Natalia Wittlin „Zosia”
- Czym zajmowała się pani przed wybuchem II wojny światowej?
Przed wybuchem II wojny światowej mieszkałam w Gdyni, chodziłam do szkoły.
Przez dwa lata, do 1943 roku chodziłam do Sióstr Zmartwychwstanek na Żoliborzu, które pod przykrywką szkoły krawieckiej prowadziły gimnazjum. Potem Niemcy powiedzieli, że nasz rocznik powinien iść do pracy, bo inaczej będziemy wywiezione na roboty do Niemiec. W związku z tym pracowałam przez krótki okres w „Bacutilu”, miałam
Ausweis. To była firma eksportująca dla Niemców żywność, mieli swoje magazyny przy Dworcu Gdańskim, na ulicy Stawki. Jednocześnie należałam do „Szarych Szeregów”, do harcerstwa, gdzie miałyśmy zbiórki, spotkania i przechodziłyśmy przeszkolenie sanitarne z myślą o tym, że w przyszłości będziemy sanitariuszkami. Gdy 1 sierpnia dostałam informację, że mam się zgłosić na punkt zborny, przyszłam na ulicę Lipińską 8, skąd z noszami i ekwipunkiem sanitarnym, pobiegłam na Marymont, gdzie miałam się zgłosić.
- Czy przed Powstaniem zawsze pani mieszkała w Warszawie?
Nie zawsze mieszkałam w Warszawie. Przed wojną mieszkaliśmy z rodzicami na Wybrzeżu, w Gdyni. Jak wybuchła wojna, musieliśmy stamtąd wyjechać i znaleźliśmy się na Wołyniu. Potem, jak wkroczyli Rosjanie to, oczywiście, byliśmy zagrożeni, że nas wywiozą do Związku Radzieckiego, bo byliśmy tak zwanymi bieżeńcami. Udało się nam przez taką komisję przez Włodzimierz Wołyński przejechać do Generalnej Guberni. Przyjechaliśmy do Warszawy, bo mieliśmy tutaj znajomych. Zamieszkaliśmy z rodzicami na Bielanach. Miałam jeszcze brata i siostrę. Brat mój również brał udział w Powstaniu. Do Powstania byłam w Warszawie, a po Powstaniu, jak wojna się skończyła, znów wróciliśmy na Wybrzeże i tam skończyłam szkołę, zdałam maturę, poznałam mojego męża, wyszłam za mąż i wróciłam ponownie do Warszawy. Mój mąż też zamieszkał w Warszawie i okazało się, że też brał udział w Powstaniu, na Żoliborzu. W czasie Powstania byłam cały czas na Bielanach, ponieważ tam potem pracowałyśmy. W pierwszym dniu byłam w zgrupowaniu na Marymoncie, ale ponieważ Niemcy nas tam otoczyli, wycofaliśmy się na Plac Konfederacji na Bielanach i tam w nocy przeszliśmy pod obstrzałem niemieckim do Puszczy Kampinoskiej. Była burza, oni rzucali rakiety, oświetlali, więc myśmy padali na ziemię, czołgaliśmy się i tak dalej. Tak dotarliśmy do Puszczy Kampinoskiej. Byliśmy wszyscy przemoczeni kompletnie. Tam, o dziwo, spotkała nas wielka niespodzianka, bo była polska kawaleria wileńska w mundurach, w kapeluszach. W ogóle było wspaniale, był szalony entuzjazm. Jak dotarłam do Puszczy Kampinoskiej, to straciłam kompletnie głos na skutek przeziębienia i jeden z tych wojskowych na koniu mówi: „Chwileczkę”, podał mi manierkę, „Łyknij sobie”. Jak łyknęłam (okazało się, że to był spirytus), głos mi wrócił natychmiast. Dotarliśmy do miejscowości Sieraków, wysuszyliśmy się wszyscy i, pamiętam, jeszcze wiśnie się tam rwało, bo to był akurat sierpień, więc już dojrzały wiśnie. Taki kolega w hełmie mi je podawał.
Potem, niestety, wycofaliśmy się na Bielany, bo podano nam, że na Bemowie jest lotnisko, które zostało zajęte i mamy iść na pomoc. Więc poszliśmy w tamtym kierunku. Oczywiście Niemcy nas otoczyli i zaczęli strzelać, właśnie na wysokości Bielan. Myśmy się zaczęli wycofywać i chować gdzieś po domach na Żeromskiego. I tam zaczęła się właściwie regularna bitwa, gdzie Niemcy zaczęli z czołgów strzelać do powstańców. Zaczęłyśmy zbierać wszystkich rannych i przenosić do szpitala, który został zorganizowany w sierocińcu pod nazwą „Nasz Dom”. To był sierociniec jeszcze sprzed wojny, organizowany przez panią Falską przy pomocy Korczaka – to byli działacze społecznicy – i tam był szpital. Tam zostałam już do końca Powstania i tam żeśmy się opiekowali rannymi. Szpital zresztą był na dobrych warunkach, ponieważ myśmy tam mieli również rannych Niemców. Już po paru dniach Bielany zostały zajęte i przyjechał lekarz z CIF-u (to był Instytut Wychowania Fizycznego, gdzie Niemcy rezydowali). Okazało się, że ten Niemiec był znajomym głównej lekarki w naszym szpitalu, bo oni przed wojną razem studiowali w Poznaniu. Ponieważ myśmy bardzo dobrze traktowali rannych Niemców, więc pozostawił nam w szpitalu jakąś swobodę, mimo że tam leżeli również powstańcy, ale do końca byli pod dobrą opieką. Jednocześnie nasz szpital był punktem przechodnim, gdzie nocą z Żoliborza przechodzili powstańcy, którzy szli do Puszczy Kampinoskiej albo odwrotnie – z Puszczy Kampinoskiej na Żoliborz. Do końca byłyśmy w tym szpitalu. Potem ludność dwukrotnie została z Bielan wyrzucana, kazali opuszczać domy. Moi rodzice, którzy dwukrotnie wychodzili, raz wrócili, ale potem, za tym drugim razem już nie mogli wrócić.
- Czy miała pani kontakt z rodziną?
Nie. Jak kiedyś przyszłam do domu, to zastałam tylko na drzwiach napisane kredą „Wyszliśmy w stronę Pruszkowa”, bo miałam ojca, matkę i młodszą siostrę. Potem, już dosłownie jak Powstanie się kończyło, bo był chyba 2 października, moja mama przyszła do szpitala pod obstrzałem zza Wisły (strzelali Rosjanie i Niemcy), poszła do dyrekcji szpitala i poprosiła, żeby mnie zwolniono. Powstanie właściwie już się kończyło, mama powiedziała, że nie chce, żebym gdzieś na tułaczkę poszła czy do obozów i wyszłam z mamą w stronę Pruszkowa. Tam z rodzicami przedostaliśmy się do Częstochowy.
- Czy brała pani udział w jakichś akcjach?
Nie. Myśmy pracowały cały czas tylko w szpitalu. Owszem, byłyśmy tam też zatrudnione. Jak były jakieś zrzuty, to wtedy miałyśmy iść w stronę Wawrzyszewa i ich szukać, ale nie przypominam sobie, żebyśmy w ogóle coś przyniosły do szpitala.
- Ale dostawałyście jakieś instrukcje, gdzie są te zrzut?
Tak, mówili, że lecą gdzieś na wysokości Bielan, ale dalej, za Wawrzyszew. W tej chwili to jest rozbudowana dzielnica, a wtedy to była właściwie wieś.
- Jak było w z dostępem do żywności?
To były bardzo trudne czasy. Pamiętam, jak przez jakiś czas przychodziłam do domu, to mama piekła jakieś placki na piecu, jadło się jakieś stare suchary. Pamiętam, że jak powstańcy zdobyli olejarnię, to wszyscy dostali po pół litra oleju w butelce, więc też mamie dostarczyłam. W szpitalu po prostu też jadłyśmy. Nie wiem, w tej chwili sobie nie przypominam, jak myśmy właściwie żyli. To był tak szalony entuzjazm i takie napięcie, że trzeba być młodym, żeby to wszystko przeżyć i jakoś optymistycznie patrzeć.
- Jaka higiena panowała w szpitalu?
Środków dezynfekcyjnych było bardzo mało, ale jakoś nie było tam ani gangreny, ani żeby ktoś miał zakażenie czy coś takiego, nie przypominam sobie.
Ten dom istnieje do tej pory. To jest bardzo duży budynek, który ma parę pięter. Zresztą do tej pory na jednym piętrze jest taka wyrwa upamiętniająca, że właśnie w tę ścianę trafili pociskiem. Potem część szpitala przenieśliśmy do suteren. Były tam również dzieci, sieroty, które mieszkały tam na stałe, a więc byli również wychowankowie tego szpitala.
- Czy braliście udział w życiu religijnym?
Tak, był ksiądz kapelan. Zanim w ogóle było Powstanie, mieliśmy zgrupowanie, gdzie był ksiądz, który się nami opiekował, była kaplica, gdzie się chodziło, modliło i tak dalej.
- Jak przed Powstaniem, w czasach okupacji wyglądały te spotkania?
Spotkania się odbywały w prywatnych mieszkaniach, oczywiście, i to musiało się odbywać tak, żeby wyjść przed godziną policyjną. Były pod przykrywką jakichś spotkań towarzyskich, herbatki... Jednocześnie na Bielanach, na ulicy Lipińskiej był punkt, gdzie był klub inwalidów wojennych i w tym klubie odbywało się szkolenie. Tam miałyśmy punkt zborny, gdzie – jak wybuchło Powstanie – przyszłyśmy po ekwipunek, po torby sanitarne, nosze i tak dalej.
- Czyli w zasadzie uczyliście się opieki medycznej?
Tak. Również były kursy, z których zresztą już nikt nie skorzystał, bo to było przed samym wybuchem Powstania. Zgłosił się pan, który prowadził kursy nauki jazdy samochodowej, Prywiński się nazywał. Pamiętam, że był konkurs na to, żeby skorzystać z tej nauki. Wyciągnęłam los i wygrałam, że mogę się uczyć, ale to było dosłownie przed samym wybuchem Powstania. Potem na Placu Konfederacji nawet mieliśmy zdobyty samochód i szukali, kto tam... Ja mówiłam właśnie, że szkoda, że... Niestety, nie miałam wtenczas prawa jazdy.
- To było w czasie Powstania, tak?
Tak, ten samochód był zdobyty właśnie pierwszego dnia Powstania.
- Proszę opowiedzieć coś więcej o tej akcji.
Jak przyszliśmy na Plac Konfederacji i zgrupowaliśmy się, to zaczęliśmy się zastanawiać, co mamy robić, no i wszyscy powędrowaliśmy do Puszczy Kampinoskiej. Potem część poszła z powrotem na Żoliborz, bo niektórzy, na przykład mój brat, nie mogli się dostać do swojego zgrupowania. Jak wróciliśmy z Puszczy Kampinoskiej, wpadłam do rodziców do domu, tam siedział mój brat, mówię: „Słuchaj, zbieraj się, bo my już tu jesteśmy, chodź z nami...”. I on poszedł. Potem w nocy, jak była walka, to on już przeszedł na Żoliborz i był tam do końca. Potem zresztą był wywieziony do obozu do Niemiec.
- Czy czytaliście prasę powstańczą?
Były rozdawane takie ulotki, tak.
- Czy pamięta pani jakieś tytuły?
Nie, nie pamiętam, to były takie dawne czasy, już tak odległe, że rzeczywiście trudno zapamiętać.
- Słuchaliście państwo radia?
Nie, tego myśmy nie mieli. Czy był dostęp do informacji z innych miejsc? Nie bardzo, dlatego że Bielany były właściwie odcięte. Jakieś informacje były przenoszone tylko taką drogą, jak ktoś przechodził, ale było coraz trudniej przedostać się z Żoliborza na Bielany. Było tam na przykład bardzo dużo ludzi, którzy w dniu 1 sierpnia znaleźli się w centrum Warszawy i już nie wrócili do mieszkania, nie dostali się z powrotem na Bielany.
- Czy całe Powstanie spędziła pani na Bielanach?
Całe Powstanie byłam na Bielanach, do końca.
- Jak reagowała ludność cywilna na waszą służbę?
Właściwie nikt sobie nie wyobrażał, że moglibyśmy w ogóle nie walczyć. Był taki entuzjazm, że nikt z młodych ludzi w ogóle nie siedział w domu, każdy musiał gdzieś pójść, musiał być związany z jakąś organizacją. W ogóle nie było mowy o jakimś dekowaniu się.
- Jak zapamiętała pani żołnierzy niemieckich, którzy u was leżeli?
Myśmy mieli trzech żołnierzy. Jeden był ranny tak, że miał w ogóle zabandażowane ręce, musiałam go karmić łyżką. Traktowaliśmy ich normalnie, jak wszystkich rannych, których tam mieliśmy. Mieliśmy zresztą bardzo dużo rannych chłopców z naszego zgrupowania.
- Jakie jest pani najgorsze przeżycie z Powstania?
Najgorsze przeżycie to miałam w dniu, kiedy wróciliśmy z Puszczy Kampinoskiej i rozpętała się bitwa, w której zginął w ogródku jeden z chłopców. Ten, który mi podawał wiśnie we wsi Sieraków. Podbiegłam do niego, on leżał ranny i właściwie już nie żył. To było dla mnie największe przeżycie. A potem drugie przeżycie miałam, jak już zaczęłam pracować. To był chyba trzeci czy czwarty dzień Powstania, ktoś mi powiedział, że mój brat zginął. Przyszłam do szpitala, do kostnicy, gdzie leżeli na marach przykryci prześcieradłami i szukałam mojego brata. Na szczęście, nie znalazłam go wśród zabitych, ale bardzo to wtenczas przeżyłam.
- Jakie było pani najlepsze przeżycie w Powstaniu?
Najlepsze przeżycie to można powiedzieć, że po prostu miałam wyjątkowe szczęście, bo w pierwszym dniu, jak biegłam z koleżanką z noszami (miałam przydział do patrolu, a właściwie oddziału na Marymoncie, gdzie miałam się stawić) i zbiegłyśmy na dół. W pewnym momencie zobaczyłyśmy Niemca, który miał wycelowany w naszą stronę karabin. Koleżanka rzuciła nosze na ziemię i schowała się za budynek. Ja w tym momencie nachylałam się po nosze i myślałam sobie: „Co jest wart patrol sanitarny bez noszy? Muszę te nosze złapać” i patrzyłam się na tego Niemca, a on krzyknął do mnie:
Weiter!, machnął ręką i nie strzelił. Złapałam nosze i uciekłam za budynek. Można powiedzieć, że miałam szczęście, że nie strzelił do mnie i jakoś się uratowałam.
- Czy miała pani kontakt z bronią?
Nie strzelałam, ale jak byliśmy na Bielanach w tym dniu, kiedy wróciliśmy z Puszczy, zobaczyłam, że leży jakiś ranny. Był w hełmie, w mundurze niemieckim. Przepełzłam do niego przez ulicę i zobaczyłam, że jest nieżywy, a obok niego leży karabin. Wzięłam ten karabin, przeczołgałam się przez ulicę i wręczyłam naszym chłopcom, bo tam bardzo dużo chłopców nie miało w ogóle broni, mieli w ręku jeden granat. Także to był mój jedyny kontakt z bronią. Było to na ulicy Żeromskiego.
- Jaka panowała atmosfera w waszym szpitalu?
Atmosfera była wzniosła, wspaniała. Mimo że byli ranni, mimo że leżeli chorzy, ale jednak wszyscy jakoś entuzjastycznie podchodzili do tych wszystkich działań, do tych akcji, nikt nie miał w ogóle pretensji, że nas wzięto, wyrzucono nas, o tym nie było w ogóle mowy... Lekarze byli pełni poświęcenia, pracowały wszystkie sanitariuszki i pielęgniarki, miałyśmy wyznaczone dyżury, potem żeśmy nawet nocowały w szpitalu.
Już nie pamiętam w tej chwili, ale myśmy się zmieniały, było nas, sanitariuszek, sporo.
Nie przypominam sobie, żebyśmy korzystały z jakiegoś wolnego czasu. Kto mógł, to czasem poleciał do domu, bo większość koleżanek mieszkała na Bielanach, wszystko było w zasięgu ich domów, więc kto mógł, to wracał do domu, miał tam rodziców, jakieś rodziny...
- Gdzie państwo się udali po Powstaniu?
Po Powstaniu udaliśmy się do Częstochowy, ponieważ tam mieliśmy rodzinę. A jak wojna się skończyła, to natychmiast powędrowaliśmy w swoje dawne strony, do Gdyni. I tam po prostu już zostaliśmy, bo tam żeśmy mieszkali przed wojną. Zresztą odzyskaliśmy swoje własne przedwojenne mieszkanie, w którym mieszkali całą wojnę tak zwani Baltendeutsche. Oni byli przesiedlani, nie wiem, z Łotwy czy skądś i przydzielano im mieszkania, które myśmy opuszczali tak jak staliśmy. Nawet żeśmy zastali (ojciec zastał, bo ojciec pierwszy pojechał) wszystkie nasze przedwojenne lampy, meble...
- Czy była pani w jakiś sposób inwigilowana przez władze komunistyczne?
Właściwie nie mogę powiedzieć, żebym była inwigilowana, ale w momencie, kiedy zdałam maturę i starałam się dostać na medycynę w Gdańsku, w swoim pierwszym piśmie, dlaczego idę na medycynę, napisałam, że pracowałam jako sanitariuszka w czasie Powstania Warszawskiego. Miałam zresztą taką przepustkę, którą dołączyłam. Zdałam ten egzamin, ale nie dostałam się z u miejsc, więc przypuszczałam, że może z tego powodu.
- Czym dalej się pani zajmowała?
Dalej przez krótki okres zaczęłam pracować. Potem zdałam do Wyższej Szkoły Handlu Morskiego w Sopocie i tam byłam rok. Potem poznałam mojego męża i wyszłam za mąż. Przyjechałam do Warszawy i zaczęłam studiować anglistykę na Uniwersytecie Warszawskim, ale też byłam tylko rok, ponieważ urodziłam dziecko. Nie miałam mieszkania, więc po prostu musiałam się zająć dzieckiem, domem i na tym się skończyły moje studia. Potem przyszło na świat drugie dziecko, no i byłam przy mężu.
- Czy chciałaby pani powiedzieć coś o Powstaniu, co jeszcze nie zostało nigdy powiedziane?
Nie wiem, bo mówi się w tej chwili rozmaite rzeczy – że pchnięto młodzież, że po co właściwie... Trudno powiedzieć, co by było, gdyby... Przypuszczać można wiele, ale nie wyobrażam sobie... To był taki szalony entuzjazm, że właściwie wszyscy rwali się, żeby wyzwolić się spod okupacji niemieckiej. Ofiar rzeczywiście było bardzo dużo, bo i wśród ludności cywilnej. Miałam to szczęście, że z mojej rodziny nikt nie zginął. Wszyscy wyszliśmy cało – mój brat wrócił z niewoli, moi teściowie, których nie znałam wówczas, mój mąż również wrócił z niewoli bardzo wcześnie, bo w 1945 roku, jak wojna się zakończyła. Brat wrócił dopiero w 1947 roku, bo nie wiedział, czy wracać, czy nie wracać, bo rozmaicie się mówiło, jak będą traktowani ludzie, którzy brali udział w walce z Niemcami.
Warszawa, 15 lipca 2005 roku
Rozmowę prowadził Bartłomiej Giedrys