Zbigniew Kazimierz Kamiński „Tor”, „Kasia”
Nazywam się Zbigniew Kamiński, ściślej Zbigniew Kazimierz Kamiński. Mam lat osiemdziesiąt sześć i w czasie wojny byłem żołnierzem AK. Urodziłem się 3 marca 1926 roku w Warszawie, w szpitalu Świętej Zofii. Mój ojciec był maszynistą kolejowym, maszynistą PKP, matka była z zawodu nauczycielką – była kierowniczką szkoły podstawowej (nazywała się wtedy szkoła powszechna) w Nowej Wsi koło Sochocina. Ale po moim urodzeniu nie pracowała już dalej, tylko zajmowała się moim wychowaniem. Początek mego dzieciństwa, jaki sobie przypominam, to był kurs przedszkolny, jaki moja matka prowadziła dla mnie i dzieci z okolicy, a były to wszystko dzieci pracowników kolei, na ławce, w ogródku. Bo mieliśmy przydzielony taki właśnie ogródek. Było to w miejscowości Azory pod Kutnem. Dzięki temu właśnie przedszkolu po początkowym uczęszczaniu do pierwszej klasy szkoły powszechnej w Kutnie zostałem przeniesiony wraz z innymi dziećmi, które również uczęszczały do tego przedszkola na ławce – zostaliśmy przeniesieni od razu do klasy drugiej. Wskutek tego mój początek nauczania rozpoczął się wtedy, jak miałem lat pięć, ponieważ mając lat sześć, wstąpiłem od razu do drugiej klasy.
Niedługo mieszkałem na Azorach pod Kutnem, bo w roku 1932 mojego ojca przeniesiono do Warszawy i ja również przeniosłem się do Warszawy. Uczęszczałem do szkoły powszechnej numer 26 na ulicy Miedzianej, pod numerem 8. Po ukończeniu sześciu klas szkoły powszechnej zdałem egzamin, a nie było to rzeczą łatwą, bo było siedmiu kandydatów na jedno miejsce do Państwowego Gimnazjum i Liceum imienia Adama Mickiewicza. To gimnazjum mieściło się wówczas na ulicy Konopczyńskiego, w pobliżu ulicy Kopernika. Do czasu wojny ukończyłem dwie klasy tego gimnazjum i zostałem promowany do klasy trzeciej.
Wybuch wojny zastał mnie po pobycie na obozie w Zembrzycach koło Suchej, już w Warszawie. Tak że pierwsze bomby, które wybuchły, były przeze mnie dobrze słyszane, ponieważ mieszkałem wówczas na rogu ulicy Żelaznej i Pańskiej. Mieliśmy ładne, dwupokojowe mieszkanie z łazienką i piękny balkon na drugim piętrze. Balkon ten wychodził w części na ulicę Żelazną, a w części na ulicę Pańską. Przypominam sobie dokładnie ten balkon i atmosferę, a zwłaszcza atmosferę niedzielną ulicy Żelaznej. Zwłaszcza w lato była to atmosfera bardzo przyjemna i wesoła. Na każdym rogu ulicy Żelaznej stali sprzedawcy balonów, mieli kije z nasadzoną u wierzchołka rzepą i w tej rzepie były osadzone końcówki drutów, do których przyczepiony był balon.
Szkoła powszechna nie sprawiała mi żadnych trudności, jak również i gimnazjum. Tak że po wybuchu wojny poszliśmy 2 albo 3 września do naszego gimnazjum na ulicy Konopczyńskiego. Było to pierwsze i jedyne spotkanie po rozpoczęciu wojny, bo następnego dnia dowiedzieliśmy się, że gimnazjum zostaje zamknięte. Trzecią klasę gimnazjum przerobiłem sam, siedziałem z książkami i studiowałem, sam robiłem sobie notatki i po roku zdałem egzamin do klasy czwartej. Mimo że nie było wówczas nauczania oficjalnego, to było nauczanie na kompletach i na tych kompletach rozpocząłem naukę klasy czwartej, a później pierwszej, drugiej licealnej. Jednakże w międzyczasie, było to bodajże w roku 1941, otwarto Szkołę Budowy Maszyn. Była to dawna szkoła Wawelberga. Pierwsze wykłady odbywały się na ulicy Boboli – jest to ulica prostopadła do Rakowieckiej, na samym jej końcu. Istniał tam wybudowany przed wojną gmach z warsztatami i tam rozpoczęliśmy studia w Szkole Budowy Maszyn. Niestety, po jednym miesiącu nauki zwolniono mnie i kilku innych moich kolegów, ponieważ byliśmy za młodzi. Kazano nam rok czekać na to, żeby nas ponownie przyjęto do tej szkoły. Zorganizowano jednak dla nas, abyśmy nie marnowali czasu, specjalny kurs. Wykłady tego kursu odbywały się na ulicy Chmielnej i prowadzili je profesorowie Politechniki Warszawskiej. Stąd otrzymałem bardzo dobre podstawy takich przedmiotów jak: matematyka, fizyka, chemia – było to bardzo pomocne w ciągu dalszych moich studiów.
Niezależnie od nauki – w szkole i na kompletach – zostałem zaangażowany do pracy konspiracyjnej. Wciągnął mnie i moich przyjaciół najbliższych Jurek Mazur – był to syn oficera, majora Wojska Polskiego, który przebywał w Londynie. Dzięki kontaktom, a zwłaszcza kontaktom swojej matki z oficerami, zaproponowano nam szkołę podchorążych. Szkołę podchorążych rozpocząłem już w 1941 roku, mając piętnaście lat. Były to trudności i doradził mi instruktor mojej szkoły, żebym pominął sprawę wieku, nie wpisywał jej, ponieważ piętnastoletni podchorąży mógłby budzić pewne wątpliwości. Jednakże moi wszyscy koledzy – i w gimnazjum, i koledzy w szkole podchorążych – byli o dwa lata starsi, bo jak wspomniałem, szedłem dwa lata wcześniej. Moi koledzy więc mieli już po lat siedemnaście. Szkołę podchorążych, która miała nazwę „Łazienki” i została założona jeszcze przez ZWZ, a w międzyczasie po przekształceniu organizacji w Armię Krajową, podlegała Armii Krajowej, skończyłem w roku 1942. Zostałem nominowany na kaprala podchorążego Szkoły Podchorążych Rezerwy Piechoty – tak ona się wówczas nazywała – i jej nazwa „Łazienki”. Był to, o ile sobie przypominam, drugi turnus, bo jeszcze jeden turnus odbył się w roku 1940.
W mojej klasie podchorążych uczestniczyli następujący koledzy: Jurek Mazur, ten który wciągnął nas do podchorążówki i który był właściwie cały czas takim naszym przewodnikiem w pracy konspiracyjnej; Jurek Dadas, był to mój najbliższy kolega ze szkoły, z gimnazjum, chociaż Jurek Mazur również uczęszczał do tej samej klasy 2A, gimnazjum Mickiewicza, przed wojną; trzecim był Kazimierz Grzeszkiewicz. Kazimierz Grzeszkiewicz był starszy od nas, był cztery lata starszy, był to chyba już abiturient liceum i mieszkał na Pradze. Właśnie w jego mieszkaniu odbywały się uroczystości po ukończeniu podchorążówki. Piątym z naszych kolegów był Janusz Waren. Był to przed wojną bardzo dobrze sytuowany nasz kolega, jego ojciec był dyrektorem fabryki prochu i amunicji w Pionkach i jako oficer miał rangę kapitana – zginął w Katyniu. Jest na Liście Katyńskiej jego nazwisko.
Oczywiście zaczynając podchorążówkę, nie mieliśmy o tym żadnego pojęcia. Ale wykłady szkoły podchorążych odbywały się zarówno w mieszkaniu moich rodziców, to jest na Emilii Plater 30 mieszkania 7, na pierwszym piętrze domu stojącego po środku, między ulicą Nowogrodzką a Alejami Jerozolimskimi, jak również w mieszkaniu mojego przyjaciela, Jasia Warena, na ulicy Święcickiego, pod numerem 10. Szkołę podchorążych ukończyłem w roku 1942, był to koniec maja roku 1942, i w czasie uroczystości zostałem zaprzysiężony jako kapral podchorąży Armii Krajowej.
Po ukończeniu szkoły podchorążych zostałem skierowany do wywiadu. Konkretnie zostałem skierowany do wywiadu Armii Krajowej dzielnicy Wola. Nie był to żaden wielki wywiad, my nie dokonywaliśmy żadnych rozpoznań V1 czy V2, był to wywiad, którego celem było przygotowanie Powstania w Warszawie. Otrzymałem do dokładnego rozpoznania część, taki kwartał na Woli, między ulicą Bema, Górczewską, Młynarską i Wolską. Moim zadaniem było dowiedzieć się wszystkiego, co można, a zwłaszcza jeżeli chodzi o informacje wojskowe, o tym kwartale dzielnicy. Mniej więcej po upływie dwóch miesięcy od rozpoczęcia przeze mnie pracy… A zostało mi przydzielonych dwóch kolegów – jeden z nich, Tadeusz Czarnecki, był moim znajomym, kolegą jeszcze sprzed gimnazjum; po prostu mieszkał w pobliżu mnie; a drugiego nazwiska nie pamiętam, ale wydaje mi się, że był to Stanisław Pogorzelski. Po upływie mniej więcej dwóch miesięcy analizy tego terenu, bo tak to można chyba najlepiej nazwać, zaproponował mi of-in Woli, czyli zastępca oficera informacyjnego Woli, Tadeusz… nie pamiętam jego nazwiska (w każdym razie był synem krawca, znanego krawca w Warszawie), żebym przeprowadził szkolenie jakichś pań, które mają pracować również w wywiadzie i pomagać nam w tym rozpoznaniu. Byłem wtedy bardzo młodym chłopakiem, miałem szesnaście lat, więc ubrałem się elegancko, pod krawatem. Miałem taki płaszcz skórzany, który był przerobionym płaszczem wojskowym generała lotnictwa – otrzymałem go po likwidacji tego generała przez grupę akowską, w której uczestniczyli moi koledzy – i który został przefarbowany, inaczej uszyty i w tym płaszczu właśnie cały czas chodziłem, do końca okupacji. Otrzymałem więc adres na ulicy Pańskiej i otrzymałem również hasło: „Czy mógłbym u państwa kupić trochę masła?”. Moje zdziwienie było takie, że otworzyła mi dziewczynka w wieku piętnastu, może czternastu lat i odpowiedziała na moje hasło, tak jak ona byłaby właśnie tą kandydatką na przeszkolenie. Okazało się, że się nie myliłem. Były to dziewczęta w wieku od trzynastu do piętnastu lat. Pamiętam niektóre z nich bardzo dokładnie, bo były wspaniałymi wywiadowczyniami i do końca wojny pracowały w wywiadzie. Jedna z nich nazywała się Jolanta Glińska, była córką dyrektora banku przedwojennego. Druga z nich, właśnie córka właścicieli mieszkania, nazywała się Alicja Klepacka – Klepacka to jest jej nazwisko małżeńskie – Piotrowska, Alicja Piotrowska. Trzecia miała na imię Hidzia, czwarta nazywała się Danuta Grabarek. Mimo mojego zaskoczenia, że to takie młode dziewczyny, robiłem swoje. Miałem z nimi zajęcia bronioznawstwa, które polegały na tym, że składaliśmy i rozbieraliśmy visa i parabellum, zajęcia z teorii wywiadu, bo takie zajęcia na podchorążówce miałem również i stąd moja wiedza – zresztą później rozszerzona znacznie. I zajęcia z terenoznawstwa. Tak jak wspomniałem, te dziewczęta, które zaczynały swoją karierę akowską w 1942 roku, były zaprzysiężone dopiero w 1943, ze względu na swój wiek, ale do końca wojny były wspaniałymi wywiadowczyniami Armii Krajowej i rozpoznawały właśnie teren Okęcia i teren Woli.
Niezależnie od przydziału oficjalnego, to znaczy przydziału do wywiadu, każdy z nas, każdy z moich kolegów i ja, staraliśmy się o broń, bo żołnierz bez broni, nawet bez broni krótkiej, właściwie nie był nikim, kto może aktywnie działać w czasie okupacji – nawet ze względu na bezpieczeństwo własne. Próbowaliśmy rozbroić Niemca. Pamiętam dzisiaj, jak Jurek Dadas i mieszkający ze mną, bo pochodzący właśnie z Kutna, mieszkający w mieszkaniu moich rodziców Mietek Żelaźnicki, który zginął w 1943 roku, postanowiliśmy rozbroić jakiegoś żołnierza niemieckiego. W tym celu kilkakrotnie udawaliśmy się na ulicę Zielną. Na ulicy Zielnej były domy publiczne i sporo Niemców przechadzało się tam ulicą z różnymi dziewczynami. Wykorzystując odpowiednią chwilę, mieliśmy przygotowaną pałkę wykonaną z rury, i tą pałką Mietek Żelaźnicki uderzył w głowę żołnierza, który miał kaburę z pistoletem widoczną na zewnątrz i który się przechadzał z jakąś dziewczyną. Rozległ się wtedy kwik i niestety to uderzenie było zbyt słabe, musieliśmy ratować się ucieczką. Na drugą próbę mój przyjaciel, który był wspaniałym konstruktorem, Janek Łoza, przygotował kopię pistoletu, wykonaną z drzewa. Z tym drewnianym pistoletem znów Mietek Żelaźnicki podbiegł na ulicy Zielnej do jakiegoś żołnierza, krzycząc:
Hände hoch! Żołnierz rzeczywiście podniósł ręce do góry. Wtedy zdobyliśmy pierwszy pistolet, parabellum. Była to nasza pierwsza broń. Niestety, jak zameldowaliśmy o tym, że mamy broń, zastępcy of-infa Wola, to kazał nam natychmiast broń przekazać do celów akcji, które były zaplanowane przez AK, a nie takie żywiołowe jak nasze. Ale był to początek. Później zdobyliśmy jeszcze FN-kę, to znaczy taki pistolet kalibru 7,62. Tą FN-kę miałem do czasów Powstania. Trzymałem ją w piecu, w przedpokoju, który to piec był zawsze nieczynny.
Tak jak wspomniałem, prócz zajęć konspiracyjnych, podchorążówki i moich studiów u Wawelberga, także na kompletach, byłem wtedy zajęty przynajmniej po jedenaście godzin na dobę. Mimo tych wszystkich moich zajęć zostałem przydzielony do grupy, która miała się zająć produkcją broni. Chodziłem wtedy do Wawelberga, więc to była szkoła mechaniczna, i sądzono, że w takiej grupie osób, którzy będą projektowali czy proces technologiczny produkcji, uda nam się coś wyprodukować. Nie udałoby się nic wyprodukować, gdyby nie mój przyjaciel, Mietek Żelaźnicki, który znalazł jakieś kontakty z Pionkami. Z Pionek przywozili nam, po pierwsze naboje ćwiczebne, które były normalnym nabojem, ale od razu zmontowanym całkowicie, niemającym w środku prochu i niemającym z tyłu spłonki. Te naboje, jako ćwiczebne, nie podlegały w fabryce ścisłej reglamentacji, obrachunkowi. I można je było ukraść. Dzięki temu nam ci pracownicy z Pionek takie naboje mogli przywozić. Przywozili nam poza tym proch bezdymny w postaci blaszek. Przywozili nam również naboje dziewięciomilimetrowe, ale sam nabój – bez prochu i bez spłonki. Powołana ta nasza grupa, pod głównym kierunkiem Janka Łozy (on był najwspanialszym konstruktorem, jakiego w ogóle w swoim życiu spotkałem, mimo że pracowałem z nim tylko w czasie okupacji) opracowaliśmy metodę wykorzystania jednych i drugich nabojów, do wykonania prawdziwych nabojów. Dokładnie to opisałem w artykule, który był w „Wojskowym Informatorze”, w jaki sposób te naboje były przerabiane i dostosowywane. Niezależnie od tego Janek Łoza opracował model granatu. Granat ten miał zapalnik o konstrukcji tak prostej, że do tej pory nie spotkałem niczego tak genialnie prostego jak ten zapalnik granatu.
Po kilku miesiącach… Muszę powiedzieć, że mój ojciec przyczynił się do tego w znacznej mierze – pożyczył nam pięćdziesiąt tysięcy złotych. To była bardzo duża suma w owym okresie, ale ojciec jeździł jako maszynista, w związku z tym miał możliwość handlować – przywozić coś do Warszawy, sprzedawać, wywozić z Warszawy, na wieś sprzedawać. Dzięki temu nieźle zarabiał. Pożyczył nam pięćdziesiąt tysięcy złotych i uruchomiliśmy normalną produkcję nabojów 7,62, dziewięć milimetrów i granatów obronnych. Wszystko to opisałem dokładnie w artykule, o którym wspomniałem.
Ta produkcja wymagała oczywiście fabryki. Tutaj przyszedł mi z pomocą mój przyjaciel, Bogdan Zahn, a ściślej biorąc jego starsza siostra, Lusia Zahnówna, która była kierownikiem administracyjnym fabryki pod nazwą Sim, stanowiącej własność jej ojca. Fabryka Sim mieściła się na ulicy Piusa 30, w drugiej bramie. Była to spora fabryka, hala fabryczna, wyposażona w znakomite obrabiarki, ponieważ jej ojciec, pan Zahn, był z pochodzenia Niemcem. Nawet nie był folksdojczem, ale był
Reichsdeutschem. Oficjalnie była to fabryka pomp i hydroforów i rzeczywiście w dzień produkowała ona pompy i hydrofory, natomiast w nocy produkowała amunicję i granaty. Niestety, nasze wysiłki nie dały konkretnego efektu uzbrojenia na czas Powstania, ponieważ magazyny, w których przechowywano zarówno granaty, jak i amunicję, zostały odszukane, odnalezione przez Niemców i wszystko wysadzono w powietrze. Był to magazyn na ulicy Lenartowicza 14. Zastano tam jedną „peżetkę” – „peżetka” to była Pomoc Żołnierzom – która w czasie nieobecności komendanta magazynu (komendantem magazynu był pseudonim „Piotruś”, Dyzio Mazur) została zastana w tym magazynie i Niemcy obwinęli ją granatami i wysadzili w powietrze. Na podwórku magazynu. A wszystko, co tam było, zabrali ze sobą. Wysiłek zbrojeniowy właściwie nie dotrwał do czasu Powstania. Nie pomógł Powstaniu.
Chciałbym jeszcze wrócić do spraw związanych z bezpośrednim moim przydziałem wojskowym. Otóż w roku 1943, na początku roku 1943, w zimę, powołano jednostkę wojskową 1 Dywizjon Artylerii Konnej. Jako kapral podchorąży piechoty dostałem przydział do Szkoły Podchorążych Artylerii. Wykłady w Szkole Podchorążych Artylerii odbywały się w mieszkaniu Jurka Kohle na Pradze. Nie pamiętam już adresu, ale Jurek Kohle żyje, tak że możemy to odtworzyć. Oczywiście były to wykłady teoretyczne. Jednak żeby zapoznać nas z warunkami, w jakich używa się broni artyleryjskiej, zorganizowano ćwiczenia w Chojnowie pod Warszawą. Były to ćwiczenia, jak my nazywaliśmy, na sucho, to znaczy bez jednego wystrzału, ale mieliśmy makietę armaty zrobioną z kartonu i wszystkie przyrządy służące do jej nastawiania i w związku z tym uczyliśmy się, w jaki sposób rzeczywiście użyć takiego sprzętu w praktykach. Podchorążówkę artyleryjską ukończyłem w końcu 1943 roku i razem ze mną ukończył ją również Jurek Kohle, żyjący jeszcze dotychczas, Kazimierz Grzeszkiewicz i Jurek Mazur, i Janusz Waren, Jurek Dadas. Na ukończeniu podchorążówki zaprosiliśmy dziewczyny, przypadkowo zupełnie. Towarzyszką moją na tym ukończeniu była córka generała Kopańskiego, Hanka Kopańska, którą tydzień przed tym poznałem i zaprosiłem na zakończenie. Na zakończenie podchorążówki przyszedł do nas pułkownik, później generał – okazało się, że był to generał „Nil”, który był szefem Dywersji Armii Krajowej w tym czasie. Powiedział nam znamienne słowa: „Panowie, my w Anglii planowaliśmy utworzenie kadry, z której powstanie armia polska. Nie tylko piechoty, ale również planowaliśmy szkolenie kadry saperskiej. Jednakże nie przyszło nam do głowy, że dojdzie do tego, że będziemy szkolili własnych artylerzystów. Gratuluję panom”. I to były jego słowa.
Po zakończeniu podchorążówki artyleryjskiej dostałem oczywiście przydział do artylerii, do 1 Dywizjonu Artylerii Konnej. Dowódcą tego dywizjonu… Dywizjon ten jest dokładnie opisany w książce „Zgrupowanie Bema AK”, „Zgrupowanie AK imienia Józefa Bema”. Autorem tej książki jest pan Tadeusz Mrówczyński, znany po wojnie architekt, który między innymi projektował cały Muranów w Warszawie. W książce tej opisana jest cała historia 1 DAK-u, od roku 1920 przez rok 1939 i późniejszą konspirację.
1 DAK otrzymał jako zadanie bojowe w czasie Powstania Warszawskiego, odbicie koszar 1 DAK-u, które się znajdują i znajdowały wtedy na ulicy Podchorążych. Koszary te, zajęte przez Niemców i Węgrów, były otoczone trzymetrowym murem, a na każdym rogu tego muru był bunkier z ciężką bronią maszynową. Były w tych bunkrach ciężkie karabiny maszynowe. Naszym zadaniem, uważam, że z punktu widzenia wojskowego od razu niewykonalnym, było dobiec do muru z drabiną – część nas biegła z drabinami – wspiąć się na mur, przez kosz przeskoczyć na drugą stronę muru, do wnętrza kosza, i walczyć. Niestety, nasza broń nie nadawała się do tego, żeby takie zadanie zrealizować. Już w [tym] czasie nasze MP, to znaczy punkt, z którego ruszaliśmy do Powstania, był na ulicy Górskiej 10, w mieszkaniu naszego członka 1 DAK-u, Tadeusza Bronowskiego. Stamtąd naprzód pobiegliśmy do fabryki, która była obok – fabryka Pelikan. To była fabryka masowych wyrobów z blachy aluminiowej. W Pelikanie produkowano „sidolówki”. „Sidolówki” to były granaty nie obronne a zaczepne, o niewielkiej sile, które były napełnione tylko jakimś materiałem wybuchowym – do dzisiaj nie wiem, jakim. Przy czym większość wyprodukowanych „sidolówek” niestety nie była granatami, a była tylko granatami dymnymi, wytwarzały bardzo dużą ilość czarnego, gryzącego dymu. Chcę zaznaczyć, że ta właśnie okoliczność uratowała nam życie w nocy z 1 na 2 stycznia.
Ale wracając do ataku. Przed Powstaniem, razem z przydzielonym do mnie moim przyjacielem Jasiem Warenem, który kończył ze mną obydwie podchorążówki, staliśmy na rogu Belwederskiej i Dolnej, żeby tych, którzy się spóźniają na Powstanie, kierować na Górską 10 albo do Pelikana. Po wybuchu Powstania, co było widoczne i słyszalne nie tylko wystrzałami, ale również biciem dzwonów – między innymi bił dzwon w kościele Świętego Kazimierza na Dolnej – pobiegliśmy szybko do Pelikana, żeby zabrać naszą broń. Niestety, naszej broni już nie było, wzięli ją koledzy przed nami. Miałem tylko ukryty za pasem pistolecik FN 7,62 i jeden dodatkowy magazynek z nabojami w kieszeni. Ale rozkaz był wyraźny, więc pobiegłem razem z moim przyjacielem w kierunku 1 DAK-u. Przybyliśmy tam już po pierwszym ataku. W czasie pierwszego ataku zginęło dwadzieścia pięć procent składu osobowego, zarówno nas, jak i wspierającej nas kompanii. Nazywała się ta kompania kapitana „Jana” i była podobno kompanią PPS-u. Dokładnie się nigdy nie dowiedziałem, jaka to była kompania. Ale w każdym razie i nasi chłopcy, i chłopcy z tej kompanii, którzy dobiegli do muru, i niektórzy, bo dwóch niosło drabinę wykonaną z jakiegoś lekkiego drzewa – ci, którzy dobiegli do muru albo przedostali się przez mur, zginęli. W ten sposób zginęło dwadzieścia pięć procent składu osobowego. My przybiegliśmy wtedy, jak został formowany drugi atak. Był rozkaz: „Biec do muru!” i zanim dobiegliśmy do muru, dowódca tego ataku, porucznik „Milik”, cofnął nas, zatrzymał. Były krzyki: „Stop!”. I potem: „Wróć!”. W ten sposób nie dobiegliśmy do muru, ale równocześnie padło wielu rannych i kilku zabitych. Został wówczas zabity mój przyjaciel i ten, który mnie wciągnął do konspiracji, Jurek Mazur. Wtedy on padł. Padł również w tym drugim podejściu Tadeusz Bronowski. Ja z wyciągniętą FN-ką nie wiedziałem, gdzie mam strzelać, bo nie było żadnego celu żywego, żeby do niego celować. Z Jasiem Warenem żeśmy wspólnie, po [rozkazie] „Cofnąć się”, wycofali się ulicą Górską. Ale zupełnie nieoczekiwanie zaczęło się ostrzeliwanie nas, z jednej strony z zakładów Bruhn-Werke, w których Niemcy dobrze uzbrojeni byli tam zamknięci, a z drugiej strony z dachów albo okien domów. Tak że jeden z kolegów, który biegł między nami, nie pamiętam już jego pseudonimu, biegł między mną a „Januszem” i nagle pada. Myśmy się więc parę kroków dalej zatrzymali, widzimy, że on się kładzie na ziemię, więc podbiegliśmy, wzięliśmy go pod rękę i pociągnęliśmy. Ale niestety, dociągnęliśmy do najbliższego rogu trupa. I tam go zostawiliśmy. Sami się wycofaliśmy do ulicy Dolnej i punktem zbiorczym dla nas była ulica Hołówki 2. Na ulicę Hołówki 2 pobiegliśmy i zameldowaliśmy się, tam był dowódca DAK-u, pan major Sokołowski. Zameldowaliśmy się u niego i okazuje się, że była rezerwowa broń, nie wiadomo skąd. Jasio dostał jakiś karabin, musiałem oddać moją FN-kę, ale dostałem za to pepeszę – pistolet maszynowy pepeszę.
Przydzielono mi wtedy drużynę, zajęliśmy dom na ulicy Hołówki 2 i wystawiliśmy czujki, bo spodziewaliśmy się, że z północy będzie atak Niemców. Do rana żadnego ataku nie było. Rano zwołał nas major Sokołowski i rozkazał odwrót w kierunku na Wilanów. Nic nie powiedział, jaki cel i jak ma ten odwrót przebiegać, ale po prostu kupa żołnierzy szła tyralierą ulicą Czerniakowską. Naprzód się zatrzymaliśmy w kościele Bernardynów. Siedzieliśmy w kościele chyba godzinę, żeby trochę odetchnąć, bo jednak to był bieg. A później małymi grupkami wycofywaliśmy się na południe. Nie wiem dlaczego, ale skierowałem się razem z grupą moich kolegów, w szczególności był tam Stasio Pogorzelski, którego znałem jeszcze ze szkoły powszechnej – byliśmy w jednej klasie, od klasy trzeciej do szóstej – i Jasio Waren, i był jeszcze jeden z kolegów, nie pamiętam jego pseudonimu. Nagle pojawił się dowódca naszej baterii, porucznik „Zych”. Porucznik „Zych” nazywał się Zbigniew Filipowicz. Oczywiście on objął dowództwo i mówił: „Panowie, idziemy na Kabaty. Idźcie za mną w odstępie jakichś pięćdziesiąt metrów. Idę pierwszy, a wy w grupie za mną”. No i tak poszliśmy.
Przeskoczyliśmy przez aleję Wilanowską i mniej więcej sto metrów od alei Wilanowskiej, tak na poziomie obecnej Świątyni Opatrzności… Chciałbym powiedzieć, że za aleją Wilanowską nie było żadnych budynków, nie było nic oprócz łąki i, okazuje się, nieopatrznie przez nas wziętego za prawdziwy, stogu siana. Ten stóg siana był przed nami jakieś dwieście metrów. Wtedy, jak nasz dowódca, Zbigniew Filipowicz, był w odległości jakichś sto pięćdziesiąt metrów od niego, okazało się, że to jest gniazdo ciężkiego karabinu maszynowego. Pojechali po nim. Nawet nie po nogach, a po głowie, tak że cały czerep miał rozerwany, tylko część twarzowa została jego. Natychmiast zatrzymałem chłopców, którzy biegli za mną i całe szczęście, że mieliśmy dymne „sidolówki” – rzuciłem na ulicę Wilanowską, z jednej strony i z drugiej strony po „sidolówce”, i między nimi przebiegliśmy na drugą stronę. Dostaliśmy się do alei Sobieskiego. Na rogu alei Sobieskiego i alei Wilanowskiej była wtedy letnia restauracja, która nazywała się „Park Hrabiny”. Oczywiście nikogo tam nie było, tylko porozrzucane foteliki i stoły. Cofnęliśmy się ulicą Sobieskiego aż do ulicy Nałęczowskiej. To, co teraz jest dzielnicą Sadyba, wtedy nie istniało. Był na ulicy Nałęczowskiej róg Zelwerowicza jeden maleńki domek, taka chatynka, a poza tym była jeszcze jedna willa, bliżej ulicy Truskawieckiej. Wycofywaliśmy się z alei Wilanowskiej rowem wzdłuż ulicy Sobieskiego. Ulica Sobieskiego była inna wówczas niż jest teraz – była to wąska ulica, połowę tej szerokości albo nawet mniej niż połowę szerokości obecnej miała, i była po obydwu stronach wysadzona topolami. Stare, duże topole. Myśmy się wycofali aleją Sobieskiego aż do ulicy Ciechocińskiej. Jest to jedna z przecznic alei Sobieskiego. Wtedy były to Kózki. Jeszcze zaznaczam, że tam stał tylko jeden domek na rogu Nałęczowskiej i Kosowskiej, bo później Kosowska nazywała się Zelwerowicza. Dostaliśmy bardzo silny ostrzał z przodu. Okazało się, że tam była willa zajęta przez żandarmerię i ci żandarmi prowadzili ciągły ostrzał wzdłuż alei Sobieskiego – na szczęście z dużej odległości. Myśmy więc odbili na prawo, to znaczy w kierunku ulicy Czerniakowskiej czy Wiertniczej, i zobaczyliśmy niewykończony, ale znajdujący się trakcie budowy, dom. Piętrowy, duży dom. Postanowiliśmy, że musimy się schować w tym domu. Przy tym już widzieliśmy posterunek dwóch żandarmów, którzy widocznie czekali na wsparcie i widzieli nas. Całe szczęście, że nie widzieli, jak wchodzimy do tego domu. Myśmy weszli do domu i nie było tam schodów, tylko był dom niewykończony – między parterem a pierwszym piętrem była drabina. Myśmy po drabinie wbiegli na pierwsze piętro, ale stwierdziliśmy, że nie jest to żadna osłona ani ochrona i wciągnęliśmy drabinę (oparliśmy) i po niej żeśmy weszli pod dach. Pod dachem w tej willi – było tam bardzo mało miejsca, chyba jakieś pół metra wysokości – położyliśmy się na brzuchu, na podłodze poddasza i na szczęście wciągnęliśmy drabinę. Mniej więcej za pół godziny przyszedł patrol żandarmski, ale drabina była u nas, pod dachem, na poddaszu. A tu były tylko otwory duże, przygotowane na schody. Niemcy nie bardzo wiedzieli, co mają robić, więc odbezpieczyli granaty i wrzucili granaty na pierwsze piętro. Myśmy, leżąc na poddaszu, czuli jak odłamki biją w sufit pierwszego piętra, czyli w nasze brzuchy. Na szczęście nie przebiły stropu. Były to stropy tak zwane kleinowskie i nie przebiły tego stropu. Spędziliśmy tam dwie noce.
Po dwóch nocach uspokoiło się i nie było słychać żadnych strzałów, żadnych wybuchów – cichutko. Po tych dwóch nocach zeszliśmy, a było nas wtedy – ja, Jasio Waren, Stasio Pogorzelski i czwarty chłopak, nie pamiętam jego pseudonimu. Zeszliśmy stamtąd późnym wieczorem i przyszliśmy na Sadybę. Nie mieliśmy ze sobą żadnej broni, nawet „sidolówek”. Na Sadybie przenocowaliśmy u jakiejś kosmetyczki na ulicy Podhalańskiej. Mieszkała w suterenie domu i jak nas zobaczyła, że tacy niepewni idziemy, zaprosiła nas do siebie.
Następnego dnia rano wyszliśmy od kosmetyczki i pytamy się, czy jest tu gdzieś polskie wojsko? Czy są jacyś Powstańcy? Mówi jakiś pan: „Oczywiście, jest. Dowódcą Sadyby jest pan porucznik »Jaszczur«, a w cywilu aptekarz tutejszy, na Powsińskiej”. Do aptekarza już o dziesiątej rano się zameldowaliśmy, kazał nam dać jeść. Był w pełnym mundurze galowym. Zameldowaliśmy się, że wszyscy jesteśmy podchorążymi, z wyjątkiem Stasia. Mówi: „Bardzo się, panowie, mi przydacie, bo mam tu cały oddział z Wilna i z Lidy chłopców, którzy przeszli przez Wisłę jeszcze przed wybuchem Powstania i zajęli tu willę po jakimś folksdojczu przy jeziorku Czerniakowskim”. Poszliśmy do willi i rzeczywiście znaleźliśmy tam oddział „Gromoboja”, był to oddział „Gromoboja”. Byli to nadzwyczaj waleczni i nadzwyczaj sympatyczni chłopcy, tacy, których chyba później żeśmy nie spotkali nigdzie. Głównie wilniacy, ale było jeszcze paru z Lidy. W sumie było chyba z piętnastu albo szesnastu, łącznie z „Gromobojem”. „Gromoboj” mówi: „Słuchajcie, spadliście mi z nieba, bo to są zupełnie surowe chłopaki – mówi – przyszliśmy, owszem, ściskali karabin, ściskali granat czy pistolet i gdzie trzeba było, to na wariata, na hurra żeśmy się bili, ale ci chłopcy nic nie wiedzą o wojsku”.
Polecono nam urządzić kurs dla tych chłopaków. To było nasze zajęcie przez pierwszych dziewięć dni. Dziewiątego sierpnia otrzymaliśmy wezwanie, żeby się stawić do „Jaszczura”. Zameldowaliśmy się u „Jaszczura”, on mówi: „Słuchajcie, musimy tutaj jakoś zorganizować wojsko, które tu jest”. Charakterystyczna rzecz, że skierowali nas do jednego domu, w którym było kilku – może siedmiu, ośmiu – chłopców i jakiś porucznik. Ale porucznik powiedział nam, że: „Słuchajcie, nie chcę mieć nic do czynienia z wojskiem. Tylko skończyłem podchorążówkę, dostałem awans, ale nie mam żadnego doświadczenia, a szczerze mówiąc, to mam mojrę przed każdą walką”. Takie więc były siły na Sadybie.
Następnego dnia, chyba jedenastego albo dwunastego, zajmując się szkoleniem chłopaków z Lidy i z Wilna, zostaliśmy znów wezwani do „Gromoboja” i zwrócił się do nas, czy my się podejmiemy przejść, a może przebić, na Mokotów, żeby zanieść raport sytuacyjny dowódcy Mokotowa, co jest na Sadybie. Napisał nam ten raport, włożyli mi do marynarki, pod podszewkę – uważam, że to był głupi schowek, ale taki był – i dostaliśmy rozkaz, żeby razem z Jasiem Warenem (Jasio Waren miał pseudonim „Janusz”) przedostać się do Mokotowa i zanieść to do dowódcy Mokotowa. No i dwunastego wyruszyliśmy.
Nie było to łatwe, dlatego że była willa zajęta przez żandarmów, w alei Sobieskiego, w tym miejscu, gdzie jest obecnie aleja Lotników – ta, gdzie przecina aleję Sobieskiego aleja Lotników – i po drugiej stronie w odległości jakieś pięćset, sześćset metrów był fort. To był jeszcze fort z czasów legionowych. W tym forcie mieliśmy nadzieję, że będzie jakaś amunicja, jakaś broń. Była woda mineralna – tylko. Woda mineralna specjalnie przygotowana dla wojska, zakapslowane butelki. Doszliśmy do fortu, stwierdziliśmy, że tam nikogo nie ma, że jest opuszczony. Wzięliśmy sobie po dwie butelki wody i dalej staraliśmy się przedostać na Mokotów. Udało nam się przejść do Królikarni. Królikarnia jest willą cofniętą od ulicy Puławskiej. Przyszliśmy do Królikarni. Królikarnia była wówczas pusta, ale po przejściu zaraz za Królikarnię zostaliśmy zatrzymani. Ręce do góry i okazuje się, że zostaliśmy zatrzymani przez czujkę akowską z Mokotowa. Ale nas aresztowali, byliśmy nie wiadomo kto, co. Powiedzieliśmy, że chcemy rozmawiać w dowódcą. Nie było to łatwe. Nie dali nam nic do jedzenia do późnej nocy. Całe szczęście, że mieliśmy tę wodę i mogliśmy pić, bo przecież był to sierpień, czas bardzo gorący – nie tylko ze względu na walkę. Późnym wieczorem przyszedł do nas jakiś sierżant, ubrany w buty z cholewami i trzymający się po wojskowemu. Mówi: „Albo mówicie, kim jesteście, albo zrobimy tu sąd polowy i pójdziecie pod rozwałkę”. To od razu możemy iść pod rozwałkę, bo nic innego nie powiemy, niż jesteśmy. Okazuje się, że zażądał nas, żebyśmy przyszli, dowódca odcinka.
Aha, jeszcze o jednym nie powiedziałem, że szóstego albo siódmego dnia pobytu na Sadybie wybrałem się ze Stasiem Pogorzelskim i Jasiem Warenem szukać zwłok naszego dowódcy, który padł po drugiej stronie alei Wilanowskiej. Znaleźliśmy jakiś pagórek, miałem saperkę – przygotowany na to, że będziemy kopać. Rozgarniam i rzeczywiście leży tam nasz dowódca. Twarz miał rozpoznawalną, tyłu czaszki w ogóle nie miał i nie miał butów z cholewami – widocznie ci, którzy go chowali, ściągnęli mu buty z cholewami. Myśmy więc wykopali głębszy dół, żeby go pochować. Wtedy stwierdziłem, że on ma na palcu złoty sygnet i ściągnąłem mu ten sygnet z palca. Pochowaliśmy go na metr głębokości. Ten sygnet tak cuchnął, że nie wiedzieliśmy, co z nim zrobić, bo nawet włożony do kieszeni roztaczał woń na dwa, trzy metry ode mnie. Ale w końcu ktoś nam doradził i włożyliśmy go do roztworu soli i w tym roztworze soli przeleżał dwa czy trzy dni. Wyjąłem go i pozbył się tego zapachu. Zresztą zmieniałem roztwór soli. I miałem ze sobą ten sygnet. Wtedy jak stawiliśmy się przed pułkownikiem „Wojtkiem”, był zupełnie innym człowiekiem niż pan sierżant, mówi: „No, chłopcy, jeżeli jesteście Powstańcami, to opowiedzcie mi, gdzie my walczyliśmy”. Mówimy: „Walczyliśmy. Przede wszystkim uderzaliśmy na [koszary] 1 DAK i nie zdobyliśmy go, a straciliśmy prawie jedną trzecią naszych ludzi”. – „No tak, a kto był waszym dowódcą?” Mówię: „Porucznik »Zych«”. – „Ale był dowódcą DAK-u?” – „Nie, był naszym dowódcą, 1. baterii”. – „A nie wiesz, jak on się nazywał?” – „Panie pułkowniku, wiem, ale nie wiem, czy mogę to powiedzieć”. On mówi: „A co się z »Zychem« dzieje?”. – „Zginął”. – „A jesteście pewni, że zginął?” – „Jestem pewien, dlatego że z jego truchła ściągnąłem sygnet”. Wyjąłem sygnet z kieszeni, pokazuję mu. On wziął ode mnie sygnet, zrobił się blady. Mówię: „Panie pułkowniku, czy coś złego zrobiłem?”. On na mnie się spojrzał, mówi: „To był mój syn”. To była dla mnie chwila, że nie zapomnę. Dałem mu oczywiście ten sygnet. On nam od razu uwierzył i zameldował nas do pułkownika „Daniela”.
Pułkownik „Daniel”, czyli pułkownik Kamiński, był dowódcą Mokotowa, był spowinowacony z moją rodziną – tego samego herbu Dołęga. Musieliśmy czekać jednak prawie trzy godziny, zanim nas przyjął. No i znów musieliśmy zdać raport. Mówiłem trochę lepiej niż Jasio Waren, więc zwykle byłem do składania raportów. Pułkownik „Daniel” mówi: „Spadliście mi z nieba”. – „Dlaczego, panie pułkowniku?” – „Bo muszę wysłać patrol do Chojnowa, do pułkownika »Drzymały«”. Pułkownik „Drzymała” też nazywał się Sokołowski. To był dowódca Ochoty, który wycofał całe swoje wojsko właśnie do Chojnowa. Mówi: „Musicie zanieść rozkazy”. Teraz te rozkazy, napisane na bibułce papierosowej, i też tą bibułkę zwiniętą gdzieś tam w marynarkę mi włożył. I dostaliśmy nowy rozkaz. Mamy z Mokotowa przejść do Chojnowa. Ale dowiedzieliśmy się, że ulica Puławska, mniej więcej pół kilometra za Dworcem Południowym – Dworzec Południowy to jest ten, gdzie wpada aleja Wilanowska – jest zajęta przez Niemców. Że są tam oddziały lotnictwa i są tam żandarmi. Zaproponowałem więc, że znamy trasę, którą tu przyszliśmy – jest to trasa bardzo okrężna, ale pójdziemy tą trasą. I otrzymaliśmy na to zgodę. To był 13 sierpnia, więc do czternastego żeśmy przenocowali i musieliśmy przejść starą drogą, przez Królikarnię, przez fort znów na Sadybę. A z Sadyby wzdłuż obecnej ulicy Przyczółkowej, tak jak ona idzie do Konstancina, poszliśmy do – były wtedy tory, kolejki położone, oczywiście kolejka nie chodziła – tak zwanego Rozjazdu Oborskiego. To było w Jeziornie. W Rozjeździe Oborskim dostaliśmy adres, gdzie mamy się zameldować. Był to adres naczelnika rozdzielni elektrycznej. Tam u niego żeśmy się zameldowali, przenocowali u niego, nakarmił nas i powiedział, że musimy iść przez Chylice do Piaseczna, ominąć Piaseczno od strony wschodniej i wyjdziemy na szosę, idącą do Sandomierza. Wzdłuż tej szosy, w odległości trzydziestu kilometrów, jest Chojnów. Tak żeśmy właśnie z rozkazem przyszli. Przyszliśmy w ostatnim momencie, bo okazuje się, że oprócz naszej dwójki pułkownik „Daniel” wysłał trzy takie patrole jak nasz. My byliśmy tymi trzecimi, ostatnimi, którzy przyszli. Przyjął nas pułkownik Sokołowski i powiedział, że jest wszystko przygotowane do wymarszu. Bo zanieśliśmy już rozkaz wymarszu całego pułku w kierunku do Warszawy.
Znaleźliśmy tam naszych kolegów z 1 DAK-u, znaleźliśmy naszego dowódcę, porucznika „Milika”, a ponadto znaleźliśmy wielu naszych przyjaciół, między innymi ze szkoły Wawelberga i z Mickiewicza, którzy byli w kompanii „Wirskiego”. Była to kompania Pułku „Baszta”. Ta kompania również spod Wyścigów wycofała się do Chojnowa i tam razem żeśmy się spotkali. Po upływie kilku godzin wydano rozkaz: „Idziemy na Warszawę”. Utworzono pułk marszowy, nasz 1 DAK był na samym końcu. Pierwsza poszła kompania „Wirskiego”, później poszły oddziały z Ochoty i z Okęcia, a na końcu my.
Doszliśmy szczęśliwie aż do Wolicy. Przy czym muszę powiedzieć, że już wtedy dostaliśmy uzbrojenie. Dostałem pistolet maszynowy fiata, który, okazuje się, był bardzo dobrą bronią. A mój przyjaciel, Jasio Waren, który towarzyszył mi cały czas w patrolu, dostał thompsona, amerykański pistolet maszynowy, który był doskonały, jeśli chodzi o celność, ale zupełnie nieprzydatny w warunkach polowych, bo wystarczyło ziarnko piasku i on już się blokował. Tak że ze swoim fiatem, mimo że jego celność i szybkostrzelność była znacznie gorsza, miałem jednak bardziej pewną broń niż mój przyjaciel. Pod Wolicą cały maszerujący pododdział został rozcięty na dwie części – Niemcy z obydwu stron atakowali, i ze wschodu, i z zachodu, i od ulicy Puławskiej, i z Wilanowa. Właściwie to już za Wilanowem ([punkt] nazywał się Klarysew), z Klarysewa. No i niestety nas przecięli. Część przednia – ale było to z dziewięćdziesiąt procent, może osiemdziesiąt procent całego stanu osobowego tego pułku – część przednia przeszła na Wilanów, tu stoczyła walkę, i dalej przeszła na Sadybę. A nas zatrzymali i ciągle przyjeżdżały nowe samochody z wojskiem, więc nie mieliśmy żadnych szans przebicia się. Cofnięto nas z powrotem w kierunku… Po powrocie do Chojnowa, już z odległości kilku kilometrów, zobaczyliśmy słup dymu i po bliższym podejściu okazało się, że Chojnów został spalony. Całą wieś, dużą wieś, spalono ponieważ utrzymywała i pomagała partyzantom. Nasz dowódca, który świetnie znał tamten obszar, bo okazuje się, że miał majątek Złotokłos, major Sokołowski, zarządził żebyśmy poszli do gajówki Rozgwiazda. Przeszliśmy do gajówki Rozgwiazda. Minęło piętnaście minut i znów nadjechał właściwie samochód z wojskiem, i znów starliśmy się bezpośrednio. Całe szczęście, że byliśmy już jakoś uzbrojeni. Z gajówki Rozgwiazda, poprzez tor kolejowy, przeszliśmy do wsi, która się nazywała Wola Gołkowska.
Tam pierwszy raz odetchnęliśmy. Spotkałem tam mojego późniejszego wielkiego przyjaciela, Tadeusza Garlińskiego, który był zatrudniony w fabryce Franaszka, [zajmował się] między innymi produkcją polskich „Błyskawic”, które były kopiami Stena. I tam mieliśmy pierwszy oddech. Nasz dowódca, major Sokołowski, przydzielił nam pałacyk, właściwie nie pałacyk, można powiedzieć, domek szlachecki, który się nazywał Wola Gołkowska. „Wolę Gołkowską” dostał czy kupił, czy w inny sposób jakiś uzyskał, jakiś folksdojcz i oczywiście uciekł. Natomiast jego żona mieszkała w radiostacji Babice. Jego żona przyjechała kiedyś wozem do naszego domku i powiedziała, że ona proponuje taki układ, że nikt o nas nie będzie wiedział, a zwłaszcza żandarmeria, ale ona od czasu do czasu przyjedzie z wozem, żeby zabrać żywność. Nasz dowódca, porucznik „Milik”, bo byliśmy tam w układzie – porucznik „Milik” (dowódca), ja, Jasio Waren i Jurek Kohle. Niezależnie od tego, w odległości kilkuset metrów od nas, mieszkał Tadzio Garliński. Nasz dowódca powiedział więc, że spróbuje zastanowić się nad tym, w każdym razie może jej obiecać, że w ciągu najbliższych dwóch, trzech dni nie będzie żadnej akcji, ale pan major Sokołowski, pełen werwy, zorganizował nas w oddział i był to oddział odbioru zrzutów. Miał kontakt z komendą Armii Krajowej i ustalili, że obszar od Zalesia Górnego do Chojnowa będzie obszarem zrzutów. Rzeczywiście myśmy te zrzuty kilkakrotnie odbierali. Odbywało się to w ten sposób, że wyznaczony przez naszego dowódcę łącznościowiec miał radio i porozumiewali się z nadchodzącym samolotem, ustalali miejsce. Myśmy zwykle palili tam trzy ogniska i on w ten obszar między ogniskami zrzucał.
Właściwie jeżeli chodzi o akcję bojową, to było wszystko. Poza tym, że żeśmy – nie pamiętam którego, ale na początku naszego pobytu tam – zaatakowali samochód wiozący dla Niemców w Warszawie amunicję. Samochód ten zdobyliśmy, niestety on zaczął się palić i cała amunicja wybuchła. Udało się tylko parę łusek z nabojami karabinowymi zabrać z tego, zanim pożar był jakiś… Później wybuchy były takie, że chyba jak normalny wybuch pocisku działowego. Tam przebywałem do końca października. W końcu października dostałem pozwolenie…
- Co robił pan w okresie od sierpnia do października?
Właśnie był to oddział zrzutowy i przyjmowaliśmy zrzuty. Nie wiem po co, ale nasz dowódca organizował również wypady, nie bojowe, ale zbierał cały pułk, bo była tam siła pułku, w nocy szliśmy przez różne wsie, psy szczekały. On nas zbierał, zbieraliśmy się i później wracaliśmy z powrotem na nasze leże. Tak że prócz przyjmowania zrzutów i przekazywania ich do Warszawy, bo to jeszcze było celem naszego oddziału, były takie patrole trzyosobowe, które przenosiły broń na Mokotów. Dopóki jeszcze Mokotów walczył. Ale właściwie nie były to akcje bojowe, tylko akcje transportowe. Tam przebywałem do połowy października. W połowie października nasz dowódca zaczął się zastanawiać nad tym, że gęstość sił niemieckich (bo to był bezpośredni, przyfrontowy obszar) znacznie wzrasta i trzeba by się zastanowić nad „zimowym leżem”. Ja i Jasio Waren dostaliśmy rozkaz, żeby się przenieść w okolice Tomaszowa, Sulejowa i Piotrkowa, żeby znaleźć obszar, gdzie mógłby oddział przejść i przezimować. Zakładaliśmy, że musi przezimować w jakiejś wsi. Ale niestety, realizując ten rozkaz, żeśmy zwiedzili cały obszar między Sulejowem a Piotrkowem, bo inni dwaj między Sulejowem a Tomaszowem, i nie było tam żadnej wsi, która mogłaby przenocować tylu partyzantów. Właściwie na tym moja działalność się skończyła.
W połowie października dostałem pozwolenie, żeby odnaleźć moją kuzynkę, która mieszkała w Ursusie, więc liczyłem, że nie była objęta działaniami wojennymi. Razem z Jasiem Warenem poszliśmy do Ursusa i proszę sobie wyobrazić, że dwie godziny po moim przyjściu tam przyjechał mój ojciec. A mój ojciec wydostał się z Warszawy i jeździł między Piotrkowem a Ursusem, i handlował papierosami. Bo był w mundurze kolejarza, ale nie miał żadnego przydziału.
Jeszcze nie opowiedziałem drastycznej sprawy. W domu u siebie, na ulicy Emilii Plater, miałem karabin. Karabin ten dostałem od Mietka Szejmana, który z kolei miał jakiegoś znajomego Ślązaka, który do niego przyszedł i powiedział, że chce zdezerterować. Oddał mu swój karabin za to, żeby dostać cywilne ubranie i żeby go przechowali. Zresztą brał udział w Powstaniu również. Ale ten karabin był u mnie. Karabin był schowany na klatce schodowej, mieliśmy taką jak gdyby komórkę, szafę, i tam on był schowany. Mój dom na ulicy Emilii Plater od samego początku był obsadzony przez wojska niemieckie, od razu pierwszego dnia Powstania. A miałem sporo krótkiej broni, pięć sztuk miałem broni krótkiej, amunicję, granaty, i myśmy to jeszcze zdążyli 1 sierpnia rano przewieźć na nasze MP, czyli na Górską 10. Natomiast karabinu nie mogłem przenieść, bo była taka gęstość patroli niemiecki, że dłuższy pakunek by na pewno spowodował ich ciekawość, co to jest, i aresztowanie mnie. Karabin ten z kolei został u mnie w mieszkaniu, bo nie mogłem go wyjąć. Broń, granaty, amunicję, znaczy broń krótką – wszystko pozabierałem. Karabin został. Okazuje się, że już drugiego dnia Powstania Niemcy, robiąc dokładną rewizję, znaleźli ten karabin. I mój ojciec został skazany na rozstrzelanie za posiadanie broni. Wyznaczyli mu do zastrzelenia na podwórku jakiegoś starszego żołnierza. Schodząc na dół, bo mieszkaliśmy na pierwszym piętrze, po schodach kuchennych, ojciec jak doszedł do drzwi od piwnicy, to skoczył od razu pół piętra czy ile tam było, z piętnaście schodów – skoczył na dno piwnicy. A piwnice były ze sobą połączone, bo wszystkie piwnice zostały jeszcze przed Powstaniem, poszczególnych domów piwnice były połączone przez wywalenie ścian działowych. Ojciec wyszedł, będąc w mundurze kolejarza, w „Omedze”. „Omega” to był szpital w Alejach Jerozolimskich. Przeszedł na drugą stronę, po drugiej stronie był dworzec, Dworzec Główny wówczas, zszedł na dół i od jakiegoś kolejarza, który obstukiwał wagony, żeby sprawdzić, czy nie jest pęknięta – młotkiem długim – dostał czapkę. Wsiadł do pociągu, przesiadł się w Pruszkowie do parowozu i razem z tamtym maszynistą, który był, pojechał do Piotrkowa. W Piotrkowie miał siostrę i dzięki temu wyszedł z Powstania, mając wyroki śmierci. A ja, w czasie kiedy jako członek patrolu szliśmy do Chojnowa, w Chyliczkach spotkałem znajomą swoją i ta znajoma mi mówi: „Słuchaj, Zbyszku, mam dla ciebie… Pani Lechowska się nazywała, była matką mojego przyjaciela, którego zresztą aresztowali za Kutscherę i rozstrzelali. Ona mówi: „Słuchaj, Zbyszku, mam dla ciebie niedobre wiadomości, bo w twoim domu mieszka pani Niedźwiedzka, która tu u mnie była i która mówiła, że twojego ojca rozstrzelali na podwórku za to, że miał broń, że miał karabin”. Wiedziałem, że to była prawda. Ale okazuje się, że Pan Bóg był dla mnie łaskaw i ojciec wyszedł cało z tej opresji. A matka była na ulicy Złotej w komendzie Śródmieścia i też przeżyła. Tak że moi rodzice przeżyli. Nie tylko rodzice przeżyli, ale również niespalony był dom, w którym mieszkaliśmy, Emilii Plater 30. Po powrocie w styczniu do Warszawy, już 16 stycznia byłem w Warszawie, wróciłem do własnego domu. Wyziębionego, nie było czym palić, ale na własne śmiecie.
- Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem. Pozostał pan w Ursusie?
Nie, w Ursusie nie pozostałem. Z powrotem wróciłem do oddziału i dostaliśmy polecenie właśnie, o co prosiłem, bo wiedziałem, że rodzice są w Piotrkowie, polecenie sprawdzenia możliwości przeniesienia się na „zimowe leże”, tam. Odpowiedzieliśmy tylko korespondencyjnie, że takich możliwości nie ma. Pozostałem właśnie w Piotrkowie, już od końca października do stycznia byłem z moimi rodzicami u mojej ciotki w Piotrkowie. I razem ze mną był Jasio Waren. Razem żeśmy wrócili – po zajęciu Piotrkowa przez armię radziecką wróciliśmy pieszo do Warszawy. Tak że szesnastego czy siedemnastego byliśmy już w Warszawie.
- Mógłby pan opowiedzieć, jak wyglądało wyzwolenie Piotrkowa przez Armię Czerwoną?
Wyzwolenie Piotrkowa przez Armię Czerwoną odbywało się właściwie bez wystrzału, bo wojsko niemieckie się wycofało, zresztą później się okazało, że ta dywizja, która była w okolicach Piotrkowa, zgrupowała się w lesie między Sulejowem a Piotrkowem. Bo idąc z Piotrkowa do Warszawy, żeśmy natrafili na nich. Nawet była taka sytuacja, że jak przeszliśmy przez kolumnę wojska, która zresztą się przemieszczała w kierunku na północ, to zauważyliśmy ciężarówkę wojskową, rosyjską. Zatrzymaliśmy tę ciężarówkę i powiedzieliśmy: „Nie jedźcie tam, bo tam jest cała dywizja niemiecka”. Oni podjechali jeszcze z pół kilometra i Niemcy ich ostrzeliwali. Oni też odpowiedzieli, ale to było tylko takie dla fasonu, zawrócili i z powrotem pojechali. W nagrodę nas podwieźli do Sulejowa.
- Co działo się z panem po powrocie do Warszawy?
Po powrocie do Warszawy przede wszystkim każdy dbał o to, żeby miał co zjeść i żeby mógł jakoś przeżyć ten okres. Było bardzo trudno z aprowizacją w Warszawie. Mój przyjaciel, Jasio Waren, poszedł do swojego domu na Święcickiego 10, ale ten dom był spalony, na Żoliborzu. Natomiast ja miałem mieszkanie, więc on się przeniósł do mnie. Mieszkał u mnie kilka miesięcy, a potem przeniósł się do Jurka Kohlego, naszego kolegi, z którym razem mieszkaliśmy w Woli Gołkowskiej. Mieszkał u niego na Poznańskiej 12. Po powrocie przede wszystkim zgłosiłem się do naszego dowódcy, powiedziałem że dalej jeszcze jestem w wojsku. Nasz dowódca, pan major Sokołowski, mieszkał wówczas na ulicy Nowogrodzkiej 6. Przypadkowo, przez któregoś ze spotkanych kolegów, dowiedziałem się, jaki ma adres i tam się do niego zameldowaliśmy razem z Jasiem Warenem. Kohlego z nami nie było wtedy. Wtedy nam powiedział dowódca: „Panowie, jesteście awansowani do stopnia podporucznika. Wasz awans jest z dnia 23 września 1944 roku. Na razie się szykujemy do tego, żeby się przygotować do wojny z Rosją”. No i na tym się skończyła wizyta. Potem dowiedziałem się, że jest szkoła Wawelberga, otwiera się. Ona już się otworzyła w marcu 1645 roku, więc jeszcze raz się zameldowaliśmy u niego i prosiliśmy o urlop na studia. Dostaliśmy taki urlop na studia. Na nasze szczęście, dlatego że następnego tygodnia i jego, i naszych wielu kolegów aresztowano. On dostał wyrok śmierci, wyrok wykonano w lutym 1947 roku. A nasi koledzy siedzieli do 1956 roku. To wszystko właśnie opisane w książce: „Zgrupowanie AK imienia Józefa Bema”.
Byłem aresztowany, ale nie w związku z Powstaniem i z moją działalnością w czasie okupacji. Byłem aresztowany przypadkowo, zresztą znów razem z Jasiem Warenem. Byliśmy wtedy wawelberczykami i nas „Bratniak” (organizacja studencka) prosiła, żebyśmy pojechali do Łodzi i kupili materiał na czapki. Myśmy pojechali do Łodzi, byliśmy tam jeden dzień, kupiliśmy ten materiał. Nocowaliśmy u naszego kolegi, Wiesia Górskiego. On pracował w „Bratniaku” Uniwersytetu Łódzkiego i akurat tego dnia zamordowali ruscy żołnierze studentkę, w parku przed Dworcem Głównym. Następnego dnia odbył się pogrzeb tej studentki. Myśmy oczywiście poszli na ten pogrzeb. Pogrzeb się skończył strzelaniną i rozpędzeniem. Myśmy nie skojarzyli z tego, że mieszkamy u jednego z członków zarządu „Bratniaka” i przyszli w nocy, wzięli jego, tego Wiesia, i jeszcze jeden był jakiś student, który wypowiedział się: „Koledzy z Warszawy”. – „A którzy to koledzy z Warszawy?” Wtedy pokazał nas i nas też wzięli. Siedzieliśmy u Moczara. Siedzieliśmy do 23 grudnia. Dwudziestego czwartego grudnia mój ojciec, który pracował wówczas w hotelu sejmowym, poszedł do prokuratora generalnego Sawickiego i mu powiedział, że pojechałem do Łodzi i zniknąłem. Boi się, czy mnie gdzieś tam nie zabili albo nie aresztowali – przecież to była powszechna sprawa. Pan generalny prokurator zadzwonił do UB w Łodzi i dowiedział się, że jesteśmy tam, ja i mój kolega. Wtedy telefonicznie polecił, żeby przewieźć nas do Warszawy, bo jesteśmy związani z jakąś inną aferą, tutaj. Nas żołnierz, w kajdankach, pociągiem przywiózł. Samochodem nas przywieźli na Wileńską, tam gdzie urzędował pan Sawicki, i przyprowadził nas do niego. Kazał iść do sekretarki, żeby ostemplowała mu delegację, mówi: „Jesteście wolni, a tych, jeńców, zostawcie mnie”. Jak ten wyszedł, to on mówi: „Panowie, jesteście wolni. Do widzenia”. Dzięki temu żeśmy wyszli z tego. Drugi raz mnie jeszcze aresztowano, ale to nie ma z tym nic wspólnego. W Bystrzycy Kłodzkiej.
Warszawa, 5 maja 2012 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek