Andrzej Schoen
Andrzej Schoen. Mój pseudonim „Selima”. Starszy szeregowiec. 3. kompania, III Batalion „Golski”.
- Co robił pan przed 1 września 1939 roku?
Jest tego cała historia, zaczniemy od początku. Mianowicie jak wybuchła polsko-niemiecka wojna, czyli w roku 1939 byłem uczniem gimnazjum Staszica w Warszawie. Miałem skończoną pierwszą klasę gimnazjalną. Mój ojciec dostał bardzo wysokie stanowisko ochrony szefa sztabu generała Rydza Śmigłego. Mój ojciec, będąc w żandarmerii, był jednocześnie odpowiedzialny za likwidowanie w Polsce komunizmu. Wobec tego jak było tam ustalone, rodzina mojego ojca została wywieziona z Warszawy 7 września, kiedy Niemcy wchodzili do Warszawy już byli blisko Grójeckiej. Tam jest w tej chwili ślad – pomnik. Tam zostały wojska niemieckie odsunięte, nie pokonane tylko odsunięte.
W nocy do mieszkania naszego – a mieszkaliśmy w oficerskim domu na ulicy Suchej przy Filtrach – przyjechał samochód polskiej produkcji, ale był to samochód firmy niemieckiej. Mama miała pół godziny na zapakowanie się. Najważniejsze było to, że jak już byłem po pierwszej klasie, wolno mi było chodzić w długich spodniach. Miałem w walizce dwie pary spodni. Byłem zainteresowany, żeby dwie pary spodni zmieściły się w walizce. Zacząłem wędrować. Pojechała moja matka, moja ciotka, która razem z nami mieszkała, ja i pojechał z nami plutonowy żandarmerii, który nas, że tak powiem, wiózł. Gdzie nas wiózł, to on początkowo nie wiedział. Jak przyjechał powiedzmy do miasta w lubelskim, meldował się i podawali mu gdzie dalej ma jechać. To było dla mnie bardzo ciekawe, tak długo jak już wgłębiliśmy się trochę bliżej wschodu – Ukraińcy zaczęli do naszego samochodu strzelać. W ten sposób dobrnęliśmy do granicy polsko-rumuńskiej. Jak się okazało, następnego dnia jak dojechaliśmy do granicy, rano rozeszła się wiadomość, to było 19 września, że nasi przyjaciele – jak to się mówi... W związku z tym czekaliśmy na zgodę Rumunów, żeby nas przyjęli. Okazało się, że Rumuni byli dla nas bardzo, bardzo życzliwi. Oczywiście zgodzili się na wszystko. Byłem świadkiem jak nasz cały rząd z prezydentem, Rydzem-Śmigłym... Mój ojciec za wszystko był odpowiedzialny za to, żeby im się nic nie stało. Rydz -Śmigły był i minister spraw zagranicznych, co Niemców potraktował w naszym sejmie, jak mówił, że wszystko może być, ale nie oddamy... W ten sposób znalazłem się w Rumunii.
Razem z ojcem. Jeden pułk rumuński musiał opuścić swoje koszary i całe koszary zostały oddane do dyspozycji oficerów polskich. Prezydent Mościcki i wszyscy inni mieli tam pałacyki, dokładnie nie wiem. Rumunia zaczęła się dla mnie bardzo szczęśliwe. Pierwsze jedzenie jakie nam zafundowali, to było w mieście Roman – tak to się nazywało – były tam ławki i stoły specjalnie zrobione dla uciekinierów. Mama siedziała ze mną, ale mówi tak: „Wiesz kto siedzi naprzeciw ciebie?”. Mówię: „Nie wiem”. Generał, który spowodował na życzenie naszego Piłsudskiego zajęcie Litwy. Jak on się nazywał? To jest właśnie moja choroba, nie wszystko potrafię powiedzieć. To było bardzo ciekawe. Oczywiście zjadałem tą zupę co i on, dla wszystkich [było] jednakowe jedzonko. Zaczął rozmawiać, pyta się mnie – jak się czuję?
Miałem wtedy trzynaście lat i parę miesięcy. To był wrzesień 1939 roku a ja się urodziłem w 1925 roku czyli czternastu lat jeszcze nie miałem. Będę skracał to wszystko. Rumunia to jest oddzielny u mnie przewidziany [rozdział]. Jeszcze nie rezygnuję z napisania książki, jak Bozia da, to będę dalej pisał. Chodziliśmy tam do szkoły. Oficerów polskich było kupa. Między nimi było bardzo dużo wykładowców. Zaraz wykorzystano to – dano nam, Polakom, do dyspozycji szkołę. W szkole uczyliśmy się według programu polskiego. Z tym, że uczyliśmy się języka rumuńskiego. Język rumuński to był już mój drugi obcy język. Dlatego, że mój ojciec miał dobre stosunki z Piłsudskim, powiedział: „Słuchaj, Ty nie będziesz żadnym inżynierem tylko chcę, żebyś był ambasadorem”. Chodziłem na francuski i do dzisiaj pamiętam słowa, jak na przykład
cochon – świnia. Niewiele zostało z tego –
madame. To był pierwszy język, a drugi to był rumuński. Były dzieci jeszcze młodsze ode mnie, bo wtedy już poszedłem do drugiej klasy. Poznałem bardzo wielu kolegów. Nawet poprzez jednego z nich dostałem się potem, jak wróciłem do Polski… Jak wróciłem, to też ciekawe... Był wykładowca Lis, wykładowcą był wspaniałym, wykładał historię Polski i ogólną. Pierwsza miejscowość to była R[…].
- Przenosiliście się państwo?
A potem się przenieśliśmy do Calimanesti – to jest jak nasze Zakopane, piękna miejscowość. Tam powstała od razu drużyna harcerska, zaczęliśmy [działać]. Zrobiłem tam i mam do dzisiaj legitymację. Ambasada Polska w Bukareszcie przekazała nam do nauki jeżdżenia na samochodach chevroleta. Na chevrolecie nauczyłem się jeździć. Teraz się zaczęły takie historie. Mianowicie oficerowie zaczęli wyjeżdżać do Francji, ale nie wszyscy. Mieliśmy generała Sikorskiego, cała Polska go kochała i ja też rzeczywiście. On i Piłsudski to byli ludzie, którzy ze sobą nie mogli rozmawiać. Oni w ogóle nie rozmawiali, bo nie lubili się strasznie. Wtedy Sikorski był dowódcą we Francji całego Wojska Polskiego, które się tam tworzyło. Oficerowie młodzi a szczególnie piloci, ale również i inni, bardzo łatwo dostawali się do Francji. Po prostu jak oni siedzieli w obozie, z tyłu podnosili [bagażnik] i oni tamtędy się wtranżolili i jechali później samochodem do Bukaresztu.
- To były ucieczki z obozu?
Nie, jechali, to było już załatwione z Rumunami – oni się cieszyli. Dlatego, że oficerom naszym płacili pieniądze. Mało, że oficerom ale mojej matce płacili pieniądze, mnie się należały też pieniądze. Państwo Rumuńskie było w stosunku Państwa Polskiego... Należało nam się bo byliśmy bogatszym krajem aniżeli Rumunia. W związku z tym oni spłacali to co się należało i mieliśmy za co żyć, wszyscy prowadzili swoje gospodarstwa i tak dalej.
- Co się działo z pana ojcem? Pana ojciec był cały czas...?
Ojciec był cały czas. Wszyscy wiedzieli, że to jest pupil Piłsudskiego, i powiedzieli, że on nie może tam pojechać, bo będzie miał kłopoty, niech tutaj siedzi. Takich oficerów było sporo. W Polsce więcej było oficerów, którzy kochali, dosłownie kochali, Piłsudskiego – jako dzieciak kochałem Piłsudskiego, jak umarł Piłsudski to tak płakałem, nie do wyobrażenia. Sprawa polegała na tym, że ojca mojego nie puścili. Nastąpiła bardzo mała rewolucja w Rumunii. Był facet, który wykonał rewolucję, obalił króla Karola – Rumunią rządził król. Miałem kiedyś szczęście być w pałacu na wycieczce, gdzie król urzędował – to na boku mówię. Doszło do tego, że paru ludzi powiesili.
Później już kto inny rządził, już było tak, że Niemcy postanowili wejść na Bałkany. Pamiętam jak to było. Miejscowość, gdzie byliśmy była górzysta i oficerowie nam zrobili bobsleje. Na bobslejach hulaliśmy. Po szkole od razu na bobslejach jeździliśmy. Któregoś dnia zjeżdżamy z góry, patrzymy, a tu Niemcy, samochody. My akurat na drogę wjeżdżamy. Na drogą, którą oni chcą przejechać. Mówię do chłopaków: „Tylko nie mówicie po polsku! Cały nasz pobyt w Rumunii szybko się skończy”. W szkole rumuńskiej pierwsza rzecz jaka była do nauki to trzeba było poznać rumuński hymn narodowy – „Niech żyje król…” i tak dalej. Mówię do nich: „Śpiewajcie tylko hymn rumuński od początku do końca. Jak skończymy to jeszcze raz i jeszcze raz”. W ten sposób uratowaliśmy się.
Czym to się skończyło? Skończyło się tym, że najpierw oficerów wszystkich zebrali, podstawili wagony. Mój ojciec z innymi, którzy nie zdążyli pojechać do Francji – albo byli tacy, którzy nie chcieli – [został] wywieziony do Niemiec. Ojciec się dostał do oflagu Dorsten. Mam jeszcze do dzisiaj dowód, że ojciec w oflagu siedział. Bardzo ważne było [to] dla mnie. Jak dostałem się do niewoli niemieckiej, to w Niemczech był takie zwyczaj, że jak się siedziało w niewoli, to można było raz na miesiąc dostać kartkę do napisania albo list. Oprócz tego, co jakiś czas, była jeszcze jedna karta, która uprawniała do tego, że rodzina tego, który siedział w oflagu mogła wysłać paczkę. Tam był straszny głód, wszystko jedno czy w obozie oficerskim czy żołnierskim. Wysyłały rodziny przede wszystkim smalec – to było najważniejsze, kalorie i tak dalej, można było przeżyć.
Jeszcze była taka historia, że później nas wpakowali, to znaczy dzieciaków, moją matkę, moją ciotkę, bo była razem z nami i przejechaliśmy przez Węgry. Nie pamiętam na jakiej stacji to było, [ale] do wagonów weszło gestapo. Oczywiście stanąć na baczność, popatrzyli i zastanawiali się. Na czym się zastanawiali? Zastanawiali się na tym czy do Oświęcimia – bo już istniał Oświęcim – czy też do kraju, a że byłem chudy, to uszedłem. Na przykład taki, który prowadził harcerstwo to jego od razu cyk. Natomiast z matką i z ciotką przyjechaliśmy do Krakowa bez grosza, bez niczego. Wsadzili nas do więzienia, słynne więzienie [na Monteplupich?]. Dwa dni matkę moją przesłuchiwali, mnie dali spokój. Jak z Krakowa wyjeżdżaliśmy do Warszawy, wsiadałem do samochodu, to tak mnie przywitali, że pięścią dostałem w gębę. Zapamiętałem to sobie i w Powstaniu policzyłem [się]. To był pierwszy rozdział.
- Kiedy państwo wróciliście do Warszawy?
To było w lutym w 1941 roku. Jeszcze nie było wojny niemiecko-ruskiej. Oczywiście mieszkania naszego nie było. W naszym starym mieszkaniu zostało tylko to skrzydło [pokazuje].
W Polsce był generał Dreszer, bardzo elegancki mężczyzna i Piłsudski go zrobił odpowiedzialnym za to, żeby on założył specjalną organizację, która dążyłaby do tego, żeby Polska miała – jak Niemcy, jak Anglicy – kolonie. Generał był przyjacielem mojego ojca. Leciał samolotem. To jest skrzydło od samolotu francuskiego, który Polska kupiła od Francji w roku 1929. [Kupiła] kilka samolotów i one były w służbie wojska Polskiego. Cała sprawa polegała na tym, że generał pojechał. W Pucku były samoloty miedzy innymi. Jechał tam na sprawdzenie – jest lepsze słowo, ale w tej chwili nie pamiętam. Samolot spadł do morza.
Mój ojciec tego rodzaju nieszczęścia musiał zbadać, jakie były przyczyny. Musiał raport z tego zrobić. Ojciec był strasznie [załamany]. Zwrócił się, oczywiście nie wiem do kogo, w każdym razie nie do Piłsudskiego, bo Piłsudski już nie żył. Piłsudski umarł w 1935, a ten zginął w 1938. Skrzydło spadło w wodę i nie połamało się – tak to jest. Ojciec mój dostał to skrzydło. Jak przywiózł do domu, to mama moja powiedziała: „Słuchaj co z tym zrobić?”. Ojciec mówi: „Pójdę do warsztatu, żeby mi to przecięli i zrobili półki na kwiatki”. Jeden się podjął i pociął bardzo ładnie. Są jeszcze ślady [pokazuje]. W ten sposób było zrobione, jak pociął na pół, tutaj wsadził miedziane jak gdyby trzymacze i znowu były dwa piękne stoliki do kwiatów. W mieszkaniu były bardzo ładne obrazy Kossaka – konie i tak dalej, niedużo jeden czy dwa. Jak wróciliśmy z Rumunii, mieszkaliśmy na Suchej – dom do dzisiaj stoi, jak się skręca w Filtrową – to bida była taka, że nie mieliśmy co jeść. Straciliśmy ciotkę, bo siostra mojej mamy pojechała, żeby coś sprzedać. Akurat nasi podkładali [materiały wybuchowe] Niemcom pod szyny, żeby wykoleić ich transporty – to było już po 22, bo 22 czerwca Ruscy już napadli na Niemcy. W tym czasie pojechała na wieś, a tam akurat wywalili [pociąg] i moja ciotka po prostu zginęła. Wagon spadł w dół, w wodę i ciotka, która nas przyjęła, udusiła się w wodzie. Pojechała mama do [?] i znalazła mój rower, jeszcze się [go] dało naprawić. Rower ocalał, ocalała właśnie ta historia.
- Jak to się stało, że półka, śmigło przeżyło Powstanie?
Śmigło było u mojej babci. Nie mieszkaliśmy w swoim mieszkaniu, tylko mieszkaliśmy u babci na Pradze. [...] Pracowałem w fabryce Adamaczewski i Krauze. Krauze to robił w Polsce farby, a Adamczewski na ulicy [Grodzieńskiej] na Pradze robił mydło. Chodziłem na komplety, ażeby lepiej było, to na własną rękę w domu uczyłem dzieciaków, żeby parę groszy dostać. Była straszna bieda. Mianowicie ojciec napisał mi wyraźnie: „Ucz się języka niemieckiego”. U babci mieszkałem w pokoju z kuchnią. Pokój miał dwanaście metrów, a kuchnia chyba pięć, czy sześć. Mieszkało nas osiem osób. Uczyłem się niemieckiego.
- Może pan wymienić kto mieszkał?
Moja babcia ze swoim mężem czyli moim dziadkiem, dwóch synów. Z tym, że jeden syn uciekł z żoną z Katowic jak wojna wybuchła, to mieszkał piętro niżej – też w takim samym małym pokoju. W pokoju mieszkał jeszcze jeden. Nie przesadzam, siedem osób mieszkało. Byłem odpowiedzialny w mieszkaniu tylko za jedno, mianowicie za światło. Światła za Niemców nie było. Byłem odpowiedzialny za karbidówkę. Jest jedna rzecz, a druga sprawa, to uczyłem się niemieckiego siedząc w nocy na sedesie. To mi się przydało bardzo.
- Gdzie pan chodził na komplety?
Chodziłem na ulicę Wspólną. Był taki pan, który był przed wojną odpowiedzialny za architekturę Warszawy, nie [miał] głównego stanowiska tylko zastępca. Nie pamiętam jego nazwiska, w każdym razie przyjaźniłem się z nim. Tam poznałem człowieka, bardzo ciekawego, mianowicie – Jan Józef Lipski, który zaczął rozgrywki jeszcze przed „Solidarnością”. Mieszkał na Filtrowej. Na lekcji było nas tylko pięciu, można było się coś nauczyć.
Jak żyłem? Rano szedłem do pracy do fabryki. Oczywiście musiałem za uczenie płacić. Płaciłem trzysta złotych za miesiąc, a nie miałem przecież nic. Więc jak robiłem? Po prostu jak pieniądze potrzebowałem, to szedłem... Najpierw pracowałem przy interesie, musiałem głowę nakrywać. Później jak przychodziłem do domu, to babcia moja zaczęła od razu z miejsca płakać, bo włosy wyżarte były – jak beret założyłem to pod beretem był jeden kolor, a poniżej beretu drugi kolor. Mnie to tam nie przeszkadzało. W końcu doszli do wniosku, że jednak jestem troszeczkę inteligentny i pracowałem w olbrzymiej sali, gdzie wszystkie rachunki musiały być sprawdzone, cała dziedzina handlowa. Byłem odpowiedzialny za rozłożenie wszystkich zamówień, wysyłek, to i tamto i owo. Własność była trójstronna. Dlatego, że był Adamczewski [produkował] mydło, był jeszcze Szwajcar niemiecki. Jak trzeba było on się przedstawiał jako Niemiec, a jak trzeba było to jako Szwajcar. Robiłem w ten sposób, jak trzeba było zapłacić szedłem do Adamczewskiego i mówię: „Panie dyrektorze taka sprawa jest, chodzę na komplety”. To byli przecież Polacy. Waliłem z góry, mówiłem: „Chodzę na komplety, jest nas tylko cztery, pięciu, niczym to nie grozi”. „A ile pan potrzebuje?”. „Trzysta złotych tylko potrzebuję”. „Ma pan trzysta złotych”. Stawiał [czek], szło się do kasy. Upłynął miesiąc, ja do niego, mówi: „Pan nie słyszał, że oprócz mnie jeszcze pan Kajzer jest?”. Mówię: „Tak słyszałem”. „To niech pan tam idzie”. Szedłem. On mieszkał na Polnej. Tamten był bardziej uparty. Jak z nim rozmawiałem, nie chciał dać. Mówię: „Co mi zostaje, mogę iść do Szwajcara”. Mówi: „Do cholery dostanie pan”. Tak się szło.
Nie, jakie zaliczki. Tam było o tyle dobrze, że się dostawało tak zwane „dupetuty”, jak nazywaliśmy deputaty. „Dupetuta” dostawało się, jakoś tam poszło.
- Co pan dostawał na przykład?
Dostawałem mydła, dostawałem środki [czystości], oprócz tego kupowali od prywatnych pomidory, coś do jedzenia, nieraz szprotki się dostało, jakoś się żyło.
- Od kiedy uczestniczył pan w konspiracji?
To był rok... Szedłem kiedyś Placem Teatralnym i spotkałem kolegę, który ze mną chodził do szkoły, z Rumunii. On mówi do mnie tak: „Jak ci się wiedzie?”. Mówię: „Prawie, że zdychamy tam”. „Przyjdź do mnie do domu.’ Poszedłem. Jego ojciec był oficerem, leżał w tym samym baraku w Rumunii. Był oficerem broni pancernej, nieczynnym. Pamiętam, jak byliśmy w Rumunii, on się zajmował produkcją perfum.
Nie powiedzieli mi oczywiście. Mieli u siebie w domu Żydów, przechowywali Żydów, na Mokotowie. Mieli willę i w willi trzymali Żydów. W związku z tym mieli pieniądze, nie to co ja.
Mówi tak: „Jesteś gdzie?”. Mówię: „A gdzie mam być?”. On mnie właśnie wciągnął. Mówi do mnie: „Przyjdziesz do mnie któregoś tam dnia i pójdziemy razem”. Tak się dostałem.
Moje wyjście i wszystkie historie, to były na Starym Mieście na ulicy Celnej.
- Co robił pan w konspiracji? Czym się pan zajmował?
W ogóle nie uczyłem się strzelać. Dlatego, że zanim dostaliśmy tu mieszkanie to mieszkałem na bardzo znanej ulicy Krochmalnej. Ulica Krochmalna to była dzielnica Żydowska. W tej dzielnicy na Krochmalnej pod numerem 32 były budynki tylko: plutonu żandarmerii, [były] koszary dla żandarmów. Oprócz tego było kilku oficerów żandarmerii. Tam właśnie mój ojciec mieszkał. Chodziłem na Chłodną do szkoły powszechnej.
- Proszę opowiedzieć o konspiracji?
Byliśmy na ulicy Celnej, gdzie był człowiek, legionowiec, który żył z wstrzelonym nabojem w mózgu. Miał dwóch synów i obaj synowie w tym miejscu na Celnej nad Żydami mieszkali. Nad Żydami mieliśmy zbiórki. Jeśli chodzi o moją zdolność wojskową, to naprawdę muszę powiedzieć, że była niezła. Służyłem w trzech armiach. Zaraz powiem jak to było. Pierwsza rzecz jak ojciec mi dał małą książeczkę, która mówiła co powinien wiedzieć oficer najniższy piechoty. Wszystkiego uczyłem się. Natomiast na Krochmalnej mieszkali oficerowie Dżymulski, później był Tojer. Tojer był oficerem, a jednocześnie sportowcem, ślizgał się po całej Europie z mapkami. Oprócz tego Żydów było do cholery. Tam między innymi był słynny Żyd – mam wielki szacunek dla niego, który poszedł z małymi dziećmi do [obozu].
Tak. Jak byli ci żandarmi, to oni tam mieli strzelnicę. Mój ojciec, który przed wojną był zajęty sprawami organizacyjnymi żandarmerii polskiej w przypadku kiedy wystąpiłaby wojna, przewidywał – oczywiście mnie nie mówił – że trzeba się nauczyć strzelać. Tam była strzelnica pięćdziesięciometrowa, dosyć spora. Tam się nauczyłem strzelać. Tak się nauczyłem strzelać, że jak później... Zaraz będę mówił o trzech moich wojskach. Pierwsze wojsko to było Powstanie. Jak przyszedłem z Powstania to po pierwsze skończyłem liceum. Miałem kłopoty straszliwe dlatego, że nazwisko moje przed wojną to się pisało przez „o” umlaut, przegłos. Ojciec się starał, żeby nie było przegłosu. To w sądzie trzeba było załatwić. Tutaj jak przyjechałem do Polski, to nam chcieli zmienić na Schoen ale przez „s”, „z” „e” „n”. Ojciec powiedział, że nie, że to jest po prostu nie do przyjęcia. Powiedzieli tak: „Ale u nas nie ma na maszynach takiej zgłoski, możemy się zgodzić, nie będzie przegłosu tylko będzie „o”, „e”. Zgadza się pan?” Ojciec mówi: „Zgadzam się”. [...]
Strzelałem bardzo dobrze. Jak byłem w Powstaniu to bardzo lubiłem... To były moje tereny, bo tam chodziłem do szkoły w alei Szucha. Tam, gdzie później było gestapo tam była szkoła, mam nawet fotografię. Później jak wybuchło Powstanie, to obsadzałem... z Marszałkowskiej przechodziła, gdzie jest kościół Zbawiciela, był dom, niedawno go zburzyli, przedłużona ulica... Mokotowska! Na rogu Mokotowskiej i drugiej ulicy. Zawsze sobie kombinowałem, żeby mnie dali karabin polski. To była moja sprawa.
- Gdzie zastał pana wybuch Powstania?
Przyjechała młoda dziewczyna do domu na Pragę.
Najpierw była pierwsza mobilizacja, która nie wiadomo dlaczego została [odwołana]. Jestem takim człowiekiem, że mam pewne zastrzeżenia w niektórych przypadkach. Na przykład uważam, że nie powinna [być] odwoływana pierwsza mobilizacja. Dlatego, że na przykład w naszej grupie były taka sytuacja, że część naszych ludzi pracowała przed Powstaniem, w Ursusie gdzie Niemcy reperowali swoje czołgi. Większość tam była. Niemcy zarządzili, że Warszawa musi [wystawić] sto tysięcy ludzi dlatego, żeby wykonać okopy, bo przychodzą Ruscy. Wobec tego Niemcy zaczęli z Ursusa wywozić maszyny. Mój kolega, który mnie wprowadził to on pierwszy powiedział, że on musi zwiać do partyzantki, bo inaczej będzie kiepsko. Do partyzantki poszło z pierwszego jak gdyby przygotowania mobilizacyjnego [część osób]. Nie wszyscy ludzie później znaleźli się na drugiej [mobilizacji].
Przyszła dziewczyna, na Wołomińską 54, tam mieszkałem na Pradze. Babcia otworzyła drzwi. Ona mówi: „Tutaj pan Schoen mieszka?” .„Mieszka”. „Chciałam z nim rozmawiać”. Przyszedłem, ona mówi: „Dzisiaj o godzinie takiej i takie proszę być na Celnej”. Tam gdzie był punkt, gdzie zbieraliśmy się. W ten sposób się tak dostałem. Byli już nasi ludzie z naszym dowódcą. To był syn aptekarza. Aptekę mieli na Starym Mieście przy Rynku. Powiedział: „Słuchajcie dzisiaj musicie być”. Od razu się zapytałem: „Jak z bronią?”. Bo z bronią to było strasznie. Miałem możliwości – ale wszyscy mieli możliwość, szczególnie ci, którzy byli na Pradze – kupić prawie, że armaty od Węgrów. Węgrzy akurat przechodzili przez Warszawę, bo w tyłek już tam dostawali. Na pierwszej zbiórce jak byliśmy, to się zapytałem moich dowódców – jak jest z bronią? „Nie martw się, bo wszystko jest zaplanowane, wszystko będzie”.
[czyta] „Przebieg Powstania starszego szeregowca pseudonim „Selima” w szeregach 3. kompanii III batalionu pancernego pod dowództwem kapitana Zielińskiego. Kapitan Zieliński był w 3. kompanii. Od 1 sierpnia przybywałem z całym batalionem w miejscu koncentracji w budynku przy alei Niepodległości, odcięty przez Niemców od terenów opanowanych przez Armię Krajową. W dniu 6 sierpnia przeszedłem wraz z pierwszą grupą przez Pole Mokotowskie do ulicy Polnej, do pozycji zajętych przez oddziały Armii Krajowej. Od sierpnia służba na pozycjach przy placu Zbawiciela. Brałem kilkakrotnie udział w niszczeniach gniazd niemieckich snajperów ostrzeliwujących z dachów domów pozycje AK i ludność cywilną. Około 15 sierpnia przeszedłem z batalionem w rejon ulic Jaworzyńskiej. Pełniłem służbę na pozycjach ogniowych w budynkach przy ulicy Polnej, na barykadzie przy ulicy Jaworzyńskiej, na barykadzie przy ulicy Mokotowskiej naprzeciw cukierni Lardelego i na barykadach przy ulicy Polnej w pobliżu budynku ubezpieczalni i nieopodal gimnazjum Rontalera. W czasie ataku na cukiernię Lardelego pełniłem służbę na barykadzie przy ulicy Mokotowskiej i tworzyłem osłonę ogniową dla grup atakujących i wycofujących się. Brałem udział w akcji ściągania rannych z ulicy Mokotowskiej. Razem z szeregowcem Jakubkiem, pseudonim „Kubicki” i Krygielem pseudonim „Michał” odkomenderowany zostałem kilkakrotnie w nocy do dyspozycji dowódcy zgrupowania kapitana „Golskiego”, budynek Architektury Politechniki Warszawskiej przy ulicy Lwowskiej. Z przydzielonym ręcznym karabinem maszynowym typu angielskiego jako celowniczy prowadzony przez łączniczki dowódcy zgrupowania do bezpośredniego rejonu walk, uczestniczyłem w kilku nocnych akcjach zwalczania punktów niemieckiego oporu w Śródmieściu Warszawy, których nie byłem w stanie zidentyfikować”.
To jest ogólne. Potrzebne mi było do prezydenta czy coś takiego. Jest fotografia moja jak wyglądałem. [Czyta:] „Moje pierwsze dni Powstania. W potrzasku. 1 sierpnia również nie poszedłem do pracy. Nie chodziłem do pracy od 27 lipca od dnia pierwszej odwołanej mobilizacji. 1 sierpnia około godziny 10 przyjechała, do miejsca mojego zamieszkania na Pradze, młoda dziewczyna i oznajmiła, że o godzinie czternastej mam się zgłosić do naszego punktu kontaktowego przy ulicy Brzozowej na Starym Mieście. Zapakowałem do starego plecaka pudełko konserw mięsnych, w sklepie słodycze i zdecydowałem się przejść pieszo z ulicy Wołomińskiej na Pradze, gdzie mieszkałem, do ulicy Brzozowej. Tramwaj wydawał mi się w tym dniu zbyt niebezpieczny. Przed kościołem Świętego Floriana Niemcy szykowali pozycję do ustawienia baterii dział przeciwlotniczych a na moście Kierbedzia saperzy niemieccy montowali ładunki wybuchowe pod konstrukcją mostową. Górą jeździły normalne tramwaje, odbywał się ruch konny i pieszy. Takich jak ja młodych ludzi pospiesznie zdążających, pieszych, na drugą stronę mostu było kilku. Wyczuwało się atmosferę mających nastąpić wydarzeń. Na Brzozowej w mieszkaniu Tadka Jakubka zastałem jeszcze oprócz niego Romana Krygiela, Mariana Głogosza, Stefana Brzeskiego oraz kilku innych kolegów. Była to połowa składu naszej drużyny. Był z nami nasz dowódca podchorąży Janusz Załuska, pseudonim „Niedźwiecki”. Wydał rozkaz koncentracji o godzinie szesnastej trzydzieści w budynku na rogu ulicy 6 Sierpnia, dzisiaj Nowowiejska i alei Niepodległości. Był to znany mi budynek. Mieszkał tam przed wojną mój przyjaciel Zbyszek, z którym chodziłem przez kilka lat do szkoły powszechnej. Okolice terenu naszego działania były mi znane. Okolica była mi również znana. Mieszkałam przed wybuchem wojny na tej samej ulicy przy Filtrach. Uczęszczałem do gimnazjum Staszica przy ulicy Noakowskiego. Ojciec mojego kolegi był wojewodą jednego województwa polskiego. Ewakuowali się po wybuchu wojny niemiecko – polskiej wraz z ojcem do Wilna i stamtąd zostali wywiezieni na zsyłkę do Rosji. Do miejsca koncentracji pojechaliśmy z Krakowskiego Przedmieścia tramwajem. Podzieliliśmy się na dwie grupki. W miejscu koncentracji znalazła się cała drużyna. Zobaczymy co będzie dalej. Teraz to co już mówiłem. Najbardziej bulwersującą sprawą, przynajmniej w 3. kompanii, była sprawa zupełnego u broni. Kompania wyznaczona do frontalnego ataku na
Kraftfahrpark od strony południowej, od ulicy 6 sierpnia nie miała żadnej broni palnej, jedynie granaty i butelki z benzyną. Dobrze byłoby w części drugiej zawrzeć nieco obszernej sprawy wyposażenia magazynów broni i zasobów, jakimi batalion w okresie przedpowstaniowym dysponował oraz organizacją, która miała broń dostarczyć na punkt wyjścia do akcji „W”. Brak broni został usprawiedliwiony stwierdzeniem, że batalion był przewidziany do przejęcia zdobycznego sprzętu pancernego. Jest to mało wiarygodna, gdyż w innym miejscu tej monografii jest mowa o zadaniu zdobycia atakiem frontalnym
Kraftfahrparku. Brak broni to sprawa, która powinna być bardziej wyczerpująco omówiona. W tekście stwierdzono, że trzydzieści procent batalionu miało broń – to przesada. Broń w chwili wybuchu Powstania była nieliczna, oceniam najwyżej na dziesięć procent”.
Zaistniała taka sytuacja, że dostaliśmy rozkaz obsadzenia ulicy Polnej od strony Pola Mokotowskiego. Początkowo było tak, że nikogo tam nie było. Po pewnym czasie pojawiły się wojska, któreśmy uznali za niemieckie. Jak się potem okazało byli to Rosjanie, bo jak wiadomo Niemcy jak zaczęli zwyciężać w pierwszej fazie, to zorganizowali wojska rosyjskie pod wodzą oficera, nawet generała rosyjskiego. Dali im niemieckie mundury i oni załatwiali sprawę. Nie chciałbym o tym mówić. Moje nazwisko mnie w Polsce dało nieraz dużo do pomyślenia. Po prostu byłem niedożywiony. Dlaczego to jest nie ważne. Myślę sobie tak: „Zdechnę jak człowiek, który nie może sobie poradzić”. W ciągu budynków, które były na Polnej trzymaliśmy wartę, obsadzaliśmy. Jak to obsadzaliśmy? Mianowicie w mieszkaniach na parterach wszystko przenosiliśmy w tym samym mieszkaniu tylko wyżej czy do piwnicy. Ustawialiśmy, na środku, pokoju stół, na stół kładliśmy coś do spania, materac, kładliśmy się na materacu.
Przy okazji opowiem o pierwszym zabitym. Mianowicie był to „Drucik” [tak] go nazywaliśmy. Był to bardzo fajny człowiek, który nauczył nas jeszcze przed Powstaniem, wykorzystywania klucza do wywoływania łączności. Jak już byłem bardzo głodny, to zacząłem palić papierosy, bo tak to nie paliłem papierosów. Któregoś dnia – słoneczko trochę świeciło, to było normalne mieszkanie – za drzwi słyszę: „Andrzej przychodź, bo są papierosy”. Poszedłem. Jak otworzyłem drzwi, stanąłem tam. Tam był ten, który nas uczył, bardzo fajny facet. Nie wiem czy Rosjanin czy Niemiec... On zorientował się że drzwi, jak się ruszyły, że ktoś za drzwiami musi być i strzelił. Tak strzelił, że strzelił facetowi, który przynosił papierosy, w serce. To był pierwszy [zabity] – przyjaciel, nauczyciel nasz. To jest jedna sprawa.
Później doszedłem do wniosku, że trzeba samemu się zorganizować, żeby można było coś jeść. W budynkach, które były przy Polnej, był budynek – po naszemu dzisiaj – ZUS-u. Kiedyś przyjmowali ludzi chorych, lekarze byli i tak dalej. Doszedłem do wniosku... Brama, drzwi, była zasłonięta, był dosyć potężnym żelazem. Myślę sobie: „Cholera jasna trzeba wykombinować worek, jak się zrobi ciemno to wchodzić”. Byliśmy w mieszkaniach, a Ruscy czy Niemcy, najpierw byli Ruscy później Niemcy, siedzieli w okopach. Myślę sobie: „Trzeba spróbować”. Na początku myślę sobie nie będę nikogo narażał tylko sam pójdę. Sprawa poległa na tym, że na Polu Mokotowskim przed jeszcze wybuchem Powstania, ludzie założyli sobie bezprawnie ogródki, gdzie były pomidory, ogórki, cebula i tamto i owo. W budyneczki gdzie była ta [?] była tylko starsza pani. Nawet jej nazwisko mam do dzisiaj schowane. Mówię do niej tak: „Proszę pani pewnie też nie za dużo ma jedzenia. Będę się starał i prosił, żeby pani nam ugotowała”. Ona mówi: „Nie ma takich garnków. Ile pan osób chce mieć?”. Mówię: „Cztery, pięć osób”. Mówi: „Nie mam tyle”. Mówię: „Dobrze a nie ma pani kotła do prania?” „Mam” „Wobec tego niech pani nam robi w kotle do prania”. Jak nie pełniłem w tym czasie służby, to worek wykombinowałem i wychodziłem wieczorem, jak już ciemno było i tak po omacku... Najpierw to było bardzo łatwo, dlatego, że to było blisko chodnika Polnej. Później trzeba było z chodnika zejść na jezdnię i dopiero za jezdnią były ogródki działkowe. Chodziłem [tam]. Pochodzę z rodziny bardzo katolickiej. Sam jestem też bardzo katolicki. Babcia moja kochana, jak mnie wypuszczała, to powiedziała jak się mam modlić: „»Najsłodsze Serce Jezusa zmiłuj się nade mną« – tylko tyle, ale musisz mówić codziennie wieczorem, nie wolno ci opuścić”. Do dzisiaj tak się modlę.
- Jak wyglądało życie religijne w pana otoczeniu?
Fatalnie, nawet nie chciałbym tego opowiedzieć. Jeszcze skończę. Po prostu się to udawało, tam przychodziłem. Później namówiłem innych kolegów, bo zaprosiłem ich też. Jak siadaliśmy przy [stole], to nie było żadnych talerzy tylko łychy – to było już coś. Przede wszystkim były warzywa, mięsa nie było. Jak przychodziłem do naszego niby miejsca, gdzie dawali obiad... Krótko powiem w czasie Powstania zjadłem w wojsku tylko dwie kromki chleba, zawsze byłem już po czasie. Nigdy w czasie służby się do kuchni nie pchałem, dopiero potem.
- Jak wyglądało życie religijne?
Mieliśmy barykadę dosłownie od kościoła może dwanaście metrów. Jak księdza wychodzącego stamtąd [widziałem to] nieraz miałem ochotę wyspowiadać się. Natomiast codziennie rano starsza pani z koszyczkiem wiklinowym przychodziła i księżom przynosiła jedzenie i nie byle jakie. Człowiekowi ciekło, cholera. To był też jak gdyby – muszę sobie sam poradzić i radziłem sobie. Jeszcze był fajny, to mnie sprawiało radość. Na przykład w woreczek napchałem parę ziemniaków, ogórki, pomidora, później go ciągnąłem przez jezdnie Polnej, później przez ogród. Trzeba było otworzyć ciężkie drzwi. Wtedy trzeba było się odpowiednio ułożyć. Leżę jak na placka a tu słyszę jak kula trzask w metal. Wrażanie jest duże – jak nad łbem leci pocisk. Poza tym jeszcze miałem jeden punkt, ze dwa, ale jeden powiem.
[...] Na rogu ulicy Polnej i 6. Sierpnia, teraz to się inaczej nazywa – stał budynek. Jak niemiecka bomba rąbnęła to już wiadomo było, że do piwnicy. Krótko mówiąc było miejsce, które bardzo lubiłem. Mianowicie na rogu zapalił się – to nie był wysoki dom. Lubiłem tam chodzić i zawsze z karabinem. Po prostu wolałem z karabinem iść. Wtedy miałem na swoim widoku wejście do Politechniki. Niemcy strzelali z dwóch miejsc, mianowicie z samej Politechniki i z czerwonego szpitala. Jest ten szpital do dzisiaj – tylko teraz jest wejście dla takich jak ja, którzy nie mają wszystkich części mózgowych. Zawsze we dwójkę przychodziliśmy. [Kolega pytał się:] „Co ty chcesz tu siedzieć cały [czas]?”. „Tak, tu sobie przesiedzę”. Miałem dwie rzeczy ciekawe, mianowicie od strony Noakowskiego przedłużenie Polnej tam byli ludzie, którzy siedząc przy dalszej części Polnej byli pięknie udoskonaleni śpiewem. Niektórzy mieli płytki i grali – w nocy cisza – jak byłbym w filharmonii a przy okazji się nieraz strzeliło.
- Skąd miał pan broń? W którym momencie zdobył pan broń?
Cofnę się trochę. Nas strasznie w pierwszych momentach – to się specjalnie nazywało – Niemcy wynajdowali najrozmaitszych ludzi... Pierwszego znalazłem, to nie był Ruski, tylko ten, z którymi się teraz tak kochamy.
To było w budynku na rogu ulicy Marszałkowskiej i Litewskiej. [Tam] był szpital, do dzisiaj jest dla dzieciaków. Litewska później szła do alei Szucha. Oni strzelali – to byli wspaniali strzelcy – a my mieliśmy, przez pewien okres, stanowiska Marszałkowska 51. To jest za kościołem wzdłuż Marszałkowskiej, ale nie w stronę Śródmieścia tylko w stronę placu Unii. Tutaj spotkałem się z Żydem. On miał pseudonim „Vis” Jak się nazywał to cholera wie. Stale chodził z bronią. Ponieważ byłem starszy szeregowiec to wyszło nas trzech i między innymi Żyd. Poszliśmy, oni zawsze strzelali z góry. Jednego chyba zabili to było Marszałkowska 51. Któregoś dnia dostaliśmy rozkaz, żeby tam przejść i zobaczyć co tam się dzieje, poszliśmy. Jest facet. Okazało się, że nie Rosjanin tylko [Ukrainiec]. Jak zobaczył nas, a wtedy dostaliśmy broń – jedną broń na trzech. „Vis” miał własny prywatny pistolet. Mówił, że on brał udział w rewolucji wcześniejszej, żydowskiej, w getcie jak było [powstanie]. Przekonałem się, że Żydzi... Dla mnie Żydzi to zawsze byli z tyłu. Okazuje się, że nie. Aresztowaliśmy faceta, powiedzieliśmy mu
Hände Hoch! i tak dalej, od niego szmajsera dostaliśmy, zabraliśmy mu. On krzyczał i wołał żonę. Żona przyszła, widocznie mieszkała blisko, z małym dzieckiem. To jest bardzo głupia sytuacja. Byłem najstarszy z tych wszystkich, powiedziałem babie po niemiecku, żeby ona poszła z dzieckiem z powrotem. [Ukraińca] rozbroiliśmy, miał szmajsera. Potem idziemy, wracamy już zadowoleni. Prowadzimy ze sobą Ukraińca. Żyd mówi do mnie: „Idźcie od razu”. W takich przypadkach – wcześniej się już dowiedziałem – gdzie trzeba jak się złapie [zaprowadzić jeńca]. Na ulicy Śniadeckich była komórka żandarmerii. Mówi tak: „Po co będziesz ze mną szedł taki kawał, idź. Doprowadzę [Ukraińca] do żandarmerii”. Nie chcę powiedzieć, bo nie widziałem, ale jestem przekonany, że on go tam strzaskał, zanim doszedł [na Śniadeckich]. Nie chciałem z niego wyciągać. Jak przyszedłem na [placówkę] pytali się. „Jak to tam?”. „Ano Żyd go prowadził i uciekł Żydowi”.
- Ludność cywilna jak się zachowywała, jak reagowała na walkę waszego oddziału?
Zależy bardzo, bardzo. W pierwszych dniach to nasi oficerowie już byli przekonani, że my tego nie wygramy tylko, jedyna rzecz to trzeba się bronić. Ludność cywilna nastawiała mnóstwo barykad. Tutaj jest księga bardzo ciekawa [pokazuje]. Tu są najrozmaitsze typy przeszkód, barykad. Kto to zrobił? Przede wszystkim to zrobili ludzie cywilni. Oni nie byli do tego zmuszeni, mogli siedzieć w piwnicy.
- Z jakim reakcjami cywilów spotkał się pan osobiście?
Nie spotkałem się nigdy, że ktoś powiedział...
Chodziło o wodę, jak już było późno, jak odpowiednia ilość dni minęła to z wodą była straszna historia. Wobec tego nam również nakazano pilnować, żeby nie było – kto silniejszy to nabiera sobie a drugi nie może dostać szklanki czy garnuszka wody. Wtedy się właśnie z ludźmi rozmawiało. Tak jak wysłali na barykadę, to trzeba było pilnować. Nie spotkałem się z tym. Uważam, że społeczeństwo polskie się naprawdę...
- Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z Powstania?
Jak się dowiedziałem, że już koniec. W miejscu gdzie chętnie chodziłem na skrzyżowaniu ulic, to wychodzili nasi. Była trójka, która rozmawiała z Niemcami na temat poddania się. Tam byli bardzo ciekawi ludzie. Była Polka, która prowadziła w Polsce za zgodą Niemców działalność charytatywną dla takich, którzy nie mieli co jeść i tak dalej. Nie wiem czy ona była w Krakowie. W Krakowie Niemcy szanowali arcybiskupa bardzo znanego...
Oni go uznawali, chyba ona jemu podlegała. Niemcy jak zdecydowali się wykazać, że to nie oni zamordowali naszych oficerów, że zrobili to Ruscy, to zaprosili na badanie, potwierdzanie tego, lekarza Polaka z Krakowa.
Jeszcze co mnie zaskoczyło. Mianowicie jak wyszedł pierwszy raz do domu, gdzie mieliśmy zacząć akcję, to tego nie spostrzegłem, a dopiero jak wychodziliśmy po poddaniu się, to przechodzę i widzę pomnik sapera Polaka, nienaruszony przez Niemców. Dopiero później komuniści jak przeszli, to po prostu rozbili pomnik a wybudowali nad Wisłą. A dlaczego Niemcy nie zrujnowali, nie obalili pomnika? To był piękny pomnik. Dlatego, że saperzy polscy praktycznie zaczęli swoją pracę dopiero wtedy, kiedy już Ruskich nie było w Polsce. Zawsze jak pomnik to są wymienione miejsca, gdzie saperzy działali. Idę do niewoli i patrzę, że mój ukochany pomnik [jest niezniszczony]. Tam mieszkałem, na rogu 6. Sierpnia i Suchej przy Filtrach.
- Co się działo z panem od momentu zakończenia Powstania?
Bardzo prosto – najpierw zakopaliśmy swoją [broń] nadającą się do [użytku]. Nawet miałem już nie wojskowe, silniki. Na placu Zbawiciela była knajpa oczywiście nie działała w czasie Powstania. Dostałem się do knajpy i silniki zakopałem. To co oddaliśmy Niemcom to najczęściej były francuskie karabiny z I wojny światowej.
Poszliśmy ulicą Filtrową przez plac Narutowicza i dalej szliśmy do Ożarowa. W Ożarowie część zwiała. Natomiast nie uciekałem dlatego, że po prostu wybrałem Niemców, a nie Rosjan. Wiedziałem, że w Niemczech w oflagu siedzi mój ojciec, z którym będę się mógł [zobaczyć]. Niemcy naszej rodzinie zrobili taką przyjemność, że [w] Stutthofie, był obóz koncentracyjny, to się dostało dwóch braci mojej mamy. Był tam Marian, który był moim ojcem chrzestnym i brał udział w walkach o Lwów i drugi Karol, który bardzo kochał Boga.
Marian Matianowski. Od Karola Matianowskiego przyjąłem miłość do Jezusa.
- Pan się z nimi spotkał w Stutthofie?
Nie, oni w Stutthofie zostali zamordowani. Karola, który bardzo kochał Boga, Jezusa, Niemiec zamordował w ten sposób, że [gdy] zaczął go bić, wujek ukląkł. Tego nie widziałem, opowiadali mi ludzie, którzy byli w Stutthofie, przyszli do domu gdzie mieszkała moja babcia i ciotce powiedział facet, że Niemiec młotkiem go walił w głowę.
- Do jakiego obozu pan trafił?
Santbostel.
- Jakie tam panowały warunki? Jak było z jedzeniem?
Rano dawali ciepłe ziółka. Francuzi prowadzili kuchnię, to sobie można wyobrazić. Druga sprawa było to, że na obiad się chodziło, Francuzi rozdawali, to było
Steckeruben [?]. To jest nie ryba, tylko podłe grzane mięso, to było suche, wysuszone i dopiero później zagotowane, tylko tyle, że ciepłe było. Było tak: kromka chleba, ser zrobiony z kasztanów – jakby mnie kto zapytał to powiedziałbym, że z kasztanów robiony był. Mieliśmy, do dzisiaj mam ojca blaszkę. Wszyscy jeńcy, oficerowie dostawali blaszkę. Jak ktoś umarł to trzeba było oderwać i przekazać do administracji. W obozie siedziało ponad osiemdziesiąt tysięcy ludzi. W jednym baraku siedziało osiemset ludzi. Łóżek żadnych nie było, żadnych koców nie było, wszy straszliwe. Żadnych łóżek nie ma, tylko wielkie półki – tak było na trzy poziomy. Jak się położyło na dolnym poziomie to nie mogło się w ogóle wyprostować, musiało się bokiem wsunąć. Jak na górze [się] spało, to przed nami byli Rosjanie i oni pościągali z dachu podsufitkę żeby się rozgrzać, zagrzać jedzenie. Przyjechaliśmy w październiku. Jechaliśmy bardzo długo, trzynaście dni chyba. W pociągu straszne rzeczy [się działy] Ale kończę. Żadnej pościeli, żadnego ubrania [się] nie dostało. Człowiek się zastanawiał czy rozebrać się i przykryć tym co się ma, czy nie zdejmować tylko spać w tym. Jak [się] spało to wszy taakie. Jak troszeczkę dalej byliśmy ze śmietnika wyciągaliśmy butelki i rolowaliśmy wszy – straszne rzeczy. Ale człowiek wytrzymał.
- Kiedy nastało pana wyzwolenie?
To było w maju 1945 roku. Dosyć długo.
- Jakie wojska pana wyzwoliły?
1 Armia Kanadyjska.
- Może pan powiedzieć krótko jak to wyglądało?
Ciekawie wyglądało. Mam nawet zdjęcie tego. To było w ten sposób, że pewnego razu zauważyliśmy, że nie ma straży, która [była] dookoła obozu jenieckiego. Przecięliśmy druty, najpierw sprawdzili czy nie ma prądu i poszliśmy w świat. Przychodzimy do wioski patrzymy, że już [są] angielskie mundury. Niektórzy zrobili od razu olbrzymie pieniądze. Szukałem – prawdę mówiąc – kurnika. Znalazłem kurnik. Kolega mój, starszy pan ze Śląska Czeskiego ale Polak poszedł na pocztę i stare niemieckie marki, które były obowiązujące za Hitlera, to worek ich przyniósł. Mówi: „Przyda się”. Przydało się, później wymienili marki na marki okupacyjne. Marki okupacyjne były potem pełnowartościowe. Poszedłem do kurnika z bagnetem uśmierciłem parę zwierząt, kury. Przyniosłem i mówię: „Przyniosłem, a wy gotujcie”.
- Kiedy wrócił pan do Polski?
To był [dzień] Świętego Antoniego w czerwcu [13], 1947 [roku]. Najpierw tam skończyłem szkołę, potem trochę pohulałem.
- Gdzie pan skończył szkołę?
Skończyłem w miejscowości, która się nazywa... Mieszkałem w miejscowości Mene. Zacznę od końca, znaczy od początku. Oficerowie w pobliżu miejscowości, która się nazywała Wartburg mieli swój obóz oficerski czyli oflag. Jak się wojna skończyła wszystkich oficerów wypuścili i rozmieścili po wsiach. Ojciec był, że tak powiem, może nie najstarszy ale jeszcze się nadawał na to, żeby kierować tym, bo żywność to armia angielska nam [dawała]. Mieliśmy mundury angielskie.
- Kiedy się pan spotkał z ojcem pierwszy raz?
Dokładnie nie pamiętam. Koledzy ze szkoły z niewoli razem ze mną jechali, już wiedziałem w jakiej miejscowości jest ojciec. To jest bardzo ciekawy moment w moim życiu, zmiękam jak o tym opowiadam. Mój ojciec był i chciał mnie wychować na człowieka dosyć twardego, oficer jeszcze żandarmerii. Co roku prowadził mnie, szedłem z ojcem 18 marca do Piłsudskiego. Tam byli sami dziadkowie z powstania styczniowego. Siedzieli tylko oni w pierwszym rzędzie, a reszta, oficerowie stali na dziedzińcu belwederskim. Czekali jak dziadek wyjdzie. Dziadek Piłsudski wychodził wtedy się robiła cisza. Wszyscy oficerowie salutowali. Podchodził do najstarszego weterana powstania styczniowego i tamten mu składał życzenia w imieniu ojczyzny. Tego nie zapomnę.
Spotkanie z ojcem się tak odbyło. Z moimi kolegami, którzy mnie odwozili złapaliśmy na drodze, na szosie Amerykanów. Pytamy się: „Gdzie jedziecie?” Oni mówią – tu i tu. Trzeba było przejechać trzysta, czterysta kilometrów na południe, jechaliśmy z miejscowości Stadek, to jest nad morzem prawie. Później poszliśmy do obozu, gdzie ojciec siedział. Tam nam powiedzieli, że oficerowie w różne miejscowości są przekazani. Tam tylko baraki zostały. Pytam się ile jest kilometrów? „Dwanaście”. Idziemy dwanaście kilometrów, miejscowość [nazywała] się Peckenhaus. Przyszliśmy, już było ciemno. Oni niemieckiego nie znali, więc pukam. Pierwszy domek to jest piwiarnia i mówię, że się nazywam tak i tak i szukam swojego ojca. Ona mówi: „Jak się pan nazywa?”. Mówię. „A twój ojciec tutaj mieszka u mnie”. To była pijalnia, ale równocześnie kilka pokoików miała, dwa czy trzy. Było jeszcze ze mną trzech kolegów, pytam się czy ona będzie mogła przenocować. „Tak, tak są wolne pokoje”. Mówię: „Chłopaki idźcie sobie, bo zmęczeni jesteście”. Gospodyni od razu poszła na górę i powiedziała, że „Syn pana przyjechał”. Czekam, czekam i patrzę, że gaśnie światło na schodach, nie mogłem skojarzyć [dlaczego]. Niemka mówi: „Niech pan idzie na górę, ojciec na górze jest”. Poszedłem na górę i się rzuciłem ojcu w ramiona i widzę, że ojcu płynął łzy. Wtedy dopiero zrozumiałem dlaczego światło zgasło, ojciec nie chciał, żebym widział.
- Razem panowie wróciliście do Warszawy?
Tak, wróciliśmy 13 czerwca to jest Świętego Antoniego. Przez Szczecin jechaliśmy. Ojca trzymali trzy dni na betonie a mnie przez dzień. Tylko się pytali, a dlaczego tak długo [wracamy].
- Czy chciałby pan na zakończenie dodać coś na temat Powstania?
Dużo mógłbym dodać, ale chyba na dzisiaj dosyć. Mnie zależy na jednej rzeczy. Człowiek, który uratował dziesiątki żołnierzy. Zostaliśmy w budynku, tam gdzie czekaliśmy na broń. Siedzieliśmy kilka dni obok „Kolonii Staszica”. Krótko mówiąc Niemcy zatrzymali, tam było sporo kobiet i sporo mężczyzn. Mężczyźni ginęli, bo ich rozstrzeliwali, a kobiety gwałcili. Upłynęło parę dni.
Jeszcze jedna rzecz jest ciekawa. Drogą od strony Pola Mokotowskiego któregoś dnia szła mała grupa, przeważnie kobiet, z białymi flagami i chciały się dostać do Śródmieścia. Zdarzyło się, że na rogu Politechniki i 6 Sierpnia stał bunkier niemiecki i z bunkra strzelili. Wydaje mi się, że ostrzegawczo, ale zranili dwie czy trzy osoby, większość to była kobiet. Babki nie przelękły się i poszły dalej w stronę Warszawy. Dowiedziałem się o tym, z chłopakami pogadałem i mówię tak: „Panowie więcej tu nie będę czekał, bo jak tu będę czekał, to mogę tylko liczyć na to, że mnie Niemcy rozwalą, albo jeszcze gorzej i nie chcę w nocy słuchać wyć, bo to jest niemiła sprawa”. Jeszcze gorzej jakby człowieka zabijali. Mieliśmy jednego kolegę, Mariana Głogosza, powiedziałem: „Wiesz Marian chyba będę próbował uciec stąd, bo co czekać”. On to sprzedał. Wiedziałem, że on to sprzeda, znaczy przekaże wyżej. Przyszedł podchorąży, zastępca naszego dowódcy, więc się od razu zorientowałem że dostał wiadomość. Z nim zacząłem rozmawiać i mówię, że to nie ma sensu, żeby tu czekać. Jeszcze przed tym to poprosiłem kogoś, żeby mnie skontaktował z babką, która przeszła. Co się okazuje, że ona przekazała naszemu dowódcy, że na Polu Mokotowskim, to nikogo nie ma, a na Mokotowie to są nasi, więc [są] szanse dostania się. Nie mówił o ulicy Polnej, tylko o Mokotowie. Myślę szansa jest. Jak to się rozwiązało? Za chwilę, za moment, po rozmowie przychodzi jeden z oficerów i mówi, że potrzebny jest ochotnik, żeby nawiązać kontakt. Zgłosiło się nas czterech, nasza grupka. W końcu jak pogadali ze sobą, zdecydowali się wybrać – moim zdaniem mądrze – najmniejszego, [bo] najmniej widoczny był. To jest Stefan, który teraz jest w Anglii, też na to samo choruje co ja. Jesteśmy w stałym kontakcie. On przeszedł tego samego dnia, rozebrał się z butów. Musiał przejść przez aleję Niepodległości. Wzdłuż alei Niepodległości była ustawiona [barykada]. On buty zdjął, w skarpetkach tylko przeszedł na drugą stronę. Później się już zrobiło ciemno [i] Niemcy puszczali race. Cały teren jak się szło do Polnej, to były ogródki działkowe, o których wcześniej mówiłem. To było nieformalnie – za czasów niemieckich ludzie sobie palcem wyznaczali, że to jest odtąd dotąd jego i sadzili. Nie trzeba było przełazić przez [ogrodzenia]. Doszedł do barykady przy gimnazjum. Zameldował się, dosyć długo trwało zanim go przez barykadę naszą polską przepuścili. Kazali mu się zameldować u głównego dowódcy. On mnie opowiadał później, że wydawało mu się, że dowódca mu podziękuje za to, że on przekazał [wiadomość]. Tam siedziało może sześćdziesiąt może osiemdziesiąt żołnierzy, tylko bez broni – co to za żołnierz. Dowódca dał mu kromkę chleba, mówi: „Najlepiej będzie jak pan wrócili i przeprowadzi ludzi”. Tamten mówi: „Właśnie po to przyszedłem”. Co miał gadać, inteligentny człowiek. On przyszedł, noc już była. Całą naszą grupą, kupa tam ludzi była, znowu przełazimy. Niemiec na pewno spał w bunkrze – na samym rogu [to było] jak zakręt jest. Udało się. Jak puszczali [race], robiło się jasno, to człowiek się robił jak z papieru. Przy okazji zjadłem pomidora, ogórka, cebulę. Potem, to jest ludzkie, ale dosyć przykre było. Zatrzymali nas dosyć dużo: „Hasło!”. „Jakie hasło?” W końcu puścili nas. Byłem szczęśliwy. To był najgorszy [moment]. Myślę: „Jestem cholera w Warszawie, jestem w Polsce a przed chwilą człowiek czekał na to, żeby go dźgnął, rozstrzelają, podpalą albo coś takiego”. Ci, którzy byli tam, już byli uzbrojeni, nie za dużo, parę do strzelania mieli. Jeden tam się wygłupił i mówi: „Przyleźliście tutaj bez broni”. Zrobiło mi się bardzo niedobrze.
Warszawa, 12 sierpnia 2005 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski