Nazywam się Jerzy Zięborak. Byłem żołnierzem Armii Krajowej. Walczyłem w Powstaniu Warszawskim w VIII Zgrupowaniu „Krybar” w I Kompanii porucznika Zbyszka Solnego. Bezpośrednim dowódcą plutonu był porucznik „Bob”. Chciałbym poruszyć cztery tematy. Pierwszy temat to jest konspiracja, troszeczkę inna, niżeli przeciętnego człowieka. Druga część to będzie Powstanie Warszawskie. Trzecia część – pobyt w niewoli i w obozie koncentracyjnym. Czwarta część dotyczyć będzie pierwszych dni wolności i dalej co się ze mną działo jako [z] byłym żołnierzem AK. Przechodząc do pierwszego punktu – dlaczego charakterystyczne u mnie było dzieciństwo i przynależność do organizacji? Ja i moi koledzy byliśmy w środowisku lotniczym. Nasi rodzice byli bądź w wojsku, bądź pracowali w lotniczych zakładach w Warszawie. Najpierw powstała paczka zgranych chłopaków. Głównie została [ona] scementowana na koloniach, które organizowały Państwowe Zakłady Lotnicze na Paluchu. Wojsko współpracowało z tymi zakładami i pokrewnymi Państwowymi Zakładami Lotniczymi Numer 2 [czyli] Państwowymi Zakładami Silników - na Paluchu były Państwowe Zakłady Płatowców - oraz zaprzyjaźnionymi z RWD. Wszystko to skoncentrowane było na Okęciu. Wyjeżdżaliśmy sobie na wczasy. Zalążkiem działalności lotniczej była szkoła na Okęciu. Biedna szkoła, dwa baraki, praktycznie stały na lotnisku, tak, że boisko to było lotnisko. Na przerwę tam wyskakiwaliśmy, żeby patrzeć na „płaszczaki”, na lądowisko, lądowania. Tam nas wojsko polubiło, a że były ładne dziewczyny, które wykładały, nasze nauczycielki, to rychło wojacy nawiązali kontakt. Oprócz tego, w ramach rodzin [lotniczych] nawiązali kontakt również niektórzy pracownicy, głównie [ze] studium na Paluchu. Powoli rozpoczęliśmy swoją działalność. Najpierw w szkole powszechnej numer 2 na Okęciu, której kierownikiem był pan Antoni Dudek, a potem rozrośliśmy się. Zrobiliśmy sobie własną modelarnię, która istniała na Okęciu w moim prywatnym domu. Głównie finansował ją bardzo bogaty, znany człowiek - była [to] znana firma „Pluton” Tarasiewiczów, ze znakiem filiżanki, [z której] rozchodziła się para, coś w rodzaju jak „Bracia Jabłkowscy”, firma „Wedel”, jak inne niemieckie firmy, już nie będę mówił jakie, „Meindl”. Całe towarzystwo głównie się skupiało w „Kole Lotniczym”, zawsze popieranym. Byliśmy tam rodzynkami. [Jak były] święta pułkowe, to nas zapraszano do I Pułku Lotniczego na lotnisku Okęcie. Tam stał I Pułk Lotniczy powiązany w jakimś sensie z nami. Tak, że miłe mamy wspomnienia z I Pułku i z modelarni. Raptem wybucha wojna. Właściwie w modelarnię trafiła pierwsza bomba. Mam zdjęcie niemieckiego samolotu, który zniszczył całkowicie nasz dom i naszą modelarnię, która była w drewnianej budzie. [Opis zdjęcia]. Wybuch wojny, wybuch pierwszej bomby [za]kończył naszą działalność lotniczą. Dorastaliśmy. Dalej spotykaliśmy się na Okęciu, na znanych fortach, tam gdzie nawet stacjonowało wojsko, tylko już niemieckie potem, bo wszystkie koszary, wszystkie miejsca wojskowe, oczywiście zostały zajęte przez Niemców. Spotykaliśmy się zwykle grając w piłkę. Zaopiekował się nami pan Zielniewicz, który odegrał potem bardzo ciekawą rolę. Do dzisiaj dociekam, szukam [tego] w dokumentach. On wcześnie zmarł. Podejrzewam, że pracował w wywiadzie lotniczym, dlatego, że kiedy byłem po studiach i pracowałem z docentem Sołtykiem, konstruktorem „Iskry”, to on mi kilka słów powiedział o Władziu Zielniewiczu. Oprócz tego jeszcze w „Skrzydlatej Polsce” jeden z kolegów konstruktorów napisał na temat pana Włodzia Zielniewiecza, że to była dusza, która stworzyła razem z konstruktorami pierwsze lotnictwo. On nas wszystkich poutykał w szkołach. Już wiedzieliśmy, że mamy lotnictwo na zachodzie, że jak wybuchła wojna z Rosją, że tworzy się Wojsko Polskie również na wschodzie. Byliśmy okura’n [?] w sytuacji lotniczej. Włodzio Zielniewicz zbyt długo z nami nie zabawił, zniknął i dalej go nie widziałem. Dopiero słyszałem, że po wojnie ściągał i organizował LWD w Łodzi - Warsztaty Lotnicze, żeby zacząć budować samoloty. Piękna postać, on był dla nas ojcem. Każdego ulokował w szkole w zależności od jego zdolności, aby to było lotnictwo. Wiedział, że jak chłopcy nie pójdą do szkoły, to z nich nic nie będzie. Przed tym, zanim zniknął, dał nam innego pana, szalenie ciekawego. Byliśmy jeszcze młodymi chłopcami, to trzeba podkreślić. [Ten] pan nazywał się Zbyszek Czarnecki. To był podporucznik lotnictwa, lotnik z krwi i kości, [był to też] i baloniarz, i latał na samolotach, i instruktor.
Raptem wojna wybuchła i znalazł się niewiadomo gdzie. On będąc w kontakcie z Zielniewiczem przekazał chłopaków. W międzyczasie chodziliśmy do szkół. Porucznik z nami ciągle miał kontakt. Kontakt z biegiem czasu przerodził się w walkę konspiracyjną. Już za Zielniewicza, tu podkreślę, sami doszliśmy do tego, że trzeba coś robić. Na Okęciu jeszcze do dzisiaj mieszka jeden z kolegów, żyje, razem z nim i jeszcze jednym, zlikwidowaliśmy - tego nikt nie wie - pozorowane lotnisko za Sękocinem. Tam Niemcy wybudowali lotnisko po to, żeby Rosjanie ładowali bomby w to lotnisko. Do dzisiaj rozważam, czy to było słuszne. Ale w rozpędzie, w ferworze tego wszystkiego wybraliśmy się tam i po prostu spaliliśmy im wszystko co było: hangary z drewna pobudowane, imitacje bunkrów oświetlone, pas na trawie do lądowania. Potem daleką drogą aż za Włochy wracaliśmy po całej robocie. Tutaj chciał nas najprawdopodobniej Zielniewicz doprowadzić do porządku, żebyśmy my sami na własną rękę nie robili różnych takich rzeczy, które miały miejsce. [Niektórzy z nas] byli już w [organizacji], przeważnie harcerskiej, bo byliśmy bardzo młodzi. W pewnym sensie byłem już związany z „Garłuchem”, ale potem przeszedłem do - jeszcze ściśle nikt nie mówił, że to jest zgrupowanie - „Krybar”. Przypadek zrządził, że znalazłem się w organizacji, która nazywała się „Unia”. Bardzo ciekawa organizacja. Tu niedaleko mnie nawet mamy ulicę rodzinną, sto metrów dalej. [Do „Unii”] należała moja rodzina powiązana z ówczesnym prezydentem Starzyńskim. Oprócz tego nic więcej na ten temat nie powiem, bo nie bardzo wówczas w tym wieku rozumiałem cała sprawę. Po latach dopiero dowiedziałem się, że w tej samej organizacji był nasz Papież. Ona [„Unia”] powstała zaraz w 1940 roku, potem się połączyła z innymi organizacjami, głównie ze Stronnictwem Pracy. Główną polityczną rolę odgrywał Hopper, Jerzy Braun, a Papież [do niej] należał z racji tego, że w teatrze rapsodycznym, który był w Krakowie, pewnie miał kontakty. Nawet chcieliśmy teraz napisać troszeczkę o nim, ale tak wyszło, że ten który przygotowywał materiały zmarł. To są starsi ludzie. Tak [to] biegło. Byliśmy zapoznawani: jak wygląda lotnictwo, mieliśmy ciekawe lekcje. Nawet mam do dzisiaj, zachowała się „Instrukcja pilotażu z I Pułku Lotniczego”, z której korzystaliśmy. Uczył nas porucznik „Bob”, jak obsługiwać… [Była to] instrukcja pilotażu z 1938 roku, a zatem najnowsza instrukcja. Druga [to] była książka dotycząca silnika. Przeszliśmy wszystkie wykłady. Nasz poziom wyszkolenia był dla młodych chłopaków szalenie wysoki. Dużo więcej znaliśmy się na lotnictwie, bo każdy był osłuchany. W domu się mówiło wciąż o lotnictwie, były problemy lotnicze, zbierali się koledzy, mówiono o lotnictwie i raptem uczyliśmy się, i to czego? Z instrukcji pilotażu [jak] pilotować samolot „na blachę”. Taką instrukcję posiadam i kiedyś przekażę do Muzeum Powstania Warszawskiego, bo to była nietypowa droga. To były pierwsze nasze działania. Potem jak już zbliżało się ku Powstaniu Warszawskiemu, to razem z porucznikiem „Bobem” i resztą kolegów - tylko część kolegów była w innych zgrupowaniach - [przygotowywaliśmy się]. Przeważająca część to było zgrupowanie „Krybar”, do której wchodziło ósme zgrupowanie, trzecie zgrupowanie i Elektrownia.
Charakter naszego towarzystwa lotniczego był [taki]: zawsze się łączyło, w każdej sytuacji potrafiło stworzyć organizację. Ona istnieje do dzisiaj. Koło lotnicze, które powstało przed wojną, już się zestarzało. Nasi opiekunowie, powiedziałbym kuratorzy, najpierw Zielniewicz, potem porucznik „Bob”, a potem był jeszcze trzeci i czwarty, o których powiem w zależności od sytuacji, w której znaleźliśmy się... Przechodząc do drugiej części, mieliśmy polecenie zgrupować się przy Uniwersytecie od strony ulicy Gęstej.
Najpierw powiem krótko o organizacji zgrupowania. Ósme zgrupowanie miało cztery kompanie. Na czele ósmego zgrupowania stał „Krybar”. Pseudonim związany z jego córkami Krystyna i Barbara - „Krybar”. W skład zgrupowania, które było wojskiem unijnym, Unii Pracy, [wchodził] jeden batalion. Przed tym wojsko liczyło dwanaście tysięcy ludzi, ale w czasie konspiracji, łączenia wszystkiego w ramach Armii Krajowej, to porozdzielali, [to] połączyli. „Krybar” został jako dowódca jednego batalionu. Wchodziliśmy w skład tego batalionu. Otóż były cztery kompanie. Dowódcą pierwszej kompanii, w której byłem w czasie Powstania, był porucznik „Dan”. [Dowódcą] drugiej kompanii był porucznik „Bicz”, trzeciej kompanii porucznik „Lewar” i czwartej kompanii porucznik „Pobóg”.
Nasza kompania, pierwsza, miała zebrać się w garbarni przy ulicy Gęstej, to jest na Powiślu. Od Browarnej, była wąska uliczka, prostopadła do Browarnej i prowadziła aż do samego końca, do Uniwersytetu. Rozdzielała, jak gdyby, kościół Wizytek od reszty Uniwersytetu. Nasze miejsce, które mieliśmy atakować, to był Uniwersytet Warszawski, ale położony bardzo wysoko. To nie jest tak, jak Uniwersytet Warszawski przy Krakowskim Przedmieściu. Druga kompania miała atakować od Oboźnej, jak jest Teatr Polski. Trzecia kompania miała atakować od strony Krakowskiego Przedmieścia przez bramę, i czwarta kompania miała atakować, Prezydium Rady Ministrów i Hotel – obecny przy Krakowskim Przedmieściu „Bristol”.[Teraz jest pokazywanie i opowiadanie schematu] Tu jest pierwsza kompania i punkt garbarni, w której mieliśmy się zebrać i pokazane są strzałkami kierunki ataków. To jest Uniwersytet Warszawski, to jest druga kompania, która od strony Oboźnej atakowała i jeszcze miała za zadanie [atakować] Pałac Staszica. Trzecia kompania miał w tym czasie - ponieważ tu był bardzo silny ośrodek i by nam przeszkadzał w ataku – [atakować] Komendę Policji przy Krakowskim Przedmieściu 1. Tak wyglądała sprawa. Wewnątrz był już złożony z własnego wojska WSOP na Elektrowni. Mieliśmy taki mniej więcej rejon: Krakowskie Przedmieście, ulica Bednarska, cały rejon aż do ulicy Tamki i Tamką w górę aż do Pałacu Staszica. To był rejon operacyjny VIII Zgrupowania „Krybar”. Wszyscy, którzy byli w zgrupowaniu „Krybar”, byli albo z Żoliborza, ale głównie z Koła, bądź z Marymontu. Były strasznie duże kłopoty, żeby dojechać na właściwą godzinę. Na przykład porucznik „Bob” nie dostał się. Dopiero przybył drugiego dnia. Wiele takich przypadków było, że ani dowódcy ani żołnierze nie mogli [dojechać]. U nas jeszcze duży procent przybył. Natomiast w innych zgrupowaniach mieli jeszcze większe kłopoty, a już nie mówiąc o takich zgrupowaniach jak Samodzielny Rejon na Okęciu. Jak można było zawiadomić tych, którzy mieszkali na Powiślu? Nawet u nas, w ósmym zgrupowaniu, byli moi koledzy z Samodzielnego VIII Rejonu z Okęcia. Nie dostali się. Były tego rodzaju kłopoty. Prosto ze Śródmieścia dotarłem do garbarni. Część, ulicą Bednarską na dół, koło ślimaka, następnie do ulicy Gęstej, dotarła do garbarni, którą oddzielała brama i wchodziło się na hasło. Wąska uliczka, nikt tam praktycznie się nie poruszał, dopiero na hasło, ktoś otwierał drzwi i tam zbieraliśmy się w garbarni. Część kolegów zbierała się na ulicy Radnej. Tam był punkt zborny, gdzie częściowo wydawano broń. To jest dosyć ciekawa rzecz, powiem to bez komentarzy. Ponieważ „Bob” nie dotarł pierwszego dnia podczas ataku na Uniwersytet, moim dowódcą był porucznik „Rudy”. Ten porucznik w czasie okupacji, konspiracji był wykładowcą i wykładał naukę o broni. Przeważnie się zbieraliśmy w mieszkaniu późniejszego dowódcy I Kompanii Zbyszka Solnego, bądź u pana Krajewskiego na Kole. Praktycznie widziałem porucznika „Rudego” tylko [na] kilku wykładach o broni, w innych okolicznościach [go] nie spotykałem, bo zawsze miałem kontakt z porucznikiem „Bobem”. Dziwna [to] była sytuacja, dlatego, że porucznik [z] moimi kolegami, którzy się zebrali na Radnej, żeby pójść wspólnie razem z nim do garbarni, jeszcze zachodził wówczas do zakonu, który na był Radnej. Tam teraz jest Stowarzyszenie Katolickie, kiedyś tam zaglądnąłem [by sprawdzić] co się tam w tej chwili mieści. [Porucznik „Rudy”] brał dodatkową broń zza ołtarza, głównie granaty. Na Radnej [w innym miejscu] brali francuskie pistolety, potem „Hiszpana” znanego... Broni mieliśmy bardzo mało. Dlatego wrażenie wszystkich kolegów, którzy się spotkali przed atakiem na Uniwersytet, 1 sierpnia, było straszne. Otóż tenże porucznik „Rudy” brał broń zza ołtarza… Po wojnie, wziąłem jednego z kolegów - on już teraz nie żyje, ale jest jego nagranie - i krok po kroku nagraliśmy pobyt [na Radnej]. On nazywał się Prus. Było trzech muszkieterów: Artos, Portos i trzeci Dartanian, [którzy] na Radnej pobierali broń. Otóż, wziąłem po wojnie jednego z nich, magnetofon i odtworzyliśmy całą sytuację, jak on brał broń i co on myślał o poruczniku „Rudym”. Z nagrania i z jego relacji wynika - czego w czasie okupacji nie wiedzieliśmy - że był to ksiądz. Tak mi się wciąż przeplata inne nazwisko, ale w jednej z książek literatury powstańczej jest nazwisko Stanek. Ten Stanek, nie wiem czy ten, ale Stanek – „Rudy”, ksiądz.. Mamy kaplicę w Muzeum Powstania Warszawskiego, która jest poświęcona księdzu „Rudemu”. Przejdę teraz do ataku. Nie wyciągam żadnych wniosków, tylko markuję. Sobowtór księdza Stanka powieszonego na szaliku - którego już będziemy niedługo chyba uznawali jako świętego - raptem znalazł się w VIII Zgrupowaniu. Jedni to mówili, że on jest Jurek, inni, że Józek. Podawali inne nazwiska, Podlecki w swojej literaturze też. Przeprowadziłem pewne studium. Nic tu nie udowadniam jeszcze, ale budzi to moje zaciekawienie. Stanek na Czerniakowie i Stanek na…
Otóż Stanek w sposób bojowy prowadził nasz pluton na Uniwersytet. Atakowaliśmy, ale po przygotowaniu przez saperów. Tam było tak, że była garbarnia oddzielona murem, ale oprócz tego, był jeszcze mur Uniwersytetu, który jest od strony Wisły do dzisiaj, trochę wyremontowany. Część muru była zniszczona. Nasi wykombinowali, że część pójdzie przez dziurę w zasiekach, bo Niemcy ustawili zasieki druciane, kozły, w części gdzie nie było muru. Nasi wybrali, [że] lepsza jest część, gdzie nie ma muru, z boku, troszeczkę byliśmy przysłonięci. Druga [część poszła] przy samym kościele, bo to [był] wąwóz kończący się, gdzie zbiegają się mury Uniwersytetu i kościoła Wizytek. Jedni poszli w tym wgłębieniu, a drudzy przez dziurę przygotowaną przez saperów. Niemcy się [tego] nie spodziewali i część kolegów przeszła, jedni przez dziurę, drudzy z boku. Zaatakowaliśmy na sygnał z granatnika, który był ustawiony przy ulicy Cichej, w tym rejonie. Po trzecim wystrzale miał być atak. To miało być o godzinie [piątej] i było. Wprawdzie granatnik to tak na pół słyszeliśmy, ale była godzina piąta i wszyscy poszli. Wiem, że kapral z cenzusem „Karp”, miał jedynego „szmajsera”, porządnego. Tam były chyba ze dwa karabiny, parę pistoletów, a wszyscy, reszta, to mieliśmy po dwa granaty, a Niemcy uzbrojeni [byli] po zęby. Weszliśmy jednak na ten Uniwersytet, zajęliśmy audytorium maksimum - audytorium maksimum było zniszczone w 1939 roku - i zobaczyli nas Niemcy, że powstańcy są, bo już się zaczął z przeciwnych stron atak. Już nie było wątpliwości, że to jest Powstanie. Niemcy zaczęli nas dopiero atakować z budynku, w którym obecnie jest biblioteka i była kiedyś biblioteka. Skutecznie nas zaczęli atakować. Potem się okazało, po moich dociekaniach, że również nas Niemcy atakowali z tyłu w plecy, ze ślimaka. Szybko zorientowali się, że jest to atak powstańców i zaczęli strzelać w kierunku atakujących - to taka skarpa: tu jest Uniwersytet - z tyłu po naszych plecach. Kto poszedł albo wracał na końcu przy murach to ocalał, a kto się wycofywał przez dziurę, ten przeszedł tragedię. Cała dziura zatkana [była] trupami, więc chłopcy zaczęli włazić na mur podczas cofania się. Jedni chcieli przejść – była [tam] ubikacja, a drudzy skakali bezpośrednio z muru na ziemię, ale na ziemi były zbiorniki z wapnem. To wapno najprawdopodobniej było potrzebne podczas wyprawiania skór, bo coś tam robiono. Było to wapno zlasowane, przysypane piachem. Tragedia - po nich ani śladu. Pewnie po latach znaleziono może rozłożone, rozpuszczone kości.[To] była tragedia. Reszta, która nie przeszła, skryła się w dużej ubikacji. To byli właśnie: trójka muszkieterów i porucznik „Dan” - dowódca I Kompanii. Natomiast porucznik „Rudy” już dostał w czasie ataku w głowę i dla nas właściwie zaginął. Była straszna sytuacja. Wszystko się paliło, bo z miejsca Niemcy podpalili wszystkie budy garbarni. Chłopcy wskoczyli jeszcze na ubikację drewnianą, stali i strzelali gdzie, kto się tam poruszył. Palące się zabudowania garbarni stworzyły taką temperaturę, że nawet Niemcy nie mogli wytrzymać na dachu ubikacji, a nasi podobno pili wodę z pisuaru. W końcu, jak Niemcy odeszli ze względu na temperaturę, to ci w końcu wyszli i w dymie, w ogniu, przeskoczyli przez palące się domy. Kto tam przetrwał? Według relacji Zbyszka Solnego, to znaczy późniejszego dowódcy I Kompanii - bo „Dan” wycofał się i zginął, - on ocenia, [że] osiemdziesiąt osób nas było w kompanii, to trzydzieści ocalało. To sobie można wyobrazić, jaka to był rzeź. Tam były krzyki, kto wie gdzie się podziali inni dowódcy, [żołnierze] strzelali sobie w głowę. Część Niemcy okrążyli [i oni] nie chcieli się dostać do niewoli, bo wiadomo – jeśli powstaniec, czy partyzant dostaje się do niewoli, to od razu go rozstrzelają, z miejsca. Więc wybierali honorowe wyjście – odebrać sobie życie.
W tym czasie jeszcze „Dan” wysłał łącznika do kapitana „Krybara”, który był na ulicy Sewerynów. „Krybar” był w tym czasie odcięty. Potem nagrałem - już nie żyje kolega, miał pseudonim „Merkury” – przygody [„Merurego”] jako łącznika, który miał się dostać [w] sytuacji podbramkowej, do dowódcy zgrupowania, a dowódca zgrupowania był odcięty. Jego też Niemcy wyciągnęli z piwnicy i już stał w rzędzie przygotowany do rozstrzelania. Zresztą uciekł. Dlatego mam dobre relacje. Podobno jak wracał - tego nie widziałem - jak szedł Tamką na naszą kwaterę, która się mieściła na Tamce przy konserwatorium, to wszyscy myśleli, że to zjawa idzie, chłopak który przeżył. Przez ogień, palący się dom, z Uniwersytetu, spod muru, uciekł. Podobno pomógł mu Niemiec. Wszędzie są ludzie porządni, rozumiejący. [Niemiec] dał mu do zrozumienia, odwrócił się i ten czmychnął. Tak wyglądają jego relacje. Reszta przez palące się domy, łącznie z porucznikiem „Danem”, poszła na Elektrownię. W międzyczasie załamało się nawet Powstanie, [to] znaczy atak II Kompanii od ulicy Oboźnej. W ogóle można [to] sprowadzić do tego – saperzy tam podeszli, nasi, [na] Oboźnej 8, 9, atakowali budynek chemii - [że] do [właściwego] ataku nie doszło. Dlatego, że porucznik „Bicz” zaniechał [ataku]. To były dyrektor szkoły, komendant, ale brał czynny udział w organizowaniu działalności podchorążówki na [ulicy] Królewskiej 16, więc on wychował masę podchorążych. On wiedział jak szanować żołnierza, nie miał serca po prostu, żeby tam wytłukli wszystkich chłopaków. Tak, że załamał się również atak od strony Oboźnej. Od strony Krakowskiego Przedmieścia nawet się nie mogli zebrać, bo większość ludzi z III Kompanii nie dotarła na miejsce zbiórki, może kilka osób. Dopiero porucznik „Lewar” z ochotników tworzył III Kompanię. Założone cele IV Kompanii, które pokazałem na schemacie, praktycznie można sprowadzić to do tego, że również nic z [nich] nie wyszło. Tak, że w zasadzie walki… Część żołnierzy z I Kompanii wycofała się na elektrownię i pomogła żołnierzom WSOP. To należało do „Krybara”, w jakimś sensie, to było na terenie operacyjnym „Krybara” i tu nie wyszło - część poszła, ale bez żadnych rozkazów - dlatego, że dowódca ósmego zgrupowania był odcięty na Sewerynowie. Przez strych chłopacy robili dziury [żeby go wydostać]. Właściwie 3 sierpnia popołudniu zaczął doprowadzać wojsko do porządku. Na elektrownii, ci którzy nie mieli broni, nie mieli czego szukać. Tam nam z miejsca dowództwo powiedziało: „Maszerujcie do siebie dlatego, że my tu też mamy takich, którzy nie mają broni. Już więcej nie potrzeba.” Nasi koledzy, którzy mieli broń, tam walczyli. Właśnie na elektrowni zginął na dowódca I Kompanii – porucznik „Dan”. Zastanawiałem się, nawet robiłem dociekania, następnie przeszukiwałem archiwa, bo ktoś mi mówił – zawsze było pytanie – „A dlaczego bez przygotowania operacyjnego? Dowódcy powinni zrobić rozeznanie. Kto tam jest? Jaką mają broń?” Zawsze mi mówiono: „Tam był porucznik ‘Dan’. On był kiedyś asystentem na Uniwersytecie, wszystko znał, miał kontakty.” Sprawdziłem to przez odpowiedzialnych ludzi na Uniwersytecie Warszawskim i nie potwierdziły się [te informacje]. Można powiedzieć, że nasz atak na Uniwersytet Warszawski był jednak bez większego rozeznania. Generalnie, patrząc na schemat, który pokazałem, to mógłbym powiedzieć tak, że w zasadzie, praktycznie wszyscy dowódcy, [w tym] trzeciego zgrupowania, byli albo odcięci, albo nie tam gdzie potrzeba. Tak, dowódca ósmego zgrupowania na Sewerynowie wchodzi do akcji dopiero 3 września popołudniu po wszystkich perypetiach swoich.
[Schemat]. Jest to schemat trzeciego zgrupowania. Tu jest granica z ósmym zgrupowaniem, granica przestrzeni operacyjnej, w której działało trzecie, sąsiadujące zgrupowanie. To zgrupowanie główne punkty ataku miało przy Wiśle, a dowódca siedział przy ósmym zgrupowaniu, ci walczyli sami. Muszę to podkreślić, że ósme zgrupowanie od strony Muzeum [Narodowego] było całkiem odkryte. Nikt tu w ogóle nie obstawił ani jednego punktu. Przy Muzeum, tu „Kiliński” aż do „Cafe Klub” sięgał. [Cały czas schemat] To była granica trzeciego zgrupowania, a to jest granica ósmego zgrupowania. A dowódca trzeciego zgrupowania jest tu. Główne punkty ataku, wiadukty mostu Poniatowskiego i wiadukty kolejowe, mieli zabezpieczyć po to, żeby stworzyć dojście od wschodu Armii Sowieckiej. Dzisiaj jak się na to patrzy i wówczas, mnie to bardzo dziwi.Dowódcy, analogicznie jak u nas, tak i w trzecim zgrupowaniu byli odizolowani od swojego wojska. To są nieprawidłowości. Dopiero potem doszło do działania właściwego, ale dowództwo powinno działać podczas ataku, mieć łączność z podwładnymi, a tego nie było. W ten sposób praktycznie nasze główne osiągnięcia zarówno jak i w ósmym zgrupowaniu jak i w trzecim zgrupowaniu były nie za bardzo… Jedynym zwycięstwem naszym to było to, że zdobyliśmy elektrownię.
Wracając z ataku na Uniwersytet, część ludzi z naszej kompanii poszła na elektrownię. Tam walczył i zginął „Dan”. Część, razem z rannym porucznikiem Zbyszko Solnym [który był] na noszach, przyszła na Tamkę na kwatery, Tamka 46 naprzeciwko konserwatorium. W międzyczasie jeszcze atakowaliśmy konserwatorium. Potem się okazało, że tam żadnego wroga nie ma. Już 3 sierpnia, szybko pozbierał się kapitan „Krybar”, zreorganizował wszystko. Zostaliśmy wycofani z północy praktycznie na południe i obstawiliśmy cały odcinek od BGK przy Muzeum, aż do naszych sąsiadów na dole trzeciego zgrupowania, to znaczy całą linię, wlot do tunelu kolejowego, całe ogrody Świętego Kazimierza, które tam są bardzo dobrze widoczne i [były] granicą naszej działalności. Otóż, właściwie niezgodnie z planami, nastąpiło natychmiastowe przegrupowanie sił. Druga kompania została tam gdzie była. Czwarta kompania została tam gdzie była. Wszyscy praktycznie przeszli do obrony i już się skończył atak. Przejście do obrony przy takich siłach, to wiadomo, co to znaczy. To trwało... Wszyscy się poumacniali. Stworzyliśmy placówkę „Żabę”, jeśli chodzi o południe. Na końcu ulicy Smolnej jest Pałac Zamoyskich. Jeden pluton 104 został w samym pałacu Zamoyskich, natomiast 106 i 105 dalej zostali na Tamce. Na zmiany chodziło się na posterunki, więc pewna osłona dowództwa [została] według moich przypuszczeń. W ten sposób powoli zabezpieczyliśmy [teren] od ogrodu Świętego Kazimierza, od strony wschodniej, do mostu kolejowego, wzdłuż mostu kolejowego i wzdłuż Alej Władysława Sikorskiego do rogu Nowego Światu, Aleje Jerozolimskie/Nowy Świat i Nowy Świat do ulicy Foksal – ten rejon. Zaczęła być już zorganizowana obrona, ale było całkowite przemieszczenie: część trzeciego zgrupowania zasiliła naszą czwartą kompanię porucznika „Poboga”. Wszyscy przeszli do obrony. Praktycznie już nie było ataku. Zwyciężyli na elektrownii i tak to trwało do 23 sierpnia. Potem doszło do ataku na kościół Świętego Krzyża i posterunek policji na Krakowskim Przedmieściu 1. Równolegle był atak na Uniwersytet Warszawski. W tym ataku brał [udział] zdobyty niemiecki samochód pancerny. Również to nie dało rezultatów, dlatego, że siły niemieckie były bardzo duże. Uniwersytet połączył się z częścią, gdzie jest pałac Rady Ministrów i dalej Królewska, ogrody, [tam] stały wojska pancerne niemieckie. To już nie był osamotniony Uniwersytet, który na początku mogliśmy zaatakować jak trzeba i zwyciężyć. Wzmocnione zostały siły. Poza tym w międzyczasie były zrzuty bezpośrednio na Uniwersytet. Potem był jeszcze trzeci atak, czwarty atak to chyba 2 września przed wycofaniem się, nie wiadomo po co. Trzeci [atak] to już po udoskonaleniu naszego „Kubusia” samochodu pancernego. Osobiście, cały czas byłem na linii południowej, na kontakcie obok muzeum. Nie wiedziano jak to urządzić, więc najpierw w zakonie Świętego Kazimierza obok, chyba dwie noce [s]pędziliśmy. Zostawili nas tylko na jednym posterunku, więcej nie byłem. Tam zapisało się zjawisko, że siostry przed nami w sekrecie wpuszczały Niemców przez ogród. Ci brali konfitury, nie wiedząc, że nad nimi siedzą powstańcy i patrzą co się dzieje. Jak my to zobaczyliśmy, to im tam daliśmy po krzyżach, jak wynosili konfitury. Nie wiadomo, kto tam został, a kto nie został z Niemców. Mieliśmy dużą pretensję do sióstr, ale nie ma co się dziwić, one też się bały, żeby nie doszło do walki, bo wtenczas spalą cały zakon. Każdy ma w tym interes.
Szybko mnie zabrano do trójki, najpierw to była trójka, potem dwójka z „erkaemem”. RKM nasi koledzy zdobyli na elektrownii, to był ruski diktriejew, talerzowy, wolno strzelał, ale pewnie. On się nie zacinał, to był dobry RKM. Należałem do obsługi „erkaemu”. Praktycznie, z małymi wyjątkami, o których opowiem, bo były charakterystyczne, to siedziałem w bunkrze. Otóż był [to] spalony, zniszczony Instytut Oftalmiczny. Z lewej strony Instytutu, z chodników ktoś przedtem to zrobił, był [to] dobrze zbudowany bunkier. Miał jedną dziurę do ostrzału w kierunku na muzeum, a drugą dziurę w kierunku na most Poniatowskiego i most kolejowy. Bunkier był złożony z płyt chodnikowych, pewnie wziętych ze Smolnej. Z jednej strony przylegał do Instytutu, ale obstrzału w stronę Smolnej, w prawo, nie mieliśmy. Tu, przyznam szczerze, mieliśmy niezłą zabawę i robiliśmy polowania na Niemców. Wymienialiśmy się bez przerwy kto, gdzie, którego trafi. To było krótko, bo oni sobie porobili przekopy z muzeum do wieży na wiadukcie, tak, że już potem sobie dawali radę i polowanie na Niemców się skończyło. Raczej już oni na nas, z góry, zaczęli polować i dali nam do wiwatu właśnie w ogrodzie za pałacykiem Zamoyskim.
Teraz tam, z boku na Foksal jest Związek Dziennikarzy i pałacyk kończy ulicę, a za nim są ogrody. To była cała placówka „Żaba”. Oprócz tego, z lewej strony mieliśmy stanowisko – dwóch strzelców. Dalej, za Instytutem w szkole Zamoyskich na piętrze mieliśmy również stanowisko na balkonie. Tak, że tutaj bardzo dobrze opanowaliśmy [teren], aż do rogu Nowego Światu i Alej Jerozolimskich, do „Cafe Klubu”. Po naszej prawej stronie, po drugiej stronie Nowego Światu, już było inne zgrupowanie. Tak, że w zasadzie przez długi czas Niemcy czuli, że tu jest bardzo silna obrona i [się bali], ale robili wypady od strony „Cafe Klubu”. Tam byłem raz tylko, tam nas wymienili, bo tu już wprawiliśmy się, już byliśmy specjalistami. Były dwie zmiany: służba dwadzieścia cztery godziny i drudzy przychodzili [na] dwadzieścia cztery. To było tak, że nam się nudziło w nocy, więc zachodziliśmy dalej [sprawdzić] co słychać u kumpli. Na przykład od bunkra szło ogrodzenie i potem spotykało się [z] drugim ogrodzeniem. Na przecięciu ogrodzeń zrobili dziurę i siedzieli chłopcy z karabinami, którzy mieli znowu ostrzał na wielką płaszczyznę ogrodu Świętego Kazimierza, na cały most Poniatowskiego i most kolejowy. Tam czasami przychodziliśmy. Byłem osobiście świadkiem takiej sytuacji, że przyszedłem do kumpli - nie paliłem papierosów - oni przy księżycu grali w karty. Jeden tam tylko zerkał co na przedzie. Ciemna noc, i tak sobie wszyscy [gramy], ja go asem [biję] i patrzymy, a w dziurze łeb Niemca w hełmie. Zrobiła się awantura. „Jak to? Niemiec!” Przyszedł oficer i zaraz mnie wysłał. Przecież ja obcy na posterunku, [a] mój jest [gdzie indziej]. Wysłał mnie, żebym poszedł w krzaki. Muszę powiedzieć, że jak na mój wiek, dzisiaj z perspektywy czasu, to byłem jednak chłopak cwany. Miałem przy sobie siódemkę „efemkę”. On mnie z [nią] wysyła w krzaki, [tam] jest dojście do tunelu. Poszedłem ze trzy cztery, metry, kucnąłem, jakiś czas [tam] pobyłem, nie ruszając się, nie słychać Niemców, i z powrotem wróciłem, bo inaczej by przecież mnie zakatrupili. Szereg [było] nieprzemyślanych rozkazów. Jednak dowódcy powinni [byli to bardziej przemyśleć]. Na przykład, jak były dwie zmiany, to wciąż tam [były problemy], głównie o RKM, od czasu do czasu awantura. Potem na przykład awantura: „Jak wy pełnicie służbę, jak Niemiec wsadza na stanowisko głowę razem z hełmem?” Na następny dzień wyznaczyli inne stanowisko, ale nie za płotem, jeszcze dalej za nami, bliżej zakonu tylko przed płotem. Wypadło na mnie, że mam tam być.To jest sławna sprawa harcerza „Banana”. Nie miałem nic wspólnego z tym harcerstwem. Moi koledzy, modelarze, to tak, ale akurat siedziałem w Kole Lotniczym, miałem tyle zajęć za młodych lat, że nie bawiłem się w harcerstwo, ale lubiłem harcerzy. Czasami do nich do konserwatorium przychodziłem, oni się pocztą zajmowali. Zawsze mi tam dobre jedzonko dali. To nie jest tak, że wszyscy twardo siedzą: jeden siedzi na posterunku, a drugi poszedł coś zjeść. Bo zaopatrzenia jako takiego, jak ktoś sobie wyobraża, że wojna to jest taka, że [tam] kuchnia jest... Jest! Ale do kuchni chodzą maruderzy, a ten który siedzi na posterunku, to nie ma co jeść, albo ma mało. Jak mu przyniosą, to na końcu, bo nie ma [kto] mu zanieść. Tak sobie można [to] wyobrazić. Wysłali mnie tam. Kapral podchorąży „Karp”, właściciel pięknego „szmajsera”, którego mu wszyscy zazdrościliśmy, bo z bronią było [ciężko]... Dziwne, że on, podchorąży, nigdy na posterunku nie był, tylko kto inny był, a on defilował z pięknym „szmajserem”.
Byłem ze zwykłym karabinem i on mnie umieścił przed wysokim, murowanym, grubym płotem, który odgradzał zakon. To było ogrodzenie chińskie, powiedziałbym. Nie mogłem zrozumieć – jak to? To on mnie zamiast za płotem umieścić, a tu zrobić dziurę, czy szparą patrzeć co się dzieje, to on mnie przed płotem [umieścił]. To tak, jakby ktoś mnie przed barykadą umieścił, a reszta siedziała za barykadą. Byliśmy zdyscyplinowani. Zacząłem grzebać paluchami, gdybym wiedział, to bym łopatkę wziął, ale tam ziemia była twarda jak skała, ale trwa była wysoka. Pomyślałem sobie: „Nie będę się pokazywał.” Widać pod kątem z prawej strony, że jest na wiadukcie wieża, a tam są Niemcy i nic jej nie przesłania. To znaczy, że mnie zaraz sprzątną. Byłem cicho. On się wycofał stamtąd. Godziny leciały. Raptem gdzieś krzyk zza murem. A to maszerowali harcerze. Z ciekawości któryś wystawił głowę przez mur, wlazł na mur, patrzy a tu posterunek jest. Mówię: „Ciiicho”. Niemcy to zobaczyli. On zdążył przeskoczyć. Tenże właśnie „Banan” mówi: „Gdzie tu Niemcy?” Wystawił głowę i pierwszy strzał i już nie ma chłopaka. Rozerwało mu kark, bo Niemcy strzelali z dum-dum i z niego taaaki strumień krwi [popłynął]. Zaczęła się strzelanina. Leżałem - uważam, że to jest cud - i się modliłem. Byłem wychowany w duchu chrześcijańskim. [Niemcy] walili przez kilka godzin. Proszę sobie wyobrazić, że ktoś jest wystawiony pod słupem, mają go sprzątnąć i strzelają do niego przez kilka godzin. Jak byście się czuli? Powiem wam jak to człowiek czuje. Leżałem, karabin z boku, trochę się nim przykryłem, była kałuża, cały mokry we krwi. To była straszna [kałuża], [bo „Banan”] w aortę dostał i tak: ci strzelą tu [pokazuje], to ci ręka tak. Najpierw czujesz ciepło i ręka ci podskakuje a dopiero potem huk. To mi z tej strony, to mi gdzieś z boku, całe oczy mi zaszły ziemią. Pierwszy strzał był celny do tego, który skoczył, a mnie przez tyle godzin macali. Udałem zabitego, ale jak wyszedłem miałem wszystkiego dosyć. Patrzyli z budynku klasztoru co się dzieje, pewnie [uważali że] jestem zabity.
W końcu porucznik, podchorąży, miał wyrzuty, przyczołgał się ze swoim „szmajserem”, którego mu zawsze zazdrościłem. Jak dali łupnia, to on spodnie zostawił, lornetkę, swojego „szmajsera” i nago zjawił się w... Miał szczęście od Boga. Nago przyszedł, rozebrał się. Mieliśmy kombinezony lekkie […] Po ziemi, jak się zsunie to wszystko się ściągało z człowieka. Zamierzam kiedyś napisać jak człowiek… Oczywiście co innego jak biegnie, czy siedzi za barykadą, działa, broni się, a [co innego] jak czeka na śmierć. Cały czas to ręka, to noga skacze, twarz od gazu [gorąca], a temperatura - jak ci strzelą koło nosa, to jaka temperatura gazów leci! Nawet nie wiedziałem, że to tak jest, bo się nigdy się nie zastanawiałem. Walnęli mnie w stopę, przedziurawili [ją]. Tam mnie potem opatrzyli. Jak zrobiło się szaro i się wycofałem, to siostry uciekały jak przed zjawą. Na ulicy dziewczyna z domu, w którym stacjonowaliśmy na Tamce, córka szewca, zabrała mnie do wanny. Jeszcze woda była, bo długo woda była na Powiślu, potem nawet jak na górze nie było, to tam ściekało. Wykąpali [mnie], dali jeść, a potem się im odwdzięczałem. Za to wszystko, to jeszcze mi powiedział dowódca, rozprowadzający, żebym nikomu nic nie mówił - tak to było [z] dzielnymi żołnierzami - żebym zachował w tajemnicy, bo by go wtenczas objechali. Podczas różnych przykładów powoli dochodzę do wniosków, że na niskim poziomie jednak były nasze podchorążówki, skoro kardynalne błędy podchorąży robił. To jest dla mnie niezrozumiałe. Miałem wielkie szczęście, że z tego wszystkiego wyszedłem. To cała historia „Banana”. Natomiast w literaturze [tych wydarzeń] szeroko opisywanych przez wielu, jest napisane zupełnie co innego. Jak się potem pytałem na zebraniu: „Który brał udział w tym?” - nikogo, świadków nie ma. Tak, że z historią nie wiadomo jak to jest.
Na Powiślu „Krybar” zadbał o to, że było życie kulturalne, ale do pewnego czasu. Były ciekawe występy. Właściwie my młodzi to żadnej porządnej muzyki nigdy nie słyszeliśmy. To była okupacja, radia nie można było mieć, koncerty to były tylko oficjalne. Chyba, że na przykład w szkole na Konopczyńskiego jak byłem, to przyjeżdżali, ale to było tajne. Był koncert fortepianowy, [recytowali] fragmenty z „Pana Tadeusza”. Nigdy nie zapomnę pięknej poezji. Wszyscy chłopcy siedzieli na sali gimnastycznej, drzwi zamknięte i tam fortepian stał, bo to była również sala tańca na Konopczyńskiego. Tam była III [szkoła] Miejska Mechaniczna. Potem [koncert] przeplatany był poezją, „Panem Tadeuszem”. Dla nas młodych to było wszystko. Możecie sobie wyobrazić, jak zrobili koncert w Konserwatorium, to ci którzy nie mieli służby, to wszyscy szli na koncert. Niezapomniany koncert. Kiedyś po wojnie, przy udziale mojej żony, również zorganizowałem w Konserwatorium na wielkiej sali, koncert i wspomniałem o tamtych koncertach. Napisałem, nawet po wojnie odczytałem, rozdział mojej książki, który nosił tytuł „Warszawskie Konserwatorium we wspomnieniach żołnierza”. Wokół Konserwatorium, w pobliżu miejsca pracy zbierali się różni, muzycy, wykładowcy. Nigdy nie zapomnę pięknej gry na skrzypcach w domu, który jeszcze istniał, póki go nie zbombardowano. Któryś z wykładowców albo profesorów wyżywał się na skrzypcach i Wieniawskiego fragmenty [grał] i siakie i Liszta. Czego nie nasłuchałem się siedząc w bunkrze przy Instytucie Oftalmicznym… najpiękniejszą muzykę jaką kiedyś w życiu słuchałem. Widać, że ten człowiek… Sceneria, strzelali, to wszystko... On musiał stać w oknie, bo mimo strzałów, huków tego wszystkiego, dźwięki się rozchodziły na dół, wszędzie. Pewnie i Niemcy go słyszeli. Oczywiście tej ulicy już nie ma, tam trawa rośnie za Konserwatorium, bo przed wycofaniem się z Powiśla wszystko bombami wyrównali.
Jeśli chodzi o dalsze walki, to jeszcze były trzy ataki na Konserwatorium, poza pierwszym: drugi, trzeci i jeszcze czwarty, ale przy udziale zdobycznego samochodu pancernego, co nam się fuksem udało zdobyć na alei na skarpie. To był nasz „Kubuś”. O „Kubusiu” to sporo wiem, ale to każdy wie. Powiem kilka słów o konstruktorze, inżynier Jan. Konstruktor był naszym mężem zaufania potem w niewoli. On przychodził do nas na wykłady - tam nam stworzyli [wykłady dla] młodych - właśnie o „Kubusiu” nam mówił. Uważam, że nie „Globus”- pseudonim, ale to on był duszą i sercem. To był człowiek wysokiej klasy, dużej wiedzy technicznej, on musiał odegrać tam sporą rolę. Oczywiście miało to, może nie militarne, znaczenie. Generalnie powiem, nie będę o szczegółach opowiadał, to jest temat długi. Nasze ataki to były takie, że one były niemożliwe do osiągnięcia sukcesu [ze względu na] olbrzymią przewagę [Niemców].
Atak przy użyciu dwóch samochodów pancernych, to tylko może [trwać] przez piętnaście, dwadzieścia minut, póki Niemcy przez radio nie dadzą [swoim] czołgom znać, które stoją koło Królewskiej i naprzeciwko urzędu obecnego Rady Ministrów, czy Pałacu Prezydenckiego teraz. Jak tylko huk, czołgi słychać, to już trzeba się szybko wycofywać, bo już nic z tego nie wyjdzie. Wszystkie nasze wypady kończyły się wielkim fiaskiem.
Już chłopak czuł wojnę, jak to wszystko wygląda. Zbliżaliśmy się powoli do momentu, że Niemcy wykończyli Starówkę i czuliśmy wszyscy, że przyjdzie na nas kolej. Najpierw wycofywali się wszyscy kanałami do Śródmieścia i na Powiśle. Część wojska przejęliśmy na Powiślu. Ale jak już się wycofali, to się Niemcy zabrali za Powiśle. Tutaj ławą od strony Uniwersytetu, następnie dalej od strony Wisły wzdłuż, równolegle do Muzeum, do Smolnej, wojska niemieckie parły do przodu. Trzecie zgrupowanie bardzo szybko… szkoda, że tego nie zaplanowali. Pierwsze bombardowanie zaczęło się 4, 6 już nas na Powiślu nie było. Opowiem o jednym fakcie, [gdzie] nasza wiedza lotnicza pozwoliła szkopów wprowadzić w pole.
Stacjonowaliśmy najpierw na Tamce. Tam mieliśmy swoje graty cywilne, tak jak przyszliśmy do Powstania Warszawskiego, i różne szpeje. Między innymi mieliśmy rakietnice z nabojami. Po co rakietnice, to nie wiem. Ale zabrałem [je] i niech na kwaterze leżą. Nas była trójka kolegów, dwójka poszła na kwaterę zabrać nasze graty, ale to już był koniec. Niemcy mieli taką taktykę, że [jak] mają zdobyć domy, strzelają rakietę na domy, a „nurkowce”, które nadlatują, od razu widzą gdzie rakieta spada, tu nurkują i bombardują, taka była metoda. Już się zbliżają do Konserwatorium, nasza kwatera tuż, tuż i nurkują, zbliżają się, już zaczynają nurkować. My rakiety w stronę Niemców. „Sztukasy” wychodzą z nurkowania i nie wiedzą co robić, gdzie są cele do zniszczenia. Pan Borkiewicz w swoim dziele napisał znowu niepełną prawdę, że tam siedzieli Niemcy na dachach i czasami strzelali, ale to nieprawda. Tam już Niemców nie było, bo oni już szli ławą, mieli przewagę militarną, [my] wycofywaliśmy się. Może go napuścił jego zięć. To mój znajomy, tylko on przed tym poszedł do AL, a potem się podał za porucznika, ciekawa sprawa. Potem ożenił się z córką głównego historyka wojskowego i naopowiadał mu różnych rzeczy, że w popłochu kompania Zbyszka Solnego wycofywała się ze swoich stanowisk. To nieprawda, byliśmy zupełnie gdzie indziej, a to nie żadni niemieccy gołębiarze, tylko my strzelaliśmy. Przynajmniej dwa naloty opóźniliśmy, bo potem się Niemcy zorientowali i dalej walili bombami. Zrobiliśmy im psikusa, że nie wiedzieli co mają dalej robić.
Przybyliśmy na swoje kwatery. To wycofywanie się było nie w porządku. Ono się odbywało praktycznie przez ulicę Foksal i przez ogrody Świętego Kazimierza. Ponieważ wszystkie „krowy”, artyleria i ostrzał z pociągu pancernego... Zamiast zniszczyć trakt kolejowy, to my jego nie zniszczyliśmy i pociąg pancerny wjechał, zionął stalą po ogrodach, gdzie biedni ludzie [byli]. Niemcy już od strony Uniwersytetu cały czas się zbliżali, walili, już zajęli nieparzystą stronę Tamki i mieli ostrzał na ogrody. Ile tam ludzi zginęło to Bóg raczy wiedzieć. A ile cywilnej ludności uciekło do Niemców, bo nikt nie wytrzymywał. Rola ósmego zgrupowania, a szczególnie drugiej i pierwszej kompanii była zasadnicza. Na grobie, po śmierci Zbyszka Solnego, dowódcy pierwszej kompanii, a potem trzeciej po wycofaniu się, to powiedziałem wśród wszystkich zebranych, że on był dowódcą, który potrafił... Od strony Muzeum, BGK, nie poszli, dopóki sami się nie wycofaliśmy. Długo druga kompania od strony Uniwersytetu trzymała, żeby cały wschód, trzecie zgrupowanie i ludność mogła się wycofać jak przez lejek, przejść do Śródmieścia. W tej sytuacji wojskowej, bojowej, to zrobiliśmy bardzo dużą robotę, więcej nie mogliśmy zrobić, dlatego, że jak już wszyscy przeszli, to zamknęły się nasze skrzydła i sami wycofywaliśmy się też przez ulicę Foksal.
W czasie wycofywania [mijaliśmy] obóz folksdojczy złapanych na Foksal. Po prawej stronie boisko i tam była szkoła, były baraki. Jak wycofywaliśmy się, to podleciał do mnie Niemiec i powiedział, że on jest pirotechnikiem. Nazywał się Herman. Wziąłem [go], był moim pucybutem, oficer. Miałem satysfakcję. On mi czyścił karabin, czyścił ubranie przynosił wodę i gotował. Był szczęśliwy, że mu uratowałem życie. Nie wiem dlaczego [go wziąłem]. Powiedział, że jest pirotechnikiem, a to była nieprawda. Chłopcy go wzięli, bo kazałem go zabrać przez barykadę na Nowym Świecie.
Kolega „Zielony” - miał taki pseudonim - bardzo bojowy chłopak, Ślązak z pochodzenia, był w armii niemieckiej. Jak on się znalazł w Warszawie, to nie wiem, ale on był bardzo bojowym człowiekiem. Wszyscy go lubili i był wspaniałym żołnierzem, bo to był żołnierz wyćwiczony. To nie był zielony [żołnierz]. Dzięki niemu to może i żyję, bo on wiedział kiedy, co robić; bojowo zaprawiony chłopak. Poleciłem go [Hermana] zabrać, ponieważ dostaliśmy rozkaz ze Ślązakiem udać się na Smolną do szkoły Zamoyskiego na balkon. Przeżyłem tam chwile załamania, dlatego że Polacy szli w kierunku muzeum z białymi chusteczkami i tak zwanymi przepustami. Jeszcze okładali z tej strony pociskami artyleryjskimi przeplatanymi z „krowami”. Jak się zapaliła cała klatka schodowa to stwierdziliśmy, że nie mamy co siedzieć na balkonie dalej i bez rozkazu się wycofywaliśmy. Okazało się, że wszyscy z Powiśla się wycofali, że jest pustka. Paliła się Foksal, szpitale, ogień z okien [się wydobywał], nikogo, żywej duszy nie było. To jest nie „Zielony” tylko „Okoń” Z „Okoniem”, bo było dwóch działających przy RKM-ie, zatrzymaliśmy się, czołgając się pod barykadą w poprzek Nowego Światu - ostrzał był z BGK, praktycznie barykady nie było, była zmieciona przez CKM, strzały czołgów - do narożnego domu, każdy go pamięta dzisiaj, róg Chmielnej i Nowego Światu. Jest [tam] balkon i zajęliśmy stanowiska. Ale [na] jak długo zajęliśmy stanowisko? Naokoło nas Niemcy, pod nami, pod balkonem zaczęli krzyczeć Franz komm hier!. Zaczęli nawoływać się wzajemnie, to widzimy, że jesteśmy dalej odcięci. Ten mnie wysłał z tyłu, żebym zajrzał w otwarte drzwi w sklepie, tam beczka stała. Patrzę, a tu ‘szkopi’ stoją wszędzie na rogach. Jak tu dotrzeć? W połowie Chmielnej jest nasza barykada. Wpadłem na górę: „Chodź, wycofujemy się, nas zostawili, zapomnieli o nas.” Rzucaliśmy granaty przed wyskoczeniem, kurzu się narobiło na Chmielnej, bo domy były zniszczone naprzeciwko balkonu, narożnego domu. Zrobił się wielki kurz i my [ruszyliśmy] w [ten] kurz. Nasi znowu nie wiedzieli, że to my. Baliśmy się, że nas sprzątną przed barykadą, już nikogo nie było. Wpadliśmy na barykadę. Co przeżyliśmy wtenczas, mój Panie Boże. Zamieszkaliśmy na Szpitalnej. Tam się wycofały nasze [oddziały]. Część naszych kolegów odmaszerowała, nie wiadomo po co, do Śródmieścia, za aleje. Tutaj żołnierzy, jesteśmy rozbici, część żołnierzy wycofała się, ochotników głównie. Ci którzy mieszkali na Powiślu, ochotnicy, którzy wstąpili do AK, to zostali ze swoimi rodzinami. Część została zabita, część straciliśmy. Została nieduża grupa ze zgrupowania „Krybar”, jeszcze część odeszła, nie wiadomo po co, do Śródmieścia - część, której dowódcą był „Bicz”. Była taka sytuacja, że podlegaliśmy „Rogowi”, a „Róg” dowodził na Starówce. Nie mógł dowodzić Powiślem, bo dzielnice były odcięte od siebie. Głównym dowódcą był „Krybar”, to grupa nazywała się „Krybar”, w której były dwa zgrupowania. Głównym dowódcą czuł się porucznik „Bicz”, którego on [„Krybar”] mianował. Najprawdopodobniej chyba „Róg”, zbierając dowódców nie powołał „Bicza” i on poczuł się obrażony. Zabrał swoich chłopaków, psia krew, jak nie w wojsku i sobie poszedł za aleje. W ten sposób uszczuplił [zgrupowanie]. Ciekawa, rzecz, że autor książki, którą mam „Grupa Krybar” był jednym z tych, który sobie też poszedł. Przyszedł w dwunastym dniu Powstania, ale napisał książkę. Jak odejmiemy to wszystko, to ile dni zostało w których brał udział? Napisał książkę nieźle, aczkolwiek dzisiaj z prawdą trudno w ogóle dojść, jak oficjalnie jest. Zajęli kwatery na ulicy Przeskok. Codziennie przylatywały „sztukasy”, bo zaczęli atakować naszą dzielnicę, tam gdzie stanęliśmy na kwaterze na Przeskok. Z miejsca zrobili z całego Powiśla jeden batalion i trzy kompanie. Wtenczas Zbyszko Solny, dowódca pierwszej kompanii, został dowódcą trzeciej kompanii, dowódca trzeciego zgrupowania został dowódcą drugiej kompanii, a pierwszej kompanii został jakiś, który się wycofał ze Starówki. Dalej „Krybar” tym wszystkim dowodził. Podlegał „Rogowi”. Pierwsza rzecz, dowódca „Róg” dał naszemu plutonowi rozkaz osoby dla plutonu, żebyśmy poszli ratować, na Placu Napoleona, na Mazowieckiej, zasilić, naszych żołnierzy. To byli żołnierze częściowo ze Starówki. [Było] olbrzymie zamieszanie. Bali się bardzo, żeby Plac Napoleona nie został zajęty przez Niemców razem z Pocztą Główną. Znalazłem się [na] rogu Mazowieckiej i Placu Napoleona, nie jako „erkaemista” - druga grupa przy RKM została, były dwie zmiany - tylko jako zwykły, co to przy karabinie stoi. Niemcy byli na rogu Mazowieckiej i Świętokrzyskiej przy Poczcie Głównej, stał [tam] czołg i pruli wzdłuż Świętokrzyskiej [na kogo] kto się wychylił. Jaka sceneria, jak tam przyszliśmy! W bramie same trupy, siedzące trupy, stojące trupy, cholera, i leżące. Sceneria nie z tej ziemi. To był drugi dom, pierwszy zburzony, w ścianie zrobiliśmy dziury, a że broni za dużo nie było, powsadzaliśmy do jednych dziur kije, a do drugich karabiny. Miałem za zadanie nie prostopadle patrzeć przez ścianę, tylko stać w oknie naprzeciwko „Prudentialu”. Wystawiłem sobie - a że czołg był z tej strony, niedaleko sto metrów, sto pięćdziesiąt - lusterko i byłem za framugą, patrzyłem co się dzieje. Chcę powiedzieć jak zginął mój dowódca, opiekun lotniczy, pilot, wspaniały człowiek, którego chcę pokazać na zdjęciu [pokazuje]. To jest porucznik „Bob” w 1939 roku w spadochronie, nasz opiekun na Okęciu, o którym mówiłem i dowódca 106 Plutonu I Kompanii, a potem III Kompanii, który potem dowodził [na] rogu Mazowieckiej i Świętokrzyskiej. Poszedł pomagać tamtym jednostką. Zostawiłem specjalnie, to dostałem od [jego] brata, który miał pseudonim „Medyk” - wspaniały chłopak, już nieżyjący. On przyszedł, [pyta]: „Co słychać? Co się dzieje?” [Opowiadał], raptem uderzył pocisk w „Prudential” czyli w drapacz chmur, tak się nazwał. Odłamek uderzył go [„Boba”] w twarz, on poszedł, żeby go opatrzyli na dole, na podwórku, [wtedy] walnął „garłacz” i całe jego ciało pokryte było odłamkami. Umarł z upływu krwi. Tak zginął porucznik „Bob”. Zebrali się moi koledzy, byłem na posterunku, zanieśli go - nikt już go nie ratował, bo nie było jak - trupa zanieśli, do Banku pod Orłami. Tam [był] cmentarz zrobiony. Wsadzili mu do skrzyni - nie wiem jak to nazwać - jego zdjęcie, tam [zostało] napisane: „My, Twoi podkomendni, kochany dowódco podporuczniku...”. Jak byście to posłuchali, to człowiekowi i dzisiaj łzy pójdą. Podpisali się ukochani jego [żołnierze] i dziewczyny sanitariuszki i ja tam jestem. Każdy się musiał [podpisać]. Wsadzili to do butelki i to przetrwało, aż do zakończenia wojny. Potem była ekshumacja, na Cmentarz Powązkowski [został przeniesiony]. Jego brat mi zrobił z tego odpis, szalenie ciekawa rzecz, mówiąca jaki stosunek był podwładnych do swojego dowódcy. To był koleżeński… nie da się tego określić, coś pięknego. Wszyscy do dzisiaj „Boba” [wspominają]. Kochały go dziewczyny, bo był przystojny chłopak, był wzorowym dowódcą. Przypadek - nie był winien - przypadek zrządził, że tak musiał zginąć. Szybko nas zwinęli po jego śmierci. Zająłem stanowisko, na zmianę raz Warecka 11 w oficynie i raz naprzeciwko Poczta Główna.
Były tam szalenie ciekawe rzeczy. Już wtenczas Rosjanie zaczęli pomagać, zaczęły [się] pierwsze zrzuty rosyjskie. Tu powiem o takim zjawisku i mam nawet zdjęcia. Otóż wzdłuż ulicy Wareckiej, musiał być dobry wywiad, bo podchodził kukuruźnik, ujmował gaz, schodził, żeby go nie zestrzelili. W nocy kukuruźnika nikt nie zobaczy, chyba że łuna jest duża i odblaski od skrzydeł, ale w praktyce to nie widać. Zresztą się nikt nie spodziewa, bo nie patrzy do góry, bo wszędzie strzelają i nie szuka go akurat, bo nie ma „kuku” w silniku. Jednak go wypatrzyłem, wzdłuż ulicy Wareckiej. Zwykłą latarką zacząłem [dawać sygnały] i zrzucił zasobnik, który za naszym oknem się powiesił. Cały zasobnik „pepesz”, naboi nie było, ale naboje kto inny dał.
Broni, to już i rosyjskiej i alianckiej i zdobycznej, [mieliśmy dużo]. Osobiście miałem „szmajsera” - rzadki przypadek - z drewnianą rączką na ogień, pojedynczy i ciągły. Inny to nie, ręcznie trzeba było wyczuć, a tu się ustawiało: raz strzelić, a potem przez przetyczkę się przepychało i można było w sposób ciągły [strzelać], z rękojeścią drewnianą. Byłem szczęśliwy. Powiem jak to zdobyłem. Otóż jest Warecka, siedzieliśmy w oknie, mam wspaniałe zdjęcie sytuacji, a naprzeciwko nas siedzieli Niemcy, odległość piętnaście metrów. Jak oni więcej hałasowali, to krzyczeliśmy Ruhe! i był spokój. Albo przynoszono rusznicę ruską pepanc - z tego raz strzelałem i już więcej nie będę strzelał. Jak się przyłożyło rusznice - taki [pokazuje] nabój był - to od razu młody chłopak kozła [robił], takiego kopa dostawał. Jak daliśmy im w mur, to rozwaliło kawałek muru i oni już byli grzeczni. Jedna [strona] na drugą nie napadała, a walki [były] codziennie. Raz Niemiec wyszedł. Akurat siedziałem przy RKM-ie, chyba był na gazie, bo wyszedł z „szmajserem”, przechylony. Trochę zgłupiałem, zapomniałem [się] i mu wpakowałem sporą serię. On leżał przed barykadą. W nocy koledzy poszli i zaraz mu zabrali „szmajsera”, jeszcze przy okazji różne rzeczy codziennego użytku.
Mieliśmy ciężkie życie na poczcie, jedzenia nie było. Wprawdzie Niemiec, Herman, nam przysyłał w bańce. Dziewczyny jedzenie gotowały. Przynosili bańkę [umieszczali na] zawieszonej linie w poprzek Wareckiej i bańka z jedzeniem jechała. Niemcy do bańki strzelali. Nieraz zupa leciała, nie dojechało wszystko. Mam zdjęcie, gdzie wisi jeszcze lina po bańce, my w oknie, ale to było zdjęcie zrobione podczas zawieszenia broni.
Nie było jedzenia. Głównym źródłem to były psy, strzelaliśmy w psy. Nasz „erkaemista” na Placu Napoleona gdzie jest sklep „Wedla”, wysoko na balkonie stał, nie „erkaemista”, „cekaemista”, „Hiszpan” miał pseudonim. Do niego psa upolowanego się przynosiło. Mieliśmy jeszcze wódę na Wareckej, nieskończone ilości wódki. Przynosiliśmy wódkę, tam oni nam smażyli, [to było] jedyne źródło utrzymania. Postanowiliśmy, żeby zrobić wymianę żarcia, bo Niemcy musieli mieć konserwy. [Jako] chłopak uzbrojony, wszedłem wtenczas w podwórze, z bronią, w chlebaku granaty. Pistolet położyłem na cegłach, żeby Niemcy widzieli naprzeciwko, sześćdziesiąt metrów byli od nas. Oni to widzą, wychodzi esesman, tak samo kładzie broń. Zbliżamy się jak kowboje, jak na filmach, jak idą kowboje, trzymają tylko [rewolwery], ale my bez broni. Pytam się: „Co macie?” On się mnie pyta to samo. „My mamy wódkę.” - „Co wam potrzeba?” Mówię: „Dawajcie makaron.” Oni sobie w oknach porobili strzelnicę wyłożoną workami z makaronem. „Dawajcie makaron!” Oni przytaszczyli makaron, a ja machnąłem parę litrów wódki. Do dzisiaj jest [tam] napis „Strzelczyk”. To były magazyny wódki na pierwszym piętrze. W wódce się kąpaliśmy, wódka była na śniadanie, ale ja, młody chłopak, do dzisiaj specjalnie wódki nie pije mimo, że wtenczas mieliśmy tyle wódy. Wody nie było. Każdy nakładał prezerwatywę, pół wanny wódki i właził w to i szmatą się [szorował].
Tam straszne wszy były, nie było się w co ubrać, wody nie ma, środków żadnych. Wszystko w wódce, a jacy wychodzili z tej kąpieli pijani! Ludzie! Strasznie. Potem przyszedł wieczór, to znowu zaczęliśmy strzelać do siebie, ale były śpiewy po stronie esesmańskiej. Tak powiem kilka słów, bo leci czas, biegnę dalej.
Przyszło w końcu zawieszenie broni, pełne zawieszenie w wyniku podpisania kapitulacji. Przyszedł rozkaz, żeby wszystkich jeńców oddać, a wiem, że im szyto mundury, bo jak szedł Niemiec do niewoli to go zaraz rozbierano do naga. Powstańców, których widzicie w mundurach niemieckich, to nie tylko z magazynów brali na Stawkach, resztę to Niemców rozbierali i się ubierali w to – taki był mechanizm działania. Oddając jeńców musieliśmy jeńców oddać w porządku. Dałem szewcowi worek makaronu i szewc mi zrobił piękne buty z cholewami. Ale makaron też mieliśmy do jedzenia. Konserwy amerykańskie, czekoladę wrzucali. Po co nam czekolada? Do miednicy z makaronem Niemiec wrzucił puszkę z czekoladą. Za cholerę nie mogliśmy pić wódki, a czymś trzeba popijać, bo to było nudne. Wódka była na cukrze przypalanym, wody nie było. [Z] miednicy każdy zjadał dwie łyżki już dalej nie [mogliśmy]. Wszyscy się popili i któryś tam powiedział, żeby Niemiec napisał nam zaświadczenie o dobrym traktowaniu, bo teraz się zmieniają role. My idziemy do niewoli, a oni idą na wolność. Było śmiechu co nie miara, facet napisał flamastrem na pakowym szarym papierze słów parę, że był dobrze traktowany w niewoli i tak dalej.
Wszyscy [...] rzucili papier. Wziąłem go, o papierze będzie potem.