Zbigniew Rosiński
Nazywam się Zbigniew Mieczysław Rosiński, urodziłem się 8 stycznia 1919 roku w Przeworsku. Moimi rodzicami byli ojciec Ignacy Rosiński, matka Władysława Mosdorf. Młodość spędziłem w domu rodzinnym w Przeworsku i częściowo w Orzańsku, małym mająteczku rodziców pod Przeworskiem. Uczyłem się w domu, miałem korepetytora, który przychodził, chodziłem na egzaminy do szkoły w Przeworsku, gdzie na ogół zdawałem z wynikiem celującym. Mówię to z dumą, dlatego że to był przypuszczalnie jedyny okres czasu, kiedy miałem celujące wyniki, bo potem już tak nie było. Rodzice wysłali mnie [do] gimnazjum Jezuitów w Chyrowie pod Samborem, obecnie [miejscowość ta] znajduje się na Ukrainie. Po maturze, którą zdałem w 1936 roku poszedłem na studia prawne na Uniwersytet Jagielloński w Krakowie. Tam zrobiłem dwa lata prawa, ale ponieważ byłem leniwy i źle pracowałem, to musiałem na to zużyć trzy lata. W każdym, razie po trzech latach zrobiłem dwa lata prawa i wybuchła wojna, więc nie miałem już możności dalszych studiów w Polsce.
- Proszę powiedzieć, jaka atmosfera panowała na pana wydziale przed wybuchem wojny, chodzi mi na przykład o stosunki polsko-żydowskie.
Atmosfera [była], uważam, bardzo dobra. W każdym bądź razie ja bardzo dobrze się bawiłem. Najlepszy dowód tego, że to mi zajęło trzy lata, żeby zrobić dwuletnie studia. Na ogół nastrój miedzy studentami był bardzo dobry. Przecież na pierwszym roku prawa w roku szkolnym 1936/37 było nas ponad tysiąc słuchaczy. To była niesłychana ilość. Naturalnie to się przerzedzało potem.
- Jaki był stosunek do młodzieży żydowskiej na studiach?
W pewnym okresie czasu była taka, że tak powiem, moda, żeby trochę upominać się o prawa, dlatego, że jednak na Uniwersytecie Jagiellońskim było około trzydziestu procent młodzieży żydowskiej, a Żydów w Polsce było dziesięć procent, więc niby zawsze się uważało, że ich jest za dużo. Były tam pewne rozruchy [anty]żydowskie, natomiast nie były poważne. Przypominam sobie, że w pewnych okazjach, koleżanka, do której ktoś się źle odezwał, krzyczała: „Nie jestem pariasem”, i tak dalej.
Profesor Taubenschlag, który był moim profesorem prawa rzymskiego kiedyś na wykładzie, kiedy wykrzykiwali jakieś przeciwżydowskie hasła, powiedział: „Panowie, jeżeli nie chcecie, żebym wykładał, to z przyjemnością zaprzestanę, bo zawsze mogę iść wykładać u papieża”. Był efektywnie profesorem Uniwersytetu w Bolonii i pracował w Watykanie. Widać z tego, że jednak te rozruchy przeciwżydowskie nie były bardzo poważne.
Byłem najmłodszym synem, dzieckiem rodziny. Miałem dwóch braci i siostrę. Różnica była bardzo duża, dlatego że było osiemnaście lat różnicy między mną a moim najstarszym bratem. Moja matka z trojgiem dzieci i z najmłodszą siostrą ojca spędziła cześć wojny od 1914 do 1918 roku w Wiedniu, podczas gdy ojciec był w Polsce. Po końcu wojny matka z dziećmi wróciła. Wydaje mi się, że byłem owocem ich zjednoczenia w 1918 roku. Urodziłem się w 1919 roku, moja matka miała wtedy czterdzieści trzy lata. Przypuszczalnie nie byłem bardzo popularnym nabytkiem dla rodziny. Ale cóż, w tym okresie czasu przyjmowało się dzieci, nie było ani pigułki i naturalnie mowy o tym nie było, żeby ktoś aborcję robił, więc zostałem przyjęty w domu i zawsze byłem rozpuszczony jak dziadowski bicz przez moich rodziców i rodzeństwo. Dobrze mi się powodziło aż do dziewiętnastego roku życia, kiedy rozpoczęła się wojna.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Myśmy byli wtedy w Przeworsku. Wybuch wojny nie zaskoczył nas, dlatego że już w 1939 roku były próbne mobilizacje, wszyscy wiedzieli, że wojna musi wybuchnąć, wszyscy byli do tego przygotowani. Pierwszy raz zobaczyłem wojnę, jak bombardowali cukrownię w Przeworsku, od razu pierwszego dnia wojny. Byliśmy przygotowani na to. Rodzice wycofywali się z całą rodziną w miarę postępu wojsk niemieckich, więc z Przeworska pojechaliśmy do Wożuczyna, który był drugą cukrownią, której mój ojciec był naczelnym dyrektorem i administratorem. Trzecia cukrownia była w Horodence, na samej granicy rumuńskiej. W tym okresie czasu myśleliśmy, że, jak dojedziemy do Horodenki, to już tam całą wojnę, w każdym razie długi okres czasu, posiedzimy. Niestety tak się nie stało, dlatego że 17 września sowiety weszły do Polski i wiadomo, że wtedy wojna się skończyła dla nas. Kampania polska była skończona. Z całą rodziną wyjechaliśmy do Bukaresztu do Rumunii i stamtąd chłopcy, to znaczy moi dwaj bracia, mój szwagier i ja, wyjechaliśmy natychmiast w grudniu 1939 roku do Francji, do wojska. Moi bracia byli oficerami rezerwy, ja nie miałem służby wojskowej, dlatego, że chciałem najpierw robić uniwersytet, a potem służbę wojskową, więc pojechałem do Coetquidan, podczas gdy moi bracia i mój szwagier pojechali do Beziers, do Paryża, gdzie zbierano oficerów. Przydzielony zostałem natychmiast do 24 Pułku Ułanów jako ochotnik z cenzusem, bez żadnego stopnia. Odbyłem kampanię francuską w łonie 24 Pułku Ułanów 10. Brygady Zmotoryzowanej generała Maczka, który odnowił swoją polską brygadę na terenie francuskim. Z historii wiadomo, jakie były losy 10. Brygady w kampanii francuskiej. W miarę postępu wojsk niemieckich myśmy się wycofali, w walkach. Nas wyewakuowali z Bordeaux na południu Francji. Generał Sikorski wysłał dwa statki. Nasz statek nazywał się
Le Royal Scotsmen. Załadowało się na ten
Royal Scotsmen to, co pozostawało z 10 Brygady. Odjechaliśmy do Wielkiej Brytanii dosyć skomplikowaną drogą, dlatego że były łodzie podwodne niemieckie, które czyhały na statki alianckie, więc trochę kluczyliśmy po Atlantyku. Dojechaliśmy do Liverpoolu. Potem to jest historia 10 Brygady na terenie Anglii, gdzie pod organizacją generała Maczka, stworzona została 1 Dywizja Pancerna, której zalążkiem była 10. Brygada Kawalerii Zmotoryzowanej, to znaczy 24 Pułk Ułanów i 10 Pułk Strzelców Konnych, które były dwoma sztandarowymi pułkami 1 Dywizji Pancernej. Nasz pobyt w Wielkiej Brytanii, to najpierw obrona brzegów Szkocji przed oczekiwaną inwazją niemiecką, do której nigdy nie doszło. To jest ta słynna
Battle of Britain, powietrzna walka o Wielką Brytanię, gdzie zresztą lotnictwo polskie bardzo się chlubnie odznaczyło. Potem w 1944 roku to inwazja w Normandii, w której myśmy wzięli udział jako 1 Dywizja Pancerna w ramach Korpusu Armii Kanadyjskiej z początkiem lipca 1944 roku. Nasz szlak wojenny w Normandii, to były najpierw bardzo ciężkie walki na północnym zachodzie uwieńczone zamknięciem kotła Falaise, gdzie ujęta była 7 Armia Niemiecka. Zresztą zamknęło się w tym kotle dużą część, kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy 7 Armii, ale część jej zdołała się wydostać z tego kotła po prostu przebijając się siłą. Tak jak generał Montgomery powiedział, Niemcy byli w butelce, a myśmy byli korkiem tej butelki. Korek był szczelny, ale niestety butelka nie była bardzo szczelna, więc jakoś części wojska niemieckiego udało się wycofać. Potem to było kres pościgu, gdzie myśmy przez Francję jechali aż do pięćdziesięciu kilometrów dziennie, więc to był właściwie rajd. Były punkty oporne niemieckie organizowane tu i tam, które się obchodziło po prostu i szło się dalej. Te punkty oporne były zlikwidowane w chwili, jak były otoczone. Potem była Belgia, gdzie oswobodziliśmy północ Belgii rozpoczynając od [?], Ypres, Tielt, Ruiselede, Gandawa, Saint-Nicolas i poza tym aż do Skaldy przez Holandię.
Tutaj chciałbym wspomnieć, że udział Polaków w 1. Dywizji Pancernej, w oswobodzeniu Belgii pozostawił nam bardzo cenny spadek sympatii i uznania belgijskiej społeczności. Wielu żołnierzy Polaków zostało w Belgii po wojnie, osiedli tutaj, stworzyli rodziny, ożenili się, tak jak ja, z Belgijkami. Stworzyli naprawdę polskie środowisko Polonii w Belgii bardzo poważne i z dużym uznaniem społeczeństwa belgijskiego.
Jakie były nasze losy po wojnie? Jak alianci wycofali uznanie rządowi polskiemu w Londynie i jak rozwiązano Wojsko Polskie w 1947 roku, różne oddziały stworzyły swoje koła byłych żołnierzy. Było Koło 24. Pułku Ułanów, Koło 10. Pułku Strzelców Konnych, Koło 1. czy 2. Pułku Pancernego. Każda jednostka stworzyła swoje koło przyjaciół, przyjaciół byłych żołnierzy oddziału i wszystkie te oddziały, wszystkie koła były zjednoczone w Federacji Kół 1. Dywizji Pancernej. Ta federacja była w Londynie pod prezesostwem generała Maczka, a potem pod prezesostwem następnych dowódców 1. Dywizji Pancernej. Generał Maczek zmarł w wieku stu dwóch lat, więc był długo prezesem, ale pod koniec życia już prawie się tym nie zajmował. Drugim prezesem po nim był generał Rudnicki, po generale Rudnickim był generał Gruziński, no a potem zeszło już na niższe szczeble armii i te wszystkie związki oddziałowe 24. Pułku Ułanów i innych pułków miały swoje życie odrębne. Muszę z dumą stwierdzić, że Koło 24. Pułku Ułanów było bardzo aktywne i do dzisiejszego dnia żyje dzięki, wydaje mi się, dobrej polityce, którą żeśmy zastosowali. Zarząd 24. Pułku Ułanów był w Londynie, a jak tylko rozpoczęła się odwilż systemu polskiego końcem lat siedemdziesiątych przenieśliśmy się ze związkiem 24. Pułku Ułanów do Kraśnika. Kraśnik był ostatnim miastem garnizonowym 24. Pułku Ułanów przed wojną. To pozwoliło nam do wcielenia młodych ludzi, synów, dzieci byłych żołnierzy 24. Pułku Ułanów, którzy teraz przejęli zarząd koła. Tutaj zaznaczam, że bardzo ważny jest rozwój, który zawsze uważałem za podstawowy. To jest fakt, że kapitału sympatii, który mamy w Belgii po działaniu, po uczestnictwie 1. Dywizji Pancernej w oswobodzeniu kraju, nie wolno nam zniszczyć, nie wolno nam zaprzepaścić. Byli żołnierze wymierają, jesteśmy wszyscy starzy. Ja mam osiemdziesiąt sześć lat, więc ile mi jeszcze zostaje do życia… Jak my znikniemy, zniknęłyby koła byłych kombatantów. Uważam, że to się nie powinno stać, dlatego naszego koło przekształca się stopniowo w koło o tradycjach byłych kombatantów, ale o celach raczej kulturalno-społecznych i szczególnie zbliżenia polsko-belgijskiego. Doprowadziliśmy do tego, że mamy dzisiaj zbratanie miast. Tielt i Ruiselede z jednej strony to są dwa miasta belgijskie, które zostały oswobodzone przez 1. Dywizję Pancerną. Tielt został oswobodzony przez 24. Pułk Ułanów, jako oddział wydzielony pod dowództwem naszego pułkownika Dowbora, dowódcy 24. Pułku Ułanów. Więź przyjaźni, które istnieją między Pułkiem a Tieltem są bardzo duże i mocne. Teraz wzmocniło się to jeszcze zbrataniem się dwóch miast, które już przechodzi na pole całkowicie cywilne. Burmistrze dwóch miast, burmistrz Czubiński z Kraśnika i burmistrz Ruiselede czy Tielt są przyjaciółmi, odwiedzają się wzajemnie na wakacje. Ostatnio, w tym roku była wizyta osiemnaściorga dzieci belgijskich, które spędziły dziesięć dni w Polsce, wspaniale przyjęte i obwożone, mieszkające w Kraśniku w różnych rodzinach, rozdzielone po dwoje dzieci na rodzinę. Żyli razem w środowisku polskim. Uważam, że to jest bardzo ważne dla stosunków przyjacielskich między państwami Wspólnoty Europejskiej. To już przechodzi poza granice działalności byłych kombatantów na teren społeczno-kulturalny, czyli przyszłość tego jest zapewniona. W każdym razie mam nadzieję, że tak jest.
- Wróćmy jeszcze do czasów wojny. Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z tego okresu?
Najgorsze wspomnienie z okresu wojny… Nie było ich tyle, ale uważam, że może najcięższe przeżycie dla mnie, to jak przyjechałem do Francji, do Coetquidan, 8 stycznia w 1940 roku, to było w zimie. Bretania była bardzo zimna, leżąca pod śniegiem. Umieszczono nas w chatach i stodołach wiejskich dookoła tego okręgu, w którym był obóz. Spaliśmy na sianie. Byliśmy okropnie zawszeni. Wszy to była zaraza wojska, bardzo trudno było się wyzbyć, dlatego że myło się w zimnej wodzie, bo nie było ciepłej. Można było, jak było się na warcie w nocy, to się grzało jakąś rynkę ciepłej wody i po jednym palcu człowiek się mył. W tym okresie czasu, pamiętam, jak myśmy przyjechali do Coetquidan, w tej stodole nawet nie było słomy. Trzeba było pójść po słomę. Poszliśmy po tę słomę, każdy dostał belę słomy na barki. Ta bela słomy chyba ważyła ponad dwadzieścia pięć, trzydzieści kilogramów, to była w każdym razie bela jednego metra wysokości, więc to było ciężkie. Trzeba było to nieść na plecach przez kilometr, czy półtora do naszej stodoły, żeby sobie zrobić łożysko na noc. Mnie spadła ta bela z pleców. Usiadłem na tym. Naprawdę pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się coś takiego, żeby nosić te ciężary na plecach. Ręce mnie bolały, dlatego że druty wcinały się w ręce, poza tym było bardzo zimno. Naprawdę byłem w kiepskim stanie moralnym. Przyszedł do mnie nasz kapral: „Zbyszek, chodź, jakoś pójdziemy”. Wsadził mi tę belę słomy na plecy. Muszę powiedzieć, że od tej chwili nigdy mi źle nie było w wojsku. Jakoś człowiek się przyzwyczaił do tego, żeby przyjmować, żeby szukać rozwiązania na każdą sytuację, w jakiej się osobiście znalazł. To psychicznie jest bardzo ciekawe. W każdym razie uważam, że wojna i wojsko formowało charakter młodego człowieka, jeżeli się temu nie poddawało, jeżeli się szukało wyjścia, jeżeli szukało się równowagi w niezwykłej sytuacji, w jakiej się człowiek znajdował.
- W jakim momencie dowiedział się pan o wybuchu Powstania w Warszawie?
Dowiedzieliśmy się o tym, kiedy walczyliśmy w Normandii. To była dla nas duża tragedia, bo jednak myśmy zdawali sobie sprawę z tego, że Powstanie nie miało żadnych szans powodzenia. Najpierw zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że te wszystkie marzenia o wysłaniu brygady spadochronowej do Warszawy to były marzenia ściętej głowy, to było niemożliwe. Ta brygada nigdy by nie doleciała, nie miała ani środków ani możliwości, żeby dolecieć. Poza tym, nie robiliśmy sobie dużych nadziei, co do stosunku Rosji sowieckiej wobec Powstania. Tak że dla nas to była właściwie duża tragedia…
Z tym, że zawsze przecież słyszeliśmy przez radio. Wszystkie aparaty czołgowe, które mieliśmy chwytały bardzo dobrze na różnych częstotliwościach radia zagraniczne, więc Radio Warszawa słuchaliśmy na naszych odbiornikach czołgowych. Sześćdziesiąt dni Powstania Warszawskiego przeżywaliśmy bardzo mocno, prawie że codziennie. A koniec Powstania był wielką tragedią dla wszystkich.
- Kiedy postanowił pan nie wracać do Polski?
Rodzice moi spędzili całą wojnę we Francji, mój najstarszy brat mieszkał we Francji z rodzicami, drugi mój brat był ze mną w wojsku w 1. Dywizji Pancernej, był oficerem w 24 Pułku Ułanów tak samo jak ja. Rodzice w 1947 roku zdecydowali się na powrót do Polski, ojciec nie chciał być pochowany w obcej ziemi, chciał wrócić do domu. Zawsze mówił: „Komuniści, czy nie komuniści, ja sobie tam z wszystkimi dam radę”. Ojciec był bardzo ufny w swoje możliwości. Wrócili rodzice do Polski. Naturalnie nie mogli mieszkać w promieniu stu kilometrów od ich dawnych posiadłości. Zamieszkali w Krakowie w jednym pokoju jednego apartamentu domu, który do nich należał. Kamienica była własnością mojego ojca. Umarli w biedzie. Mój drugi brat, ten, który był ze mną w Pułku wrócił do Polski przypuszczalnie pod wpływem swojej żony. Poznał swoją żonę, która przyjechała pociągiem Czerwonego Krzyża, podczas gdy myśmy byli na okupacji Niemiec. Ona go namawiała, żeby wrócił do Polski. Jego pierwsza żona zmarła z początkiem wojny, więc on się drugi raz ożenił. Z tego drugiego małżeństwa było dwoje dzieci. Ale Jerzemu, mojemu bratu, też w Polsce łatwo nie było. Jego nawet przymknęli w pewnym momencie. Nie wiem, za co, ale przecież żołnierze 1 Dywizji Pancernej nie byli dobrze widzialni. Już nie mówiąc o 2 Korpusie generała Andersa, który też nie był dobrze widziany w Polsce, chyba jeszcze gorzej niż my. Więc nic nas nie wabiło do tego, żeby wrócić do Polski. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że po prostu nie było dla nas miejsca w Polsce. Zdecydowałem się powrócić do Polski z wizytą, dlatego że w 1950 roku prosiłem o obywatelstwo belgijskie i dostałem je za obronę interesów kraju. Dostałem to bez płacenia żadnych kosztów i nie czekając na obowiązkowy okres pobytu, który normalnie [wynosił] dziesięć lat. Dostałem to po pięciu latach pobytu. Zresztą tak jak wszyscy kombatanci polscy byłem w Belgii bardzo dobrze przyjęty.
Bruksela, 11 sierpnia 2005 roku
Rozmowę prowadził Tomek Żylski