Barbara Wilczyńska-Sekulska „Penelopa”
Nazywam się Barbara Wilczyńska-Sekulska (mam dwa nazwiska), [urodzona] 12 listopada 1926 [roku]. W tej chwili mam blisko 79 lat. Mój pseudonim „Penelopa”. Należałam do AK, [do] IV-tej kompanii „Watra” batalionu Kilińskiego, [służyłam] jako sanitariuszka i łączniczka.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądała pani młodość jeszcze zanim wybuchło Powstanie. Proszę powiedzieć trochę o wychowaniu, o czasach okupacji... Jak do tego doszło, że podjęła pani decyzję, aby brać udział w Powstaniu?
Muszę powiedzieć, że w mojej rodzinie wszyscy byli nastawieni bardzo patriotycznie. Mój ojciec brał udział jako ochotnik siedemnastoletni w czasie wojny w 1920 roku. Zawsze przed wojną należał... był zwolennikiem oczywiście Józefa Piłsudskiego, należał do strzelca. W każdym bądź razie u nas w domu zawsze był taki duch patriotyczny. Moja mama była urodzona na Ukrainie i też w wieku szesnastu czy siedemnastu lat po rewolucji, przyjechała do Polski ze swoim wujkiem. Tak, że też pochodziła z polskich rodzin, które żyły na Ukrainie, w okolicach Kijowa, Białej Cerkwi. Stąd takie powiązania... Z drugiej strony jakoś tak się układało, że ze strony rodziny mojej mamy, u nas zawsze było dużo mężczyzn wojskowych. Może dlatego też i taka tradycja u mnie w domu była. W 1939 roku akurat skończyłam szkołę podstawową czy powszechną, jak się dawniej nazywało, zdawałam do gimnazjum. Ojciec oczywiście w 1939 roku również był zmobilizowany. Ponieważ był protetykiem-stomatologiem i też wiem, że ze szpitalem wędrował, aż na wschód, ale tam był rozwiązany ten ich oddział i wrócił w 1939 roku do Warszawy. Po listopadzie 1939 roku, kiedy wszystkie gimnazja i szkoły średnie zostały rozwiązane, uczęszczałam na tajne komplety w czasie okupacji, zorganizowane przez dyrekcję tego gimnazjum, do którego zdawałam 1939 roku i zostałam przyjęta. Na tych kompletach miałyśmy grupę dziewcząt i przyjaźniłyśmy się dość blisko. Tak się złożyło, że 1942 roku, na jesieni, w kilka z tej grupy, żeśmy się zgłosiły i zapisałyśmy się do Armii Krajowej i tam zostałyśmy zaprzysiężone jako przyszłe sanitariuszki – łączniczki. Oczywiście w czasie okupacji brałyśmy udział w pracy konspiracyjnej, w pracach... przede wszystkim na początku tak zwanego „Wawra”, który polegał na szerzeniu propagandy przeciw antyhitlerowskiej. Chodziłyśmy w grupach... jak to powiedzieć... roznosiłyśmy rozmaite ulotki, napisy, naklejałyśmy... To, co jak wiemy, było zadaniem, tych którzy byli w tak zwanym „Wawrze”. Jednocześnie wtedy miałyśmy również szkolenia sanitarne, egzaminy nawet żeśmy z tego zdawały, to było przede wszystkim prowadzone w Szpitalu Maltańskim na Senatorskiej. To był szpital normalny, cywilny, założony w 1939 roku w czasie pierwszego oblężenia Warszawy i potem przez całą okupację oczywiście ten szpital był czynny jako normalny szpital cywilny. Oprócz tych wszystkich zajęć również uczyłyśmy się o broni, uzbrojeniu. Potem były nawet zajęcia z terenoznawstwa... W każdym razie byłyśmy dosyć dobrze wykształcone, chociaż wszystkie żeśmy byłyśmy bardzo jeszcze młode. Jak Powstanie wybuchło to nie miałam jeszcze osiemnastu lat a w 1942 roku, to miałam wtedy piętnaście, szesnaście lat... I wtedy już człowiek był samodzielny, odpowiedzialny za to wszystko, co robił. Miałam jeszcze takie szczęście, że bardzo blisko żyłam z moją matką, która razem ze mną zapisała się też w 1942 roku do AK i razem żeśmy pełniły funkcję sanitariuszek, łączniczek. Oczywiście wtedy, w czasie okupacji, był też bardzo ważny kolportaż wszystkich ulotek, gazetek tajnych, które trzeba było gdzieś przenosić, oddawać... rozmaite funkcje żeśmy pełniły wszystkie razem. W czasie Powstania oczywiście cały czas byłam z moją matką, zresztą teraz jako już starsza osoba nieraz się zastanawiam i podziwiam, bo moja mama w momencie wybuchu Powstania miała 39 lat! Przecież to była jeszcze młoda kobieta a potrafiła jakoś.. no razem żeśmy bardzo blisko żyły i cały czas właściwie mogę powiedzieć, że byłam z nią. Czym się bardzo chwalę.
- Proszę powiedzieć o tym okresie jak już zbliżał się wybuch Powstania. Wiedziała pani pewnie wcześniej o tym. Jaka była wtedy atmosfera, jakie były przygotowania?
Miałyśmy punkty zborne, w których żeśmy się kontaktowali. To było u jednej z koleżanek na Śliskiej, z którą razem też i na komplety żeśmy chodziły. Przed Powstaniem w rozmaitych mieszkaniach, w zależności od tego gdzie to...jak żeśmy mieszkały w Śródmieściu to czy u mnie, czy u tej czy u innej to były te spotkania tajne i tam żeśmy miały zbiórki. Byłyśmy do tego już przygotowane, to znaczy czuliśmy wszyscy, że Powstanie będzie, tylko nigdy nie wiadomo było kiedy. Wiem tylko tyle, że przed samym Powstaniem, zawsze żeśmy wyjeżdżali gdzieś pod Warszawę, bo przecież nigdzie dalej nie można było jechać, to wtedy pamiętam, że w lipcu dwa razy były takie alarmy, gdzieśmy się już zbierali (w tej chwili nie pamiętam, którego dnia, ale to było w lipcu), już była zbiórka i czekało się... a potem nam powiedzieli, że możemy się rozejść do domów. Dzień przed Powstaniem byłyśmy wtedy zorganizowane na Śliskiej, zebraliśmy się i pamiętam, że nasz dowódca porucznik „Watra”, który był dowódcą, bo ja byłam w IV-tej kompanii „Watry”, on wtedy (wszystkie żeśmy tam były zebrane) mnie powiedział, że mam iść (już nie pamiętam o drugiej czy coś popołudniu), żebym poszła na ulicę Młynarską na Cmentarz Ewangelicki, tam gdzieśmy mieli swój punkt, gdzie tam się też właśnie gromadzili nasi chłopcy, żeby ich zawiadomić o Godzinie „W”. Tak, że spory kawałek wtedy pamiętam [szłam] jeszcze w cienkiej bluzeczce, w spódniczce, w jakichś takich gimnastycznych pantofelkach, biegiem jak to się mówi, po tych ulicach wszędzie między przechodniami, no i prędko, żeby [się dostać] na ten cmentarz. Wiem tylko tyle, że wpadłam na ten cmentarz, powiedziałam: „Porucznik Hipek” to ten właśnie dowodził wtedy tym plutonem o tej godzinie „W”. I nie upłynęło parę minut i zaczęła się strzelanina. [...]Tam, gdzie ja przynależałam to była szkoła Żandarmerii róg Żelaznej i Leszna, tam gdzie się w tej chwili znajduje budynek Rady Dzielnicy Wola, to jest róg [Alei] Jana Pawła i Alei Solidarności. […] Podchodziłam wtedy od strony Młynarskiej do Leszna a moja grupa była po przeciwnej stronie [ulicy] Żelaznej i ja tam do nich nie dotarłam. Dopiero potem znalazłam [się] też przy Lesznie, to był punkt sióstr jakichś zakonnych, gdzie cała grupa sanitarna czekała, bo tak mieliśmy te swoje punkty wyznaczone, tam wtedy odnalazłam moja mamę, bo ona wtedy przeszła razem z całym tym patrolem na ten punkt. Tam byłyśmy chyba z jeden dzień, a na następny dzień jak szło natarcie niemieckie od strony [ulicy] Młynarskiej bliżej do Centrum, wtedy wycofaliśmy się całym patrolem i weszłam ze wszystkimi do Haberbuscha i Schiele ulicą Wronią i na terenie Haberbuscha i Schiele nas też chętnie przyjęli, ponieważ byłyśmy patrolem sanitarnym wyekwipowanym we wszystkie lekarstwa, opatrunki. Każda z nas miała, jak wychodziła do Powstania, swoją torbę sanitarną, w której były i oczywiście wszystkie zastrzyki i przeciw tężcowe... W każdym razie byłyśmy wartościowe, więc każdy chciał żebyśmy u nich zostali. I wtedy będąc na terenie ego browaru Haberbuscha i Schiele, to jest tutaj jak jest [ulica] Grzybowska, [ulica] Krochmalna i [ulica] Żelazna (tam również w czasie okupacji – róg [ulicy] Chłodnej i Żelaznej była tak zwana wacha żandarmerii), był narożny budynek z dużym takim z betonu zrobionym bunkrem i wtedy tam również byłam, nasi ci co byli na terenie Haberbuscha oni właśnie atakowali tą wachę, od tyłu. Oni atakowali w nocy, potem została zdobyta ta wacha. Pamiętam tylko, że bardzo wewnętrznie byłam zdenerwowana, bo na terenie Haberbuscha były garaże i do tych garaży posprowadzali Niemców, tych żandarmów, którzy się poddali, wtedy z tej wachy. Potem musiałyśmy jeszcze tych Niemców opatrywać. Oczywiście, każda zrobiła co trzeba, ale to wewnętrznie człowiek się denerwował. Jeszcze nie zapomnę taki był rudy ten Niemiec obrzydliwy i musiałam mu jeszcze robić opatrunek! Ale trudno. To już takie zajęcie. Jak się jest sanitariuszką to trzeba to robić. Nawiązując do tego po wojnie skończyłam studia na Akademii w Łodzi i jestem z wykształcenia chirurgiem – stomatologiem. Tak, że wszystko szło po linii lekarskiej u mnie w życiu. Potem, stale żeśmy z moim patrolem szukały łączności z naszą kompanią i z tymi chłopcami, jak to żeśmy zawsze mówiły, bo każdy z nas czuł się bezpiecznie jak się było w tym gronie, z którym się miało stale do czynienia, a to mi się zdaje, że to jest ważne, bo wtedy się miało czucie, że jak będę w biedzie to mnie nie zostawią, bośmy sobie wszyscy pomagali w czasie okupacji, to tym bardziej w takiej sytuacji, w jakiej żeśmy się znajdowali. Dostałyśmy wiadomość wtedy, że nasi z naszej kompanii „Czwórki” są na Ogrodowej na barykadzie, to żeśmy przewędrowały stamtąd przez Żelazna na teren Sądów na Lesznie. Jak żeśmy tam zawędrowały to w nocy, pierwszy raz od wybuchu Powstania, dostałyśmy pokój, gdzie można się było położyć. Więc żeśmy się wyciągnęły na łóżkach, ale nie potrwało kilka godzin jak był alarm i trzeba było wszystkich rannych naszych chłopaków poprzenosić do szpitala Maltańskiego na Senatorską. Oczywiście każdy z nas za te nosze, już tylko swoje (jak to się mówi) torby sanitarne ze sobą i pod ostrzałem... Plac Bankowy obecny jest taki duży, przedtem to był inny kształt, trochę jest przebudowane to wszystko. Jak się wyszło potem przez ten plac do Szpitala Maltańskiego (to jest dawna Resursa Kupiecka sprzed wojny, tam jest w tej chwili chyba jakaś ambasada) tam powiedzieli nam, że każdy ma robić co chce, więc nie wiadomo co. Nasz patrol się rozsypał, bo jednak [każdy] jakoś chciał się ratować, więc... Ja z mamą wtedy spotkałam siostrę przełożoną z tego szpitala i ona... nie wiem czy dlatego ze ja byłam z mamą, może dlatego to jakoś zapamiętała, a myśmy tam wtedy kończyły takie kursy sanitarne, egzamin się zdawało... w każdym razie jak zobaczyła mnie to od razu powiedziała: „Nie martw się”. Chodziło o to, że ja z matką, myśmy mieszkały w Śródmieściu na Śniadeckich, więc w ogóle nie miałam możliwości przedostania się do Śródmieścia z Senatorskiej. Ona mnie z matką zatrudniła jako personel, dała nam fartuchy i tak dalej, przydział... Tam żeśmy były chyba ze dwa czy trzy dni, już ja dobrze teraz nie pamiętam. Tam żeśmy pełniły rolę pielęgniarek.
- Który to był dzień Powstania?
Myślę, że to był może trzeci, czwarty, piąty, w każdym razie to był pierwszy tydzień Powstania.
- Dlaczego Panie nie zostały na dłużej w tym szpitalu?
Jak żeśmy zostały w tym szpitalu to przeżyłam tam zajęcie szpitala przez Niemców, którzy atakowali ulicą Senatorską w kierunku Placu Bankowego. To były chyba te ataki, (w tej chwili nie mogę tak dokładnie podać daty) w tym chyba czasie, kiedy w czasie walk na Placu Teatralnym zginął nasz poeta Krzysztof Kamil Baczyński... Wtedy Niemcy zajęli ten szpital. W czasie walk wszystkich swoich rannych zostawi nam pod opiekę... i to był cały dzień, cała noc. Nad ranem, tak się szczęśliwie złożyło, że Niemcy się wycofali po prostu. Jaka była przyczyna, trudno mi jest powiedzieć. W każdym razie opuścili ten szpital. Przeżycia tego momentu, kiedy Niemcy zajechali na tych motorach, ten szczekliwy Niemiecki język i strzelanie prosto z pistoletów na teren... na salę pełną rannych, to jest coś co trudno jest zapomnieć, bo człowiekowi wtedy serce do gardła staje. Nie wiadomo czy oni potem nas wszystkich nie wystrzelają... to są straszne momenty. Tak się złożyło, że było tak dużo tych rannych Niemców, że myśmy wszystkie chodziły tylko koło tych rannych, o naszych się nie mówiło. Miałam wtedy też takie problemy, że tam wielu z tych chłopców naszych chowało broń! Chodziło o to, żeby Niemcy nie znaleźli tej broni, bo wtedy by już nie uznali tego szpitala jako szpital cywilny tylko powstańczy i wiadomo co oni wtedy robili. Więc wynosiłam w kieszeniach od jednego czy od drugiego jeden pistolet, drugi pistolet. W każdym razie tak, żeby było czysto na salach. Ale oni się w nocy wycofali. Wtedy został ten szpital bezpański. Po stronie Ogrodu Saskiego byli Niemcy, a na tyłach w kierunku [ulicy] Długiej i obecnego pałacyku Radziwiłłów, który jest na Trasie WZ – tam byli nasi. Nasi przychodzili w nocy do nas, a tam Niemcy zaglądali z drugiej strony. Po jakichś dwóch dniach dowiedziałam się od naszych, którzy podchodzili z tyłu, że tam są odziały, które się wycofały z Woli. W związku z tym poszłam do tych naszych przełożonych i poprosiłam o wolny dzień. Ubrałam się w długi fartuch z opaską i poszłam. Prowadziła mnie poprzez piwnice, po tych wszystkich zaułkach, taka mała dziewczynka siedmioletnia jako przewodniczka. W każdym razie przeszłam na ulicę Długą. Potem idąc tą Długą, chodziłam i pytałam się czy tu może gdzieś są jakieś oddziały z batalionu Kilińskiego. Tak się szczęśliwie złożyło, że idąc ulicą Długą przy ulicy Miodowej spotkałam czterech naszych chłopców (nazywam tak chłopców dlatego, że zawsze tak żeśmy o sobie mówili). Spytałam się gdzie oni są, podali, że są w Wytwórni Papierów Wartościowych, że teraz się właśnie się tam przenieśli. Spytali się co się dzieje ze mną i z moją mamą. Powiedziałam, że jestem tu w szpitalu. To koniecznie [powiedzieli] żebym ja się tam do nich przeniosła, dlatego, że chcą mieć swoje, dziewczyny sanitariuszki (bo tak zawsze, żeśmy się wzajemnie nazywali). Więc poszłam z powrotem do mojej mamy i zabrałam ją z naszymi bagażami i przeniosłam się do Wytwórni Papierów Wartościowych. Tam już do końca sierpnia byłam z mamą.
- Czy było dużo pracy w Wytwórni Papierów Wartościowych?
Nie byłam zatrudniona w szpitalu, ale chodziłam na barykady, gdzie się miało swoje dyżury (wymienialiśmy się). W Wytwórni Papierów [Wartościowych] jest dom mieszkalny, który też był bardzo atakowany, tam żeśmy mieli też punkty, bo jak były obsadzone niektóre miejsca placówki to zawsze potrzebowali, żeby była jakaś sanitariuszka czy łączniczka, żeby im w razie czego pomagała. […] Nie wiem czy może dlatego, że byłam wtedy stosunkowo młoda, przecież miałam wtedy siedemnaście lat i to, że ciągle z moją mamą [byłam]... zresztą chłopcy też mamę nazywali, że jest ich mamcia, bo ona ich zawsze pilnowała, żeby czasem się przed akcją alkoholu nie napili (do tej pory ci co jeszcze żyją wspominają), bo przecież alkohol tam był. Ale zawsze mówią, stale pamiętają, że mama chowała, i powiedziała: ”Jak wrócicie to dostaniecie po kieliszku, a teraz nie.” I wszyscy się mamy wtedy słuchali. Jeżeli chodzi o takie wspomnienia jeszcze inne, pamiętam 15 sierpnia, to jest święto Matki Boskiej Zielnej. Na parterze były takie wielkie sale i cała ściana była pięknie udekorowana biało-czerwonymi spadochronami (przedtem były zrzuty z samolotu i ta broń, która była zrzucana była owijana w nylonowe spadochrony) i ksiądz mszę odprawiał. To było bardzo przejmujące. Wspominam to bardzo ze wzruszeniem.
- Dużo osób było na tej mszy?
Oczywiście wszyscy, którzy mogli być. Był ksiądz, który też spowiadał, można było do komunii przystąpić. To było bardzo wzruszające. Każdy by chciał być, ale przecież nie wszyscy mogli.
- Czy to był jedyny moment w czasie Powstania, kiedy miała pani okazję uczestniczyć we mszy?
Nie, jeszcze raz byłam, ale już nie umiem sobie uprzytomnić, gdzieś w podziemiach. To nie było już tak uroczyście, w takiej dużej sali, bo już wtedy Niemcy nas bardzo zbombardowali. Pamiętam, że w jakimś małym pomieszczeniu, też wtedy byłam u komunii. Więcej tego rodzaju sytuacji nie było, bo nie było kiedy.
- W Wytwórni Papierów Wartościowych była pani do końca sierpnia?
Trudno mi jest powiedzieć... Pod koniec sierpnia na teren Wytwórni wycofały się oddziały pułkownika Leśnika, które przyszły z Muranowa i z [ulicy] Muranowskiej z terenów, gdzie walczyli. To dla mnie też jest ciągle jeszcze przykre wspomnienie, bo poza młodzieżą, którą znałam z konspiracji, miałam tam znajomych od strony rodziny czy prywatnie znajomych. Pamiętam jak wracałam (jakiś miałam dyżur) mama mnie zatrzymała i mówiła, że przyszli ci z Leśnika, a tam jest jeden z moich kolegów (zresztą bardzo dobry znajomy) i spotkałam się z nim i zaraz tego popołudnia byłam odwołana, że mamy się przejść kanałami na Żoliborz. I już się więcej z nimi nie widziałam, wiem tylko, że to już ten moment, kiedy te oddziały właśnie wycofywały się z Muranowa i przyszły na teren Wytwórni. Wieczorem wszyscy kazali nam się ustawić (było tam kilkadziesiąt osób), zabrać swoje rzeczy i że mamy wymarsz do kanałów i kanałami na Żoliborz-Marymont. Podali nam wtedy, że będziemy tam ewentualnie jako sanitariuszki iść z tą grupą do Kampinosu, żeby dostarczyć dla odmiany broń, bo przecież ta broń była przenoszona kanałami z Żoliborza na Stare Miasto. Wtedy właśnie wyszłam z mamą i żeśmy tymi kanałami na Żoliborz przedostały się
- Może nam pani opowiedzieć coś o tej przeprawie? Jak to wyglądało?
Jak to wyglądało... Od razu muszę powiedzieć, że po wojnie oglądałam film „Kanał”. I spotkałam się z takimi opiniami, że to przesadzone, że to nie możliwe, że takie odgłosy... Muszę powiedzieć, że po obejrzeniu tego filmu to chyba z tydzień nie mogłam spać, dlatego, że to co na tym filmie pokazał nam reżyser, to rzeczywiście było bardzo podobnie, z tym że nie wszystkie wyprawy kanałami kończyły się tak tragicznie jak ten film, bo ja sama tam przeszłam i też ten burzowiec, o którym stale była mowa, że tam tyle ofiar ginęło, przechodziłam. Oczywiście te kanały na Żoliborz były większe w niektórych odcinkach niż na Śródmieście dlatego, że one były budowane stosunkowo niedawno przed wojną, tak że pamiętam, że były takie odcinki, że chyba były jak jedno piętro wysokie, wysklepione, a potem trzeba było przechodzić małymi kanałami na czworaka, z innych do innych połączeń. To było też takie dość przerażające, bo przecież te kanały szły cały czas pod Cytadelą i pod Dworcem Gdańskim. Szereg godzin żeśmy tam wędrowali. Niemcy też rzucili za nami tymi włazami, bo przecież oni rzucali granaty bo słyszeli, że się ktoś rusza w tych kanałach, przecież mieli te włazy pootwierane. Szczęśliwie się złożyło, że nikogo z nas tam nie ranili. Potem też jak już mieliśmy wychodzić z tych kanałów, to pamiętam, że wyjście.. to było gdzieś na ulicy Krasińskich... gdzieś koło Instytutu Chemicznego… ale to też było takie przejście, że ten właz [którym] mieliśmy wyjść do góry to był za barykadą. Pamiętam, że jak się wychodziło to już nasi na barykadzie tylko cichutko, żeby się Niemcy nie zorientowali, bo było jednak te kilkadziesiąt osób i one musiały przecież wyjść do góry, cichuteńko się przeczołgać przez tę barykadę i wejść na teren Żoliborza. Tam to jest przejście zupełnie jakieś nadzwyczajne, bo jak żeśmy tam wyszli to szyby całe w oknach, domy całe, to przecież nie było porównania do tej Starówki, którą żeśmy opuścili, tam to już w ogóle wszystko było przecież porozbijane. Wszędzie jeszcze ogródki i pomidory i ogórki i pod tym względem było wszystko zupełnie inaczej. Tam na Żoliborzu to nasze władze zorganizowali właściwie już tak jakby swoje rządy. Do tego stopnia, że jak myśmy się zgłosiły, to pomimo tego, że myśmy miały legitymacje akowskie (wydane zresztą na Starym Mieście), że byłyśmy wiadomo skąd i wiadomo [po] co, to ja z mamą (bo spośród kobiet czy dziewcząt tamtych to właściwie tylko myśmy we dwie były jako te sanitariuszki) zostałyśmy poddane egzaminowi, jeśli chodzi o pierwszą pomoc! Potem myśmy we dwie z mamą zostały przydzielone do oddziałów, które stacjonowały u „Żubra”, takie to było zgrupowanie „Żubr”. Naszym punktem, gdzie żeśmy były zakwaterowane, był budynek straży pożarnej róg [ulicy] Potockiej (ten budynek do tej pory jest). Tam żeśmy przez jakiś czas urzędowały. To jest blisko Akademii Wychowania Fizycznego, nie bliski Żoliborz tylko Marymont. Tam właśnie byłam. Potem gdzieś koło dziesiątego może przed 10 września, tam nastąpiła zmiana obsady placówki w tak zwanej „Olejarni”. To był dawny budynek, jeszcze z dawnych czasów… w każdym razie czy tam olej produkowali czy tylko były robione zapasy... tam te odziały miały ciężkie walki i potem nastąpiła wymiana. Chciałam jeszcze zaznaczyć, że z kompanii „Osy”, z mojej kompani „Watry” na teren Żoliborza przeszło czterdzieści parę osób, w tym byłam i ja z mamą. Oni przydzielili tą całą grupę chłopców właśnie tam do Majora „Żubra” do straży pożarnej. Nastąpiła wymiana oddziałów z Żoliborza na tych naszych. Oni objęli tą „Olejarnię” chyba koło 10 września i potem myśmy tam urzędowały. 14 września, koło południa nastąpił silny atak Niemiecki i od tamtej pory zaczęło się wielkie natarcie. Oni chcieli nas odciąć, bo myśmy byli stosunkowo blisko brzegu Wisły, a oni się już wtedy obawiali, bo Praga została zajęta przez wojska radzieckie. Niestety pół dnia nasi się tam opierali, ale w końcu nastąpił taki moment, że nastąpiła ewakuacja, żeby się wycofać w kierunku [ulicy] Potockiej i tak zwanej Gdańskiej 2-4, gdzie były nasze umocnione placówki. Mieliśmy tam wtedy jednego z kolegów, który został trafiony w rękę, uderzył [go] pocisk. Pamiętam, że jak żeśmy były cztery dziewczyny, jak żeśmy stały nad nim, żeby szybko rozciąć rękaw i zrobić mu opatrunek, w tym momencie trafił drugi pocisk, który niestety drugi raz jemu nogę uszkodził [i] rękę. Wtedy została tam moja mama ranna, potem jeszcze jedna koleżanka, której oberwało rękę. Muszę powiedzieć, że ku mojemu zdumieniu ja nie byłam nawet draśnięta, a przecież byłam razem [z nimi] zupełnie bliziutko. Potem na kocu żeśmy tego kolegę – to był Mietek Czyszkowski „Żbik” – przeniosły takim łącznikowym rowem do szpitala na ulicę Krechowiecką. To był ciąg domów, gdzie w połączonych piwnicach był zrobiony powstańczy szpital. Tam moja mama była opatrywana. Tego kolegi nie udało się uratować. Tam kilku poginęło niestety. Potem byłam już z mamą miałam chwilę wolną. Mama też była w takim ośrodku (nie w szpitalu), bo miała pół łydki obcięte, więc trochę zostałam z nią żeby jej pomóc. Trochę tu, trochę na tej [ulicy] Płockiej, trochę wędrowałam do punktu, gdzie matka leżała, pomagając. Z tym, że już na pierwsza linię wtedy nie wróciłam, bo ten patrol się już nam cały rozpadł, bo były ranne dziewczyny i nie dało rady, także już kto inny przejął tam te prace. 30 września Niemcy już zajmowali Żoliborz. Marymont zlikwidowali już, tam gdzie myśmy poprzednio byli i walki się przeniosły w okolice Placu Wilsona, bo to wszystko szło od strony Bielan. Potem, akurat tak się złożyło, że wyszłam z ludnością cywilną razem z moją mamą. To właśnie zawsze ją podziwiałam za to, że potrafiła z tą ranna nogą przejść z Placu Wilsona na Dworzec Zachodni na piechotę! Myśmy wyszły jako ludność cywilna. Miałam jeszcze taką przygodę, w czasie jak byłam na tym Żoliborzu, miałam zapalenie ścięgien, dostałam w lewej ręce i miałam taką zabandażowaną, unieruchomioną [rękę] przez kilka dni i wpadłam na myśl, że wobec tego jak będę z matką wychodzić, żeby mnie nie rozdzielili to ja tą rękę z powrotem na tą deseczkę zabandażowałam, jeszcze pod spodem miałam zegarek, żeby mnie z matką nie rozdzielili, bo jak ja bym była zdrowa a matka ranna to już by było gorzej. I tak się jakoś szczęśliwie złożyło, że przeszłyśmy. Potem przewieźli nas towarowymi wagonami do Pruszkowa, do obozu. Potem znowu, chociaż jeszcze młoda ale jakoś tak umiałam czy się uśmiechnąć czy pokombinować, lekarze potem brali nas na opatrunki, w każdym razie udało mi się, że mamę jakoś przekwalifikował a mnie też uznał, że jestem taka ciężko ranna i mi się udało, że nas zwolnili żebyśmy wyszły na teren Pruszkowa, że nie biorą nas ani na żaden transport nigdzie. Będąc już w obozie w Pruszkowie i wychodząc z Żoliborza, było kilku chłopców, którzy byli mieszkańcami Pruszkowa, czyli mieli kenkarty, na których był adres, (oni ich wypuścili, ponieważ oni byli mieszkańcami Pruszkowa, powiedzieli, że nie mają nic wspólnego z Powstaniem Warszawskim) i wymienili nam adresy. Jak myśmy się z mamą wydostały, to pierwsza rzecz oczywiście pod ten adres, gdzie oni tam byli i oni się nami tam potem zaopiekowali.
- Czyli nie była Pani więziona poza Warszawą w żadnym obozie?
Nie, nie byłam w żadnym obozie, tylko dalsze losy moje były w dalszym ciągu pod okupacją, niestety. Ponieważ ojciec był na Śródmieściu (tak jak mówiłam na Śniadeckich) a ja byłam zupełnie gdzie indziej, myśmy się nie spotkali. Ojciec miał kolegę swojego po fachu, który mieszkał w Żyrardowie. I znowuż tam do tego Żyrardowa z mamą. Mama mówi: „Musimy się tam dostać, bo zawsze tam, po pierwsze, że nam trochę pomogą, poza tym [jest to] punkt, gdzie można się będzie gdyby co, to z ojcem porozumieć.”. Muszę powiedzieć, że miałam wtedy takie szczęście w nieszczęściu, bo w Pruszkowie było trudno się dostać do pociągu, ale potem jak się dojeżdżało do Żyrardowa to już mi powiedzieli, że będziemy miały trudności bo tam Niemcy pilnują wszystkich, którzy wysiadają z pociągów i kontrolują dokumenty. I miałam takie szczęście, że w tym wagonie jechał jakiś niemiecki żołnierz, ale to był oficer, w każdym razie nie taki zwyczajny. […] Zaczęliśmy rozmawiać, bo ja niby to z tą ręką, moja mama z nogą zabandażowaną, więc takie chore i on się tak nami tak jakoś [zainteresował]. A ponieważ ja jednak ten niemiecki tak trochę znałam, [on] jakoś tak zaczął gadać i mówię, że mam ciężki plecak [i] my wysiadamy, on bierze mój plecak, mamę pod rękę i przeprowadził nas przez tą wachę niemiecką na teren Żyrardowa. I jeszcze nas odprowadził pod ten adres, (bo to już się godzina policyjna zbliżała) odprowadził nas prawie pod sam dom, gdzie mieszkał kolega ojca i tam żeśmy się zatrzymały. W pierwszych dniach października okazało się, że mój ojciec przyjechał i też wstąpił do niego, czy on czasem nie ma jakichś wiadomości i tak się skończyło żeśmy się wszyscy spotkali. Ponieważ ojciec się też wydostał po Powstaniu do Krakowa i w Krakowie był, więc obie żeśmy z mamą potem pojechały do Krakowa i tam już potem w Krakowie, do okresu wyzwolenia byłam. W międzyczasie byłam jeszcze przez Niemców aresztowana, potem im uciekłam z transportu… W każdym razie miałam inne przeżycia niż koleżanki, które były w obozach. Pewnie gdyby moja mama nie była ranna, to pewnie byłybyśmy też w obozie, ale jak była ranna to wiadomo, że by jej nie wzięli. Tak się inaczej losy moje potoczyły.
- Była pani aresztowana w Krakowie?
Tak, to było akurat na Trzech Króli. Niemcy zaczęli wszystkich Warszawiaków zabierać, ponieważ ogłosili przez megafony, że muszą likwidować najazd Warszawiaków, bo Krakowianie skarżą się, że ci z Warszawy przywieźli tyfus, wszy i tak dalej. Myśmy mieli te kenkarty, które oczywiście nas demaskowały. I akurat przyszli, ponieważ byliśmy zameldowani w Krakowie, to mnie i ojca aresztowali, z tym że mama była akurat gdzie indziej, więc mamy nie ruszyli. Tak, że byłam na Prądniku [w obozie]. Tam chyba ze dwa tygodnie byłam z ojcem. A potem jak nam kazali wychodzić na transport, mieli nas wywozić, [jak] szliśmy, to też miałam takie szczęście… Tłum cały jakby potok – cała jezdnia zajęta i co jakiś czas żandarmi byli po bokach. Pamiętam, że ojciec mnie tak wypchnął na sam brzeg i akurat była [tam] platforma wielka z końmi i jak ten tłum przywarł do tej platformy to jeden Niemiec został z przodu a ten drugi się zatrzymał i jak żeśmy przechodzili dalej, ojciec mnie popchnął i ja pod łbami tych koni zrobiłam dwa kroki i stanęłam na chodniku. A wzdłuż chodnika był cały szpaler ludzi, bo wszyscy się przyglądali. Jakiś pan złapał mnie w tym momencie pod rękę i przytrzymał, żebym stała koło niego i mówi: „Patrz się też.” I tak stałam razem z nim, żeby to nie wyglądało, że uciekłam, że bym się gdzieś chciała chować tylko, że też stanęłam i patrzę i oni tam powoli przeszli a ojciec, czy tam jeszcze obok mieliśmy takich towarzyszy, nikt się nie odwrócił, żeby patrzeć co jest ze mną, tylko wszyscy przeszli. Jak oni kawałek dalej przeszli, to ja się tylko spytałam jakim ja mam tramwajem dojechać, bo mieszkałam wtedy z rodzicami na [ulicy] Karmelickiej w samym centrum Krakowa. Cała jeszcze rzecz w tym, nie wiem jak to było, że oni nam kenkarty zwrócili, także jak żeśmy szli na ten transport, to każdy z nas dostał tę swoją kenkartę z powrotem, także ja dowód miałam. I wsiadłam w tramwaj i podjechałam tam gdzie jest brama Floriańska, taki ostatni przystanek przed rynkiem i w pewnym momencie, na tym przystanku, na rogu zatrzymują – łapanka. Jechałam blisko przedniego pomostu, przy motorniczym, a to zawsze było zarezerwowane
Nur fuer Deutsche i przesunęłam się do przodu, a Niemcy kazali wszystkim wychodzić, więc wszyscy wychodzili tym tylnym, a ja stałam tak z przodu i potem jak już prawie się opróżnił ten tramwaj, mówię: „No to musze wyjść.” Wyszłam przednim wyjściem, które było dla Niemców i obeszłam tramwaj z przodu, przeszłam na drugą stronę i mnie nikt nie zatrzymał a ci inni... wszystkich do budy i z powrotem do obozu. Jak przeszłam tylko tam to potem poszłam do kościoła świętej Anny i usiadłam i myślę sobie – Boże, przecież gdyby mnie wzięli, to ja bym teraz została sama bez niczego... Bo ojciec poszedł, to by nie wiedzieli co się ze mną dzieje? Ale jakoś szczęśliwie potem poszłam do domu, to w ogóle szczęście niebywałe, żeśmy się znaleźli. Potem jeszcze były rozmaite inne dzieje, no ojciec potem wrócił, bo ich wywieźli do Makowa Podhalańskiego i tam ich potem rozpuścili, w każdym razie tego transportu już nie zabrali do Niemiec tylko już na terenie Polski oni wszyscy wyszli.
- Kiedy państwo wrócili do Warszawy?
To nie było takie proste dlatego, że ja w Krakowie zostałam z rodzicami do wyzwolenia, to też rozmaite przejścia miałam jak Sowieci wyzwolili Kraków. Tak się złożyło, że niespodziewanie okazało się, że z tymi wojskami sowieckimi przyjechał kuzyn mojej mamy czyli mój wujek. Ten wujek był przed wojną majorem a potem pułkownikiem chyba w Grudziądzu. Przed wojną była tam artyleryjska szkoła. I jak wojska przechodziły w 1939 roku, wycofywali się wszyscy i byli w Związku Radzieckim, to wiem, że po tym jak mi opowiadał ten wujek […], [że] nie dostał się do [armii] Andersa. Nie zdążył. Potem [był] razem z Berlingiem i wszystkimi tymi wojskami, które szły pod niby opieką wojsk sowieckich. Potem został generałem i jako generał brał udział w wyzwoleniu Karkowa. To było wielkie zdumienie, że żeśmy się wtedy tam spotkali. Ale dlaczego ja o tym jeszcze mówię, bo po wyzwoleniu, jak się skończyła wojna, ten wujek został mianowany attache wojskowym w Moskwie i tam, dowcip polega na tym, że on z generałem Berlingiem był w dobrej znajomości, każdym razie wiem, że wtedy już Berling był w niełasce w Rosji i w związku z tym wujek za to, że skontaktował się z Berlingiem został wyrzucony z Moskwy, oczywiście zdegradowany, zabrali mu wszystkie uprawnienia i potem już urzędował jako zupełnie ktoś inny. […]Ja byłam w dalszym ciągu w Krakowie. Zawsze miałam to na myśli, że musze się uczyć, zupełnie nie wiem po co się tak śpieszyłam, bo miałam skończone cztery klasy gimnazjum, ale wtedy ojciec powiedział, żebym się uczyła a tu jeszcze szkół nie było. Zorganizowali mi znajomych profesorów i sama się uczyłam. We wrześniu 1945 roku, po właściwie pół roku nauki, przeszłam dwie klasy liceum i zdawałam maturę jako ekstern. Nie zapomnę, bo wtedy trzynaście przedmiotów ustnych zdawałam w ciągu jednego dnia. […] Tylko dwoje nas takich zdawało i tak od profesora do profesora żeśmy przychodzili, bo to przez kuratorium w Krakowie było wszystko zorganizowane. Potem dowiedziałam się znowu przez naszych tam kolegów, koleżanki, że w Łodzi otwierają Akademię Medyczną. Zaraz we wrześniu! Tak chciałam się koniecznie prędko uczyć. Potem pojechałam do Łodzi i w Łodzi zdawałam na tą akademię i tam zostałam przyjęta. To był 1945 jeszcze rok – wrzesień! Od 1945 roku już poszłam na studia! Właściwie tak myślę, że wcale niepotrzebnie się tak spieszyłam, mogłam sobie to wolniej kończyć. Przecież te koleżanki rówieśniczki, które mam, to one potem po 1945 roku jeszcze chodziły do liceum przez dwa lata, dwa lata później robiły matury, a ja już byłam w połowie studiów.
- Proszę powiedzie czy była pani represjonowana? Czy miała pani jakieś problemy później ze strony władz?
Nie. Pamiętam tylko, że (to chyba był 1947 rok), jeden z kolegów Andrzej Kowalewski, wrócił wtedy z zagranicy, bo byli też w obozie. On mnie wtedy powiedział, że w 1947 roku chcą się ujawnić. Przyniósł mnie wtedy taką ankietę do wypełnienia. Ale potem jakoś tak (ponieważ te sprawy ujawnienia to takie były niejasne) to ucichło i więcej nic. Z tym, że dlaczego [to] wspominam, bo już po 1989 roku czy coś takiego, pamiętam, że wtedy żeśmy się z tym Andrzejem też spotkali, a on mówi: „Wiesz co, znalazłem w papierach twoją starą ankietę, ale dobrze, że jej nie oddałem…” Jak człowiek tutaj był, nie byłam w obozie, nie byłam za granicą to tak ulgowo byłam wtedy traktowana. Ale jeśli chodzi o te studia to były niebywałe historie, bo pamiętam, że na naszym roku było czterysta kilkadziesiąt osób, które zaczynało studia. Wiem, że jak skończyłyśmy studia to tylko kilkadziesiąt osób odpadło a wszyscy pokończyli te studia. Wykłady mieliśmy w halach fabrycznych, że wszystko na własnych rękach żeśmy tam przenosili, urządzali wszystko, bo przecież tego w ogóle nie było, przecież w Łodzi nie było wyższych uczelni przed wojną a Warszawa była zniszczona. Jeszcze miałam się po pierwszym roku przenieść do Warszawy, bo rodzice w międzyczasie jeszcze wrócili, ale to się już nie udało, bo tam była jakaś afera i po tym pierwszym roku tam jeszcze się nie zaczęły wykłady i w ogóle studia a u mnie już się drugi rok zaczął i wtedy zrezygnowałam już i zostałam i w Łodzi skończyłam studia. I tyle.
Warszawa, 26 września 2005 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk