Henryka Wojciechowska „Czarnulka”
Henryka Wojciechowska urodzona dnia 2 stycznia 1923 roku. Pseudonim „Czarnulka”. W czasie okupacji i Powstania mieszkałam w Warszawie. Pracowałam w gazowni i w tym czasie miałam kontakt z różnymi powstańcami, bo jak wiadomo, w pracy coś tam się potajemnie robiło. W lipcu 1944 roku miałam urlop, byłam w domu. Byłam nawet na wsi za Sochaczewem. Przyjechał po mnie ojciec i mówi: „Jedziesz do domu, bo Powstanie się szykuje, nie będziemy każdy oddzielnie”. A nas było w domu sześcioro, jakby nie było. Przyjechał też brat, który pracował na kolei, i mówi: „Nie jedź, zostaniemy razem, bo po co tam teraz jechać?”. Ale posłuchałam ojca i pojechałam z nim do domu. 1 sierpnia poszłam do pracy. Przepracowałyśmy do godziny czwartej. O czwartej już wiemy, że nie możemy wyjść do domu, nie możemy się dostać na Pragę, i zostałyśmy razem z koleżanką. Przyszedł znajomy, który był w organizacji, wpadł i mówi tak: „Nie zgłosiły się wszystkie łączniczki (bo wszyscy nie mogli dotrzeć na czas), no to chodźcie do nas”. Poszłyśmy i byłyśmy na [ulicy] Boduena pod 4 w jednostce u „generała Skały”. Pseudonim miałam „Czarnulka”, a ta moja koleżanka „Hania”. I przepracowałyśmy w Powstanie cały czas, byłyśmy całe dwa miesiące.
- Do jakiego oddziału pani wstąpiła?
Do PAL, do „generała Skały”.
- Czy to był pani pierwszy osobisty kontakt z konspiracją?
Tak.
- Czy inne osoby z pani rodziny uczestniczyły w konspiracji?
Nie. Miałam jedną starszą siostrę i brata, każdy pracował, jakoś byli zajęci, to znaczy każdy miał gdzieś jakieś organizacje, rozumiał, o co chodzi, spotykaliśmy się, rozmawialiśmy. Nawet należałam w kościele do Sodalicji Mariańskiej, tam też się spotykaliśmy. Była mowa o Powstaniu, wszyscy się do tego szykowali.
- Czy mogłaby pani opowiedzieć o swojej edukacji, o wychowaniu? Czy była pani kształcona w duchu patriotycznym?
Kończyłam tylko szkołę podstawową. Było nas sześcioro, ojciec był robotnikiem, więc specjalnie nie było za dobrze. Wszyscy dostaliśmy szkołę podstawową, siostra skończyła kurs kroju i szycia. Ja już nigdzie nie zdążyłam, wybuchło Powstanie, poszłam do pracy i tak się zaczęło.
- Nie miała pani żadnych wątpliwości w momencie, gdy miała pani podjąć decyzję o wzięciu udziału w Powstaniu?
Nie miałam wątpliwości, bo już dużo wiedziałam na ten temat.
- Proszę opowiedzieć o pierwszym dniu Powstania?
Tak jak zaczęłam mówić, 1 [sierpnia] poszłam do pracy, pracowałam do czwartej godziny, o czwartej godzinie dowiedziałam się, że do domu nie możemy jechać, musimy zostać tu, na miejscu. Zgłosił się taki dużo starszy znajomy (wiedziałam, że jest w organizacji) i poprosił nas, żebyśmy zgłosiły się jako łączniczki na ulicę Boduena 4. Poszłyśmy do „generała Skały”, zostałyśmy tam zaprzysiężone, dostałyśmy legitymacje i pseudonimy...
- Jak odbyło się to zaprzysiężenie?
Złożyłyśmy przysięgę, że będziemy lojalne w swojej grupie. Poza tym już nie pamiętam, jak to dalej było. Dostałyśmy legitymacje i opaski, i już na drugi dzień poszłyśmy na zwiady. [W Powstaniu] nie brałam udziału z bronią [w ręku], tylko zwiedzałyśmy tereny, przychodziłyśmy i mówiłyśmy, co w tym terenie spotkałyśmy, jak tam się [wszystko] przedstawia, gdzie są Niemcy... Takie było nasze zadanie. W kilka dni później dostałam rozkaz, żeby pójść na pocztę dworcową na ulicę Żelazną, tam jest kapitan „Gerard”, i żebym się zgłosiła do niego, by zanieść jakiś meldunek. Poszłam. Ciężka była przeprawa najpierw na Złotą, później na Chmielną. Na Chmielnej były same jednorodzinne domki, nikogo nie było, pusto, tylko w stajniach pełno koni. Jak nadleciały samoloty, to kryłam się do stajni. Pamiętam te biedne konie, tylko patrzyły na mnie, może by mnie [chętnie] zjadły. Dotarłam na Żelazną, ale tego oddziału już nie było, był na poczcie dworcowej. Ale pytałam i taki mały chłopiec mi powiedział, że nie ma, wyszli, tylko on nie wie, gdzie. To było na Żelaznej, chyba w tym, teraz zarośniętym winogronami, kolejowym domu. Wyszłam z budynku i przestraszyłam się, bo przede mną stanął wielki Niemiec. Jak się okazało, był to powstaniec w niemieckim szynelu i hełmie na głowie. Struchlałam, przestałam mówić, ale zobaczyłam opaskę. Dopiero [wtedy] mi wytłumaczył, że oni są już woju, tu, na poczcie dworcowej. Mówię: „Ja tam muszę dotrzeć”. „Nie wiem, jak, ale może się koleżance uda”. Dostałam się na pocztę dworcową i zostawiłam to zlecenie, rozkaz.
- Gdzie pani przenosiła ten rozkaz?
Gdzieś tam miałam wsadzony. Doszłam tylko do barykady i tam koledzy już od razu mi powiedzieli: „Dalej ani kroku. Pójdziemy do »Gerarda«, zaniesiemy. Zobaczymy, to odpowiemy”. No i poszli. Poczekałam. Później przyszedł jeden z kolegów i mówi: „Ale teraz już sama koleżanka nie pójdzie, bo tu nie można przychodzić samemu”. Nie wiem, dlaczego, [bo] akurat sama przyszłam. I odprowadził mnie z powrotem na Żelazną. Wróciliśmy. Już trochę się mniej bałam, ale jednak człowiek cały czas się bał, bo bez przerwy strzelali. To był taki mój pierwszy chrzest bojowy. Później już było trochę lżej, gdzie poszłyśmy, jakoś szczęśliwie wracałyśmy. Kiedyś przechodziłyśmy przez Nowy Świat, tam też kazali nam prędko chować głowy, były barykady. Miesiąc żeśmy się tak tułali, kiedy byliśmy na Boduena. Jak była walka o PAST-ę, też tam byłam, ale poszłyśmy już po. Później, jak na Filharmonię upadła bomba i było tam dużo zabitych i rannych, też byłyśmy pomagać wyciągać stamtąd ludzi. Później był wypadek na Jasnej 10, też to przeżyłam. Tam od bomby zapalającej zginęły w bramie dwie siostry jednego kolegi. Kiedyś dostałam rozkaz, żeby pójść na noc na Jasną, nie wiem, pod który numer, ale na wprost „drapacza chmur”, bo w „drapaczu chmur” byli ci, którzy nam wydawali hasła na następny dzień, a więc tam miałam być na dyżurze, a rano pójść do parku. Dostałam hasło i wracałam z powrotem. Na Moniuszki (teraz to chyba nawet nikt nie wie) był kościół. Nadleciały nisko samoloty, latały zupełnie nad dachami i zaczęli strzelać. Weszłam do tego kościoła. Było puściusieńko, stanęłam gdzieś tam w kąciku, odczekałam i jak samoloty przeleciały, w spokoju wróciłam. Z Boduena później nas już wykurzyli. Były tam jakieś magazyny, jakieś materiały. Obok była restauracja, śpiewał tam nawet jakiś artysta, już nie pamiętam, wieczorami zbierali się tam ludzie. Na Boduena, chyba pod 5, był szpital, też tam chodziłyśmy do rannych trochę pomagać. Wyszłyśmy stamtąd już na początku września. Wyrzucili nas Niemcy, szli coraz dalej, okupowali teren. W Alejach Jerozolimskich była barykada, przedostaliśmy się tamtędy na Kruczą, a właściwie na Zajączka. Tej ulicy też chyba już nie ma. To było za Hożą, od Kruczej wchodziło się w podwórko i tam była uliczka Zajączka. Tam przebywałyśmy drugi miesiąc. Było tam już trochę łagodniej ze strzelaniem, bo jak już na Pradze byli Rosjanie, to samoloty nie mogły nisko latać, bo im trochę przeszkadzali.
- Czy takie zadania miała pani codziennie?
Nie, nie codziennie.
- Czyli miała pani momenty odpoczynku?
Tak, odpoczywałam sobie. Nawet kiedyś mogłam pójść na Dobrą do kuzynów. Poruszaliśmy się wszędzie na mieście. Na przykład jak się palił kościół Wszystkich Świętych, byłam na Solnej odwiedzić znajomą, nie wiem już, pod którym numerem mieszkała.
- Jak pani spędzała czas? Czy spotkania z przyjaciółmi były radosne?
O, nie bardzo, tylko wspomnienia. Radosne to nie były.
- Ale śpiewali państwo czasami?
Czasem nam śpiewać też kazali. Był taki jeden dzień, gdzie miał być desant na spadochronach. Okazało się, że Rosjanie zdobywali na Czerniakowskiej przejście na Wiśle, polskie wojska, co szły z rosyjskimi. Chcieli się przedostać nad Wisłą. Jak wyszliśmy na podwórko, to całe niebo było zasiane tymi niby zrzutami, a to wszystko były jakieś pajace pozrzucane. […], tam akurat koledzy i koleżanki zdobyli czołg, cieszyli się tym czołgiem, oglądali go. Także tam byłam z jakimś poleceniem, to ten czołg oglądałam. Takie mam wspomnienia.
Najpierw spałyśmy u kogoś w mieszkaniach, ale później już się nie dało, to w piwnicach. Tam były, jak właśnie mówiłam, jakieś magazyny i w tych magazynach były bele materiałów, to na tych materiałach spałyśmy. A na Kruczej, [czyli] na Zajączka, byłyśmy w piwnicach, i spałyśmy na ławkach.
Tak, była żywność, dostawaliśmy śniadania, obiady, kolacje. Jakie były, takie były, ale przede wszystkim było dużo kaszy.
- Czy tak było przez całe Powstanie?
Przez całe Powstanie. [Przez] dwa dni z koleżanką chciałyśmy rajzować na Ludną do mojego stryjka. Spotkałam kuzyna, który wrócił ze Starówki i mówię: „Zaprowadzisz nas na Ludną z samego rana i pewnie już tutaj nie wrócimy”. Wyszliśmy, tylko się brzask robił. [Kuzyn też] wyszedł z nami. Doszliśmy do Placu Trzech Krzyży i tam koledzy nam powiedzieli: „Odwrót, tam już nie można pójść, tam są Niemcy, którzy wszystkich wysiedlili z Ludnej, tak że już nie macie do kogo iść.”
- Czy pani miała bezpośredni kontakt z Niemcami?
Nie, nie miałam. Dopiero później, jak się skończyło Powstanie, były takie dni w drugim miesiącu, gdzie Niemcy ogłosili przez głośniki, że jest kapitulacja na ileś tam godzin, przerwa w działaniach i jak kto chce, może opuszczać Warszawę. Wytyczyli drogi do Śniadeckich i do Dworca Zachodniego. Kto poszedł, to nie wiem, nie znałam takich chętnych, co by poszli. I zostaliśmy. Dopiero z końcem Powstania dostałam rozkaz zaniesienia jakiegoś pisma na róg Żelaznej i Alej Jerozolimskich. Doszłam tam już wieczorem tunelem pod Marszałkowską, a później gdzieś tam pomiędzy domami. Nie wiem, skąd człowiek znał to wszystko, wiedział, gdzie pójść. Tam też była taka nieprzyjemna sytuacja, bo akurat jedna z dziewczyn, [które] były też tam na wypadzie, straciła obydwie nogi. Ostatniego dnia przed samą kapitulacją... Młoda dziewczyna...
- Proszę powiedzieć o samym momencie kapitulacji.
Wszyscy płakaliśmy. Jak dostaliśmy wiadomość, że jest kapitulacja, że już wszyscy składają broń, wszyscy płakali. Na drugi dzień rano wróciłam do siebie i mówią to samo – że już kapitulacja, już po Powstaniu i będziemy opuszczać Warszawę. W pierwszej chwili miałam zamiar pójść razem z naszymi żołnierzami do niewoli, ale później sobie myślę: „A, może mi się uda. Nie będę w Niemczech”. Mieszkałam na Skaryszewskiej pod 10, a pod 8 była szkoła (jest do dzisiaj) i tam był obóz przejściowy, wywozili do Niemiec wszystkich z łapanek z Warszawy. I zawsze mówiłam: „Jak ja się tam dostanę, to stamtąd nie wyjdę. Mnie nie wywiozą, nie pojadę do Niemiec”. Jak wszyscy nasi żołnierze już wyszli z Warszawy, została nas paczka, ja wiem, może z dziesięć osób. Z Warszawy wyszliśmy dopiero 6 października, a tak byliśmy w Warszawie. Później już można było sobie wszystko kupić, co tylko dusza zapragnęła, a żywności na ulicy Poznańskiej, to ludzie mieli w bród. Tak że [jedni] ludzie mieli zapasy, a inni umierali z głodu. Poszłyśmy do Śniadeckich, tak jak wszyscy, bo to była wyznaczona trasa [i] poszłyśmy na Dworzec Główny (towarowy chyba wtedy) na ulicy Towarowej...
Nie, nie, tylko z przyjaciółmi z Powstania, rodziny tutaj nie miałam, była w Niemczech wywieziona z Pragi. Tam żeśmy się gdzieś okopali. Musieliśmy sobie kartofli nagrzebać. Pomidory wtedy były. Zrobiliśmy sobie jedzenia. Pojedliśmy. Siedzieliśmy całą noc. Niemcy już na drugi dzień od rana przychodzili i cały dzień od pociągu, do pociągu. Komu się naprzykrzyło, to szedł do pociągu, komu nie, to dalej zostawał, kręcił się... I tak zostaliśmy do godziny czwartej. O czwartej przyszli ludzie z Pruszkowa, którzy byli zawiezieni przez Niemców, ale innymi pociągami, na rozbudowę okopów i tych wszystkich barykad. I jak ci młodzi ludzie przyjechali, mówią, że jak będą wracać, a my tu jeszcze będziemy, to nam pomogą, żebyśmy się przedostali. I my tak cały dzień na nich czekaliśmy. Jak przyszli, to wchodzili wejściem na tory do innego pociągu i z całą paczką dostaliśmy się do Pruszkowa. Ale nie do obozu, tylko tak. Koleżanka miała tam rodzinę. Poszłyśmy tam, przenocowałyśmy. Kąpiel nam tam od razu zrobili, bo przecież tyle dni się człowiek nie mył. Na drugi dzień rano poszłam. Koleżanka odprowadziła mnie do kolejki i pojechałam do Grodziska. [W Grodzisku] zapytałam się tylko, którędy mogę udać się do Sochaczewa, bo tam miałam rodzinę. Wszyscy mówili: „Tylko nie szosą, bo „ukraińców” pełno i młode kobiety nie mają się tam co pokazywać” i wskazywali mi polne drogi. Tymi polnymi drogami do wieczora przyszłam do Paprotni. Gdzieś trzeba [było] przenocować. Było tam RGO, ale pełno ludzi i nie poszłam. Weszłam do jednego gospodarstwa. Były same dwie panie. Pytam się, czy mogłyby mnie przenocować, że jestem z Warszawy, że idę stąd na pieszo. „No, proszę bardzo, niech pani siada...”. Zrobiły mi od razu kawki z mlekiem, dały kanapki. Przyszło jakichś dwóch młodych mężczyzn i mówią, że chcą się tu przenocować, a ta pani mówi: „Proszę bardzo, idźcie sobie do stodoły, tylko zapałki mi zostawcie, żebyście ognia gdzieś nie rozpalali, żebyście nie spalili stodoły, bo tam już jest parę osób”. Myślę sobie: „Żeby tylko mi nie kazały iść do stodoły, bo nie pójdę” (tych wszystkich robaków się bałam), ale te panie rozebrały mi tapczan, położyły w pokoju i przespałam spokojnie dopiero drugą noc. Na drugi dzień rano (to była niedziela) odprowadziły mnie do szosy i na szosie zatrzymały furmankę. Jechał jakiś pan z panią, jacyś gospodarze. Pytają się, gdzie [jadą]. „A, do Sochaczewa jedziemy”. „Oj, to zabierzcie tą panią, nie będzie szła na pieszo”. Zawieźli mnie do samego Sochaczewa. W Sochaczewie nad Bzurą miałam rodzinę ojca. Zeszłam na dół do ciotki. Przeżegnali się, jak mnie zobaczyli i mówią, że wychodzą na dworzec, patrzą, czy nie przywiozą kogoś, ale nie widzieli, żeby kogoś od nas wywozili. Ale i tak wszystkich wywieźli. Z Sochaczewa pojechałam furmanką na wieś Cypriany, tam zastałam rodzinę z Ludnej, kuzynkę z Dobrej z małym dzieckiem i z jej braćmi. Jej brat i mąż zginęli na Ludnej w Powstaniu – przyszli ze Starówki, też poszli na Ludną i zostali rozstrzelani przy bramie, a ona z dzieckiem się przedostała i wróciła. Dziecko miało chyba z pół roczku w Powstanie. Żył biedny dzieciak do czternastu lat i zmarł na serce. Tam się zatrzymałam. Jeszcze babcię miałam na wsi Karolków. Na drugi dzień tam poszłam i u babci zostałam znów jeden dzień. I tak się człowiek tułał. Babcia mówi: „Pójdziemy na Brzozówek (do ciotki, mamy siostry), tam jest Tereska” (to znaczy moja siostra najmłodsza) i brat. Zostałam u ciotki, mimo że miała już jedną panią z Warszawy, z Nowego Światu, z dwojgiem dzieci (nie pamiętam jej nazwiska) i też był tam jakiś mężczyzna, ale ten mężczyzna spał gdzieś indziej, a ta pani razem ze mną i z siostrą. Tam przebyłam do kapitulacji Warszawy. Byli w Brzozowie już ze dwa dni. W pobliżu był też mój stryjek. Ocalał, mimo że rozstrzelali mężczyzn, to on i wujek wyszli z Ludnej cało. W końcu stycznia wróciłam ze stryjkiem do domu. Dom na Skaryszewskiej stał, to było się gdzie zatrzymać, okazało się, że rodzice byli. Ojciec był chory. Miał sześcioro dzieci, a później jedno mu tylko zostało. Dostał zawału, był chory. Rosjanie go uleczyli. Mama mówiła, że już był beznadziejny, dopiero jakiś lekarz rosyjski się pokazał i lekarstwa zaczęli mu przynosić. Powiedzieli, co ma robić, że musi leżeć, nie chodzić, nie ruszać się i tak przeżył. Z tego domu wszyscy 14 czy 15 lipca byli wywiezieni, zostawili tylko starsze osoby i małe dzieci, a tak to nikogo nie było.
Jeszcze mam taką ciekawostkę – jak byłam za Sochaczewem, to tam było dużo niemieckich wsi. I teraz mnie denerwuje, jak Niemcy mówią, że ich Polacy wyrzucali. Jak po Powstaniu byłam tam na wsi, to okazało się, że Niemcy swoich Niemców zabrali. Ewakuowali całe wsie i wywieźli gdzieś do obozu na Zachodzie. Miałam stryjka, który też tam był, bo miał żonę Niemkę. Ona chciała iść, a jemu było szkoda dzieci i poszedł z nią. Później tam zginął, biedak, a ona została z dziećmi. Wszystkich wywieźli, zabrali im wszystko złoto, co mieli, piękne konie, bo na tej wsi ludzie byli bogaci. Jak przyszłam, to wszędzie mieszkali „ukraińcy”. Wszystkie gospodarstwa były już zajęte przez „ukraińców”. A teraz mówią, że Polacy ich tak niszczyli. A Niemcy ich nie niszczyli? Mieli tu dużo lepiej, bo byli bardzo bogaci przed Powstaniem, przed wojną. A później wszyscy się zapisali na „foksterierów”, jak mówię, [folksdojczów].
- Proszę opowiedzieć o dalszych losach po powrocie do Warszawy. Czy miała pani później problemy z tego powodu, że była w Powstaniu?
W ogóle [tego] nie zgłaszałam, chociaż nawet mi kazano, żebym się zapisała do ZBOWiD-u, ale powiedziałam, że nie, że już mam dosyć Powstania. Później wyszłam za mąż i nawet nie myślałam o tym, żeby siedzieć.
- Ale ukrywała pani swoje uczestnictwo w Powstaniu?
Nie mówiłam nikomu.
- Nie spotkały panią żadne represje?
Nie. Zaraz po wojnie spotkałyśmy z koleżanką dwóch kolegów. Jak była kapitulacja Powstania, to oni poszli na Siekierki, żeby się przedostać na Pragę. I przedostali się, ale nawet nie rozmawiałam z nimi. Spotkałam też na ulicy Brzeskiej taką Żydóweczkę, koleżankę, i mówię: „Skąd się koleżanka tu wzięła? Bo ja to tu mieszkam, ale koleżanka?”. A ona mówi, że ukrywali się przez całe Powstanie i cały okres po Powstaniu pod kinem „Napoleon” na Placu Trzech Krzyży. To było nowe, piękne kino, wybudowane przed wojną. Było zburzone, ale piwnice były dobre i oni się w tych piwnicach ukrywali. Jeszcze przed samym naszym wyjściem one sobie nakupiły różnych rzeczy, piekły ciastka, suchary po to, żeby właśnie... Bo mówili, że nie wyjdą i cała grupa się tam ukryła.
- A jaki teraz jest pani stosunek do Powstania?
Ja to nie jestem przeciwna temu, mąż jest tylko bardzo przeciwny, bo więcej przeżył. Uważam, że gdyby nie było Powstania, to też by wszystkich wywieźli z Warszawy. Na Pradze nie było Powstania, a ludzi powywozili. (Mąż dopowiada: Całą Skaryszewską wywieźli.). Nie tylko, z Targowej też wywieźli, może nie z wszystkich domów, ale też wywieźli. Jak wróciłam zaraz po Powstaniu, to w lutym przyszedł do mnie brat koleżanki (tej, która była ze mną w Pruszkowie) i mówi tak: „Henia, ty się zgłoś na Kawęczyńską, bo tam do gazowni z powrotem przyjmują pracowników, którzy pracowali”. Więc poszłam. Dostałam wtedy pięćset złotych odszkodowania. To było sporo, bo urząd płacił tylko sto złotych. Poszłyśmy [z tą koleżanką] do pracy. Wynosiłyśmy gruzy, wyciągałyśmy akta. Mieszkałyśmy w takim jednym pomieszczeniu, tam przesiedziałyśmy, paliłyśmy sobie ogniska w piecyku i wyciągałyśmy te akta. Dyrekcja miała wrócić na Kredytową, ale przeniosła się na Wolę. Najpierw mieli być w budynku pod 6, więc żeśmy wszyscy ten budynek sprzątali, bo [przedtem] tam mieszkali Niemcy. Był zdemolowany w środku, w pomieszczeniach [było] niesamowicie brudno, bo ludzie tam chodzili, szabrowali i niszczyli. […] Później nam powiedzieli: „Nie, dyrekcji [tu] nie będzie, tylko na Woli, a budynek zostaje dla pracowników na mieszkania, każdy dostanie jakiś pokój”. Zostało jedynie biuro obrachunkowe. Zostałam na Kredytowej i tam zaczęłyśmy normalną pracę. Siostry wróciły z Niemiec, brat wrócił z Niemiec. Brat był wtedy na wsi, jak go zabrali do Niemiec. Tak że wszyscy moi byli w Niemczech. A ja powiedziałam: „Nie”. Mnie się udało.
Warszawa, 18 Lipiec 2005 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk