Stefan Wesołowski “Chirurg”
Stefan Jacenty Wesołowski, urodzony 16 sierpnia 1908 roku we wsi Kamienica Mała powiatu płońskiego. Pseudonim w czasie Powstania „Chirurg”. Przynależność do oddziału „Parasol”.Przed pierwszą wojną miałem stopień podporucznika, ale wydaje mi się, że zacząłem awansować dopiero po wszystkich wojennych zmianach, stopniowo, obecnie mam stopień pułkownika rezerwy.
- Co robił pan przed 1 września 1939 roku, czy mieszkał pan z rodziną, czy już się pan wyprowadził?
Małżeństwo było w trzydziestym siódmym roku i pracowałem w szpitalu wolskim na Płockiej 26. Specjalnie podkreślam adres, bo niektórzy mylnie podają dawny szpital żydowski na górze, […] pracowałem w szpitalu, […]. Dyrektorem szpitala był Marian Józef Piasecki, który na początku Powstania, 5 sierpnia jak była rzeź Woli, zginął na posterunku. On nie znał niemieckiego, przy drzwiach stał z nim profesor [niezrozumiałe] specjalista od gruźlicy dziecięcej, który był jego tłumaczem. Jak tylko Niemcy weszli to [padły] pierwsze ofiary (to było 5 sierpnia 1944 roku), oni obydwaj, plus kapelan szpitalny ksiądz Ciesielski, , zostali zamordowani, zastrzeleni. Nas wszystkich wyprowadzono ze szpitala ulicą Górczewską. I tam jak jest skarpa, z jednej strony myśmy stanęli, a z drugiej strony karabin maszynowy. Już wiedziałem, o co chodzi. Liczba osób, które wtedy zginęły, nie jestem pewny, ale wydaje mi się, że zginęło jedenaście, dwanaście tysięcy, ale inni [mówili] jeszcze wyższe [liczby]. W momencie kiedyśmy stanęli naprzeciwko karabinu maszynowego i zorientowałem się, że to jest ostatek, pomyślałem - nie chciałem ginąć, żona, dwoje dzieci, tam już była inwazja, alianci... I w tym momencie zjawia się podoficer niemiecki, bo przedtem to wszystko było wykonywane przez azjatów z Rosji, którzy przeszli na stronę niemiecką – własowcy. Jak zobaczyłem tego Niemca zwracam się do niego po niemiecku, że:
Ich habe einen deutschen Soldaten operiert, operowałem kolegę, chciałem ocalić mojego szefa, a potem przyjaciela profesora Manteuffla. I rzeczywiście on za chwilę wraca i mówi po niemiecku:
Stab auf darauf zwei Chirurgen, „Sztab zaraz potrzebuje dwóch chirurgów”, więc wziąłem Manteuffla i jeszcze było dwóch, chciałem ich wziąć, ale [Niemiec] powiedział: „Nie, tylko dwóch”. Tamci zginęli. Myśmy wtedy przeszli do szpitala świętego Stanisława i tam był moment taki, pytali o nazwisko – Wesołowski. On mówi:
…Schoege-Manteuffel.…Sie sind Deutscher – pan ma niemieckie nazwisko, pan jest Niemcem. A już wtedy przecież wszystko się paliło, mordowali wszystkich, odpowiedź jego dla mnie zasługiwała na Virtutti Militari, on powiedział
es gibt verschieden unterfehltsą rozmaici Manteuffle, Ruscy, Polacy, ale ja jestem Polakiem. To była bohaterska wypowiedź. I wtedy zaraz, tam był pułk w tym szpitalu, to był szpital zakaźny imienia świętego Stanisława i Niemcy mieli swój punkt opatrunkowy. Nawał rannych był taki, że ci Niemcy nie mogli zdążyć, wobec tego poprosili nas o pomoc, więc my mu mówimy, że nam nie wolno operować, […] wtedy żołnierz mówi: „Tak, ale pan jest lekarzem, przede wszystkim trzeba ratować [rannych]...” i w ten sposób zaczęliśmy pracować z Manteufflem w szpitalu zakaźnym świętego Stanisława. Po paru dniach Manteuffel wrócił do szpitala wolskiego i uzyskał przepustkę od komendanta niemieckiego, że może jechać po żonę i jak pojechał po żonę to każdy wydostawszy się z tego piekła oczywiście by nie wrócił, chciałby się ocalić, żeby do tego piekła nie wracać, a Manteuffel wrócił właśnie tu z żoną i w dalszym ciągu tam pracował. On pracował w szpitalu wolskim, a ja pracowałem w szpitalu świętego Stanisława. Wtedy Niemcy jak zobaczyli jak operuję, to zaczęli przychodzić do mnie i ja mówię, [niezrozumiałe] „Nie mogę was operować, bo mi nie wolno.” Ale gdzie to i zaczęli mi znosić to wódki to koniaki, oczywiście ja tego wszystkiego nie brałem. A najlepsze było [jak] jeden z nich wysypał całą masę kosztowności, pierścionków, brylantów i mówi: Proszę pana „Jak ja umrę niech Pan to odeśle mojej żonie.”, ja mówię: „Niech pan da swoim kolegom.”, „Aaa, to oni by to zabrali, nie oddali by żonie.” Takie były rozmaite historie.
- To było w czasie Powstania, a jak pan zapamiętał wybuch wojny?
Okres wojny to byłem jako podporucznik lekarz, tak jak mówiłem, miałem jechać do szpitala marynarki do Gdyni, ale łączności nie było i znalazłem się w okolicy Kutna i bitwy nad Bzurą. Wtedy pracowałem w bardzo ciężkich warunkach, nazywało się, że pracuję w szpitalu polowym, ale ten szpital polowy znalazł się na linii pierwszego uderzenia. Znaleźliśmy się na froncie i teraz był ciekawy moment, bo przywieziono rannych w sanitarkach, już miejsc nie było w szpitalu, gdzie ranni leżeli w tych sanitarkach. Wszystko się naokoło pali i nie długo zaczną się palić te sanitarki, a wszystko bractwo uciekło do piwnic, schowało się przed artylerią, przed ostrzałem artylerii i wtedy ktoś mówi: „Trzeba wysłać patrol z białą chorągwią, ktoś, kto mówi po niemiecku i powiedzieć Niemcom, że to jest szpital”. I nikt nie chciał iść. Wreszcie znalazł się młody kapral, który znał język niemiecki i z nim, z tą białą chorągwią poszła dziewczyna. Niewiadomo, ryzyko było duże czy Niemcy uznają, chorągiew z czerwonym krzyżem. I poszli oni, doszli do pierwszych szeregów atakujących niemieckich i o dziwo artyleria przestała strzelać. Obstrzał szpitala się skończył. Tak, że było to rzeczywiście dla nas wielkim dobrodziejstwem bośmy ocaleli w ten sposób. Przebywałem tam stosunkowo długo, aż do końca Powstania. Odjechałem jak już odjeżdżali ostatni ranni. I odjechali wtedy z panem profesorem Degą... Była taka sytuacja, że ja jeszcze podczas tego oblężenia w Warszawie, nie... to już było po drodze koło Torunia – patrzę, był nalot i ranni po tym nalocie. Złapałem jakiegoś Żyda, nosze i niesiemy tego rannego do szpitala, a tam widzę, że myje się kapitan, więc zameldowałem się: „Panie kapitanie, czy ja mogę się domyć do asysty?”, bo widzę, że się on sam myje, potrzebuje asysty. To był profesor Wiktor Dega, ortopeda wielkiej miary lekarz, z którym później zaprzyjaźniliśmy się aż do śmierci. Dostaliśmy się do niewoli. Najlepszy był moment jak…, ponieważ znałem niemiecki, więc miałem oddział żołnierzy niemieckich, jak Niemcy wchodzili to ci, między innymi należeli oficerowie, on wybiegł naprzeciwko i zaczął rugać: „Jak wyście mogli ostrzeliwać szpital, ci nas ratowali, operowali, tak karmili... a wyście do nas strzelali!” Taki ciekawy moment był.
- Czym zajmował się pan w czasach okupacji przed Powstaniem?
Należałem do zgrupowania Parasola i wtedy jednym z takich przeżyć któreśmy, to była akcja „Kutschera”. Kutschera to był esesman, który zarządził i wykonywał masowe rozstrzelania wszystkich – kobiety, dzieci i wszystko. Był zamach na Kutscherę, który powiódł się. Po tym tego głównego komendanta patrolu, który wykonał zamach, zawieziono do szpitala Przemienienia Pańskiego, tam był operowany, ale już tam gestapo odkryło... Oni posadzili naszych policjantów, bo policjanci pełnili swoją funkcję, była współpraca z Niemcami (z musu oczywiście), i myśmy wtedy pojechali, zabraliśmy im karabiny, bo oni do nas strzelali [...] i zabraliśmy tego rannego Rotha, który miał postrzał wątroby. Zabraliśmy go do szpitala wolskiego, a szpital wolski był jednocześnie instytutem gruźlicy. Umieściliśmy go na gruźliczym oddziale i rozpoznanie było, że on ma gruźlicę płuc i krwotok. Więc zrobiłem mu transfuzję z pomocą pana profesora Manteuffla. Niemcy wiedzieli, że ranny człowiek, który zmarł był młodzieńcem i zaczęli kontrolować wszystkie zakłady pogrzebowe, skąd odbył się taki pogrzeb. No i rzeczywiście znaleźli, że pogrzeb taki i taki odbył się, pochowany na Powązkach. Oni wtedy zrobili ekshumację. Rozpoznanie: gruźlica płuc. Oni go odwrócili i tam był wylot postrzału i rana postrzałowa... Jaka gruźlica? Gdzie gruźlica? Zrobili sekcję płuc, gruźlicy nie ma, tam jest rana wylotowa i teraz my dostajemy ostrzeżenie: uciekać razem z [...] z rodzinami, likwidować się, gdzie można wtedy, gdzieś… Nie mogliśmy tak od razu obydwaj zniknąć ze szpitala, więc najpierw wyjechał Manteuffel, a ja się pokazywałem tylko w szpitalu. Pamiętam pewnej nocy, dyżurowała z nami pielęgniarka Wardzianka i mówię: „Jak Niemcy przyjdą i będą się pytać to, jeżeli będą się pytać o Wesołowskiego, to ja od razu daję dęba, uciekam. A jeżeli będą się pytać o chirurga tylko, to schodzę.” Oni przyprowadzili jakiegoś rannego i tego rannego operowałem.
- Kiedy pan wstąpił do konspiracji?
Zaraz jak się to zaczęło wszystko. Jak tylko po wrześniu 1939 roku zaczęło się, to najpierw była Służba Polsce, potem dopiero... tak dalej, tak dalej, Służba Zwycięstwu…
- Kiedy pan powrócił do Warszawy, po 1939 roku?
Wyjechałem z Warszawy późno, do Warszawy już nie było już wstępu, [...] i wtedy Warszawa była niszczona [przez]
Vernichtungskommando dom za domem był palony. I najciekawsze, jak mnie prowadzili Niemcy, starzy już, tacy z rezerwy, i oni mówią po niemiecku do mnie – Wy idioci, po co wyście to Powstanie robili, wojna się kończy, a wyście zrobili to wszystko i teraz myśmy dostali rozkaz: Alles unliegen - wszystko zniszczyć: ludzi, drzewa, domy...
- Gdzie pan mieszkał w czasie okupacji?
W czasie okupacji mieszkałem tak samo. Mieszkałem początkowo jako lekarz miejscowy… przy szpitalu. Takie służbowe mieszkanie miałem. To mieszkanie, to było później już, po wojnie, było wzięte.
- Gdzie zastał pana wybuch Powstania?
Wybuch Powstania... Pracowałem w szpitalu wolskim, przychodzi dyrektor i mówi: „Dziś o piątej Powstanie”. Poleciałem do domu, walizeczkę wziąłem z najpotrzebniejszymi rzeczami. Pożegnałem się z dziećmi, Ania mnie odprowadziła, skakała jak na jednej nodze, potem wspominałem to. I po Powstaniu, już jako jeden z ostatnich wywiezionych, wywieziony zostałem do Piotrkowa i w Piotrkowie pracowałem w miejscowym szpitalu.
- W jakich warunkach pan walczył w czasie Powstania i gdzie?
Właśnie o to chodzi, że spotykałem się z najgorszym, żołnierz jak walczy to strzela, ma satysfakcję, a ja poznawałem rannych, którzy umarli i których nie miał kto pochować, i ja ich z tym Żydem który był odważny z musu, szliśmy ich chowaliśmy proszę…
- Gdzie pan walczył? Gdzie to było? Jakie to było miejsce?
Nigdzie nie walczyłem, siedziałem w szpitalu i operowałem.
- W pewnym sensie można powiedzieć to też była walka, prawda?
To było gorzej jak walka, bo żołnierz przecież miał satysfakcję, że rzucał granatem, że strzelał, a ja proszę pani musiałem znosić bombardowanie. Jak jest operacja to nie mogłem się schować do piwnicy, tylko musiałem skończyć operację.
W szpitalu świętego Stanisława. To szpital, który nie miał żadnych przyrządów chirurgicznych nic, bo to był szpital zakaźny. Dopiero pożyczaliśmy od Manteuffla, od szpitala wolskiego.
- Czy był pan przydzielony w czasie Powstania, do tego miejsca, do tego szpitala?
Tam po prostu nie było w ogóle przygotowania chirurgicznego. Tak, że trzeba było kogoś tam posłać, więc dostałem narzędzia od Manteuffla i tam poszedłem.
- Jakie warunki tam panowały?
Straszne, ale tyle, że jakoś po tym, jak poprawiło się pod koniec sierpnia... Pod koniec sierpnia alianci uznali nas za kombatantów, to wtedy masowe te rozstrzeliwania i to wszystko się skończyło, [...] za ludobójstwo wtedy by odpowiadali po wojnie.
- Czy służył pan w czasie Powstania tylko w tym jednym szpitalu?
Z początku byłem w szpitalu wolskim, a potem poszedłem do szpitala zakaźnego i w tym zakaźnym byłem już, aż do kapitulacji Potem pojechałem razem z chorymi do Piotrkowa. W Piotrkowie też pracowałem w szpitalu.
- Czy miał pan kontakt z żołnierzami strony nieprzyjacielskiej?
Tak.
Ich było raptem dwóch, oni byli tak przerażeni, że pamiętam dokładnie, i jeden krzyczał:
Ach, meine arme Frau! - Moja biedna żona! O moja biedna żona! On myślał, że my go zamordujemy. A tutaj ja mówię: „Dajcie mu, przynieście mu szynki, przynieście mu coś gorącego...”, to facet był zdumiony, że zamiast go zamordować, opiekują się rannym –
Primum non nocere... - Jaka atmosfera panowała w tym miejscu gdzie pan pełnił służbę? Jak reagowała na to ludność cywilna na całą walkę?
Ludność cywilna była wypędzona i każdy marzył o tym, żeby wyjść. Tak, że w ten moment, jak opowiadałem, że Manteuffel wrócił to był czyn bohaterski. Wrócił żeby spełnić swój obowiązek.
- Jak na całą tą sytuację, na całą walkę, całe Powstanie reagowała ludność cywilna, z którą miał pan kontakt?
Ludność cywilna była kontra Powstaniu.
Żołnierz miał satysfakcję bo walczył. Tej satysfakcji ja też nie miałem, bo musiałem pomagać chorym, robić to, co wypadało. [...]
- Jak wyglądało życie codziennie pana profesora podczas Powstania?
[...] Już po tym jak uznano nas za kombatantów, to było stosunkowo spokojnie o tyle, że wiedziałem, że jestem bezpieczny jako lekarz, który pełni swoje [obowiązki]. Pracy było niesłychanie dużo. A teraz pamiętam, jak przywieźli księdza, który dostał postrzał tak, że klatka piersiowa była otwarta i widać było bijące serce. I tegośmy wspólnie z Manteufflem operowali. On ocalał i wyżył i potem pamiętam, że jakeśmy byli w Piotrkowie i leżał z nami księżulo z postrzałem, operowany, potem jakiś dziedzic i mówię: „Panie dziedzicu niech tam pan powie żeby przywieźli słoniny i tego wszystkiego, bo my musimy się odżywiać.” [...]Potem jeszcze pamiętam jakeśmy już w tym Piotrkowie zadomowili się, no a ciągle przecież ludzi przybywało, to wiele rozmaitych znajomych naszych pamiętam, że przyjmowaliśmy ich nie tylko gorącym sercem, ale i gorącą grochówką.
- Ilu lekarzy pracowało z panem w czasie Powstania?
Pomagała mi pielęgniarka, lekarzy było mało. Najlepsze było jak operował... był tam czeski oficer – lekarz, który na początku dnia jak był trzeźwy to mówił po niemiecku, a później jak już [był pijany, bo] pił niesłychanie, [mówił po czesku]. Pamiętam taki moment, że on jak zakładał do amputacji nogi, zakładał nóż, żeby amputację zrobić to był tak pijany, że usnął na tym i mówił: „Dzięki Bogu”. I ja wtedy musiałem tą operację skończyć. Potem Niemcy do mnie szli, mówiłem już, przynosili mi to wódki... Powiedzieli mi, że jestem dobrym chirurgiem.
- W co pan był ubrany w czasie Powstania?
[...] Nosiłem jakieś lekkie ubranie, bo to był sierpień, koszulę i biały fartuch.
- Gdzie pan nocował, gdzie pan spał?
Tam na miejscu, w szpitalu.
- Jakie warunki panowały w tym szpitalu?
Warunki panowały znośnie. Bo jednak Niemcy… [...] Niemcy dotrzymywali warunków [umowy Czerwonego Krzyża], żeby dostarczać ludziom jakieś [podstawowe wyżywienie]. Był głód, ale taki, że można było wytrzymać.
Jadło się to co było.
Nie pamiętam.
- Jak pan spędzał wolny czas?
Nie było wolnego czasu.
- Czyli cały czas pan operował, cały czas był pan w szpitalu?
Tak.
- Czy był pan w jakieś bardzo niebezpiecznej sytuacji?
Jak stałem naprzeciwko [niezrozumiałe], to był najniebezpieczniejsze. Pamiętam jakeśmy chcieli schować się gdzieś i lecimy na górę, a z góry schodzą esesmani.
- Jaka atmosfera panowała w grupie, w której pan przebywał?
No, że się nie damy. Wierzyliśmy w zwycięstwo. To, co zresztą ci Niemcy sami potwierdzają. [...] „Po coście zaczynali Powstanie?” I mieli rację. Powstanie było czynem [niepotrzebnym]... Zginęła młodzież, dalej... drzewa ścinali, domy, które były niezniszczalne szło
Vernichtungskommando podpalało, ściany przewracało... Coś okropnego! Niszczyło! Na miejscu Warszawy miało już nic, pustka, była pustynia.
- Z kim pan się zaprzyjaźnił podczas Powstania?
[...] Marynarz się znalazł... Wyglądało, że trzeba będzie mu amputować rękę. On błagał mnie na kolanach: „Panie, niech pan mi nie obcina ręki!” I ja mówię: „Zrobię wszystko, co będzie można...”, ale niestety podejrzewałem, że była uszkodzona duża tętnica obojczykowa i że jak się podwiąże, to on straci rękę. Jak wybrałem ropę, zacząłem patrzeć, że tam strzyka maleńka, czerwona krew, z maleńkiej tętniczki, którą od razu podwiązałem i krwawić przestała. I po roku czasu, w tymże szpitalu, przylatuje pielęgniarka i mówi: „Panie doktorze, jakiś marynarz do Pana.” „Co? Jaki marynarz?” Patrzę, a ten marynarz stoi i wyciąga do mnie tę rękę, którą mu ocaliłem.
- Czy miał pan kontakt z przedstawicielami innych narodowości w czasie Powstania oprócz tego Żyda, który panu pomagał?
Nie.
- Czy podczas Powstania miał pan kontakt z najbliższymi?
Była taka sytuacja, że poprosiłem komendanta, tego Niemca, żeby mi dał przepustkę, żebym poszedł zajrzeć do domu. Poszedłem i ze mną poszedł któryś z kolegów, ale już dzisiaj nie pamiętam kto. Ktoś z kolegów za mną poszedł. Poszliśmy do tego mieszkania, które ocalało i na ścianie wisiała kartka napisana przez moją żonę, dokładnie treści nie pamiętam, ale [mniej więcej]: „Nie niszczcie rzeczy, które należały do człowieka o szlachetnym sercu, który ratował innych.” Coś w tym stylu. Dokładnie nie pamiętam. I rzeczywiście tak było. Pamiętam jak przyszedłem tutaj, to między innymi miałem bardzo cenną książkę francuską od wielkiego uczonego francuskiego, profesora Marin i nie mogłem zabrać dwóch tomów, bo były za ciężkie, wyrwałem tylko kartkę z dedykacją gdzie było napisane: Pamiętnik –
souvenir de Paris [niezrozumiałe] – dla Wesołowskiego. Wyrwałem tylko to. Jak później już wojna się skończyła i pojechałem do Paryża to mu tą karteczkę pokazałem.
- Jak pan już walczył na Starówce...
Nie, nie byłem na Starówce.
- W Parasolu? Pan na początku walczył na Woli. A gdzie pan później był?
Stamtąd pojechałem do Piotrkowa.
- Czyli całe Powstanie był pan na Woli w jednym szpitalu?
Tak.
- Czy podczas Powstania uczestniczył pan w życiu religijnym?
Każdy się modlił, Boże kochany, pacierz człowiek mówił i tyle.
- Jakie były to formy uczestnictwa? Były msze? Czy były jakieś kapliczki w pobliżu?
Nie tego nie było, opowiadałem o tym księdzu… nie pamiętam jego nazwiska. [...]
- Czy podczas Powstania czytał pan prasę podziemną?
[Czytałem] „Biuletyn Informacyjny”.
- Czy dyskutował pan na temat zamieszczonych tam artykułów?
Nie było czasu na to.
- Skąd pan dostawał „Biuletyn Informacyjny”?
Nie pamiętam. Biuletyn to się dostawało po kryjomu, po cichutku.Czy słuchał pan radia w czasie Powstania?
- Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z Powstania?
Najgorsze to wtedy, kiedy stałem naprzeciwko karabinu maszynowego. To był rzeczywiście zryw bohaterski... [...]
- Jakie jest pana najlepsze wspomnienie z Powstania?
Najlepsze, najbardziej bohaterskie, to jak wrócił Manteuffel i opowiadał o tym. To była opowieść [...] na Virtuti Militari. On chodził zbierał rannych, a każdy bał się wychylić, bo wszędzie strzelali, prawda? Gdzie się pojawił cywil to już go [zabierał]... Ludobójstwo [tam było].
- Co najbardziej się utrwaliło w pana pamięci?
Z Powstania to był ten moment, o którym opowiadałem, a drugi moment był… jak ciągnęli jednego... Wtedy to był taki moment, że w tym czasie, to [było] gorąco, sierpień... Jak operowany byłem to miałem na sobie fartuch i szedł facet, który miał rękę na szynie odwodzącej w [bok] i kalesony z niego spadły, [na ramionach] nie miał koszuli przez [tą szynę]... I była taka sytuacja, że ja ściągam fartuch i chcę okryć go fartuchem a Manteuffel, (mój szef, a potem mój przyjaciel), mówi: „Nie oddawajcie fartucha!” I nie pamiętam coś takiego, czymś wreszcie go nakryłem. Był taki moment żeby go uratować. [...]
- Czy zetknął się pan osobiście z przypadkami zbrodni wojennych, popełnionych podczas Powstania?
Pierwsze dni ludobójstwa to było do piątego sierpnia, czy może nawet dłużej. [...]
- Jakie to były zbrodnie, z którymi pan miał kontakt?
Rozwalali wszystkich! Była tak sytuacja, że przyczołgała się dziewczyna, która opowiedziała. Przyczołgała się. Spalili dom. Rozstrzelali wszystkich. Ona była ranna, ale na tyle miała siły, że przyciągała się do szpitala. Mówię: „Boże broń, niech pani o tym, co się działo nie opowiada nic! Żeby nie siać zgrozy i strachu przed tym wszystkim”. To pamiętam.
- Co działo się z panem od momentu zakończenia Powstania do maja 1945 roku?
Po maleńku się to uspokoiło. Pracowałem w szpitalu wolskim. Przez pewien czas, tylko nie pamiętam, gdzieś pracowałem poza szpitalem, ale nie pamiętam gdzie to było. Przez miesiąc czasu.
- Czyli od kapitulacji pracował pan w szpitalu wolskim w dalszym ciągu, tak?
Tak
- Co działo się z pana rodziną?
Rodzinę wywieziono z Warszawy i koło Konina wypuszczono [nas] w pole. Noc, zimno, nie ma żadnych znajomości nic. I tam znalazł się człowiek Kazimierz Studniarek, który zaopiekował się rodziną i przywiózł ich do Piotrkowa wtedy. Do dziś spotykamy się z panem Kazimierzem Studniarkiem.
- Co działo się z panem po maju 1945 roku?
Po maju 1945 roku, pracowałem w szpitalu Dzieciątka Jezus. Potem tam dostałem parę łóżek dla mężczyzn, [...] i była taka sytuacja, że akurat... [...] Miałem trzydzieści łóżek w jednym pawilonie dla mężczyzn, parę dla kobiet i parę dla dzieci. Operowałem wiceministra przemysłu chemicznego Rodlińskiego, który powiedział tak: „To, co się dzieje tutaj, to jest straszne! Jak umiera jeden chory, to zastawiacie go parawanem, ale z nim przeżywa tę jego śmierć tych dwudziestu dziewięciu. Więc my damy panu [fundusze] na wybudowanie nowej kliniki, żeby pan miał więcej miejsca dla [chorych i dla zmarłych] żeby ludzie nie potrzebnie się [nie patrzyli].” Wtedy powstała era wybudowania nowej kliniki. Wybudowano nową klinikę. Obok stał barak, który należał do stomatologii. A stomatolog był jednocześnie wiceministrem zdrowia, więc miał chody niesłychane. I mnie wezwano do rektora, ale rektor wymagał, żebym oddał pół kliniki dla stomatologii. Rektor wiedział, że to bez walki nie pójdzie. Dał mojemu przyjacielowi profesorowi neurochirurgii Lucjanowi Stępniowi... Wszystko jest. Dyrektor szpitala, on oficjalnie: „Panie profesorze zwracamy się o pana, żeby pan był łaskaw oddać pół kliniki na stomatologię.” A tu ja zachowałem się zupełnie po prostacku. Mówię tak: „Ja z chłopów pochodzę. Wezmę widły! Asystenci wezmą cepy i nikt do szpitala nie wejdzie!” W parę dni po tym... Obok mnie była klinika ortopedii i [był] światowej sławy profesor Gruza. Sekretarka przychodzi i mówi: „Pan profesor prosi pana.” I Gruza mówi tak: „Kolego czy z tymi widłami to prawda?!” Ja mówię, że tak. [On na to]: „A to żeście im dobrze powiedzieli”.
- Czy był pan represjonowany?
Represjonowany w takim sensie, że po akcji na Kutscherę dostaliśmy ostrzeżenie, żeby likwidować się razem z rodzinami. A jak można było się likwidować razem z rodzinami? Manteuffel wyjechał. Jakbyśmy zniknęli obaj, to było by to bardzo podejrzane. Pokazywałem się tak z rana tylko tu. Pytali się, gdzie Manteuffel, mówiłem: „Jak to? Przecież poszedł na konsultację do tam...” Kłamałem wtedy żeby ukryć to wszystko, dopóki sprawa się nie wyjaśniła, nie pamiętam ile to trwało... [...]
- Czym Pan się jeszcze zajmował w konspiracji oprócz tej jednej akcji na Kutscherę? Czy były jeszcze jakieś inne?
Nie. Opowiem pani coś innego, bardziej interesującego. Mianowicie, jestem na czwartym roku medycyny. Zawsze miałem ciągoty do doktorstwa. Pamiętam tak się stało, ponieważ w Płońsku musiałem płacić stancję i ordynarię to znaczy ze mnie żyła cała rodzina. Kartofle, mąkę, kaszę musiałem [kupować] tak, że oni żyli z tego. A to wszystko kosztowało. I wtedy, nie mogąc tego wszystkiego wytrzymać. [...] Była taka sytuacja, że przyjechał z klasztoru Braci Bosych do Warszawy braciszek, który złożył wizytę mojej ciotce. Moja ciotka powiedziała, że jestem w ciężkich warunkach, że będę musiał zrezygnować z tego, bo nie stać mnie na płacenie tego wszystkiego. I wtedy ten zakonnik mówi: „Niech on jedzie ze mną do Dumna.” [Myślę]: Dumno?! Boże kochany, koniec świata. Gdzie to jest to Dumno? A Dumno było na Wołyniu tak jak jest Kowel, Równe, Zdołbunów, Dubno, Krzemieniec. Pojechałem do tego Dumna. Trudno. Jak myśmy przyjechali na stacje, to stacja od miasta od mieszkania była kilka kilometrów. I na raz ten księżulo, zakonnik:
izwoszczik siuda! Boże, gdzie ja przyjechałem?! Do ruskich?! I tutaj przeżyłem... Na drugi dzień poszliśmy do klasztoru, gdzie mnie zostawił a tam szli na mszę zakonnicy, brzękały te różańce,
ora pro nobis a ja tutaj myślałem Boże, co ze mną będzie? Takie było przeżycie. No, ale wszystko się potem wyjaśniło.
- Jaki wpływ wywarło na pana wychowanie rodzinne przed wrześniem 1939 roku?
To ja już byłem żonaty. Ożeniłem się w 1937 roku. I miałem dwoje dzieci – syna i córkę.
Mieszkałem przez ten czas jak był szpital świętego Łazarza. [...] Miałem mieszkanie służbowe i znajdowało się koło ulicy Smolnej. Tam mieszkałem. [...] Łazienka była wspólna z chorymi wenerycznymi tak, że istniało niebezpieczeństwo zakażenia się jakąś chorobą weneryczną czy skórną.
- Z czego się państwo utrzymywali?.
Mieliśmy sklep, rodzina miała sklep i zaopatrzenie sklepu ściągaliśmy z najbliższych miasteczek: Zakroczym, Płońsk, a raz nawet pojechałem z ojcem do Warszawy z kartoflami. I pamiętam jak w Nowym Dworze Mazowieckim poszliśmy na herbatę do żydowskiej takiej herbaciarni i Żyd otworzył taką skrzynię-kufer wybity blachą i tam leżały kawały lodu (bo lodówek wtedy nie znano) żeby zatrzymać [świeżość]. Pamiętam żeśmy jedli rybę w galarecie. To do dziś pamiętam. Co więcej… Jeszcze coś opowiem, nie z wojną związanego. Na czwartym roku medycyny postanowiłem zostać aktorem i poszedłem do szkoły aktorskiej na egzamin. W tym czasie, będąc już lekarzem zorganizowałem szopkę medyczną i zespół taki... „leczymy śmiechem”. Mieliśmy kolosalne powodzenie, w jednym miejscu było tylko to, że nam zabronili? Zabronili nam, że wyśmiewaliśmy się z Ministra Opieki Społecznej Pracy... coś takiego... Pamiętam, że całą Polskę żeśmy objechali i jakeśmy przyjechali, gdzie są Ślązacy. Jeden z kolegów mówił taką [anegdotę] o ślusarzu... że [niezrozumiałe] stosuje. I ci się obrazili, że my wyśmiewamy, i tak dalej... Więc wyjaśniam to, ale mówię, że tutaj jest jeden facet winny to ja mu pokażę. I biorę go i idę za kulisy i tam bach! bach! tego owego i mówię: „Ale mu dałem!” Tak się odwróciłem tyłem do niego: „Widzisz...” a tu moja koszula była podarta a takie pasy, że on mi dał, prawda, ludzie się śmieli jak z czegoś dobrego. [...]
Warszawa, 12 maja 2005 roku
Rozmowę prowadziła Joanna Oraczewska