Tadeusz Stępniak „Żółw”
- Czym się pan zajmował przed wybuchem II Wojny Światowej?
Uczniem byłem. W czasie okupacji 1942 roku [byłem] w „Szarych Szeregach”, hufiec „Orły Podolskie”. Zastępowym moim był Andrzej Kieruzalski, ten, który prowadził, nie wiem czy jeszcze prowadzi, zespół „Gawęda”.
- Do jakiej szkoły pan uczęszczał?
Pierwsze dwie klasy do Zamoyskiego, a później do szkoły publicznej numer chyba 193, jeżeli pamiętam dobrze.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Wybuch wojny zaczął się w dniu imienin mojej mamy. 1 -go września Bronisława obchodziła imieniny. Początek był taki, że wszyscy patrzyli na samoloty i uważali, że zaczęły się ćwiczenia. Dopiero później po paru godzinach okazało się, że wybuchła wojna.
Na Grochowie. Okolice Placu Szembeka.
- Pracę w konspiracji zaczął pan w 1942 roku, czy to był sam początek czy wcześniej...?
Nie, to był początek.
- Jak pan wstąpił do „Szarych Szeregów”?
Koledzy, z którymi się przyjaźniłem, jeden drugiego wciągnął. Powiedział, że jest organizacja harcerska i tak mniej więcej to się zaczęło.
- Z czego się państwo utrzymywali w czasie okupacji?
Ojciec pracował w Elektrownii Warszawskiej. Właściwe to było jedyne źródło utrzymania, natomiast mama od czasu do czasu wypuszczała się pod Warszawę po zaopatrzenie, prowiant.
- Jakie były zadania konspiracyjne w harcerstwie?
Zadań, jeżeli chodzi o nasz zastęp, nie było wiele. Tu jeszcze muszę wspomnieć, że miałem starszego brata, który był w Armii Krajowej w VII Pułku Piechoty „Garłuch”. Ukończył podchorążówkę w „Garłuchu”. U nas odbywały się czasami odprawy. Byłem - [jak] to określić nie warta - ale na ubezpieczeniu na zewnątrz czy czasem ktoś nie obserwuje. To jednak kilku, kilkunastu młodych chłopców schodziło się, więc taką pomocą służyłem ze swojej strony.
- Tak było do samego wybuchu Powstania?
To się ciągnęło przez 1943 rok. Przewoziłem broń dla brata na szkolenia, które mieli, później odwoziłem broń, rowerem. Mniej więcej to się ciągnęło do Powstania. Przed Powstaniem mama z siostrą, troje nas było, wyjechała w okolice Nowego Miasta. Na następny dzień miałem odebrać część pieniędzy i do nich dojechać. Pieniądze odebrałem tego samego dnia i tego samego dnia wyjechałem z Warszawy. Po drodze była łapanka i oni się wrócili do domu z powrotem. Znalazłem się w okolicach Nowego Miasta. Po kilku dniach dowiedziałem się, że w Warszawie wybuchło Powstanie. Zwinąłem manatki i ruszyłem do Warszawy. Dojechałem ciuchcią. Ciuchcia chodziła wtedy z Nowego Miasta po Piaseczna, dalej już nie jechała. W Piasecznie wysiadłem. Po miasteczku krążyłem zastanawiając się co z sobą dalej robić. Zaważyłem dwóch młodych ludzi, trochę starszych ode mnie, dwa, trzy lata, którzy też snuli się po miasteczku. Zagadaliśmy do siebie okazało się, że oni w pierwszym dniu Powstania zostali rozbici na Mokotowie i znaleźli się w Piasecznie. Tam mieszkali kilka dni na plebani u księdza. W tym dniu, kiedy się spotkaliśmy, oni musieli opuścić miejsce u księdza - on się obawiał, że może ktoś zauważyć. Szukaliśmy noclegu. Nocleg znaleźliśmy u jednego z gospodarzy, ogrodników, w samym Piasecznie, który udostępnił nam stodołę i w stodole kilka dni mieszkaliśmy. W między czasie dowiedzieliśmy się, że pod Piasecznem jest partyzantka w Lasach Chojnowskich. Kolejka, która jeździła z Piaseczna do Góry Kalwarii, jeszcze jeździła wtedy. Wsiedliśmy i dojechaliśmy do Żabieńca, do Lasów Chojnowskich. Tam od razu przy drodze byli już partyzanci. To była partyzantka, która przyszła z okolic Radomia, trochę z Gór Świętokrzyskich, oddział liczący - o ile mnie pamięć nie myli - około stu partyzantów. Zostaliśmy przez nich przyjęci, przenocowaliśmy w lesie. Na następny dzień oddział ruszał w kierunku Warszawy. Przeszliśmy z Lasów Chojnowskich do Lasów Kabackich. Tam odbieraliśmy jeszcze zrzuty angielskie. Zrzucili trochę broni, amunicji, granaty zaczepne - „jajka siekane”. To pamiętam dobrze - jeżeli chodzi o broń. Z uwagi na mój młody wiek [broni nie dostałem], byli starsi, którzy dostali broń. Też nie starczyło dla wszystkich, to niedużo tego było. Natomiast jeżeli chodzi o granaty, to cały chlebak, że tak powiem, zebrałem granatów. Chyba po dwóch dniach pobytu w Lasach Kabackich ruszyliśmy do Warszawy. Z tym, że oddział został podzielony. Część poszła bezpośrednio do Warszawy. Znalazłem się natomiast w drugiej części, która po drodze miała zdobyć w Wilanowie posterunek niemiecki - to byli lotnicy z działami przeciwlotniczymi. Nie udało się nam zdobyć. Oni stali w fabryce marmolady, wycofaliśmy się z powrotem do Lasów Kabackich. W między czasie w Lasach Kabackich, na następny dzień, okazało się, że część lasu otoczona jest przez wojska węgierskie, ale z dowództwem naszym uzgodnili którędy ich patrole będą chodziły, którędy nasze. Na drugi dzień przyszło z Warszawy dwóch łączników i część oddziału mieli przeprowadzić do Warszawy. Znalazłem się w oddziale, który ruszył do Warszawy. Z tym, że całe gro, cały oddział poszedł na Górny Mokotów, natomiast nas kilku, czterech czy pięciu, zostaliśmy na Czerniakowie. Tam spotkałem brata i już do końca Powstania, znaczy nie do końca Powstania, do [momentu] kiedy mnie wzięli do niewoli, już byliśmy razem.
- Który to był dokładnie dzień, kiedy pan się znalazł na Czerniakowie?
To było być około 9, 10 września, mniej więcej te dni.
- Był pan tylko na Czerniakowie w czasie Powstania, czy jeszcze gdzieś?
Tylko na Czerniakowie, na Sadybie, znaczy na Fortach Czerniakowskich.
- Proszę opowiedzieć o swojej służbie w Powstaniu?
Byłem łącznikiem, rozkazy przenosiłem. Teren Sadyby był trochę inny niż centrum Warszawy, tam były duże, wolne, przestrzenie, pola. Domy były rozsiane, nie było zgrupowania, tam był trudny teren. Po kilku dniach przyjechało na forty kilku oficerów węgierskich. Przypuszczam, że [chcieli] się zorientować, przeszpiegi. Niby oni przyjechali z propozycją, że może nam broń podrzucą, czy coś, ale po ich odwiedzinach na następny dzień zbombardowano Forty Czerniakowskie.
- Jak zapamiętał pan żołnierzy nieprzyjacielskich, spotkanych w walce, na służbie?
Tam nie mieliśmy kontaktu [z nimi]. Kilku jeńców, Niemców mieliśmy na forcie, którzy pomagali przy kuchni, obierali ziemniaki. Bliski kontakt to dopiero miałem, kiedy przypuścili zorganizowany szturm na Warszawę i Czerniaków.
- Proszę opowiedzieć jak to wyglądało.
Został zburzony dom na tyłach fortu. W gruzach tego domu wykopano okopy, stanowiska. Siedzieliśmy w rowach. Niemcy wtedy przypuścili szturm na Warszawę, to były pierwsze dni września. Siedziało nas tam kilkunastu. Podjechał czołg, który przed nami skręcił. Za nim szła grupa Niemców, żołnierzy. W tym momencie nastąpiła trochę konsternacja, bo widzieliśmy czołg, a żołnierzy, którzy byli schowani za czołgiem, nie było widać. Moment wahania - strzelać czy nie strzelać. Wśród nas kilkunastu, jedni mówili, żeby nie strzelać inni - otworzyć ogień. Czołg jak skręcił w kierunku mostku, do ulicy, żeby dojechać, Niemcy przeszli. Widzieliśmy, że już ze wszystkich stron Niemcy atakują. Dowództwo wiedziało, że nie mamy szans powodzenia, żeby podjąć walkę. Rowem łącznikowym wycofaliśmy się do domów, do ulicy Okrężnej. W piwnicy zdjęliśmy opaski, broń pochowaliśmy. Tam była fabryczka wody sodowej, więc między maszynami udało nam się to utknąć. To wszystko trwało bardzo krótko, właściwie w minutach, w krótkim czasie to się działo. Niemcy już byli na podwórzach, krzyczeli wychodzić i rzucali granaty do piwnic domów. Wyszliśmy, ludności cywilnej tam prawie nie było. Była jedna, czy dwie kobiety z dziećmi. Wszyscy rzuciliśmy się od razu, żeby pomagać im, żeby wziąć tobołki w rękę, żeby też udawać ludność cywilną. Ale nie zmyliło to Niemców. Kazali nam oddać tobołki i nas ośmiu, dziewięciu, chyba poprowadzili w kierunku Wilanowa, szliśmy gęsiego. Po drodze stał Niemiec z wężem gumowym i okładał nas po głowie, po krzyżu tak jak przechodziliśmy, więc tam każdy mógł dostać raz, najwyżej dwa razy, bo już szedł dalej. Zaprowadzono nas w okolice Wilanowa, nad staw. Na polanie była ludność cywilna, natomiast nas ustawili nad brzegiem stawu. Kazali powyrzucać wszystko z kieszeni. Zanosiło się na to, że chyba nas rozstrzelają, ale nadjechał wyższy oficer niemiecki, który zatrzymał się, przyglądał nam się przez chwilę. Kazał puścić nas do ludności cywilnej. Przenocowaliśmy na polu. Na następny dzień poprowadzono nas, ludność cywilną, do Dworca Zachodniego. Tam w pociąg i zawieziono nas do Pruszkowa. W Pruszkowie byłem kilka dni, trzy, może cztery dni i nastąpił wywóz z Pruszkowa. Z tym, że odbywało się dzielenie: kobiety osobno, mężczyźni osobno, starsi osobno, młodsi osobno. Znalazłem się w pociągu towarowym. Dostaliśmy przy wejściu do wagonu po kawałku chleba i pociąg ruszył.
- Zostańmy jeszcze przy Powstaniu jakie panowały warunki? Jaki był dostęp do żywności?
Z żywnością było krucho. Trochę płodów [rolnych], ziemniaków. Tam były niedaleko gospodarstwa, więc trochę znosili. Na fortach, jak wspomniałem, była kuchnia, gotowali trochę posiłki, zupy. Z jedzeniem było krucho. Domy były opuszczone przez ludność cywilną, więc jak się gdzieś znaleźliśmy, mieliśmy stanowiska, to siłą woli człowiek zajrzał do spiżarki, znalazł gdzieś jeszcze kawałek suchego twardego chleba, ale i taki się zjadało. Jeżeli chodzi o zaopatrzenie, to jeszcze [były] warzywa. W czasie okupacji prawie każdy starał się działkę mieć, żeby mieć coś przy domu. Korzystaliśmy z tego, pomidory ogórki, się zerwało z działki.
Ubrania tylko te, w których się było i to było wszystko.
Wody miejskiej nie było, ale natomiast tam były studnie, więc z umyciem się można było wytrzymać.
- Czy miał pan kontakt z rodziną w czasie Powstania?
W czasie Powstania napisaliśmy z bratem list, bo przez Wisłę przeprawiali się łącznicy. Tak, że rodzice dowiedzieli się, że jesteśmy. Nawet w czasie Powstania wysłali nam paczkę - ciasto, skarpetki, niewielką paczuszkę, to co łącznicy mogli mieć z sobą przeprawiając się wpław przez Wisłą. Jedną paczkę dostaliśmy z domu, z Grochowa.
- Czy uczestniczyliście w życiu religijnym?
Tam nie było księży. Raz czy dwa razy jak była zbiórka, apel, to [było] odśpiewanie pieśni - do tego tylko się ograniczyło.
Nie, mieliśmy radia.
Też nie.
- Proszę opowiedzieć o pana najlepszym wspomnieniu z Powstania, jeśli takie jest?
Nie wiem jak mam to zrozumieć. Nie wiem co mogę powiedzieć o najlepszym wspomnieniu z Powstania...Najlepsze - możliwość walki, że w końcu na niewielkim skrawku byliśmy bez okupantów, to powiedzmy tylko to może mi się kojarzyć. Miałem wtedy czternaście lat. Inaczej trochę odbierałem to jak starsi, trochę inaczej pewnie podchodziłem do tego.
- Jak duży był pana oddział?
Całość liczyła na Forcie Czerniakowskim około pięćdziesięciu żołnierzy, może sześćdziesięciu mniej więcej, jak sięgam pamięcią teraz, to tak to wyglądało.
- Czy pamięta pan żołnierzy radzieckich po drugiej stronie Wisły?
Nie, w ogóle nie mieliśmy kontaktu, bo jeszcze wtedy, kiedy łączność była z Grochowem – jeszcze, jak wspomniałem, od rodziców dostaliśmy list - to tam byli jeszcze Niemcy.
- Co się z panem działo po opuszczeniu obozu w Pruszkowie?
[Po] Pruszkowie dojechałem do Oświęcimia. Tak, że to był pierwszy szok, gdzie starsi właściwie zdawali sobie bardziej świadomość czym jest Oświęcim. Rzeczywiście był to szok, kiedy wagony otworzyli i okazało się, że jesteśmy w Oświęcimiu.
- Nie wiedział pan dokąd jedzie?
Nie.
W Oświęcimiu przebrano nas w pasiaki, zabrano wszystko, co każdy miał. W Oświęcimiu byłem w na Auschwitz- Birkenau. Tam [byłem] przez okres dziesięciu dni, może dwóch tygodni. Z Oświęcimia w transport do obozu Flossenburg. To był właściwie podobóz głównego obozu Flossenburg. To był podobóz, który się znajdował w Leitmeritz, to niemiecka nazwa tej miejscowości, a czeska Litomierzyce. Tam była budowana podziemna fabryka silników lotniczych. Obóz znajdował się na terenie wojskowym, to znaczy przed wojną był tam oddział wojskowy, były to ujeżdżalnie, duże hale. Tak, że łóżka, prycze, które były, to miały gdzieś około czternastu pięter łóżko nad łóżkiem. Drabina przybita tylko do boku prycz. W obozie doczekałem końca wojny, kapitulacji. Wtedy zostaliśmy zwolnieni przez Niemców, bo byliśmy w kotle, że kapitulacja już była, tam jeszcze nie było nikogo, ani wojsk rosyjskich, ani wojsk angielskich, amerykańskich.
- Proszę opowiedzieć o życiu w obozie.
Transport z Oświęcimia, który przyjechał do obozu, to był przeważnie transport warszawiaków. Liczył gdzieś około tysiąca, tysiąca pięciuset ludzi. Właściwie doczekało końca wojny, stu, może stu pięćdziesięciu. Umierali nagminnie z wycieńczenia. Głód panował do tego stopnia, że był pogłoska, że Niemcy z węgla robią margarynę, więc grupy, które wychodziły do pracy poza obóz, miały możliwość [dostania] węgla, to jedli węgiel. Cali umorusani wracali do obozu wieczorem.
- Czy pan też musiał pracować w obozie?
Oczywiście, wszyscy. W ogóle mama mówiła, że się urodziłem w czepku i muszę przyznać, że rzeczywiście obóz, warunki obozowe, przeszedłem dosyć szczęśliwie. Szereg prac wykonywałem. Pracowałem przy obieraniu ziemniaków na kuchni. Dwa dni czy trzy dni byłem gońcem na bramie przy wejściu do obozu. Ale kiedy okazało się, że z moją niemczyzną nie jest tak, jak mogło być, wyrzucono mnie. Zaczęło się od tego, że esesman wysłał mnie do zegarmistrza, więźnia na terenie obozu, żeby przyszedł i naprawił zegar na bramie wartowni. Natomiast zrozumiałem, że mam mu przynieść zegarek, bo dwa dni temu oddał zegarek do naprawy. Wróciłem i mówię, że zegarek jeszcze nie jest gotowy. Podsunął się do mnie, żeby mnie kopnąć. Uskoczyłem tak, że kopnięcie nie było bolesne, ale skończyła się moja praca na bramie. Pracowałem też jako furman, jeździłem z Niemcem do miasta po prowiant suchy, po chleb. Jeździłem po prowiant do miasta wojskowym wozem w parę koni z Niemcem. Zawsze miałem możliwości - kawałek chleba więcej, czy jak pracowałem na kuchni przy obieraniu ziemniaków, też zupy trochę więcej mogłem zjeść. Oczywiście to była brukiew, ziemniaki, rozgotowane razem to więcej było wody. Nie mniej ciepłe to było i inaczej znosiłem [obóz]. Ale warunki były jak wspomniałem takie, że z głodu [ludzie umierali]. Rano z bloków, były drużyny [które] wynosiły trupy, to stosy układali przed blokiem. Później przyjeżdżał wóz, na wóz wrzucali i wywozili.
- Czy jeżdżąc do miasta z Niemcem nie myślał pan o ucieczce?
Raczej nie, raz, że sam i w obcym kraju, zresztą w tej części było dużo Niemców, cywilów - mieszkańców. To była część Sudetów. Tu nie myślałem, natomiast myślałem o ucieczce w pociągu jak z Pruszkowa nas wieźli. Ale miałem partnera, który był strasznym tchórzem, bo były możliwości, że można było spróbować z wagonu [uciec]. Były dwa takie postoje na stacjach, już nie pamiętam na jakich, między Pruszkowem a Oświęcimiem, że wartownicy chodzili, ale ludzie z Czerwonego Krzyża podawali kawę czarną zbożową, coś do picia, można było spróbować. U nas z wagonu nikt nie spróbował. Wspominałem swojemu towarzyszowi, ale on był strachliwy i odradzał mnie ucieczkę. W obozie jak jeździłem, miałem Niemca konwojenta, który był właściwie nie do końca w pełni zdrowego rozsądku, mądrość. Podjechaliśmy pod piekarnię, ja na koźle w pasiakach siedzę, a on zostawia karabin koło mnie i idzie się dowiedzieć do piekarza czy jest chleb. Mina Niemców, którzy przechodzili cywile, to im oczy prawie że wychodziły na wierzch. Tylko raz tak zrobił, później jak już próbował zostawić to wołałem na niego, żeby zabrał karabin z sobą, bo wtedy by się skończyła moja jazda po prowiant. Ale był w swojej niepełni władz umysłowych, jednak uczciwy. Kiedyś czekając w kolejce po prowiant, podeszli żołnierze, którzy też przyjechali po prowiant, a nie mieli środka żadnego, którym mogli to zabrać. Było to niedaleko. Przyszedł do mojego czy moglibyśmy mu zawieść, a że w kolejce czekaliśmy mieliśmy trochę czasu. Zdążyliśmy jemu odwieść towar i wrócić z powrotem w nasze miejsce w kolejce. Potem mojemu wartownikowi dał kilka paczek papierosów. [Wartownik] podzielił się uczciwie, połowę - tam było paczek sześć - trzy wziął dla siebie, a trzy położył, nie dał mnie do ręki, ale położył na koźle obok dla mnie. Papierosów nie paliłem wtedy. Papierosy można było wymienić w obozie na jedzenie. Raz, że był głód, ale nałogowi palacze wykańczali się jeszcze tym – dosyć, że głodowej porcji nie zjadł, a część wymieniał na papierosy. W jakimś sensie sami się dobijali. Doczekałem wyzwolenia, końca wojny. W trójkę zdobyliśmy rowery wojskowe niemieckie, ruszyliśmy do Polski. Przejechaliśmy na rowerach aż do Opola. Z Opola już pociągi kursowały. Wsiedliśmy do pociągu, dojechaliśmy do Łodzi. W Łodzi przesiadkę miałem na pociąg do Warszawy. Dwóch kolegów, którzy ze mną jechali, oni zostali w Łodzi, jeden był z Łodzi, drugi pojechał do niego, a ja czekałem na dworcu w Łodzi na pociąg do Warszawy. Ludzie przechodzili, pytali się skąd jadę, bo to widać było, że gdzieś wraca. Mówiłem, że z obozu. Opowiadali, że Rosjanie często zabierają z dworca ludzi, wyprowadzają za dworzec, zabierają wszystko co mają, czasami potrafią nawet zastrzelić. W pewnym momencie doszło do mnie dwóch czy trzech Rosjan. „Dokumenty!” Po drodze jak jechaliśmy zatrzymywaliśmy się w miasteczku. Tam już był zorganizowany urząd, więc wydali nam zaświadczenie w języku rosyjskim i niemieckim, że wracamy z obozu. Takim dokumentem się tylko legitymowałem. Rosjanie dokumenty bez przeglądania wsadzili do kieszeni, żebym z nimi szedł. Nie chciałem ,opierałem się, że nigdzie nie pójdę. W tym momencie, widzę, idzie oficer polski. Nawet dosyć elegancki jak na tamte czasy. Zatrzymałem go i mówię, że Rosjanie chcą mnie zabrać nie wiem gdzie. Na to on się do mnie odzywa po rosyjsku, to zgłupiałem już. Pytam się gdzie mam z nimi iść. Oni mówią, że tu na dworcu, że nigdzie za dworzec nie wychodzimy. Poszedłem z nimi. Przeprowadzali mnie do pokoju przez dużą halę, gdzie siedziało około osiemdziesięciu, stu mężczyzn czekających chyba na transport. Do pokoju mnie wprowadzono. Tam zaczęli mnie przesłuchiwać po kolei trzech oficerów. Nacisk wszystkich trzech w przesłuchaniach był jeden, czy brałem udział w Powstaniu. Tłumaczyłem, że nie, w piwnicy przesiedziałem, z piwnicy mnie zabrali. Po dwóch, czy trzech godzinach zabrali rower, powiedzieli, że pociągiem mogę jechać, to mnie rower już jest nie potrzebny. Jeszcze drobne różne rzeczy zabrali i mnie puścili. Nie na pociąg, na który czekałem, już tamten odszedł w miedzy czasie, ale następnym pociągiem dojechałem do Warszawy. Później przez Wisłę przeprawiłem się, mostów jeszcze nie było. Na wysokości mostu Poniatowskiego krypy, barki, jeździły, przewozili ludzi za drobną opłatą. Wróciłem do domu. Tak okres mój się zakończył. Później powrót do szkoły. Dalej szkoła, nauka.
- Czy był pan represjonowany w jakiś sposób przez władze komunistyczne?
Nie, bo w żadnych życiorysach nie pisałem o tym, że byłem w „Szarych Szeregach”, czy brałem udział w Powstaniu. Z tej strony nikt nie wiedział o tym. Zresztą dużo kolegów, którzy też byli, to samo robili, nie przyznawali się do tego.
- Czy się pan zajmował po skończeniu nauki?
Po skończeniu nauki pracowałem w przedsiębiorstwach Zjednoczeniu Robót Zmechanizowanych, które prowadziło roboty ziemne dużych obiektów na terenie Polski. Później przez jakiś okres czasu w „Mostostalu”, który budował mosty, konstrukcje hal elektrociepłowni. Później szczęśliwie nawiązałem współpracę z profesorem Politechniki Warszawskiej i otworzyłem własną firmę. Zajmowałem się czyszczeniem kotłów przemysłowych z kamienia, tak jak w czajniku osadza się kamień z wody, tak w kotłach. To było chemicznie usuwane. Napełniało się kocioł preparatem, dowcip polegał na tym, żeby preparat rozpuścił kamień, a nie kocioł. Próbowali też inni i niestety kończyło się na tym, że po czyszczeniu kocioł był dziurawy. Koszt był niewspółmierny, nie wiem jak oni wychodzili z tego, jak to wyglądało. Przez szereg lat tym się zajmowałem.
- Mówił pan o swoim bracie, który walczył w Powstaniu.
Mój brat, który był razem ze mną w Powstaniu, dzień przed natarciem Niemców znajdował się w wysuniętej placówce. Było ich tam chyba czterech z karabinem maszynowym i tam zginął. Później dowiedziałem się, do końca nic pewnego, że w czasie wycofywania jak wyskoczyli z domu, został trafiony i zginął. Jest pochowany na cmentarzu Wilanowskim, jako nieznany bo dokumentów nie mieliśmy w czasie Powstania przy sobie. Mówili w razie wzięcia do niewoli - Niemcy jeszcze byli na terenie Pragi, Grochowa - więc mogli represjonować dom, rodziców. Przypuszczam, że jest pochowany, w którymś z grobów, tam jest kilka grobów nieznanych żołnierzy.
- Czy może chciałbym pan coś jeszcze dodać do swoich wspomnień z Powstania?
Trudno tak w tej chwili coś sobie specjalnego przypomnieć, ale chyba nie. To by było na tyle z moich przeżyć.
Babice, 27 września 2005 roku
Rozmowę prowadził Bartłomiej Giedrys