Zdzisław Michalski „Maciek”
Zdzisław Maciej Michalski, urodzony 11 stycznia 1926 roku w Warszawie przy ulicy Nowowiejskiej. Gdy wybuchła wojna w 1939 roku miałem dokładnie trzynaście lat i siedem miesięcy. Oblężenie Warszawy przeżyłem z rodziną w Warszawie na ulicy Hożej. W czasie Powstania używałem pseudonim „Sokół”, w pierwszym miesiącu, a później, gdy coraz to bardziej ubywało kolegów z batalionu, to okazało się, że było nas więcej „Sokołów” i wtedy dowódca wiedział, znał drugie moje imię, Maciek, które używałem też i powiedział: „To ty od dzisiaj będziesz Maciek”. I wszyscy mnie znają raczej jako „Maćka”, mniej jako „Sokoła”, więcej jako „Maćka”. Walczyłem, to był Batalion Szturmowy „Miotła”, zgrupowanie pułkownika „Radosława”. To był pluton porucznika „Marsa” Tadeusz Mrówczyński.
- Co robił pan przed rozpoczęciem drugiej wojny?
Wojna wybuchła, miałem trzynaście lat, więc chodziłem do szkoły, wtedy się nazywało powszechna szkoła.
- Co pan robił przed wojną? Czy spodziewał się pan wojny?
Byłem w harcerstwie. Jak powiedziałem, przed wojną chodziłem do szkoły powszechnej. Było nas czterech braci, same chłopaki. Najstarszy brat, Jerzy, miał siedemnaście lat, jak wojna wybuchła. On brał udział jako harcerz w służbie pomocniczej w Szpitalu Ujazdowskim, bo to był wtedy wojskowy szpital, lazaret. Więcej o przedwojennych czasach… młody chłopak [byłem], chodziłem do szkoły, tak jak wszyscy w tym okresie, w tym wieku chłopaki, graliśmy w piłkę. Raczej byliśmy wszyscy chowani w duchu bardziej patriotycznym, bo tak mój dziadek ze ojca strony, Ignacy Stanisław, był powstańcem styczniowym, a ze strony mamy, brat mojego dziadka, bo dziadek też brał udział w powstaniu styczniowym. Tak, że były tradycje walki. We wrześniu 1939 roku przeżyłem z rodziną całe oblężenie w Warszawie na ulicy Hożej. Wtedy to, jako że nie byliśmy jeszcze tacy dorośli, to cała nasza pomoc w obronie Warszawy wrześniowej polegała, że żeśmy z ulicy Hożej, przez Plac Trzech Krzyży, Wiejską do Górnośląskiej chodzili na Czerniaków, chyba na ulicę Fabryczną, bo w tych fabrykach były studnie, po wodę. Żeśmy donosiliśmy nie tylko dla rodziny własnej, ale i sąsiadom na ulicę Hożą, wodę. W 1941 roku rodzina moja przeniosła się do Ursusa.
- Czemu tam przeniosła się pańska rodzina?
Bo tak jakoś się tam składało, że ojciec się tam zaczepił w fabryce na krótko, to na krótko, żeśmy się tam przenieśli. I wtedy, w Ursusie w 1941, zaczęła powstawać na przełomie 1941/42 parafia, gdzie organistą był Tadeusz Mrówczyński, później się okazało porucznik „Mars”. On z miejsca starszych ministrantów i chórzystów werbował do swojego plutonu. Tak, że w większości to on się składał z ministrantów, z chórzystów. Ja, że znałem najlepiej z całego towarzystwa, grona, znałem Warszawę, z miejsca zostałem jego łącznikiem, między nim a jakimś dowództwem, przypuszczam na terenie Ursusa i Warszawy. Było nas, zwerbowałem dalszych, tak, że powstała moja sekcja, mój młodszy brat, Tadeusz Wojciech Michalski, to miał pseudo „Mściciel”, następny Kazimierz Gabara, pseudo „Łuk”, Zygmunt Uliński „Wis”.
- Oni byli w tym samym plutonie, co pan?
Tak. To była moja sekcja, było nas sześciu. Jako, że najmłodsi, byliśmy w pierwszym okresie chłopakami na posyłki. Wszystkie rozkazy, cała łączność, to spadała na moją sekcję i myśmy to załatwiali. Przy okazji przechodziliśmy przeszkolenie z zakresu podoficerskiego. Szkolenie odbywało się albo u porucznika „Marsa” Tadeusza Mrówczyńskiego albo jego zastępcy, sierżant „Bartosz” Bolesław Krzymowski. Jeżeli chodzi o broń, to bardzo często ojciec jednego z naszych kolegów, Stanisława Juziaka, pseudonim „Kochanka”, był granatowym policjantem i myśmy u niego w mieszkaniu przychodzili, zapoznawali się z bronią, z karabinem, z pistoletami.
- Jak to, bo ja nie zrozumiałam, był granatowym policjantem i działał razem z wami?
Przed wojną był granatowym policjantem i po wojnie z powrotem Niemcy kupę tych granatowych policjantów zatrzymali. Był polskim, tak zwanym granatowym policjantem, ale jego synowie, obaj, Stanisław Juziak „Kochanka” i jego brat bliźniak, Czesław Juziak „Pirat” byli w naszych szeregach. A ojciec, chociaż był policjantem, powinien nas zwalczać, wszystkimi sposobami nam pomagał. Przechodziliśmy z jego poręki zapoznawanie się z bronią w ten sposób. Przechodziliśmy przeszkolenia. Odbywały się w różnych miejscach. I u mnie, w mieszkaniu moich rodziców, u Juziaka czy u porucznika „Marsa” czy u „Bartosza” żeśmy przychodzili. Tak nam czas upływał. Cały czas kursowałem między porucznikiem „Marsem” Tadeuszem Mrówczyńskim czy na terenie Ursusa był jego zwierzchnik „Mirek”, nazwisko Palczewski. On później się zrzekł, przekazał dowództwo całej grupy, plutonu porucznikowi „Marsowi”, a sam zaczął działać, pracować szczebel wyżej w dowództwie okręgu.
- Jaka najbardziej wesoła sytuacja przychodzi panu na myśl, gdy wspomina pan lata okupacji i swojej działalności w plutonie porucznika „Marsa”?
Myśmy byli, jak wspominałem, poza tym mój ojciec dość szybko wylądował na Majdanku, tak że my wszyscy musieliśmy iść do pracy. Mając już piętnaście lat zacząłem pracować. Pracowałem, to było wtedy modne, jako chłopak na posyłki. Jeździło po Warszawie na rowerze i rozwoziłem towar, który w firmie jakiś sklep zakupił. To mi właśnie pomogło, że znałem dobrze Warszawę. Umiałem się poruszać, miałem więcej szczęścia, jak czego, więc jakoś omijały mnie. Zawsze jakoś zdążyłem skręcić w bok, omijały mnie wszelkie uliczne łapanki. Raz nawet zastała mnie na ulicy Zgoda łapanka. Syreny zaczęły z samochodów żandarmerii niemieckiej wyć. Uciekłem na schody do jakiegoś banku. Nie wiem, jaki to bank, nie pamiętam, ale oni przelecieli, tam się nie zatrzymali, po jakimś czasie wyszedłem i sobie spokojnie poszedłem do pracy. Tak jak wspominałem, cały czas do 1944 roku i nawet dłużej, mieszkałem w Ursusie. Ojciec wylądował na Majdanku. Mama była w Ursusie razem z nami czterema. W 1943 roku jeden z braci zmarł, bo pracował w fabryce jako wtyczka też i go tamci, to byli Łotysze czy Litwini, pobili i odbili mu kark. Dostał zapalenia kręgów, ropa poszła na mózg i w 1943 roku zmarł jako siedemnastoletni chłopak. Reszta trójki żeśmy pracowali. Starszy brat zahaczył się do pracy na kolei. Pracował w Pruszkowie na stacji, na nastawni. Jego stamtąd zwerbowała, był fotoreporterem BIP-u, Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK. Oni, tam ich było dwóch, oni robili zdjęcia, wywiady i przekazywali, gdzie trzeba, jakie transporty, kiedy, co, jak przechodziły. W lipcu 1944 roku, gdy nastąpiło pierwsze ostre pogotowie, to ja ze swoją sekcją byliśmy najbliżej porucznika. Nawet jeden z nas zawsze miał dyżur w jego mieszkaniu. Czekaliśmy na rozkazy. Jak tylko przyszedł rozkaz, to od razu organizowałem swoją piątkę, ja szósty i żeśmy biegali, zawiadamiali, co jak. Rozkaz został odwołany ostrego pogotowia i 1 sierpnia przedpołudniem dostaliśmy cynk, że jest rozkaz, że mamy się stawić u porucznika „Marsa”. Żeśmy się stawili i każdy dostał, na pamięć, bo to nie notowało się wtedy nic, adresy, gdzie kogo biec i załatwiać, zawiadomić, że o godzinie siedemnastej mamy się stawić w Warszawie na ulicy, wtedy to się nazywała Zegarmistrzowska, Wolność.
- Udało się dotrzeć na czas?
Tak. Sporo żeśmy zawiadomili, nie wszystkich, bo niektórych akurat nie było w domu. Wtedy dostaliśmy rozkaz, że grupę, bo podzielili nas na dwie grupy nasz oddział, pluton, sekcja. Część z bronią, którą żeśmy wyciągnęli z różnych zakamarków, prowadził porucznik „Mars” Tadeusz Mrówczyński z Ursusa przez Włochy do Wolskiej, na Wolę i tamtędy mieli się dostać. Grupę mniej uzbrojoną, bo mieliśmy tylko jeden pistolet i parę granatów, prowadził sierżant „Bartosz” Bolesław Krzymowski. Myśmy dla odmiany poszli z Ursusa nad torami do kolejki EKD wtedy , bo ona dochodziła i do Włoch, EKD. Tam żeśmy wsiedli do kolejki, szła nas większa grupa, ale kontakt był tylko wzrokowy, nie szliśmy całą bandą dziesięciu, piętnastu czy ilu, tylko rozrzuceni. Żeśmy się załapali jeszcze na ostatnia kolejkę, która szła z Włoch do Warszawy i kolejką dojechaliśmy do Placu Starynkiewicza, bo ona szła inaczej niż teraz, do placu Starynkiewicza. Tam nas wyrzucili z kolejki, motorniczy powiedział: „Kolejka już dalej nie idzie”, bo już się zaczęła strzelanina w Warszawie. Bo wybuchła właściwie wcześniej strzelanina. Wtedy żeśmy wysiedli i całą grupą, wtedy mniej uwa[żaliśmy], kupę takich grup kręciło się po Warszawie. Z Placu Starynkiewicza Żelazną szliśmy w kierunku tam, gdzie mieliśmy przeznaczenie. Tam właśnie w pewnym momencie z ulicy, to już było chyba po szesnastej dobrze, wyskoczył samochód, jak się wtedy mówiło, niemiecka „buda” z karabinem maszynowym na wierzchu. Lecieli ze Złotej, skręcili w Żelazną, strzelali gdzie popadnie, jak się tylko kto poruszył. Myśmy zdążyli uskoczyć do bramy, ale oni się nie zatrzymywali, tylko polecieli dalej. Wtedy sierżant „Bartosz” do mnie się zwrócił, najpierw ochotnika, ale że wiedział, że najlepiej znam Warszawę, powiedział: „Postaraj się dotrzeć do tego punktu zbornego i dowiedzieć się dokładnie, gdzie mamy się zameldować”. Poszedłem. Szedłem Żelazną, bo to najlepiej Żelazną, by myślę, że najprościej się dostanę, bo to Żelazna, później, wtedy za Lesznem dochodziła do ulicy Wolność, czyli wtedy Zegarmistrzowskiej, tak jak Szpital św. Zofii i tam dalej już była. Przy przeskakiwaniu skrzyżowania z Grzybowską dostaliśmy się pod ogień karabinów maszynowych. Przeskoczyłem. Za mną skakała jakaś kobieta, dostała postrzał w brzuch. W pachwinę dokładnie. Dalej idę i nie mogę się dalej dostać, bo tam coraz większa strzelanina, nie wiedziałem, gdzie nasi, gdzie Niemcy. Mówię: „Więc wrócę”. Zaczęło już robić się ciemno:„Wrócę do swoich i razem może coś wymyślimy”. Wróciłem tam, ale oni wiedząc, co się dzieje, wycofali. Przed wojną to były kamienice, że miały po dwa, trzy podwórka. I takie podwórka studnia. Oni wycofali się do trzeciego podwórka i powiedzieli dozorcy, że ewentualnie, jakbym się pytał, żeby powiedział, gdzie są. Jakiś ogródek był czy coś. Tam wróciłem, ale on mnie nie poznał i nie chciał ani słowa, powiedział, że nie wie, gdzie oni się podzieli. Czyli zostałem, noc się zbliżała, sam. Tak na chybił trafił zacząłem kręcić Żelazną, poszedłem w kierunku tego, kręcić wszystkimi bocznymi ulicami i dotarłem w ten sposób do ulicy Młynarskiej na Woli. Już było ciemno. Tam właśnie spotkałem mniej więcej na wysokości cmentarza ewangelickiego, pierwszy był tak, jakiś tam chyba augsburski, ale myśmy to nazywali ewangelicki i tam była grupa, dowódca jeden, która zaczęła budować barykadę wzdłuż Młynarskiej. Zameldowałem się do niego, że zgubiłem swój oddział. Mówi: „Proszę bardzo”, zapisał mnie, „to zostań przez noc u nas, a rano zobaczymy, co”. Żeśmy tam, cywile nam pomagali, okoliczna ludność, bardzo wszystko bardzo górnolotnie, nastroje wtedy pierwsze dni było pełne entuzjazmu. Budowaliśmy barykadę i w nocy zaczął padać deszcz. Myśmy się wtedy częściowo schowali do kamienic, co tam stały. Okoliczni mieszkańcy zaczęli nam tam wynosić kolację i jeść dawać, karmić. Były takie spontaniczne odruchy. Do rana przesiedziałem tam na Młynarskiej, nawet nie wiem, jaki to był dokładnie [oddział], prawdopodobnie to był albo „Zośka” albo „Parasol”, bo oni działali w tamtych okolicach. Rano się zameldowałem skoro świt, że w takim razie idę szukać swojego oddziału.
- Ale to już pewnie było bardzo trudne.
Ulice już były puste, tak na chybił trafił, tak mniej więcej orientowałem się, gdzie jestem. Przez cmentarz ewangelicki między żydowskim a ewangelickim był płot, mur. Wzdłuż muru doszedłem chyłkiem do ulicy Okopowej. Tam Okopowej już wiedziałem, jak na Okopowej się znalazłem, zorientowałem się gdzie mniej więcej, w którą stronę, jak iść, żeby trafić na ulicę Zegarmistrzowską, czyli Wolność. Na ulicy Wolność (będę już mówił teraźniejszą nazwę), spotkałem porucznika „Mirka” Mirosław Palczewski. On mi powiedział, że on nie wie, bo on był w grupie z ochrony zaopatrzenia oddziałów naszych. On mi powiedział, gdzie jest dowództwo „Radosława”. Powiedział mi, że na ulicy Okopowej, właśnie tutaj, gdzie jest kamień pamiętny, tam stał dom i tam było dowództwo. Mówi: „Idź tam, to się dowiesz”. Poszedłem tam, zameldowałem się oficerowi służbowemu, a on powiedział: „Jeszcze nic nie wiemy, gdzie który oddział jest, ale już zaczynają spływać meldunki i poczekaj na schodach przed domem, to na pewno ktoś się zjawi i z batalionu ‘Miotła’ i powie, gdzie się batalion skoncentrował”. I rzeczywiście. Mija godzina, czy więcej czy mniej, patrzę idzie „Łuk” Kazik Gabara z mojej sekcji. Jak jego zobaczyłem, to już byłem szczęśliwy, że do swoich trafię. On został przysłany, bo w nocy z 1 na 2 [sierpnia] batalion „Miotła” zdobył Monopol Tytoniowy. Był obsadzony przez Niemców, zdobyli to i on stamtąd przyszedł do dowództwa po amunicję i granaty. Wtedy poszedłem razem z nim, pomogłem mu to wszystko dźwigać. Wracamy, Monopol Tytoniowy to był między Dzielną a Pawią. Jak trafiłem do swoich, to radość obustronna. Tamci, brat i reszta, że mnie widzą, że dotarłem, ja, że znalazłem się między swoimi, bo ta zawsze raźniej między swoimi jest niż między nieznanymi. W Monopolu Tytoniowym żeśmy walczyli do 9 sierpnia. Z tym, że było tak, że 4 sierpnia dostaliśmy rozkaz, żeby wyjść. Właściwie Monopol Tytoniowy był bazą wypadową, bo całe walki się rozgrywało. To było tak zwane byłe getto, czyli kupa gruzów, ruiny, nic więcej nie było. Na tych gruzach myśmy mieli tam stanowiska, bo właśnie w kierunku z Monopolu Tytoniowego w kierunku skrzyżowania ulicy Wolność z Żelazną, po naszej stronie w gruzach został jeden wysoki budynek. Tam była fabryka mebli giętych czy czegoś. Po drugiej stronie, już przy Żelaznej był szpital św. Zofii, w którym Niemcy byli. Dostaliśmy rozkaz 4 sierpnia do ataku, żebyśmy poszli właśnie na fabrykę i z fabryki zdobyli szpital, a za szpitalem, róg Żelaznej Leszno, to wszystko było obsadzone przez Niemców. Po drugiej stronie Leszna i Żelaznej, byli już nasi, powstańcy. Ale jak normalnie, u nas cholernie szwankowała łączność. I to nas położyło. Myśmy wyszli do ataku, a tamci nie wyszli, tak żeśmy ugrzęźli. Dostaliśmy raz rozkaz, żeśmy wyskoczyli, cofnięto nas i tak żeśmy czekali. W godzinach popołudniowych dopiero dostaliśmy rozkaz, żeby iść do ataku. Moja grupa, w której byłem, dotarliśmy do tego domu, w którym była fabryka, pod mur, ale znów, wysoki mur, nie było jak go przeskoczyć. Znów nawaliła łączność, nie dotarły do nas drabiny, żeby po drabinach przeskoczyć na drugą stronę. Bo tam akurat po gruzach, jak się wychodziło z Monopolu, to po prawej stronie biegł mur byłego getta, bo getto było odgrodzone od dzielnicy aryjskiej. Żeśmy tam ugrzęźli, okazało się, że wtedy Niemcy przez Wolę szli, przypuszczam, że na odsiecz albo tym w szkole Żelazna róg Leszna albo na Gęsiówkę, na obóz żydowski na Gęsiówce, bo tam też w obozie jeszcze była załoga niemiecka i trzymała w szachu Żydów. W końcu, się okazało, nasza grupa, nas tam było około dwudziestu, zostaliśmy na gruzach pod murem otoczeni. Ale jakoś żeśmy się dogadali, w końcu kazano nam się bronić, ale Niemcy jakoś nas nie atakowali specjalnie, że przyślemy wam pomoc o zmroku, za jakiś czas.
- Jak wyglądało uzbrojenie w tamtych dniach? Czy był pan uzbrojony?
Tak, byłem. Miałem karabin, dwa granaty, amunicji niewiele, ale jeden magazynek był pełen.
Ta grupa, która pierwsza szła, szturmowa, to byliśmy uzbrojeni. Za nami szła druga grupa, w której byli młodsi koledzy, którzy tylko szli z samymi granatami, bo dla wszystkich broni nie było. Wtedy, jak oni szli nam z pomocą, myśmy żeśmy się cofnęli. Nawet porucznik „Mars” nas wtedy prowadził i pod murem odgradzającym getto, oddzielającym, była kępa krzaków, że tam coś się rusza. Zawołał najpierw, bo on znał niemiecki, zawołał po niemiecku, że jeżeli ktoś tam jest, żeby się poddali, wychodzili. Cisza, nikt nie wychodzi. Więc rzucił granat, jeden, drugi i w końcu zostawił. W grupie był erkaem, zostawił przy erkaemie, bo mieliśmy erkaem, polski stary erkaem, „Piorun” czyli Józef Nyc, zostawił mnie, Kazika Gabarę „Łuka” i jeszcze był czwarty, „Wig”, ale nie pamiętam jego nazwiska. On zginął 5 [sierpnia], na następny dzień. Powiedział: „Poczekajcie jakąś godzinę, pół godziny, godzinę i spenetrujcie te krzaki, czy rzeczywiście tam byli Niemcy”, bo przyleciała łączniczka wzywając go do dowództwa, że niepotrzebnie amunicję marnujemy, bo tam nikogo nie ma. I za jakiś mówię do „Pioruna”, on był starszy, podchorąży już: „To obstawiaj nas, ubezpieczaj nas tym erkaemem”. Ja z erkaemem, „Łuk” też miał karabin, idziemy w krzaki zobaczyć. Wchodzimy, rzeczywiście, od razu potykam się, leży trup niemieckiego żołnierza, wołam do Kazika, od razu mówi: „Ja też mam drugiego”. Mówię: „To zbieramy”. Najważniejsza dla nas to była broń. Od razu broń, amunicja i wynosimy do stanowiska erkaem, miejsca „Pioruna”. Idziemy dalej i w tym momencie, bo żeśmy się rozdzielili, wyłazi na mnie Szkop, Niemiec. Odruchowo krzyczę:
Haende hoch! On podnosi ręce, ale bez broni, już rzucił broń i poddaje się. Zza muru już druga grupa nasza powstańcza krzyczy do mnie: „A strzel takiego nie takiego syna! Za to, co oni robią na Woli z naszymi!” On widocznie zrozumiał, o co chodzi, bo zaczął mnie dosłownie całować po rękach, że on ma żonę, dzieci, żeby mu darować życie. Tak się targujemy i w tym momencie wraca porucznik „Mars” Tadeusz Mrówczyński i mówi: „Odprowadzić jeńca do dowództwa, bo mnie obsztolili, że niepotrzebnie awanturujemy się, że tam nikogo nie ma. Na dowód, że tam byli Niemcy”. I daje rozkaz „Łukowi”, Kazimierzowi Gabarze, żeby pod karabinem jeńca odprowadził do [dowództwa]. I to mu uratowało życie, bo by go pewnie tam zakatrupili chłopaki.
- To był szeregowy żołnierz Wehrmachtu?
Cofnęliśmy się do budynku do Monopolu Tytoniowego i co z nim, nie wiem, bo go odprowadził do dowództwa, sprawa dalej mnie nie obchodziła. Myśmy wzięli jeńca, oddali do dowództwa. Przy dowództwie był zawsze oficer kontrwywiadu, tak go chyba można nazwać, który tam wypytywał, jaka jednostka, skąd, wszystkie dane, bo to interesowało dowództwo. Myśmy, nawet powiem szczerze, że zapomniałem, że go wziąłem, że wzięliśmy do niewoli jeńca niemieckiego. Tak żeśmy w Monopolu, to było 4 [sierpnia], a 5 sierpnia Niemcy zaczęli używać granatników i z gruzów przegonili nas. Żeśmy wtedy wycofali się do budynku i to był solidny budynek, bo to budynek fabryczny. Tam żeśmy w oknach budynkach, nawet byłem z nas na przemian z „Piorunem” Józkiem Nycem, obsługiwałem erkaem. Na pierwszym piętrze, bo tam była wytwórnia papierosów, z bel papieru, z tego, co ustniki robią, żeśmy w oknach porobili barykady i tam ustawiłem karabin. Jak miałem służbę, to strzelałem w kierunku Wolność i tam były, teraz, to też był kościół, teraz też tam jest kościół, obok tego było wejście, jak do jakiej piwnicy, do domu. Tam mi się zdawało, Polaków już tam nie było, że tam przelatują Niemcy. Więc wycelowałem z erkaemu i tak pukam, jak któryś skacze, to mu posyłam jedną, dwie pociągnięcia. I głupie uczucie, bo mi się wydawało, że widzę kule, że lecą, że za wolno lecą, że powinny szybciej go trafić. Czy dostał czy nie, to nie wiem, bo jak dał nura, do drzwi, jak nawet upadł, to i tak nie widziałem, czy go trafiłem. Na terenie, w samym budynku Monopolu Tytoniowego żeśmy się, byli załogę do 9-10 [sierpnia]. 10 [sierpnia] dostaliśmy rozkaz, że mamy, że się wycofujemy i wtedy pułkownik „Radosław” całe swoje bataliony, to była „Miotła”, „Zośka”, „Parasol”, „Czata”, „Pięść” zbierał, koncentrował na rogu Okopowej/ Powązkowskiej, po drugiej stronie, jak, ona się nazywała, Burakowska. Tam była garbarnia Pfeiffera i Temmlera. W garbarni żeśmy byli. Początkowo, bo miał pułkownik „Radosław” chęć wyprowadzić nas z Warszawy, przebić się do Kampinosu, dozbroić się i wrócić przez Żoliborz do Warszawy albo działać w lasach wokół Warszawy. Ale dowództwo Powstania podobno się na to nie zgodziło, bo takie były słuchy. Bataliony „Radosława” to były właściwie Bataliony Szturmowe Komendy Głównej. Myśmy byli najlepiej wyszkoleni, może nie najlepiej wyszkoleni, co najlepiej uzbrojeni. To był cholerny obciach dla obrońców, że takie bataliony wycofują się z Warszawy. Dostaliśmy rozkaz 11 [sierpnia] do ataku. Prowadził atak brat „Radosława”, kapitan „Niebora” ulicą Stawki, gdzie żeśmy się przebijali na Stare Miasto. Poprowadził atak, zginął tam, poległ kapitan, pośmiertnie major „Niebora”, ale chłopaki zdobyli szkoły, przy Stawkach, co są, plac, co Niemcy Żydów wywozili, tam jest kamień pamiątkowy, że zginęli. Zginął „Niebora”. Zdobyli szkołę i żeśmy już mogli resztę oddziałów, która nie mogła, w grupie szturmowej był batalion „Miotła”, który właśnie prowadził dowódca, kapitan „Niebora”, Franciszek Mazurkiewicz. W ten sposób otworzyli, batalion „Miotła” otworzył przejście z Woli na Stare Miasto dla pozostałych oddziałów zgrupowania. Jak żeśmy wylądowali na Starym Mieście, to „Radosław” dostał odcinek obrony od strony północnej, tak jak Dworzec Gdański, Cytadela. I właśnie tam wchodził w skład między innymi Państwowa Wytwórnia Papierów Wartościowych do obrony. Myśmy właściwie, „Miotła” była częściowo na, jak się ta ulica nazywa, przypomnę sobie, a część została na Długiej, Miodowej jako odwody. Myśmy byli takie zapchajdziury. Ja ze swoją sekcją dostaliśmy, tam było nas więcej, dostaliśmy kwatery na ulicy Długiej, róg Barokowej, bo na Barokowej pułkownik „Radosław” miał swoje dowództwo. Stamtąd biegliśmy, byłem ze swoją sekcją pod Arsenałem. Później raz, jednego dnia, postawiono nas na nogi, bo Pałac Krasińskich, czyli Rzeczypospolitej bronił „Parasol”, że tam się przedarły czołgi, żeby lecieć na pomoc. Z granatami i z butelkami żeśmy pobiegli. Ale okazało się, że oni sobie z Niemcami poradzili sami. Co z takich ciekawszych moich osobistych [przeżyć]? Wtedy chyba kapitan „Gałązka”, nie pamiętam jego nazwiska, wziął mnie, żeby iść z nim, nawiązać łączność do dowództwa, które broniło Ratusza na Placu Teatralnym. Wtedy poszedłem z nim, ale do dowództwa nie wchodziłem, tylko zostałem, bo Ratusz była kupa gruzów. Coś mnie podkorciło, wlazłem na gruzy, żeby zobaczyć na Teatr Wielki. Wchodzę, patrzę, a wtedy, to ulica się nazywała, od Trębackiej dochodzi do Placu Teatralnego, że Niemcy stamtąd pędzą cywili. „Ha”, myślę sobie, „teraz to będzie polka, jak pogonią”. Bo oni bardzo często przed sobą, przed czołgami gonili cywili, że myślą, że my będziemy mniej strzelali. Ale się okazało, że prawdopodobnie, bo tam był przecież Pałac Blanka, w którym siedział gubernator Warszawy, prawdopodobnie kogoś stamtąd wyprowadzali. Bo tu już na Most Kierbedzia, Plac Zamkowy, Most Kierbedzia był już w niemieckich rękach i Zamek. Myśmy byli w katedrze i później na Miodowej. Tak, że oni z Placu Teatralnego Senatorską mogli do Mostu Kierbedzia i tam do Krakowskiego [Przedmieścia] wyprowadzić, nie wiem, gdzie chcieli, kogo prowadzili, po co, dlaczego. Za plecami widziałem, jak chyłkiem za plecami Polaków, warszawiaków, stojących murem przed tym, przechodzili, przebiegali jacyś umundurowani Niemcy. Jak tamtych przeprowadzili, to cywili cofnęli, tak żeśmy nie potrzebowali do siebie strzelać. Później w różnych miejscach. Po paru dniach, 17 sierpnia dostałem rozkaz, żeby iść, to jest niedaleko, na Nalewki, jak Arsenał. W Arsenale byli powstańcy i tam właśnie, od ulicy Nalewki, Nalewkami w kierunku Żoliborza idąc od Długiej po prawej stronie był Ogród Krasińskich. Tu Arsenał i tam na rogu było polskie działko, przedwojenne polowe, polskie działko. A my dostaliśmy rozkaz, że po drugiej stronie, w budynku, którego okna piwniczne wychodziły na park, żeby w piwnicznych oknach umocnić, zrobić stanowiska strzeleckie. Więc żeśmy tam zrobili. Tam 17 stycznia mój młodszy brat „Mściciel” Tadeusz Michalski wyszedł z kolegami, z workami, bo tam był ogród, żeby w workach przynieść ziemi, żeby pozatykać okna. Wtedy padł pocisk czołgowy, oni zrobili klasyczne „padnij” i pocisk jakiś czas nie wybuchał, to się podnieśli. A Niemcy strzelali czasowymi pociskami. Pocisk wybuchł…
I brat dostał w rękę, tutaj mu rozwaliło rękę. Jeden z kolegów go zaprowadził do punktu sanitarnego, tam mu rękę obandażowali, ale raczej z zasady myśmy nie chcieli siedzieć w szpitalach. Woleliśmy uciekać nawet ranni do swoich, ale nie, bo przynajmniej byłem pewien, że mnie ktoś wyciągnie z opresji, bo żeśmy raczej nie zostawiali swoich tak. Żeśmy wrócili znów na Długą, tam mieliśmy kwaterę w domu, już nie pamiętam nawet, który to był numer, dwadzieścia osiem czy dwadzieścia sześć, na Długiej, róg Barokowej i Długiej. Tam przed wojną i w czasie okupacji była cukiernia Gogolewskiego. Myśmy tam mieli kwatery na piętrze, a na parterze w cukierni była izba chorych, bo nawet nie tyle rannych, co chorych. Wtedy 19 sierpnia, co się rzadko zdarza, upadł pierwszy pocisk. Upadł pierwszy pocisk, zwaliło tam część. Nigdy nie było tak, żeby dwa pociski jeden za drugim padały w te samo miejsce. Więc pobiegłem na pierwsze piętro, że może coś się da z naszych zasobów wynieść. Wtedy trzasnął drugi pocisk. Byłem na pierwszym piętrze i czuję, że mi się wszystko pod nogami chwieje. Odruchowo cofnąłem się, stałem, wie pani, jak wyglądały przedwojenne piece kaflowe, pod piec. Jak mi się ściana frontowa zaczęła walić i pod nogami zaczęło mi się wszystko usuwać, to chyba odruch był, złapałem się za drzwiczki, moment przytrzymałem i poleciałem dopiero, jak główna ława gruzu poleciałem na ulicę, dopiero po gruzach zjechałem na ulicę. Pierwszy odruch, to od razu poderwałem się, co z resztą. Przez bramę, która była częściowo zawalona, częściowo nie, przedostałem się na podwórko i pierwsze, co zobaczyłem, to właśnie, że mój brat Tadeusz i jego kolega Zygmunt Uliński „Vis” leżeli pod bramą. Brat stracił obie nogi, a Zygmunt „Wis” głowę. Tam wtedy kupę namasakrowało ludzi, bo tam prócz nas były oficyny boczne, bo kupę cywili mieszkało. Na parterze w cukierni na ścianach były lustra i tam był pokój chorych. Na jednego kolegę, też z naszego batalionu, lustra spadły i całe plecy miał poszatkowane, jak befsztyk tatarski. Brata zabrali galopem na nosze, właściwie to wtedy się pierwszy i ostatni raz popłakałem, chociaż miałem osiemnaście lat i walczyłem. Bo razem z „Radosławem” przyszła zobaczyć, to była kobieta, dowódca służby sanitarnej. Ona jak zobaczyła brata, to powiedziała: „Z tego nic nie będzie”. Wtedy coś we mnie pękło i się rozbeczałem jak dzieciak. Wtedy dostaliśmy rozkaz od „Radosława”, żeby przejść na drugą stronę Długiej i tam żebyśmy odzipnęli. Tam w piwnicach, to były piwnice, magazyny apteczne sanitariatu. Tam było kupę rannych. Myśmy tam już wtedy w czterech, nie w sześciu, usiedli tam na jakiś stołkach i tam oddychamy, żeby dojść do siebie. I wtedy Niemcy, nie artyleria, a samoloty, nadleciały sztukasy. Wtedy dziwne uczucie, wtedy to człowiek każdym nerwem czuje to. Przypikował, rzucił bomby, mnie się przynajmniej wydawało i nie tylko zresztą mnie, że słyszę, liczę, jak bomba, bo wpadła w klatkę schodową, łamie drewniane stropy, schody, za moment cisza. I samego wybuchu nie słychać huku, tylko zaczęło się wszystko trząść, walić i zasypało nas w piwnicach. Zaczęły tłuc się wszystkie leki, więc jeszcze dodatkowy prócz kurzu z pyłu, smród leków. Ale jakoś też mieliśmy w czwórkę szczęście, bo jeszcze muszę powiedzieć, że w czasie Powstania myśmy nosili chusty, w razie kurzu zakładaliśmy na nosy chusty, żeby się tak nie dusić. Jakoś żeśmy w czwórkę się wykaraskali, zobaczyłem, że przez kurz, gdzieś tam daleko przebłyskuje światło. Dotarliśmy, była niewielka dziura, ale rozgarnęliśmy gruzy i sami żeśmy się wydostali z zasypania. Tam jeden kolegów, Zdzisiek Dłubak „Skowronek” dostał jakiegoś [ataku], właściwie to szok. Zaczął się histerycznie śmiać. Coś mi szepnęło, ktoś mi kiedyś powiedział, że w takim wypadku to najlepiej trzasnąć w buzię gościa. Dałem mu w papę, jak się mówi po warszawsku i on wtedy zaczął płakać. Jak zaczął płakać, to już wróci do normy. Rzeczywiście, jakoś tam żeśmy. Mieliśmy pecha, tego dnia, to było 19 sierpnia, przeniesiono nas znów na Długą, bliżej Freta. To była chyba Długa 4 albo 6. Na pierwszym piętrze dostaliśmy mieszkanie. Ono było puste, a na parterze była izba, sanitariat. Po krwawych przejściach 19 sierpnia ze swoją sekcją zostałem skierowany 21 sierpnia na ulicę Miodową, tam do magazynów fabryki Fuchsa. Mieliśmy tam siedzieć i pilnować, a zarazem być odwodem, w każdej chwili gotowi do wyjścia tam, gdzie będziemy potrzebni. Długo ten spokój nie trwał, bo już po paru dniach, 27 [sierpnia] dostaliśmy, wpadł do nas porucznik Sarmach i zarządził zbiórkę. Ogłosił, że na ochotnika, ale właściwie na ochotnika to wszyscy stawali, było nas tam wtedy pięciu, że mamy iść do Państwowej Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych, żeby zmienić tam padającą ze znużenia załogę. Wyszliśmy późnym wieczorem, że była noc, było względnie po ciemku, więc spokojnie. Tak żeśmy doszli Miodową do Długiej, Długą do Freta i Freta w kierunku Rynku Nowego Miasta i tam żeśmy dotarli do Wójtowskiej. Przez okno, właściwie to nie był parter, a suterena, trzeba było po drabince na drugą stronę do pomieszczeń schodzić. Tam żeśmy się dowiedzieli, że było nas około dwudziestu paru, porucznik Sarmach zabrał, że zmiana w Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych nastąpi dopiero rano, tak że mamy parę godzin. Możemy się ulokować i przespać się, przedrzemać. Rzeczywiście, rano, godzina była może piąta, szósta, żeśmy zaczęli zmieniać przemęczonych żołnierzy załogi Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych. W tym momencie, tak jakby Niemcy wiedzieli o tym, że następuje zmiana, przypuścili atak. Nastąpił cholerny bałagan, bo myśmy jeszcze dobrze nie wiedzieli, skąd mogą na nas atakować Niemcy, a tamci się już zaczęli pospiesznie wycofywać, bo zdawali nam broń. Myśmy nie mieli wszyscy broni. Mimo wszystko, żeśmy walczyli, ale jak się później okazało, na piętrach już Niemcy wszędzie byli, tak że wszystkimi możliwymi dziurami [wchodzili], a myśmy tylko byli w suterenach, podziemiach. To były duże bardzo pomieszczenia. Był długi korytarz. Jedna strona korytarza była w rękach naszych, przy końcu była niewielka barykadka i tam było stanowisko erkaemu. Przy tym erkaemie siedziałem, a druga strona były schodki i wyjście już na ulicę w kierunku ulicy Sanguszki. Stamtąd zaczęli atakować Niemcy, ale jak puściłem jedną, drugą serię, się wycofali. Wprowadzili do akcji miotacze płomieni, ale to było za daleko, bo korytarz to miał chyba ze sto metrów albo i lepiej, tak, że niewiele mogli zrobić. Zrezygnowali, ale od góry zaczęły lecieć na nas wszystkimi możliwymi dziurami granaty. Wtedy zaciął mi się erkaem. Porucznik Sarmach dał mi rozkaz, żebym oddał koledze erkaem, który go odblokuje. Dostałem karabin, dwa granaty i żebym przeszedł, gdzie tylko będę mógł dotrzeć i powiedzieć pozostałym, do których jeszcze nie dotarła wiadomość, że niestety, ale musimy się już stopniowo wycofywać z Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych. Poszedłem w kierunku, jak mi wskazano. To wszystko było w półmroku, bo to było w podziemiach, w suterenach. Ale nigdzie nikogo już nie było, w jednym dużym pomieszczeniu zdawało mi się, że jakieś zbiorniki są czy coś. Tak jakby usłyszał jakiś jęk. Nachyliłem się, żeby zobaczyć czy tam ktoś jest, nie bacząc na to, że Niemcy mogą być w pobliżu, zawołałem, ale nikt mi wtedy nie odpowiedział. Więc wycofałem się czym prędzej do ostatniego pomieszczenia, które znajdowało się w naszych rękach, a okno wychodziło na Wójtowską. Tam już zostało tylko nas tylko czterech – „Błyskawica” Tadek Bednarek, „Dzieciak” Czesław Zaborowski i ja i jeszcze był czwarty, chyba Kapusta się nazywał. Wtedy Tadek „Błyskawica” mówi: „Ja dam serię. Będę cię krył. Skacz pierwszy”. Więc wlazłem na okno, on puścił serię jedną, drugą, a ulica była pod ciągłym obstrzałem granatników i z góry, z okien Niemcy też walili granatami i strzelali. Ale jakoś udało mi się przeskoczyć przez ulicę, wpadłem w bramę. Okazało się, że brama jest całkowicie zawalona, że nie ma przejścia na drugą stronę. W bramie leżał nasz powstaniec, trup. Właściwie on mi uratował życie, bo jak wskoczyłem do bramy, to się przez niego przewróciłem i w tym momencie za mną poleciał granat. Jak się zorientowałem, że nie ma wyjścia, nie ma przejścia z tej bramy, więc musiałem się cofnąć, wyskoczyć z powrotem na ulicę i po gruzach wejść, wbiec na górę i zejść, zbiec na drugą stronę. Udało mi się, chyba dlatego, że Niemcy już więcej byli zajęci mordowaniem pozostałych w Wytwórni ludzi, rannych i personelu lekarskiego i cywili niż wyglądać przez okna, co się dzieje na ulicy. Przeskoczyłem na drugą stronę, cicho się zrobiło. Idę wolniutko, rozglądając się, gdzie są nasi, bo to były budynki po byłych koszarach czy szpitalach, bo były dość duże skrzydła. Wypalone wszystko, ale jeszcze mury stały. Duży był dziedziniec. Idę tak wolno, nagle z przeciwka ktoś do mnie coś woła, krzyczy i coś pokazuje. Ale byłem tak hukiem otumaniony, ogłuszony, że nie rozumiałem, o co mu chodzi. W końcu zrozumiałem, że mi pokazuje do tyłu. Oglądam się, a za mną cała Państwowa Wytwórnia i wszystkie okna, jak na obrazie, wszystko widać, a jeden stoi. To by wystarczyło, nie trzeba było strzelca wyborowego, żeby mnie pierwszy lepszy ściągnął z tego okna. Jak zrozumiałem, o co chodzi, to jednym susem skoczyłem pod ścianę i chyłkiem dobiegłem do tego. Okazało się, że to był kapitan „Stefan”, który z niedobitków, które wycofały się z Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych, organizował obronę. Zapytał mi się, czy już jestem ostatni, powiedziałem, że nie, że jeszcze za mną było dwóch kolegów. Wziął mnie od razu i wyznaczył na stanowisko. Cały budynek był wypalony, ale ściany i stropy były, stały. Tam było okno. W oknie już było zrobione stanowisko strzeleckie. Powiedział mi, żebym zajął to stanowisko, a on idzie dalej wyłapywać i organizować obronę. Nastała wtedy cisza. Rozejrzałem się dookoła. Na dobrą sprawę, jakby Niemcy się zorientowali i od razu poszli moim śladem, to by nas wydusili. Na odcinku stu paru metrów to nas było tylko trzech obrońców. Ale podtrzymało mnie na duchu to, że po drugiej stronie ulicy, jak wyjrzałem na naszą stronę ulicy, to na piętrze byli już nasi powstańcy na balkonie, nawet mieli stanowiska strzeleckie, w kierunku PWPW strzelali. Nawet jeden strzelił do oficera, bo krzyknął, że jakiś oficer niemiecki stoi na barykadzie. Tam była nasza barykada. Ludność cywilną zgonił i rozbierają barykadę. On do Niemca strzelił, powiedział: „Dostał taki syn”. Tam siedziałem na stanowisku do późnego wieczoru. Pod wieczór przybiegł z pomocą z Mławskiej mój bezpośredni dowódca, porucznik „Mars”, który przyprowadził na rozkaz pułkownika „Radosława” nam pomoc. Pomoc składała się z pięciu żołnierzy, bo więcej nie mieli w odwodzie. Wtedy, jak zobaczył mnie, to się ucieszył, że żyję. Zostawił na moje miejsce świeżego, którego przyprowadził żołnierza, a mnie zabrał. Mówi: „Chodź ze mną. To my, jak się zrobi ciemno, wyjdziemy na przedpole zobaczyć, gdzie są Niemcy. Jak tego”. Rzeczywiście, nastąpił zmrok. Wyszliśmy, on uprzedził nasze pozycje, że wychodzimy, żeby nikt nie strzelał, że to my będziemy szli. Żeśmy wyskoczyli, widno było jak w dzień, bo to jednak naokoło się paliło, tak że wszystko było dokładnie widać, ale jakoś Niemcy widocznie [nas nie zauważyli]. Muszę dodać, że my wszyscy, że nas bardzo często ratowało, że my, bataliony „Radosława” walczące na Woli zdobyliśmy w magazynach przy Dworcu Gdańskim sorty mundurowe niemieckie. Myśmy się umundurowali w mundury niemieckie, tylko na rękawach mieliśmy opaski i na hełmach też opaski. Może dlatego. Wyszliśmy w nocy, przeszliśmy spory kawałek drogi, nigdzie Niemców nie było, skacząc od osłony do osłony. Nagle pada strzał, okazało się, że strzał padł nie od Niemców, ale od naszej strony. Porucznik „Mars” nie bacząc, że Niemcy mogą do nas zacząć strzelać, krzyknął do niego: „Nie strzelaj!” Żeśmy się wycofali. Obeształ żołnierza, który strzelił. A po prostu chłopak się zdrzemnął, obudził się, zobaczył, że mu ktoś na przedpolu się merda, to wziął wygarnął do nas, ale chybił. Niestety, już spaliła nasza dalsza wycieczka w stronę Niemców, bo już byli zaalarmowani. Wycofaliśmy się i wtedy porucznik „Mars” powiedział mi to: „Wracaj. Jesteś zmęczony”. Już był ranek, bo to cały 28 sierpień, już 29 [sierpień], ranek: „Jedź. Wracaj na Miodową na kwaterę, tam się trochę prześpij”. Jak wróciłem, to tam zastałem już kolegów, którym udało się przeżyć piekło w PWPW, ale żeśmy długo nie odpoczywali, bo popołudniu, pod wieczór, wpada znów łącznik i zgarnia nas. Jeszcze możliwie, bo to już były ostatki ludzi, którzy jako tako jeszcze się trzymali, chodzili, że idziemy zdobywać, odbijać, bo Niemcy zajęli na Rynku Nowego Miasta kościół Najświętszej Maryi Panny. Tam żeśmy doszli, dostaliśmy, gdzie mamy stać, ale żeśmy, tam był okop na wysokości wieży kościoła, tam żeśmy najpierw zajęli stanowisko, ale nic się nie działo. Widzę, że tam przy oknie zbierają się, chyba od „Trzaski” chłopaki, że będą przez okna [przeskakiwać], bo drzwi, główne wrota kościelne i ławki, które za tym były, wszystko w kościele już się paliło, bo Niemcy podpalili wycofując [się]. Wskoczył jeden, podszedłem tam zobaczyć, co tam, nie znam tego oficera, bo to był nie od nas. Powiedział: „Skacz ty następny, jak masz ochotę”. Podsadzili mnie do okna, z tyłu, za oknem, pod oknem w kościele stał konfesjonał, po konfesjonale zeskoczyłem na dół. Od jednego filara do drugiego tak, że doszedłem do ostatniego filara przed prezbiterium i było nas wtedy w kościele trzech. Ja, za drugim filarem stał nie z mojego oddziału, ale właśnie od „Trzaski”. Z ambony zaczął ktoś, Niemiec jakiś, do nas grzać, strzelać. Wtedy ten, co za mną stał, miał broń maszynową. Mówi: „Przytul się do filaru, to ja puszczę do niego serię”. Tak zrobiłem, przed samym nosem mi [strzelił], tak że nie mnie strzelił, tylko po ambonie się przejechał. Niemiec od razu ucichł, chyba dostał, bo ucichł na amen, tak że mogłem się ruszyć. W tym momencie przez okno i to od naszej strony wleciał granat - „filipinka” i [upadła] prosto mi pod nogi. Całe szczęście, że to była „filipinka”, bo ona się dość długo kręciła się, buczała, zanim wybuchła. Tak, że jakoś odruchowo sama noga mi poleciała, kopnąłem granat. On poleciał, wpadł w palące się ławki i tam eksplodował. W kościele już nie było nikogo. Zastaliśmy tylko, osobiście widziałem, tylko trupa jednego, niewiasty, kobieta leżała zabita pod bocznym ołtarzem. Tam był chyba ołtarz Matki Boskiej. Na stopniach tego ołtarza leżała zamordowana [kobieta]. Czy też była zgwałcona, nie wiem, bo tam też była tak potargana, że wszystko było możliwe. Tak żeśmy w kościele wytrwali do rana. Rano przyszła zmiana, mnie wtedy wycofali z kościoła. Inni przyszli, a wydostałem się tą samą drogą na zewnątrz z kolegą. Wtedy dowiedziałem się, że mam wracać na Miodową. W kościele z mojej grupy byłem ja i „Łuk”, Kazik Gabara, „Błyskawica”, Tadek Bednarek i „Dzieciak”, Czesław Zaborowski. To już 30 [sierpnia], bo to już było rano, bo 29 [sierpnia] zdobywaliśmy kościół. Wycofałem się i wróciłem z Kazikiem Gabarą, z „Łukiem” na kwaterę, na ulicę Miodową. Tam od razu nas zgarnął oficer już, już nie pamiętam, który, że jesteśmy przydzieleni we dwóch do kompanii osłonowej sztabu „Radosława”. Później się dowiedziałem, że jak myśmy 29 [sierpnia] zdobyli kościół, 30 [sierpnia] Niemcy ten kościół zbombardowali, zawalili, tak że nawet sporo tam zginęło chłopaków. Znów miałem wyjątkowe szczęście, że mnie wycofano w ostatniej chwili, że nie zostałem tam pod gruzami kościoła. Dostaliśmy rozkaz. Wtedy z „Łukiem”, z Kazikiem Gabarą dostaliśmy przydział do kompanii osłonowej. Zameldowaliśmy się tam. Dostaliśmy z miejsca legitymacje, już wtedy wydawano nam imienne legitymacje. Normalne, imię, nazwisko, data urodzenia, psuedo, przydział. Od razu to było tak, 30 na 31 [sierpnia] i od razu tam wtedy 31 [sierpnia] w nocy na 1 [września] zaczął się atak przebicia górą, próba przebicia się górą na Śródmieście. Wtedy nie brałem w ataku udziału, bo górą poszedł batalion „Zośka” i „Parasol”. Resztki batalionu „Miotła”, resztki bo batalion „Miotła”, nie mówiłem, 11 [sierpnia] przy szturmie przebicia się z Woli na Stare Miasto, został tak zdziesiątkowany, że resztki jego zostały wcielone do batalionu „Czata”. Myśmy później, „Miotła” walczyła w szeregach batalionu „Czata”. Część kolegów z batalionu „Czata” i właściwie [z] „Miotły” robiła desant kanałami na Plac Bankowy. Ale wywiad albo Niemcy był niezbyt dokładny albo Niemcy nie tyle się zorientowali, co podciągnęli się i tam. Jak oni zaczęli wyłazić z kanału na Placu Bankowym, wpadli w sam środek oddziałów niemieckich. Zaczęli tam walczyć, ale niestety, nic im się nie udało. Zostali z powrotem wepchnięci do kanałów. Tam paru zginęło. Jeden z kolegów wydostał się i jakoś uciekł w gruzy. Został w gruzach i później wydostał się z Warszawy już po kapitulacji Starego Miasta, jak Niemcy szabrowali tamte okolice i sprowadzali, gonili wtedy ludność cywilną, żeby to wszystko wynosiła, wywoziła. On się wtedy wmieszał w tłum cywili i wyszedł z Warszawy. Byłem, jak wspominałem, z Kazikiem Gabarą „Łukiem” w kompanii osłonowej i całą noc tego ataku w celu połączenia się z Śródmieściem miałem służbę przy sztabie „Radosława”. Niestety, atak się nie udał, bo ze strony Śródmieścia nie wyszedł atak. Nie wiem, dlaczego, dokładnie, to już jest dowództwa wprost sprawa. Przypuszczam, że u nas mieliśmy słabą łączność. I to w dużo wypadkach kładło wszystkie, niektóre poczynania, że nie można było dobrze zsynchronizować czasu ataku z jednej i z drugiej strony. Niestety, atak ten się nie udał, część tylko, paru chłopaków z batalionu „Zośka” przez Ogród Saski przedostała się na ulicę Marszałkowską, Królewska i tam się dostała do nas. Myśmy zostali. Wtedy w dalszym ciągu byłem w kompanii osłonowej, żeśmy tam cały dzień przesiedzieli w bramach i później z 1 na 2 [września], czyli już 2 [września] rano, bo już zaczęło świtać, grupa „Radosława”, bataliony „Radosława” dostały rozkaz, że jest nasza kolejka wycofywania się kanałami na Śródmieście. Zeszli, przed nami zszedł dowódca Starego Miasta, pułkownik Wachnowski, później za nim „Radosław” ze swoim sztabem i my jako kompania osłonowa ostatni z grupy „Radosława”, bo jeszcze tam zostali żołnierze Starówki. Szliśmy kanałami, trudno mi powiedzieć, ile godzin. W każdym razie, to było niezbyt [przyjemne]. W pierwszym momencie uczucie zimna, bo to i mokro, od razu się skakało po kolana w nieczystości, w wodę. Trzeba było po ciemku, cichaczem, bez słowa, bez najmniejszego [szmeru] iść, bo myśmy szli przecież Miodową do Krakowskiego Przedmieścia. Pod Krakowskim Przedmieściem, Nowym Światem i wychodziliśmy z kanałów Nowy Świat, róg Wareckiej. Tak, że trzeba było być bardzo cichutko, bo Niemcy potrafili stać przy włazach i wrzucać granaty do kanałów. Zresztą musiało tak być, bo myśmy spotykali się w kanale, że były i trupy i porzucona broń. Myśmy jakoś szczęśliwie, względnie szybko, jak później się dowiedziałem, na warunki marszu kanałami, się przedostali. Wychodząc z kanału na Wareckiej, to tam już zawsze siedziało dwóch silnych chłopaków i wyciągali nas za łeb z kanału, bo każdy, jak tylko wysunął głowę, łyknął świeżego powietrza, to zaraz mu się kręciło we łbie. Wyciągali nas. Wyciągnęli i jak wyszliśmy, to się okazało… bo mój starszy brat był też powstańcem, tylko on pracował jako fotoreporter, był fotoreporterem wojennym BIP-u, Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK i akurat tam jak wyszedłem z kanału, to on był przy kanale. Jak mnie zobaczył, to radość, że już brat, mój młodszy brat, który zginął 19 sierpnia, to już wiedział, bo dałem znać wcześniej przez kuzynkę. Dowódca kompanii osłonowej, jak zobaczył, że spotkałem brata, mówi: „To ty idź do niego na kwaterę, umyj się, uporządkuj i rano zamelduj się”. Dostaliśmy na odpoczynek pałacyk w Alejach Ujazdowskich, ale wchodziło się do niego z ulicy Mokotowskiej, tam przez podwórka poprzebijane ściany. Pierwsze wrażenie, wtedy jeszcze Śródmieście to była dzielnica, która nie wiedziała, co to jest ostrzeliwanie, bombardowanie, takie, jak myśmy przeżyli na Woli, getcie czy Starym Mieście. Od razu, tam jeszcze była woda, tak że od razu się wykąpałem po dwóch tygodniach. Poszedłem spać. Jak usnąłem, to Niemcy zaczęli rano bombardować Śródmieście, artyleria zaczęła ostrzeliwać i lotnictwo. Brat nie mógł mnie dobudzić, to nakrył mnie tylko kołdrą i poduszkami, czym co miał, a sam musiał iść na służbę. A gospodyni jego, u której miał kwaterę i cywile wszyscy uciekli do piwnicy. Jak się obudziłem, zobaczyłem, która godzina, czym prędzej wstałem, się pozbierałem, poszedłem na dół oddać klucze. Ci ludzie do mnie: „Panie, jak pan mógł spać na taki ostrzał? Mówię: „Jakby pani przez dwa tygodnie nie mogła, nie zmrużyła oka normalnie, to też by pani spała”. Podziękowałem za to, zostawiłem klucze i poszedłem do swoich w Aleje Ujazdowskie i dowiedziałem się, że zgrupowanie „Radosława” dostało skierowanie na Czerniaków. Żeśmy od razu poszli na Czerniaków, z tym, żeśmy [byli] najpierw na Książęcej w Szpitalu Łazarza. Szpital Łazarza to był na zapleczu Muzeum Narodowego i Wojska Polskiego na skarpie od strony Książęcej. To był szpital dla wenerycznie chorych. On był już pusty. Myśmy tam wtedy w nocy przechodzili, to myśmy zajęli stanowiska, żeby ubezpieczać przemarsz. Książęca 7, później, jak się zaczyna skarpa, na której jest willa profesora Pniewskiego, to już tam dalej był pod obstrzałem, to był wykopany rów łącznikowy i rowem łącznikowym był kontakt dalej na Czerniaków. W szpitalu Łazarza żeśmy przebyli całą noc. Żeśmy poszli później na Czerniaków, ale dość szybko dostaliśmy z powrotem, że batalion „Miotła” ma się cofnąć na Książęcą do ruin szpitala, bo on był już wypalony, Szpitala Łazarza i zająć szpital. Mamy go bronić, żeby Niemcy nie przerwali komunikacji z Czerniakowem. Tak, że właściwie do końca Powstania walczyłem na Książęcej, z tym że różnie było, Niemcy atakowali, a myśmy kontratakowali, Niemcy starali się nas wyprzeć z ruin szpitala, jak mogli. Myśmy się nie dawali i przepychanka trwała do 10 września. Między 10 a 13 września, gdy Niemcy się zorientowali, że Rosjanie są coraz bliżej i planują atak na Pragę, za wszelką cenę chcieli rozbić, rozdzielić Czerniaków od Śródmieścia i zepchnąć Polaków jak najdalej od Wisły. Niestety, 13 września, udało im się to, że nas wyparli z ruin Szpitala Łazarza, ale żeśmy daleko, tylko na drugą stronę ulicy Książęcej przeszli. Tam była czteropiętrowa kamienica, Książęca 7 i warsztaty, garaże, zakłady rzemieślnicze były. Później zaraz były domy na rogu Placu Trzech Krzyży, to chyba należało do Kościoła, do Kurii kościelnej, te domy. Tylko tyle, że myśmy się wycofali tam na drugą stronę i tam żeśmy zajęli pozycje obronne. I tam już żeśmy się nie dali stamtąd wykotłować Niemcom już do kapitulacji Powstania w październiku. Z tym, że różnie było. Podpalili ten budynek, on był czteropiętrowy, Książęca 7. Musieliśmy się wycofać. A później, kto szybciej w dymiące ruiny wpadnie, czy Niemcy czy my. Myśmy jakoś zawsze byli szybsi. Zawsze nam się udawało, że byliśmy pierwsi, wpadali, zajmowali na jeszcze gorących, palących się zgliszczach stanowiska. Jak Niemcy ruszyli, bo musieli zejść ze skarpy na Książęcą, więc myśmy mieli dość dobre pole obstrzału, tak żeśmy ich tam zawsze zdołali zatrzymać. Ale w czasie walk 10-13 [września] udało im się, jak wyszli z Muzeum Wojska i z wiaduktu, Mostu Poniatowskiego, poszli na Gazownię, na Szpital ZUS-u, co jest na Czerniakowskiej. Połączyli się z oddziałami swoimi, które walczyły, szły z ambasady francuskiej na Frascati, tak że połączyli i rozdzielili, rozbili Czerniaków od Śródmieścia. Właściwie, ostatnie pół miesiąca, od 15 [września], właściwie już od 13 września myśmy już mieli tylko walki obronne na odcinku Książęca 7 – Plac Trzech Krzyży, Książęca 7. Tam żeśmy wytrzymali do października, do momentu kapitulacji.
- Pamięta pan moment kapitulacji, co pan czuł wtedy?
Pierwsze może jeszcze powiem, że był wypadek, bo na skarpie, bo to był park kiedyś, gdzie był Szpital Łazarza, leżało kupę zabitych. Dwudziestego któregoś września, pod koniec września, smród był niemożliwy. Porucznik „Mars” mówił dobrze po niemiecku, za zgodą dowództwa, z białą flagą i z jeszcze jednym wyszli do Niemców, żeby pertraktować, żeby zgodzili się na parogodzinne zawieszenie broni, żebyśmy pozabierali, oni swoich, a my swoich zabitych, żeby posprzątać. Niemcy się zgodzili, a to było po nalocie amerykańskim w biały dzień, co tyle zrzutów zrobili, tylko myśmy z tych zrzutów niewiele skorzystali. Wtedy z Kazikiem Gabarą, z „Łukiem” miałem stanowisko w oknie na jednym z warsztatów i przed nami była latarnia uliczna, jak były te „pastorałki”. Na tym właśnie wisiał spadochron z zasobnikiem. Nie wiedzieliśmy, co tam jest, ale przedtem to nikt nie wyszedł, bo był cholerny ostrzał od razu. Ale jak oni wyszli, Niemcy się zgodzili na zawieszenie broni parugodzinne. Już nie wiem, ile to było, trzy- czy czterogodzinne, w każdym razie, jakieś było, to Kazik mówi: „To wiesz co, siedź w tym oknie, w razie czego obstawiaj mnie, ja od barykaduję te drzwi, wyjdę i zobaczę, ściągnę ten zasobnik”. I tak zrobił. Jakoś tak się zrobiło. Albo może Niemcy się nie zorientowali, może myśleli, że on trupa ściąga albo coś, że mu się udało ściągnąć zasobnik. Okazało się, że w zasobniku była żywność. A dla nas to już była Kanada taka, że nie wiem, bo myśmy właściwie prócz tak zwanej kaszy-pluj, to już właściwie nic nie mieliśmy co jeść, bo już wszystkie psy i koty w okolicy żeśmy wyjedli. A o koniach, to już nie było co marzyć. Jeszcze jedno, bo mówię, psy. Jestem na pozycji, na wzgórzu pod willą Pniewskiego. Przychodzi tam łączniczka, sanitariuszka, Ala Zajączkowska „X12” i przynosi mi jeść. Widzę kawał chabaniny jakiejś, i kasza-pluj. Zjeść zjadłem. Pytam się, co to, a ona mówi: „To się później dowiesz”. Jak zeszłem ze stanowiska, idę do jednego z kolegów, był fajny chłopak, Tadek. Pytam się: „Co to za mięso zdobyłeś?” A on mi wyciąga skórę buldoga i mówi: „O, tego zjadłeś!” Ale, poszło, nie obróciło się nawet. Tak, że zasobnik z żywnością się [nam przydał]. Zasobnik, jak on łupnął, przestrzelili spadochron, to tam się zrobił melanż. Ale nasze dziewczyny potrafiły zawsze z tego coś [przygotować]. Narobiły nam blinów, klusek czy racuchów, jakiegoś oleju zdobyły. Jak się śmieliśmy, pewnie silnikowy, bo tam były zakłady, warsztaty remontowe samochodowe, ale jakoś żeśmy zjedli, nikt się nie pochorował, nie umarł, to już było w porządku. Wtedy, właśnie jak było zawieszenie broni (to też może jedna ciekawostka), to jeden z Niemców podszedł, że on chce porozmawiać z nami. To żeśmy w paru wyszli do niego i towarzysko pogawędzili. To nas usilnie namawiał, żebyśmy koniecznie przyłączyli się do nich i poszli razem na Ruska. Ale żeśmy zaczęli się śmiać i na tym się skończyło. Godzina się zbliżała i żeśmy się rozeszli i zaczęła się znów strzelanina, walka, tak jakbyśmy pięć minut temu zupełnie nie rozmawiali. Tak to trwało do momentu opuszczenia Warszawy. A jakie [było nasze] wrażenie? Zdawaliśmy sobie sprawę, że to już była, nawet nie chodzi o nas, bo myśmy byli wszyscy gotowi nawet polec, zginąć, ale chodziło o ludność cywilną. Przecież tragedia to już była, już nie było co jeść, Niemcy tak bombardowali. To już był tak niewielki skrawek ziemi w naszych rękach. Już naprawdę nie było sensu dalej [walczyć]. Jak wychodziliśmy, to normalnie wychodziliśmy z bronią, tak jak ja, nasz oddział szedł z Książęcej przez Plac Trzech Krzyży do Mokotowskiej. Mokotowską do Placu Zbawiciela i tam żeśmy Nowowiejską, na wysokości Politechniki przekraczaliśmy, bo Politechnika częściowo była w naszych rękach i Noakowskiego w naszych rękach. Tam przekraczaliśmy ostatnie barykady i na stronę niemiecką. Po stronie niemieckiej Niemcy co parę kroków stali z pistoletami maszynowymi bo mimo wszystko nie dowierzali. Pewnie bali się, że zrobimy jakiś obciach, pójdziemy do ataku i wyrwiemy się z Warszawy. Doszliśmy w ten sposób Nowowiejską do budynków wojskowych, jak jest Aleja Niepodległości, Nowowiejska, te wojskowe [budynki]. Tam na podwórku zdawaliśmy broń. Zdaliśmy broń, uformowali z nas znów kolumnę i prowadzili nas. Żeśmy doszli chyba do Filtrowej przez Ochotę do Bema, tam uliczkami, zaułkami, do Szosy Poznańskiej i Szosą Poznańska do Ożarowa. Powstańców, żołnierzy, bo myśmy jako żołnierze poddawali się, prowadzili do Ożarowa, a ludność cywilną do Pruszkowa. W Ożarowie byliśmy dwa dni.
Myślałem. Ale nie miałem cywilnego [ubrania]. Ci koledzy, co mieli cywilne ubrania, to dużo uciekło. Byłem w mundurze, nie miałem cywilnego ubrania, nie miałem jak zwiać. Do niewoli z najbliższej mojej grupy dostałem się ja, brat mój starszy, właśnie ten fotoreporter, [niezrozumiałe], później z mojego plutonu porucznik „Bartosz” Bolesław Krzymowski, „Łuk” Kazik Gabara, paru nas. Dużo, szczególni ci, co nasze oddziały porucznika „Marsa” i porucznika „Torpedy”, to składało się z młodzieży z Ursusa, Włoch i z Woli, z dalekiej Woli. Po drodze oni znali wszystkich, mieli rodziny, nie rodziny, to taki Antoni Wójcicki, „Hrabia” miał pseudonim, on miał tam po drodze rodzinę i po drodze dał dęba. Udało mu się, Niemcy tak, zatrzymaliśmy się na chwilę, odwrócił się, on smyknął w krzaki. Tam przeczekał, jak kolumna ruszyła i do rodzinnego dotarł domu i tamci go już przemycili dalej do jego domu. Tak, że sporo uciekło. Drugi był „Piorun” Józef Nyc. Ale jak mówię, oni sobie zorganizowali cywilne łachy i zdążyli się przebrać. Byłem niestety w mundurze, tak że nie miałem jak zwiać. Pierwszy lepszy Niemiec by mnie od razu kropnął.
- Gdzie pan pojechał z Ożarowa?
Z Ożarowa załadowali nas w wagony i przez całe Niemcy, przez Berlin. Tak, że pod Berlinem staliśmy w nocy, bo akurat alianci bombardowali Berlin, to nam serca z radości skakały. Wywieźli, to był stalag XB SandBostel, to jest pod Bremą aż, Bremenferden. Tam w stalagu przesiedziałem do kwietnia. Tam było tak: byliśmy my, byli Rosjanie, ale że obóz był ogrodzony, to oni jeszcze byli ogrodzeni osobno, oni mieli cholerne warunki, Rosjanie. Myśmy mieli międzynarodowy [skład] Polacy, Francuzi byli, bo Włosi też byli oddzielnie odgrodzeni. Jedno, że myśmy, od razu, jak się tylko dowiedział Międzynarodowy Czerwony Krzyż, że zaczęliśmy zaraz dostawać. Myśmy wylądowali w obozie w październiku, już w listopadzie chyba zaczęliśmy dostawać paczki Czerwonego Krzyża. Pięciokilową paczkę miesięcznie, to to nam oddawali uczciwie. To były żywnościowe. To niby niewiele na miesiąc, pięć kilo, tam były papierosy, były konserwy, czekolada, takie rzeczy, które dużo dawały, może nie kalorycznie. Tam siedziałem do początków kwietnia, jak ofensywa ruszyła. Jak Rosjanie podeszli pod Berlin, a tamci zachodni przeszli Ren, to wtedy zaczęli Niemcy do naszego obozu Sandbostel zaczęli sprowadzać jeńców, więźniów z koncentracyjnych obozów. To była tragedia patrzeć na tych ludzi. A nas wyprowadzono z tego obozu jakieś trzydzieści kilometrów. To było Westerkuemke, […], też to jest koło Bremy. Tam żeśmy przesiedzieli do momentu, w kwietniu, bo już nas w kwietniu Anglicy [wyzwolili]. Bo tak żeśmy trafili, że polska Dywizja Maczka skręciła i poszła nad morze, a tutaj szli Anglicy. Oni się nie spieszyli. Też tak. Tak że myśmy właściwie zostali między frontami. Był taki ciekawy przypadek, że w dzień nadleciały samoloty angielskie i zrzucił ulotki: „Nie palcie w nocy światła, bo jesteście między frontami”. A Niemcy noc przedtem nas pożegnali. Dowódca niemiecki, bo był dowódca niemiecki, był dowódca polski i Anglicy tam byli, Amerykanie. Był polski dowódca naszej części i Amerykanin amerykańskiej. Pożegnał nas, że on nam zostawia, zostawił nam parę karabinów: ”Pilnujcie się sami, bo my wyjeżdżamy”. Ale jesteśmy między frontami. Z kapitanem, bo żeśmy cały dzień spędzili przy drutach, bo raczej żeśmy nie wychodzili, bo wojska niemieckie spływały. To przyjemnie było patrzeć, jak to wszystko wieje. I rzeczywiście, jak rzucili ulotki w nocy, to żeśmy się dowiedzieli, jeden z kolegów wyszedł do ubikacji i na dworze zapalił papierosa. Ten błysk wystarczył, akurat leciały samoloty. Zawrócił, przypikował, rąbnął nam trzy bomby i z broni maszynowej ostrzelał. Tak, że już nie pamiętam, paru chłopaków tam zginęło. Przez głupotę właściwie własną. Albo z radości, że już jesteśmy wolni, nie wiedział, co robi, a jeden błysk wystarczył, że lotnik go dostrzegł. Tam nas Anglicy uwolnili. To ciekawe, bo z kolegą, Włodkiem, on z Pragi był, Włodek Kostaniak, mieliśmy służbę, tak chodziliśmy wkoło obozu po naszej stronie. Z drugiej strony chodzili, to Murzyni byli też między innymi, żeśmy się spotykali: Cześć, cześć, nic nie słychać. To żeśmy zawracali, chodzili. Całą noc żeśmy chodzili. Rano, myślę, to już będzie zmiana. Najpierw na rowerach. Cisza, nikogo nie ma, ani Anglików, ani Niemców, w ogóle nikt, żeśmy sami zostali. Podjeżdża na rowerze, widzimy, że to angielski żołnierz. Do nas po angielsku, a my ani w ząb. Włodek tak po warszawsku: „A jak ja mam temu synowi odpowiedzieć?” Jak usłyszał, to z roweru skacze: „To wy Polacy jesteście?” To się okazało, że to był jakiś Polak, oficer kontaktowy przy armii angielskiej, który jako tłumacz pracował. Tak się skończyła moja [niewola]. Do kraju szybko wróciłem, bo już 25 lipca w 1945 roku byłem z powrotem w Warszawie.
Brat został jeszcze, a ja wróciłem na lewo, bo jeszcze wtedy nie było oficjalnego wymiany jeńców, oficjalnego powrotu. W naszym obozie znalazł się porucznik „Pniak”. On był w mundurze lotnika, taki był starszy. Jego nazwiska już nie pamiętam, ale wyglądał raczej jakiś wrześniowy żołnierz, oficer, że oni jadą do Polski, który chce jechać. Mówię: „Ja jadę z wami”. Tak na wariata, wsiadłem do nich. Miał samochód, do samochodu. Pojechaliśmy przez Bremę, omijając Hamburg do Lubeki, bo w Lubece była granica i punkt przekazany, oficerowie kontaktowi. Strona rosyjska przekazywała jeńców zachodnich, angielskich i amerykańskich, francuskich, a Anglicy przekazywali, Zachód przekazywał jeńców rosyjskich, których oni uwolnili. Tam właśnie oficer wrześniowy, on chyba był oficerem, wszedł w kontakt z majorem rosyjskim kontaktowym i załatwił z nim. On mówi: „Dobra. Ja was przeszwarcuję, ale na te mundury musicie jakieś łachy założyć, bo was nie puszczą w angielskich, a ten samochód, to mnie dacie?” Mówi: „A bierz sobie, co mnie tam, co będę robił z tym samochodem”. Żeśmy w ten sposób przedostali się na drugą stronę granicy. Na drugiej granicy okazało się, że tam kupę jest [ludzi], wagon. Pociąg składał się z wagonów towarowych, do których ładowali swoich jeńców wojskowych i jeńców, więźniów cywilnych z obozów. Nam powiedział, żeby Polacy wystąpili. Okazało się, że takich mądrych jak ja i tych dwóch, to było dwudziestu jeden. I to przeważnie oficerowie wrześniowi. Powiedział, to już mi się gorąco zrobiło, bo ci koledzy, co wiedzieli, to mówili od razu: „Pisz do nas z białych niedźwiedzi”. Ale się okazało, że był taki elegancki, bo wtedy akurat w Warszawie wylądował Mikołajczyk, że było cacy cacy, że do tego eszelonu wojskowego przyczepili wagon osobowy i nam kazali zająć. Jeszcze powiedział do oficerów: „Niech jeden z panów”, byłem najmłodszy szarżą, byłem już sierżantem, żeby szedł z nim. Zafasował nam na drogę swinnaja tuszonka i tytoniu krajanki i gazety, mieliśmy swoją, ale wziąłem, żeby nie drażnić. Mieliśmy swoje. W ten sposób wzdłuż całej granicy, wzdłuż morza, z Lubeki cały czas nad morzem, dojechaliśmy prawie do Szczecina. Parę kilometrów od Szczecina na granicy też powiedział oficer rosyjski: „Teraz tutaj wysiadajcie, panowie”. To była noc. Pamiętam, jak dziś, gwieździsta noc. „Idźcie ta szosą i na tym i na tym kilometrze będą czekały na was polskie posterunki”. Rzeczywiście tak idziemy, maszerujemy. Nagle: „Stój! Kto idzie?” Mówimy: „A to my na was czekamy”. Polskie wojsko czekało już tam na nas. Tak mieli zorganizowane. I przekazali nas Polakom. Tam nas przyjęli wtedy to bardzo serdecznie, bo to nie było antagonizmów. Tam żeśmy przesiedzieliśmy do następnego dnia do południa. Dowódca, chyba kapitan tej strażnicy, posłał jednego ze swoich na dworzec do Szczecina, żeby się dowiedział, jak tam pociągi, jakie będzie połączenie z komunikacją. Powiedział, o której godzinie, dał mu polecenie, żeby zajęli wagon dla nas. Dla tych dwudziestu zajął pół wagonu. Zaprowadzili nas na stację, tam władowali do wagonu. Pociąg jechał nie tak, jak jeździ normalnie, tylko ze Szczecina na Poznań, z Poznania na Łódź, z Łodzi na Skierniewice. Nie przez Kutno, tylko tędy. Dla mnie to było jeszcze lepiej, bo wtedy moja matka, która została, mieszkała w Ursusie, została. I tak się trafiło, że akurat pociąg w Ursusie się zatrzymał, więc wyskoczyłem przez okno, koledzy, ci oficerowie, wyrzucili moje mantle za mną i „Cześć!” „Cześć!” „Idź do domu”. W ten sposób wróciłem do kraju. Przyspieszało mój powrót to, że ojciec mój siedział na Majdanku. Jak żeśmy siedzieli w obozie, to dostaliśmy wiadomość, że zginął. A okazało się, że nieprawda. Jak wróciłem do kraju, to się dowiedziałem, że ojciec wrócił też żywy. Może dlatego, że ojciec był z zawodu leśnikiem. Pracował w Warszawie, ale zachciało mu się po wojnie wrócić do lasów. Pojechał do Lasów Ciechanowskich i tam pracował jako leśniczy. Pojechał do niego i tam poszedłem do gimnazjum. Się okazało, że tam ze mną w gimnazjum był jeden z kolegów, z Wilna. Chodził w polskim mundurze Armii Ludowej. Jego ojciec był oficerem czy pod[oficerem], w każdym razie pracował w, to chyba się RKU wtedy nazywało. To nas tam trochę. Trzeci, to on twierdził, że jest Polakiem znad Dźwiny, tam znad granicy starej łotewskiej. On tak mówił zaciągając po rusku. Mnie się wydaje, jak tak analizuję po latach, że to była „opieka” nad nami, ale on się tak z nami zbratał, tak żeśmy go przekabacili, że mieliśmy z spokojny żywot. Jedno, a może drugie to, że jak myśmy przekraczali granicę, to nie było żadnych PUR-ów, żadnych diabłów. Nikt nas nie legitymował, nikt nas nie zapisywał, że przekraczamy granicę, tylko wsadzili w pociąg: „Jedźcie do Warszawy” i w porządku.
- Czy uważa pan, że decyzja o podjęciu Powstania była właściwa?
Według mnie tak. Czy tak czy siak, to Hitler by zrobił swoje, by Warszawę wykończył. Przecież takie były jego plany. A drugie, najważniejsze, myśmy byli od początku wojny wychowywani w duchu walki zbrojnej. Jakby nie było regularnej walki z dowództwem, to były samorzutne jakieś zrywy i nie wiem, czy to by nie było gorsza rzeź, jak. Różnie mówią, ale mnie się wydaje [że tak]. Poza tym, co tam dużo by nie dyskutowali, zostaliśmy zdradzeni przez Zachód, a Wschód to lepiej nie mówić, jak nas wykołował. Oni mówią, że Stalin mówił. Przecież w 1944 roku, jak się zbliżali do Warszawy, to radiostacja, „Wanda” się ona nazywała, cały czas trąbiła: „Polacy do broni! Warszawiacy do broni!” Przecież przez pierwsze dwa, trzy dni nawet nadawali, że Alejami czy Krakowskim Przedmieściem, ale oni twierdzili, że to AL-owcy, Armia Ludowa z dziewczynami spacerowała po Krakowskim Przedmieściu. Jak się dowiedzieli, że tych alowców jest niewiele, tylko AK, to momentalnie. Jedno, a drugie, przecież to jest dowód, że nawet rzucali ulotki podpisane przez Mołotowa: „Warszawo do broni!” A później się wszystkiego wyparli. Według mnie czy tak czy siak, tylko tyle, że po prostu Stalin wykorzystał, po co on miał się brudzić. Jakby nas Hitler nie wykończył, to by Stalin nas wykończył. Stał pod Warszawą, czekał, aż Hitler zrobi za niego brudną robotę. Przecież to jest fakt udokumentowany, że Rokossowski meldował w sierpniu, że za dwa tygodnie gotów jest iść, atakować, że uzupełni siły i iść atakować na Warszawę. Stalin mu zabronił, stać i czekać. I tak się skończyło.
Warszawa, 19 sierpnia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Kędzior