedługim czasie, w taki czy inny sposób.
Kiedy front się zbliżał (było słychać radziecki front, który szedł pod Karpatami, działa było słychać, bo to dalekosiężne i tak dalej) z jednej strony to pobudzało, a z drugiej strony trwogę robiło, co dalej z nami będzie. Tak że takie dwie przyczyny były psychiki ludzkiej. W związku z tym ci starsi mówią, że nie wiadomo, co będzie, żeby się załapać gdzieś na jakiś transport. Swego czasu łączność między całym obozem, czyli tym lagrem, co siedzieliśmy, [zapewniali] łącznicy, lauferzy tak zwani. Był komunikat, że kto kończył szkołę mechaniczną czy pracował w mechanice, żeby zgłaszać się w określonym czasie na jeden z bloków przy komendzie, gdzie kuchnie były. Dzisiaj chyba stoją tylko kominy w tym naszym obozie. Zgłosiłem się tam. Nie chciałem w zasadzie, bo coś mogli podejrzewać albo coś, ale mówi: „Idź tam, załap się, może akurat znajdziesz się wśród wyjeżdżających”. Faktycznie zapisałem się, wezwali mnie, była komisja cywilna niemiecka, przedstawiciele przedsiębiorstw niemieckich. Proste pytanie mi dali, potrafiłem na to odpowiedzieć. Dali mi zmierzyć mikromierzem jakiś przedmiot. Teoretycznie to, co człowiek przerabiał w szkole. Zmierzyłem to i odesłali. Po pewnym czasie, w ciągu tygodnia czy dziesięciu dni, wyczytali nazwiska, numery i mamy się przygotować, to znaczy dali dla komendantów polecenie. Faktycznie, zostałem załapany. Wszyscy jedziemy do cywila, tak się mówiło po wojskowemu. Trzymali nas na tak zwanej Kanadzie, na Brzezinkach. Zabrali później w trzy wagony, dali po bochenku chleba i odjazd. Jak tam było? To nie były wagony towarowe, a tak zwane dla kierownictwa wagonów. Tak było, że siedziała obsługa, kierownictwo wagonu w cudzysłowie. Było trzech esesmanów i nas sześćdziesięciu w wagonie, w bagażówce tak zwanej trzymali.



Trafił się taki przypadek, że nas wieźli na Wrocław, czyli jechaliśmy przez południe Niemiec, zadowoleni, że jedziemy do cywila, na roboty cywilne. We Wrocławiu (jak dzisiaj pamiętam) dworzec jak jest, taki był wtedy, oszklony, zadaszony i tak dalej. Trafiliśmy wtedy w Breslau na aliancki, wielki nalot. Niemcy pochowali się w bunkrach, a nas trzymali, wagon chodził jak cholera. Tam nas długo trzymali, bo widocznie część torowisk została zniszczona. O tym chlebie dwie doby chyba siedzieliśmy

. Ale się jechało, później zawieźli nas do Wansleben, miejscowość koło Halle. Widać sztolnie, kopalnia, to do kopalni jedziemy, ale do cywila. Jak się okazuje, rozładowali nas i zmienili numery na buchenwaldzkie, czyli obóz Buchenwald. Tam nas 1560 podzielono, była stara kopalnia soli potasowej i robiliśmy wszystkie przygotowania, miejsca do produkcji na dole. Tam nas było w sumie 5000 więźniów. Pierwsze dwa dni nawet zupy nam dali jakiejś grochowej, zupa była w każdym razie pożywna na ten okres, bo to, co mieliśmy w Oświęcimiu, to lepiej nie mówić. Dobrze będzie na pewno. W starych magazynach bez pięter [byliśmy], ale powierzchnia była wielka. Na czwartej pryczy tam spałem, bo jednym z młodych byłem, a wchodziło się, wiadomo, nie po drabince. Na trzeci dzień mieliśmy przeszkolenie, w jaki sposób się zjeżdża i wyjeżdża widną. To były duże windy towarowe, dosyć długo się jechało, trzeba było umieć wjeżdżać, usta otwarte, żeby bębenki nie popękały. W ciągu paru dni na dwie części zostaliśmy podzieleni, dwie zmiany, jedna dzienna, jedna nocna. Tak że ci wjeżdżali, ci wyjeżdżali.
Wyżywienie było niewiele lepsze, na kolację kawałek chleba człowiek dostał, na niedzielę coś do tego albo margaryna w kolorze zielonkawym, jak zawsze. Niemcy to też podobno mieli. W obiad zupę na dół przywozili, a tak, to na górze się jadło. A na śniadanie popitka, ni to mięta, ni to kawa, ni to herbata, coś takiego. Tylko jedno kiedyś dostaliśmy dobre pożywienie, tylko nie pamiętam, czy na Boże Narodzenie, czy na Nowy Rok. Dali nam lagermarki, otworzyli à la kantynę i można było kupić albo pół miski piwa, albo na dwie osoby małą puszeczkę ślimaków. Ostre trochę. Podzieliliśmy na pół, a człowiek by z kilo tego zjadł co najmniej, tak smakowało. Ale od tamtej pory już ślimaków nie jadłem. Tylko fragmentarycznie mówię, co było. Tam była obsługa niemiecka, jeśli chodzi o majstrów i tak dalej. Powiem szczerze: ci ludzie nam w miarę możliwości i potrzeby trochę pomagali. Pamiętam, jak kiedyś mi majster mówi (bo Niemcy mieli takie szafki), żeby chleb… Idę do niego i daję mu, on, żeby miedzy „kameradów” podzielić. Czyli w miarę ich możliwości… Też się bali, bo nad nimi też czuwała cała grupa decydentów fabrycznych czy jak tam nazwać. Ale Polacy nie byli wiele lepsi, ci kapo czy coś. Chodził, a jak [jakiś] zdrzemnął się, dostał niespodziewanie lachą porządną. Tak że sytuacje różne były, z tym że w porównaniu do Auschwitz, pomimo pracy pod ziemią na głębokości, były lepsze warunki. Żeśmy obserwowali, jak naloty były na Halle czy na Lipsk. To wszystko latało nad nami, bo to w tym kierunku było. Wszystkie spadochrony wiszące, oświetlenia, wybuchy było słychać, powstawała nadzieja jakaś w człowieku.
Pamiętam, że na Wielkanoc nam trochę odpuścili, to był początek kwietnia, już ładna pogoda była, to nawet (jak do pracy nie szliśmy) można było wyjść na słońce popatrzeć. Już lekki duch zapanował w nas, a w tych ludziach, a szczególnie cywilach – chyba bojaźń. Nadchodzi front, już słychać było Amerykę (bo Amerykanie nas wyzwalali), jak podchodzą z Zachodu i strzelanina, nawet serie maszynowe. To była niedziela. Co z nami zrobią? Albo wywiozą do kopalni i zaleją, bo Niemcy różne możliwości mieli, albo żwirownia między [niezrozumiałe]. Była to miejscowość, gdzie była fabryka benzyny syntetycznej. Wiem dlatego, że nas prowadzili zimą do łaźni, bo tam łaźni nie było. To w górach Harzu, mróz, bardzo niska była temperatura, my w naszych łachmanach. Tam nas sprowadzali do mykwy, do odwszalni od razu nasze ubrania, grupami oczywiście. Później, jak wychodziliśmy, to prawie że mokrzy, woda była letnia i te ubrania z odwszalni od razu nakładaliśmy na siebie. To było dziesięć kilometrów, szliśmy w mrozach. Jak przychodziliśmy, to wszystko było już zlodowaciałe. Jak człowiek przychodził, to radość, czyli żeby polepszyć, to trzeba sobie zawsze pogorszyć, była taka zasada. Albo nas rozstrzelają w tej żwirowni…
Jest niedziela, do pracy nie szliśmy wtedy, zjedliśmy już obiad, a naraz alarm: Alles raus! Ewakuowali nas. Proszę sobie wyobrazić, że w czasie tej ewakuacji przechodziliśmy trzy razy rzekę Salę. Raz wielkim promem. Promy prymitywne co prawda, ale ciężkie, na ciężki sprzęt. Już Amerykanie za nami byli. Miasteczko było, Niemcy tam się ewakuowali, decydenci z walizkami, z żonami, czarne mundury niektórzy mieli – ci, którzy się bali, zostali ewakuowani. Idziemy, na pewno, mówią, szybko będzie wyzwolenie. Zaprowadzili nas do cukrowni, cukier tam był. Pozamykali nas (cukru do tej pory nie jadłem, tak się najadł człowiek z głodu, nas prowadzili o głodzie, tylko obiad zjedliśmy, przez noc szliśmy) i trójkami odeszli. Z tym że ci wachmani nie byli tacy, jak w Auschwitz. Część esesmanów, ale część takich wachmanów przebranych, mundury SS wisiały, nawet niedopasowane były na nich. Tacy już upadli, stracili wszelkie nadzieje, ale pomimo wszystko nie zostawiali nikogo. Z tyłu zawsze szła grupa według mnie egzekucyjna. Kto padł, to nie ciągnęli. To znaczy można było ciągnąć, ale kto by miał wtedy siłę? Zabijali. Po tej cukrowni, człowiek cieszył się, że będzie na wolności, bo już Amerykanie po drugiej stronie byli. Patrzymy, za jakieś dwie, trzy godziny przychodzą, z powrotem: Alles raus!. Idziemy dalej. Za tym miasteczkiem, gdzie cukrownia była… Nie wiedziałem, tylko mówili ci, którzy razem szli. Był Włoch strasznie schorowany, stary, pięćdziesiąt lat może [miał]. Już nie mógł iść. Do esesmana się przyczepił, za zamek go złapał, żeby go zabił, że on dalej nie pójdzie. Nie chciał go zabić podobno, jak koledzy mówili. W końcu wziął pistolet i go zastrzelił.
Idziemy, za piętnaście minut jest wioska, artyleria ustawiona w kierunku, skąd idziemy, Niemcy przy działach armatnich. Przeszliśmy tę wioskę małą, jest wielki ruch na autostradzie, z drugiej strony jest wielki ogród sadowniczy i Niemcy: Alles raus!. Kazali się położyć w przydrożnym rowie, paść kazali. Niemcy wycofują się, wyleciał samolot rozpoznawczy nieduży (okrążył, koło zrobił, na skrzydłach białe gwiazdy), a za chwilę czołg, dwa Willisy – Amerykanie. To był koniec marszu śmierci, jak mówią niektórzy. Naprawdę dużo zginęło.


Później Amerykanie pokazali nam strzałki, gdzie mamy iść. Zabronili rzucać nam wszystkiego, co wojsko miało, to znaczy czekolady, papierosów, ale rzucali. To byli ludzie, którzy szli prawie dwie doby, zgłodniałe to. Wyznaczyli dwie wioski: [niezrozumiałe]. Tam od razu badania były, rozwinięty był sanitariat, pożywienie, z tym że zabronili coś jeść poza dietetycznymi sprawami przygotowanymi przez Czerwony Krzyż.

Po pewnym czasie oczywiście człowiek [chciał] do domu. Już się wojna zakończyła, wielkie wiwaty i tak dalej. To był koniec kwietnia, 30 kwietnia. Co dalej będzie? Werbowali, każdy mógł sobie znaleźć drogę życiową, jaką chciał: czy gdzieś na Zachód, czy nawet do różnych organizacji paramilitarnych Stanów Zjednoczonych, czy wartowniczych. Mógł sobie wybierać. Ale człowiek młody, to [chciał wiedzieć], co słychać z rodziną.
Podwieźli nas do Torgau, to była wtedy umowna granica nad Elbą, most drewniany. Szóstka nas się zebrała. Kupiliśmy sobie… Mieliśmy wszystko, mieliśmy papierosy i alkohol, bo mówili, żeby zabezpieczyć się, bo nie wiadomo, co może być później. W Torgau kupiliśmy dwa konie od żołnierza radzieckiego, wóz. Załadowaliśmy sobie wszystko. Ale żeśmy się wykupywali u tych samych, było dwóch, chyba ze trzy razy. Kupiliśmy, za chwilę już byli na rowerach i znów dawaj. W końcu tak byli spici, że dalej już… Szliśmy przez opuszczone wioski. Dywizja SS Göringa (mieli oznaczone niektóre dywizje)… Nawet zwłoki ludzkie były, Niemcy, esesmani, trupy. To był koniec czerwca, to wszystko na słońcu. Wtedy jeszcze nie grzebali ich. Tak dojechaliśmy prawie… Na Cottbus mieliśmy jechać, własne auto mieliśmy, ale spotkaliśmy żołnierzy polskich 2 Armii: „Tam nie jedźcie, tam nie ma sensu, bo nie ma mostów. Albo na południe, albo na północ”. Pojechaliśmy na Frankfurt nad Odrą. Dojechaliśmy prawie z piętnaście kilometrów przed Frankfurtem. Rusek jechał na rowerze, lejtnant chyba. [Pytał], co mamy. Miałem zegarek na ręku, czasy. Mówię, że dam. On chciał taki, ja mówię, że mam inny. „Chlebówkę” miałem, jak on zobaczył, że tam jest parę zegarków i jeszcze coś, serię puścił w górę, wóz zabrał, pogonił konie, i uchadi w czortu, bo rozstrzela, zabije.
Tak dojechaliśmy do Frankfurtu. Co robić? Pociąg pierwszy lepszy towarowy leciał. Tylko żeby przelecieć na drugą stronę mostu. Jak pociąg jechał, to most się bujał. Na pierwszej stacji jakiś osobowy kombinowany był, dojechaliśmy do Poznania. Chyba trzy razy zatrzymaliśmy się, nie tylko my, cała rzesza ludzi uciekających. Szabrownicy tam byli między innymi. Ze trzy razy chyba do Poznania zatrzymaliśmy się, żeby wielkie pnie do parowozu brać, bo nie było węgla i trzeba było zasilać parowóz drewnem. Tak że taka podróż była do Poznania, z przygodami człowiek jechał do Polski. Z Poznania jakąś trasą przez Łódź i Koluszki do Warszawy. Jak człowiek wjechał na dworzec towarowy, to gdzie ciągnąć? Do domu nie ma co, zniszczony był na moich oczach. To szukać rodziny. Do Choszczówki trzeba było też dojechać, a człowiek głodny, brudny, zawszony. Wszy były, pomimo że praliśmy, a człowiek chciał wagonem [niezrozumiałe] jechać, bo łatwiej się dostać było. Ciotkę miałem na Pradze, dojechałem do tej ciotki, spotkałem siostrę, tylko mamy nie było. Spaliłem wszystko, co miałem na sobie, ciotka mi dała coś. [Byłem] wykąpany, wygłodzony, ale szczęśliwy, bo znalazłem się w Polsce.


  • Czy po zakończeniu wojny miał pan jakieś nieprzyjemności z powodu udziału w Powstaniu?


Po pierwsze człowiek nie zdawał sobie sprawy. Jak przyjechał pierwszy batalion, [niezrozumiałe], przybył z bronią z Francji, to witałem jako młody chłopak. Na dworcu towarowym witaliśmy, pieszo się szło koło nich, to całe gromady młodych ludzi, Wojsko Polskie z Zachodu wróciło. Jak się okazuje – na 11 Listopada do koszar. Historia tego była wiadoma. Historycy mogą na ten temat się wypowiedzieć. Tam część była komunistów francuskich, tak przypuszczamy i tak sobie kojarzę pewne sprawy. W większości Milicja Obywatelska, UB, KBW na bazie tego powstało to. Jedynie Gerhard został w wojsku chyba, jeszcze paru może. Później był dowódcą 34. Pułku Zmechanizowanego, dowodził w Bieszczadach. Łapanki później były. Nie takie, jak niemieckie, ale wpadali do tramwajów, młodych szczególnie [łapali].
Ojciec wrócił z oflagu w październiku chyba, jeśli dobrze pamiętam. Już zacząłem chodzić do szkoły, do Lisa-Kuli na Pradze, przy dworcu praskim, na Odrowąża vis-à-vis cmentarza Bródnowskiego. Niestety, musieliśmy uciekać do Wrocławia. Ojciec dostał nakaz pracy we Wrocławiu, po swoim fachu, był naczelnikiem zaopatrzenia MZK, bo tam też odbywało się to wszystko. W związku z powyższym, że nieprzyjemne były sytuacje i tak dalej, trzeba iść do wojska. Ktoś mnie namówił: „Będziesz się szargać po polach, idź na szkołę podchorążych”. Zgłosiłem się na szkołę podchorążych. W 1950 roku skończyłem podchorążówkę w Jeleniej Górze i zostałem oficerem. Taki mój los był, dlatego między innymi znalazłem się w Szczecinie.

  • Jak pan się znalazł w Szczecinie? Skończył pan podchorążówkę w Jeleniej Górze.


To Oficerska Szkoła Piechoty numer 2. Później jak w wojsku, nie było wyboru, kierowano tam, gdzie trzeba.

  • Skierowano do Szczecina?


Ta droga była długa. W Słupsku byłem potem, byłem na krańcach wschodnich w Braniewie, prawie pod granicą z Rosjanami, w kierunku Królewca. Byłem w Chełmnie pomorskim, byłem w Szczecinku, później już do sztabu wojewódzkiego przy urzędzie wojewódzkim. Tu skończyłem swoją karierę wojskową w 1983 roku.

  • Czy już jako wojskowy, w latach pięćdziesiątych, po skończeniu szkoły był pan w jakiś sposób represjonowany przez to, że pan walczył?


Nazwiskami powiem. Nie wiem, mówią, że wojsko działa. Gdzie informacja działała, gdzie prokuratura działała, to wiem, bo wszyscy wiedzieliśmy. W Zielonej Górze była szkoła prokuratorów i sędziów. Kończyli po pół roku taką sprawę i sądzili, znając parę paragrafów: śmierć, dożywocie, zdrada Polski, zdrada radzieckich władz i tak dalej. Ale to byli ludzie innego pokroju absolutnie, to byli tacy, którzy naiwni może byli, młodzi. Żeby w ciągu pół roku do roku skończyć prawo? Nie wyobrażam sobie, bo kończyłem pedagogikę na Uniwersytecie Łódzkim, zaocznie oczywiście, ale wiem, co to jest nauka przez pięć lat, a co przez pół roku, znając prawo karne. Tak że można sobie to wyobrazić, to raz.
Druga informacja: nie wiem, czy można mówić, ale to chyba wiedzą wszyscy. Większość była obsadzona przez określoną narodowość, współpracującą jedna z drugą, część radziecka, część innego wyznania, mówiąc szczerze. Jak byłem w podchorążówce, to w dokumentach miałem: urodzony w Warszawie, do Oświęcimia z Warszawy wywieziony, Buchenwald, te dane były w aktach. Był Frankowski, dowódca kompanii podchorążych. Takie rozmowy były prowadzone: „Jesteś z Warszawy, Oświęcim, Buchenwald. A co ty robiłeś w Powstanie?” Powiedziałem prawdę. A on mówi w ten sposób (można to powiedzieć i tego nie wycofuję, on może już nie żyje, może tym lepiej): „Zamknijże mordę i nikomu nie mów, napisz sobie inny życiorys, bo będziesz ścigany i jeszcze ja będę odpowiadał za to, co wiem o tobie”.
W ten sposób człowiek przeżył. Znam jednego, który ze mną razem był i w ramach tak zwanego ujawniania się, już po wojnie… Niby szkoły robił, dostał medal za Warszawę i tak dalej, ale też trafił do wojska, po trzech latach chyba jeszcze był podporucznikiem, bo się ujawnił. Owszem, ujawnił się, przestrzegał reguł, ale już nie awansował. To taka nieprzyjemna prawda. Brałem ślub kościelny.
W wielkiej akcji, która była w 1950 roku, był dzień wymiany waluty. Byłem w 34. Pułku. Był bardzo uczciwy, dobry dowódca pułku, podpułkownik, starszy już, wtedy był po czterdziestce, to według mnie był starszy. Trzeba było tę akcję przygotować. Nie wiadomo było, co to była za akcja, była odprawa i tak dalej, wyznaczony byłem na dysponenta samochodu. Kto ma jakieś pytania, to on w gabinecie czeka. Poszedłem, mówię do niego, że mam ślub kościelny 29 października zamówiony. A on: „Kościelny?”. − „A co, mam rozwód brać z żoną przed ślubem?” Sześćdziesiąt dwa lata żyjemy ze sobą przez to, że dał nam ślub, bo tak może byśmy nie żyli. Mówi: „Dobra”. Zawołał kwaterunkowego. Dowódca, który był podpułkownikiem wtedy, a ja byłem podporucznikiem. Mówi: „Przydziel mu mieszkanie”. Akurat Rosjanie ze Słupska się wynosili, w obskurnym stanie zostawiali bloki mieszkalne, ale odnowione było, miałem tam się zgłosić. Powiedział w ten sposób: „Oprócz tego, że zwolniłem cię z akcji, że bierzesz ślub kościelny i wiem o tym, jeszcze dam mieszkanie. Ja ci to załatwię, bo mi też w ten sposób załatwili”. Niektórzy narzekali na dowództwo, na niektórych generałów. Nieprawda, między tymi wszystkimi byli ludzie, którzy nie zdążyli dojść do Andersa, bo boso szli przez Syberię i tak dalej. Skończyli podchorążówkę, zostali generałami. Nie wszyscy oczywiście, nie generalizuję, ale naprawdę byli uczciwi ludzie. Trafiłem na uczciwych ludzi. I taki sposób, taki tryb działania był również mój do innych ludzi. Zawsze szanuję i przez to między innymi zostałem prezesem zachodniopomorskiego, jeśli chodzi o byłych więźniów hitlerowskich obozów koncentracyjnych. A niepełny miesiąc temu zostałem wybrany do władz naczelnych w Warszawie, bo potrafię z ludźmi współpracować. Tak mnie życie nauczyło i rodzina przedtem jeszcze. Przepraszam, że powiedziałem niektóre sprawy, ale to jest prawda i z tego się nie wycofuje, taki byłem, jestem i będę chyba.


Szczecin, 7 listopada 2012 roku
Rozmowę prowadziła Paulina Grubek
Zbigniew Peć Pseudonim: „Lew” Stopień: łącznik, szeregowy Formacja: Batalion „Bończa” Dzielnica: Stare Miasto Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter