Maria Teresa Gniatczyk
Nazywam się Maria Gniatczyk, urodziłam się 29 marca 1927 roku w Poznaniu. Wtedy moje nazwisko było Łuczak, mieszkałam w Poznaniu z rodzicami i bratem, starszym ode mnie o siedem lat.
- Czy pamięta pani, jak wyglądało życie w Poznaniu?
Przed wojną rodzicom nieźle się powodziło. Ojciec był z zawodu czapnikiem, ale miał sklep i wygrywał przetargi na dostawę dużych ilości czapek dla jakichś przedsiębiorstw. Wobec tego to były duże dostawy. Rodzicom dobrze się powodziło, szczęśliwe dzieciństwo, wybuchła wojna i się skończyło.
- Poznań to takie miasto, gdzie było też sporo Niemców. Czy mieliście jakichś znajomych Niemców, zaprzyjaźnione rodziny?
Nie, nie mieliśmy znajomych Niemców, zaprzyjaźnionych, i przynajmniej wtedy się nawet nie ujawniali, że mają jakieś pochodzenie niemieckie. Potem w pewnym okresie zapisywali się na
Reichslistę czy folkslistę. Ale nas wtedy już w Poznaniu nie było. Dlatego pierwszy mój kontakt z [Niemcami był później] poza nalotami, które były, ale w Poznaniu nie było dużo zniszczeń i nalotów… Zaraz prawie w pierwszych tygodniach po wkroczeniu Niemców Niemcy wzięli zakładników w Poznaniu, to znaczy wzięli ludzi coś znaczących w Poznaniu, [w tym] bardzo dużo profesorów wyższych uczelni. [Wiem, że był również profesor Kasznica. Zabrali również mego ojca]. To było dla nas pierwsze olbrzymie złe przeżycie, dlatego że ojciec siedział dwadzieścia cztery godziny w takiej szkole w Poznaniu. Żywili się za własne pieniądze w pobliskiej restauracji i przysięgali na honor, proszę sobie wyobrazić, że po dwudziestu czterech godzinach wrócą [do takiej szkoły]. Tak że to była rotacja. Dwie grupy w wielu punktach miasta Poznania, nie tylko te, [w której był mój ojciec] Tak że to był mój pierwszy [kontakt z Niemcami]. Jak ojca żegnaliśmy, to nigdy nie wiedzieliśmy, czy następnego dnia wróci. Szczęśliwie wrócił. Precyzja niemiecka zawiodła, bo nas wysiedlili później z Poznania i właśnie jak ojciec był w domu. Wobec tego nic nie mówiliśmy, że jest zakładnikiem, bo byliśmy właściwie zadowoleni, że jest w domu i że wszystkich nas wyrzucają. Wysiedlili nas z Poznania… Z Poznania wysiedlali nocą. Można było zabrać tylko te rzeczy, które się uniosło. [Przeprowadzono] przez taki obóz przejściowy Poznań Główny i stamtąd wywieziono nas, proszę sobie wyobrazić, że jeszcze osobowymi wagonami do Mielca. [Później zmienili środki transportu]
No i tu się zaczęła już ciężka sprawa, dlatego że [w Mielcu] mieszkaliśmy w takiej szkole, kilka rodzin w jednej klasie, bez żadnego sanitariatu, bez możliwości ugotowania jakiegokolwiek posiłku. Stamtąd dopiero potem przyjechaliśmy do Warszawy, dzięki temu, że odnalazł mojego ojca [znajomy], który zdawał czeladniczy egzamin w Poznaniu. (Ojciec był przed wojną w Izbie Rzemieślniczej przewodniczącym czy wiceprzewodniczącym). On nas odnalazł, przyjechał do tego Mielca i powiedział, że nam pomoże się urządzić w Warszawie.
- Czy pani, będąc młodą dziewczynką, dziewczyną właściwie, czy w domu rozmawiało się o tym, że są jakieś napięcia, że ta wojna może wybuchnąć?
Tak, miałam dwanaście lat wtedy. Ale rozmawiało się i moja mama, która była bardzo przezorna, nie tata, tylko mama… To na przykład [schowała] cenne obrazy. Poprosiła kustosza z muzeum, żeby zwinąć i schować w takich kanapach skórzanych. Tapicer tam chował. Tak samo jak srebra, podwójne dna w szafach dziecięcych, w dziecięcym pokoju chowała. No ale potem nas wyrzucili, a to wszystko wywieźli i te meble razem z tymi obrazami. Z tym że myśmy się nie spodziewali, że [okupacja] będzie tak tragiczna w przyszłości. Wyczuwało się tą atmosferę napięcia przed samą wojną, to czuło się i rozmawiało na ten temat. Przygotowywało się zapasy i tak ja mówiłam, chowanie tych cennych rzeczy. No, ale potem zupełnie inaczej się potoczyła droga.
- Czy w mieście było widać na przykład jakieś przygotowania, czy to było takie całkowite zaskoczenie?
To znaczy były, bo na przykład pamiętam taki moment, że ojciec mój gdzieś „gołębiarza” [szukał] podobno… Który nadawał na dachu jakieś sygnały dla samolotów. To gonili po strychach z bronią w ręku, bo wtedy jeszcze miał broń. Nie wiem, czy go złapali, czy nie. Czyli była taka atmosfera, już wtedy była taka atmosfera, że tu są jacyś ludzie, którzy nie są Polakami i są szpiegami.
- Czy oprócz tego momentu, co Niemcy zabrali pani tatę, jeszcze coś może pani pamięta z tego wkroczenia Niemców, z rozpoczęcia wojny?
Nie, to nie było jakieś uroczyste wkroczenie. Myśmy tylko wiedzieli… Ogłoszeniami, które mówili, kto jest gauleiterem, kto jest [nim w Poznaniu]. Aha, pierwsze ogłoszenie, [żeby] oddać radia, nie mówiąc o broni już, ale radia trzeba było oddać.
- Ludzie tak chętnie oddawali te radia czy raczej czekali do ostatniej chwili?
Nie, chowali. A niektórzy nawet, jak już widzieli, że nie schowają i nie mają [takiej] możliwości, to nawet rąbali, niszczyli zupełnie. Ale niektórzy oddawali, rzecz jasna. Za to groziły już wtedy jakieś kary. Wprawdzie na początku tylko finansowe, a potem zaczęły się już innego typu.
Tak.
- Czy na przykład może pani widziała, czy była jakaś grupa osób, która witała tych Niemców?
Nie, w ogóle momentu powitania nie pamiętam, żeby to był jakiś przemarsz wojska, bo byśmy wiedzieli o tym. Nie było, po prostu weszli, wjechali, zajęli pewne budynki i na tym się skończyło.
- Dobrze, to wracamy teraz do momentu, kiedy państwo z Mielca przemieszczają się do Warszawy. Jak wyglądała ta podróż? Gdzie państwo się tutaj ostali?
To już pamiętam dobrze, bardzo dobrze. Myśmy dość długo byli w tym Mielcu, dlatego że według mojej mamy wojna miała się zaraz skończyć. Tam nie można było dostać żadnej pracy. Wobec tego, jak mówiłam, myśmy mieszkali w szkole w jednej klasie kilka rodzin i był tylko taki piecyk koza. Myśmy właściwie mieli możliwość gotowania jednodaniowego posiłku, jednej zupy, bo kilka rodzin [należało] do tego piecyka. Tak samo niesłychanie uciążliwe było mycie się. Żyliśmy właściwie z tego, że mama sprzedawała swoją biżuterię. Ale to był początek wojny i nikt nawet nie chciał tej biżuterii kupować. Tylko był jakiś handel wymienny, że coś kupiła za to. Potem, jak nas odnalazł [ojca znajomy]… On mieszkał przed wojną w Bydgoszczy, bo Bydgoszcz należała do Poznania, jeżeli chodzi o to rzemiosło. A potem, już przed wojną, przeniósł się do Warszawy. Tu miał taką pracownię czapniczą. A ponieważ był antytalentem do szycia tych czapek, to uznał prawdopodobnie, że ojciec mu bardzo pomoże. Ale on pomógł też, bo przygotował nam mieszkanie.
Początkowo mieszkaliśmy w Alejach Jerozolimskich róg Kruczej… Wtedy to było Aleje Jerozolimskie 17. To było duże mieszkanie, bardzo dobry układ. Następny dom zaraz od Kruczej. Bardzo duże było to mieszkanie i w części tego mieszkania on miał już urządzoną pracownię czapek, a dwa pokoje w tym mieszkaniu mieliśmy my do dyspozycji. Praktycznie to był jeden pokój, bo jeden był przejściowy do ubikacji, więc dopiero jak praca się skończyła, wtedy mogliśmy swobodnie z niego korzystać. On rzeczywiście się [nami] opiekował. Początkowo brat mój… Aha, bo jeszcze jak byliśmy w Mielcu, to ponieważ tam była [tylko] jedyna fabryka samolotów, to jednak ojciec i brat się zdecydowali, że pójdą [do pracy], bo choćby kartki żywnościowe i jakiś zarobek, choćby minimalny. Ojciec, który pracował tam bardzo krótko…Następne mieliśmy zdarzenie, że w dniu, kiedy przyszedł do pracy, to wybuchł pożar w tej tapicerni… Ojciec pracował w tapicerni. Wybuchł pożar, ale wtedy jeszcze Niemcy byli na tyle [solidni, że] zatrzymali ojca, ale byli na tyle bezstronni, że stwierdzili, że to było spięcie i go zwolnili. Natomiast mój brat Czesław, o którym właśnie często wspominam i któremu potem pomagałam w czasie wojny, pracował w laboratorium [w Mielcu]. Jak przenosiliśmy się do Warszawy, to Niemcy ojca zwolnili bez żadnych kłopotów, a brata uznali, że jest dla nich przydatny, i nie chcieli zwolnić. Tak że on jeszcze jakiś czas został w Mielcu, potem udało się jednak załatwić, że zwolnili go i przyjechał do nas do Warszawy.
Jak ta droga wyglądała? Pamiętam, że to była droga przez Lublin. Wspaniałe zdarzenie było w czasie tej drogi, które też pamiętam. Bo moja mama dostała takie zaświadczenie w Mielcu, że może przewozić dwadzieścia kilo żywności. W tym przedziale, który był przepełniony, o tym powiedziała. Proszę sobie wyobrazić, że kontrola po drodze była. Wszyscy, którzy przewozili żywność zniknęli, paczki zostały, a my z tą karteczką, że dwadzieścia kilo możemy wozić. Ale Niemcy nie sprawdzali. To znaczy sprawdzili, zobaczyli zaświadczenie, to dla nich jest ważne i poszli. Jak oni poszli, już opuścili wagon, to wszyscy się znaleźli po swoje paczki. Byli niesłychanie szczęśliwi, że ocalili towar, ten który szmuglowali do Warszawy. Pamiętam, że jechaliśmy przez Lublin. Długo ta podróż trwała, w tłoku niesamowitym, ale przyjemna taka była, poza tym incydentem.
Jak przyjechaliśmy do Warszawy, to od razu ten pan nas ulokował w Alejach Jerozolimskich i ojciec podjął pracę. Był majstrem w tej pracowni czapek. Jeszcze nie była wtedy taka wielka, potem się rozwinęła [i zatrudniała dużo pracowników na ulicy Dzielnej]. Mama prowadziła dom. Ja przed wojną miałam skończonych pięć klas szkoły podstawowej. Wobec tego tu rodzice zapisali mnie na pensję pani Kurmanowej (to taka dość znana pensja w Warszawie), gdzie kończyłam te następne dwie klasy, których nie ukończyłam przed wojną.
- Pamięta pani, gdzie mieściła się ta pensja, na jakiej ulicy?
Tak, pamiętam.
Stale się przeprowadzaliśmy, do dziś nie wiem dlaczego. Bo to była pensja bardzo mała, nas w klasie było siedem. Najpierw byliśmy na Brackiej. Potem byliśmy na… Jest ten dom, taki wysoki na rogu Hożej i Mokotowskiej. Potem byliśmy w takim małym pałacyku, dalej na Mokotowskiej. Nie wiem, dlaczego się tak przeprowadzaliśmy. Kilka lat temu zmarła ostatnia przełożona tej pensji. Była na bardzo wysokim poziomie nauka w tej pensji. Byłam nawet na pogrzebie. Liczyłam, że którąś z koleżanek może spotkam, ale nie było nikogo. Byłam jedyną osobą [z tamtych lat].
- Niech nam pani powie, czy po przyjeździe, patrząc się na te realia okupacyjne, które pani widziała w Poznaniu i w Mielcu, Warszawa dużo się różniła na tym tle?
Warszawa się [znacząco] różniła. Przede wszystkim było to duże miasto, już od tego się zaczyna. Po drugie nasza rodzinna sytuacja o tyle się zmieniła, że ojciec miał pracę i mieliśmy mieszkanie. W Mielcu mieliśmy tylko tyle miejsca na taki barłóg, co słoma leżała. Jednym z powodów chyba, mimo że mama twierdziła, że wojna się już kończy, ale jednym z powodów, że zgodzili się na tą propozycję przeniesienia do Warszawy, byłam ja. Bo mnie się tam bardzo podobało. Proszę pamiętać, że miałam dwanaście lat. Jak leżałam na tym barłogu, to nie chciałam wstawać, bardzo mi tam było dobrze. Rodzice byli przerażeni, bo ten przeskok z jakiejś wygody, w miarę szczęśliwego dzieciństwa, do takich prymitywnych warunków. Tak że [warunki różniły] się bardzo, z tym że tutaj ojciec już bardzo pilnował, [abym nie wpadła w depresję]. Więc wsiadaliśmy każdej niedzieli w jakiś tramwaj, zwiedzaliśmy Warszawę i już zupełnie inaczej to przyjmowałam. Już wróciłam do stanu używalności.
- Jeśli chodzi o okupację, o Niemców, czy były jakieś znaczące różnice, czy z pani perspektywy nie było tego widać?
Tu były różnice, bo w Mielcu nie widziało się Niemców. To znaczy na pewno było gestapo i w tej fabryce, gdzie pracował [ojciec i brat. Ale myśmy byli wyizolowani]… […] [W szkole w Warszawie] uczono nas również tych przedmiotów, które były zakazane, których nie wolno było uczyć. Dlaczego ta szkoła się tak przenosiła, to nie wiem. Byłyśmy wtedy bardzo zadowolone, bo to [była pensja dla dziewcząt]. Byłyśmy bardzo zadowolone, bo też pomagałyśmy przenosić [rzeczy należące do szkoły]. […] Proszę sobie wyobrazić, że kaplica, do której chodziliśmy, jeszcze jest na Wilczej, ta sama kaplica. Kiedyś ją znalazłam i tak wydawało mi się, że czas mi się cofnął. Taka z takimi klęcznikami… Zawsze miałyśmy przykazane, że nie wolno szurać tymi klęcznikami, że raz żeśmy szurały…
- Pamięta pani, pod jakim numerem na Wilczej jest ta kaplica?
Jak się idzie od Mokotowskiej, po lewej stronie w kierunku Kruczej, drugi czy trzeci dom. Warto ją zobaczyć. Tam jest zresztą chyba tablica upamiętniająca działalność pani Kurmanowej, której była pensja. A to była taka nasza kaplica, gdzie musiałyśmy w niedzielę wszystkie przychodzić i tam szłyśmy [na mszę świętą] do tej kaplicy.
Potem, jak skończyłam tą szkołę podstawową, to w Warszawie była szkoła dozwolona [tylko] dla Polaków, dwuklasowa szkoła handlowa. Ona [była] w kilku miejscach. Między innymi [ja] chodziłam na ulicę Bagatela. Szkoła była na ostatnim piętrze, piątym czy szóstym piętrze, i to była zupełnie oficjalna szkoła. Ona miała za cel właściwie uczenie sprzedawczyń. Ale bardzo szeroki był program nauczania i rzecz jasna ten, który był niedozwolony. Z tym że codziennie tam przechodziłyśmy koło alei Szucha, gdzie był posterunek gestapo. Znowu tylko dziewczęta [w szkole] były. Proszę sobie wyobrazić, że ani razu [gestapowcom] nie wpadło na myśl, żeby skontrolować nasze teczki. Z tym że nauczyciele mówili, że mamy się kłaniać, jak przechodzimy, bo nie chcieli po prostu prowokować. Więc myśmy ładnie dygały i szłyśmy dalej. Właśnie z tym się łączy ta moja taka konspiracyjna, nieoficjalna działalność, bo brat mój, który był w Armii Krajowej, często gdzieś mnie wysyłał. Przykazując, rzecz jasna, żebym nie brała [powierzonego] pakuneczku do szkoły. Początkowo, rzecz jasna, nie brałam. Potem [gdy] już mieszkaliśmy na Pawiej, wobec tego przez całą Warszawę musiałam przejechać po to zlecenie. No to początkowo rzeczywiście się słuchałam, ale potem już mi było żal tej drogi i zabierałam do szkoły. No ale jakoś udawało się. Niemcy ani razu nie skontrolowali nam teczek, ku naszej radości [nie podejrzewali takich grzecznych dziewcząt].
- Niech pani powie, jeśli chodzi o tą działalność konspiracyjną, czy oprócz brata, rodzice też się jakoś angażowali? Jak to wyglądało? Czy w domu były jakieś spotkania?
Nie, rodzice nie angażowali się. Ojciec wiedział, że brat jest w konspiracji, ja wiedziałam na pewno i mimo że go wielokrotnie prosiłam, żeby mnie wprowadził, on nie chciał. Wyglądałam na mniej lat, niż miałam, więc dla niego to było wygodnie, że pewne zlecenia wykonywałam, nie podpadając zupełnie. No a wydać w razie czego mogłam tylko jego, bo nikogo więcej [nie znałam]… To znaczy znałam jego kolegów i przypuszczałam, że oni są [w konspiracji], ale to tylko przypuszczenie było. Tak że to było dla niego [pewnie wygodne]… Nie wiem, dlaczego… Brat nie żyje od bardzo dawna, a po wojnie myśmy w ogóle nie rozmawiali na ten temat, bo brat wrócił z obozu jenieckiego… Był kilkakrotnie ranny. Pokażę jego relację [z] tych odniesionych ran, przy okazji pisania do żony jego dowódcy, który zginął właśnie na Starówce. Jak on wrócił z tego obozu jenieckiego bardzo poraniony i właściwie pierwsza rzecz, którą mi powiedział, że: „Byłaś na tyle młoda, że mogłaś nie wiedzieć, że byłem w Armii Krajowej. Pamiętaj, nic nie wiedziałaś”. Tak że wiedział, jaki będzie ciąg dalszy. Zmarł w 1949 roku, bo miał odłamki w płucach i te odłamki nie były wyjęte, rzecz jasna [utknęły tam] w czasie Powstania. W związku z tym na gruźlicę zmarł. Miał dwie operacje łamania żeber, jedna się udała, druga nie i dość prędko [zmarł]… Przyjechał [do nas], byłam jeszcze w Poznaniu, wiedział, że umiera i w 1949 roku, mając dwadzieścia dziewięć lat, umarł w Poznaniu.
- Czy pani jeszcze oprócz przenoszenia tych paczek wykonywała dla niego jakieś potem zadania?
Jedno się chyba bardzo przydało. Ponieważ on jak już potem przyjechał do Warszawy, a dość prędko to nastąpiło po naszym przyjeździe, to ten właściciel fabryki czapek, bo już wtedy [była] fabryka czapek i właśnie była na Dzielnej i tam miałam to sprostowanie, [które zleciłam zgłosić do Muzeum], które jest źle wszędzie podane…
Nawet w tym kalendarzu [informującym o poszczególnych dniach Powstania] jest błąd.
Tak. A tutaj jak byłam na sztuce, to tam opowiadali o tym, [co było w sztabie], i dlatego się do tej pani zgłosiłam, że to nie było tak, jestem świadkiem. Tam chodziło o daty i dlaczego wcześniej wybuchły działania. Bo dokładnie to pamiętam. To już dla mnie było przeżycie takie wielkie. Brat został [na Dzilenj] kierownikiem pralni chemicznej, której właścicielem również był ten pan, który nas sprowadził do Warszawy, pomógł nam przyjechać do Warszawy. Oni prali wyłącznie dla [służby kolejowe]
Bahnschutzów , prali kożuchy i odzież w systemie rotacyjnym. To dlatego Powstanie godzinę wcześniej wybuchło u nas, dlatego że oni przyjechali [po odzież wypraną lub niewypraną]…
Jak on uzgadniał z
Bahnschutzem terminy oddania czy odbioru [odzieży], to często mnie zabierał na Dworzec Główny. Wtedy nie chodziłam do szkoły. Dworzec Główny był wtedy na rogu Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich, w innym miejscu. Dawał mi jakieś kredki, rysunki i miałam rysować sobie, a on rzekomo nie miał co ze mną zrobić, więc dlatego ze mną przyszedł i miałam spisywać wszystko co widzę. Obojętnie, czy uważałam to za ważne czy nie, między te moje rysuneczki. Rzecz jasna spisywałam to co na ścianie… I jeszcze mnie pouczał, żeby od czasu do czasu powiedzieć: „Czesław, ja się nudzę. Chodźmy już” – żeby nie podpaść. No i w ten sposób udawało się spisać rozkłady jazdy, które… Potem mój blok rysunkowy brat zabierał i już co dalej się z tym działo, to nie wiem. Ale tam były rozkłady jazdy pociągów i to towarowych głównie. Więc do tego się przydałam na pewno.
- A kiedy zarejestrowała pani, na jakiej to było stacji?
Warszawa Główna.
Tak.
No i dalej to już do Powstania… To znaczy brat w czasie wojny, mimo że nie chciał mnie wprowadzić do organizacji, mimo moich błagań, to uczył mnie wyskakiwania z tramwaju w biegu, żeby jak będzie łapanka… Chodziłam na jakiś kurs sanitariuszy, żebym umiała [pomagać opatrywać rany]… Nawet uczył mnie strzelać. Po wojnie, jak [na studiach] mieliśmy jeszcze przysposobienie wojskowe, to ku zdumieniu moich kolegów na studiach, oni się dziwili, dlaczego tak dobrze strzelam. A ja już miałam to wypróbowane.
- Dokąd państwo jeździli na strzelanie?
W Poznaniu?
Tutaj, w piwnicy [na Dzielnej], bo ta pralnia była w piwnicy, w głębokiej piwnicy, [tam ulokowano sztab]. Dlaczego? Ja tego nie wiem. Ale dlaczego tam był sztab „Bora” Komorowskiego? Trzeba przyznać, że ten właściciel fabryki czapek i pralni chemicznej dbał o pracowników i kazał gotować im tam jednodaniowe zupy. Tam było sporo żywności zgromadzonej, tam było naprawdę sporo żywności. Ponadto ta fabryka, to znaczy to był budynek od Dzielnej z łącznikiem w środku i [ z drugiej strony przejście] od Pawiej, jak gdyby trzy bloki były. Myśmy mieszkanie mieli od Pawiej, tam mieliśmy już samodzielne mieszkanie. A tutaj było mnóstwo fabryk w tym budynku, bo tam była i [fabryka czapek, pralnia] Malaka, tego właściciela [czapek] właśnie, była ślusarnia, była stolarnia. Tak że sporo mniejszych fabryk było też. Z panem Kamlerem, [właścicielem stolarni], miał tam kontakt prawdopodobnie ktoś ze sztabu i zostało tam umieszczone. U nas wybuchło Powstanie… A jeszcze przedtem. Byłam przed Powstaniem umieszczona u kogoś na wakacjach w Radości i w niedzielę brat przyjechał po mnie, że będzie Powstanie, zabrał mnie do Warszawy. Potem przeżyliśmy dwa dni bardzo wielkiego strachu, obydwoje. Bo on wtedy mi się przyznał, że tam nie ma bardzo dużo kożuchów, a Niemcy zaczęli odbierać wyprane i niewyprane, wszystko. Był już taki ewakuacyjny nastrój w Warszawie, tak że oni odbierają wszystko, nawet jak niewyprane. Brat wtedy mówił, że tam nie ma wielu kożuchów. Na moje zapytanie: „Gdzie?” – okazuje się, że w Kampinosie. Zresztą w książce [pod tytułem] „Jeleniowcy” piszą o nim, że bardzo lubiany podchorąży. Mimo że on był starszy strzelec z cenzusem tylko, bo miał maturę przed wojną skończoną. Ale na szczęście [tych ów nie ujawniono]. [Niemcy] przyjechali znowuż po te kożuchy o szesnastej, któryś z Powstańców wyszedł, no i zaczęła się strzelanina.
- Czy oprócz tego, że brat pani poinformował o tym, że będzie Powstanie, wcześniej już wiedziała pani coś na ten temat?
Wiedziałam, bo myśmy już czuli, że będzie, to było odczucie. Na przykład brat mój, mimo że nic nie miał wspólnego z sanitariuszami, nie był lekarzem, nie w tej specjalności, ale mimo to… Ponieważ będą potrzebne [środki], to kazał mi chodzić po aptekach i kupować bandaże. Później, jak wróciłam, te dwa dni, to chodziłam po aptekach i skupowałam bandaże, że mogą się przydać. Atmosfera była taka, że myśmy wiedzieli, że coś się stanie. Nie wiedzieliśmy kiedy, ale wiedzieliśmy, że [się stanie]… A on już wiedział w miarę dokładnie, że przyjechał po mnie: „Wracaj, bo będzie Powstanie”. No i przyjechałam w niedzielę, we wtorek wybuchło Powstanie.
- Pani w momencie wybuchu była w którym miejscu?
Na Pawiej.
W tej fabryce byłam i początkowo też byłam zdezorientowana, co się stało. Potem wyjaśniło się i potem dopiero ulokował się tak już oficjalnie sztab „Bora” Komorowskiego, sporo oficerów. Pamiętam „Bora” Komorowskiego. Z tym że to nie było tak, że oni siedzieli i strażnik pilnował [dostępu]. Myśmy wszyscy się tu kręcili. Pan mnie pytał, jakie funkcje pomocnicze [pełniłam]. No pomocnicze. Miałam przynieść kawę czy herbatę, wtedy były zapasy jeszcze, czy coś zrobić, polecieć, to ja wszystko to wykonywałam i to było wszystko otwarte, no bo już wtedy byli sami swoi. Już nie było kłopotów, że ktoś podsłuchuje czy będzie donosił.
- Jak pani zapamiętała „Bora” Komorowskiego?
Pamiętam „Bora” Komorowskiego. Pamiętam, że jakiś taki smutny był. Jeden z oficerów, ale nie powiem nazwiska, bo nie znałam nazwisk, bardzo się załamał po dwóch dniach. Był tak jak ja kiedyś w Mielcu, to on też był taki zniechęcony. Jeden z oficerów, który przyszedł do naszego mieszkania i oglądał z okna, co się dzieje na Pawiej. Rozmawiał z ojcem i pamiętam, że mój ojciec powiedział: „Panie pułkowniku, przecież to się nie uda”. A on mówi: „Co pan mówi?! Przecież to musi się udać!”. Jeszcze był ten entuzjazm. Bo te pierwsze dni, to wydawało się, że naprawdę się uda, bo chłopcy byli pełni entuzjazmu, my też i mieliśmy nadzieję, że to się uda. Ale szóstego [dnia] już przeszli na Starówkę, przez getto, przez te gruzy getta na Barokową przeszli.
- Niech pani powie, jak pani zapamiętała pierwsze dni Powstania na Woli?
Pierwsze dni to był entuzjazm, olbrzymi entuzjazm, mimo [że było też wielu rannych].
- Czy obserwowała pani na przykład, co się dzieje?
Walki? Nie, tylko tutaj jak przychodzili zmęczeni, to znowuż pomagałam komu mogłam, co kto chciał. Nawet te drobne draśnięcia opatrywałam, mimo że były sanitariuszki, ale oni czasem mieli drobne jakieś [rany]… No i myśmy byli [do pomocy]… Śpiewaliśmy, pamiętam, że graliśmy… Mój brat grał dobrze na harmonijce ustnej, tak że śpiewaliśmy, graliśmy. Tam był taki entuzjazm wielki, bo myśmy wierzyli, że zwyciężymy, w tych pierwszych dniach. Tu zdobyli czołg, tu to i [mundury, żywność].
Widziałam ten czołg, ten co zdobyli.
- Jak to wyglądało? Oni go przyprowadzili?
Przyprowadzili go tam, od strony Pawiej.
- Co się stało z tym czołgiem?
A tego to nie wiem.
Na chodzie był. Potem na przykład pamiętam… Bo pluton przysztabowy, taki osłonowy, w którym był brat, ten [pluton] 1112 [Zgrupowania „Jeleń”], on niezależnie od tego, że nazywał się przysztabowy, osłonowy pluton, to oni normalnie walczyli, wychodzili normalnie na akcje. Pamiętam na przykład, jak zdobyli „Gęsiówkę” i do nas przyszło trochę tych więźniów, których uwolnili. Nie wszyscy, ale niektórzy przyszli. Pamiętam ich błagania, żeby dali im broń. No zapasów broni to oni nie mieli. Wprawdzie jak już Powstanie się zaczęło, mój brat w sypialni pod łóżkiem mojej mamy oderwał deski i wyjął broń. Pamiętam, że mama mówi: „Jezus Maria, ja na arsenale spałam i nic nie wiedziałam o tym”. Kiedy on to zrobił, to też nie wiem. On natychmiast to wyjął i zabrali.
- Rozumiem, że z „Gęsiówki” to przyszli więźniowie pochodzenia żydowskiego?
Głównie Cyganie i Żydzi. Ale błagali o to, żeby im dać broń. Błagali naprawdę, że oni chcą walczyć.
- Czy oni zostali z państwem dalej w Powstaniu, czy gdzieś się rozeszli?
Nie, potem się rozeszli… To znaczy w czasie Powstania byli, bo to w Powstaniu [ich uwolniono].
- Czyli przez cały okres Powstania walczyli razem i pomagali?
Prawdopodobnie poszli na tą Starówkę razem, jak oni wychodzili stąd [wszyscy].
- Czy pani też przeszła na Starówkę?
No nie. Właśnie błagałam, że pójdę z nimi, i cały czas mam wyrzuty sumienia, że może by wtedy brat nie był tak ciężko ranny. Ale kazali mi pilnować rodziców. No i tak upilnowałam, że ich zawiozłam do Auschwitz i potem do innego obozu.
- Czyli rozumiem, że w momencie jak wyszli ci Powstańcy na Starówkę, to pani wróciła do rodziców?
Do rodziców. Myśmy siedzieli wtedy w piwnicy. Tam był bardzo duży ostrzał tymi tak zwanymi krowami. Spadały bomby stale na nasze mieszkanie i Niemcy rzucili ulotki, że mamy wychodzić, bo podpalą te domy. A myśmy widzieli, jak oni podpalali getto, bo myśmy mieszkali właściwie naprzeciw getta. Ulica Pawia i Dzielna były wzdłuż przedzielone murem. Taka była enklawa jak gdyby aryjska do Monopolu, tam był Monopol, a po jednej i drugiej stronie było getto. Myśmy widzieli to płonące getto, jak oni podpalali. Niektórzy ludzie skakali z ostatniego piętra, którzy tam byli, którzy przechowywali się. Mój brat filmował to. Mam nawet tu zdjęcie takie ciekawe według mnie. Ponieważ od Okopowej nie mógł filmować, nie zwracając uwagi na siebie, wobec tego tam mamę i jakiegoś pana ustawił i rzekomo filmował, im zdjęcia robił. W ten sposób sfilmował już puste getto, z tej strony od Okopowej, tam gdzie są teraz cmentarze. Tak że tam spróbował też to sfilmować. No i jest zdjęcie mamy z tym panem w tle.
- Czy może widziała pani powstanie w getcie, czy obserwowaliście to?
To znaczy samego Powstania nie, tylko widzieliśmy potem… Miotaczami ognia jeden dom za drugim podpalali. Potem jak już spalili wszystko, to potem przywozili tych jeńców, więźniów z „Gęsiówki” i oni porządkowali cegły, wybierali cegły. Nie wiadomo po co. Jakaś syzyfowa [praca]… No ale taka jak w obozach koncentracyjnych była praca. Tak że to jeszcze przed Powstaniem rzecz jasna. Myśmy właśnie tą zagładę [getta] widzieli. Z tym że z tej części nie było jakichś walk, żadnych… Żydów… Nie było. Tylko podpalili, to było straszne, strasznie wyglądało. Straż pożarna przyjechała i oblewała nasze domy wodą, bo bali się, że ogień przejdzie. To było morze płomieni… Jak wychodziliśmy już potem w Powstaniu, na początku sierpnia, też Warszawa się paliła. Ale nie paliło się tak jak to getto, bo to było olbrzymie morze, wielkie morze płomieni, na dużym obszarze. Tak że tyle że żeśmy byli świadkami tego zniszczenia getta.
- Może jeszcze coś pani zapamiętała, jeżeli chodzi o „Bora” Komorowskiego, oprócz tego, że był smutny? Może jakieś anegdoty czy…
Nie, żadnych takich opowiadań. Tam była jedna z pań, która… W czasie wojny zginął jej syn, któryś z tych oficerów Armii Krajowej. Pamiętam taki szczegół. Miała fotografię tego syna i zawsze jakieś kwiatki tam jeszcze stawialiśmy. No i jak oni się wycofywali, to rzecz jasna ona zabrała tą fotografię. Tak ją prosiłam, że on nas ochroni, jak zostanie, no ale ona zabrała, bo wiedziałam, że to będzie… Nie sądziłam, że aż tak tragicznie będzie. A [Niemcy] jednak jak rzucili te ulotki, to zaczęli podpalać te domy, idąc od Okopowej. No i nie było wyjścia, trzeba było wyjść, bo byśmy spłonęli żywcem.
- Państwo sami wyszli, czy zostaliście wyprowadzeni?
Wszyscy wyszli, wszyscy musieliśmy wyjść.
Wyszliśmy, to znaczy pędzili nas pieszo do Dworca Zachodniego. To było 9 sierpnia, bardzo wcześnie. Dziewiątego czy ósmego sierpnia. Tutaj przez te ulice, przez ten kościół, który jest przy ulicy Wolskiej. W tym kościele rozdzielili kobiety, dzieci i mężczyzn. Mężczyzn wzięli do tego kościoła. Myśleliśmy, że rozstrzelają ich, ale wrócili. Z tym że ojciec jak wrócił, to był trupioblady, mimo że nie był tchórzem. Nie wiem, co tam widział, nie opowiadał nigdy. Jeszcze pociągiem EKD dojechaliśmy do Pruszkowa i w Pruszkowie byliśmy godzinę. Po godzinie wpakowano nas do drugiego pociągu towarowego i jechaliśmy w nieznane. [Gdy mijaliśmy Częstochowę, wiedzieliśmy, że wiozą nas do Auschwitz].
Dziewiątego już byłam w Auschwitz z rodzicami. Dwa dni tam nas trzymali najpierw w takiej hali, wszystkich razem, jeszcze w swoich rzeczach. A potem zabrali najpierw mężczyzn, dali im numery. Potem kobiety i też dostałyśmy numery. Mnie ogolili głowę do zera, zabrali wszystkie rzeczy do depozytu. Proszę sobie wyobrazić, że ten depozyt, to znaczy depozyt… I ciuchy, i dokumenty, i biżuterię. Mama moja, która nie chciała zasilić kasy niemieckiej, to całą biżuterię wrzuciła do kanału, który tam był. Ale posądzam, że Niemcy więcej mieli takich przypadków i prawdopodobnie gdzieś tam jakaś siatka była. Ale w każdym razie biżuterii mama nie oddała. Ale proszę sobie wyobrazić, że dokumenty za nami do Bergen-Belsen poszły, do tego drugiego obozu. I po wojnie odzyskałam te dokumenty. To nieprawdopodobne. Tam na przykład jest świadectwo tej szkoły dwuklasowej, którą skończyłam tutaj w Warszawie, więc miałam oficjalne świadectwo i jakieś inne dokumenty i fotografie, które mama do depozytu włożyła. Z tym że nie mogę sobie przypomnieć (ponieważ jak wyzwolili nas Anglicy, to chorowałam na tyfus) momentu, kto mi przyniósł tę kopertę. Próbowałam z koleżankami ustalić i okazuje się, że niektóre chodziły tam i zbierały te dokumenty z naszego transportu, które znały i któraś tam przyniosła.
- Wróćmy jeszcze do momentu Auschwitz. Potem, jak panie zostały już ulokowane gdzieś w barakach, jak wyglądało to życie obozowe? Może coś pani pamięta?
O to to pamiętam. To śni mi się jeszcze nadal nocami. To było coś strasznego. To znaczy nie mówię o głodzie, bo porcje żywnościowe to były [głodowe]. Rano dostawałyśmy w misce taką herbatę rzekomo, takie ziółka, nic więcej. Potem był litr brukwi i potem, wieczorem kawałek chleba, mała kosteczka margaryny i jakaś marmolada albo plasterek kiełbasy nawet. To był 1944 rok, sierpień. Pomijam głód. Nie wiadomo było, co zrobić z tym, czy zjeść od razu, czy przechować do śniadania. Ale straszliwie było dla mnie, szczególnie jako młodej dziewczyny, jak widziałam dalej ten Beskid. Moje marzenie było: „Czy ja jeszcze kiedyś będę chodziła po górach? Czy ja jeszcze pojadę pociągiem – tam przejeżdżał pociąg – wolna?”. Ograniczenie tej… Myśmy pracowali tylko na terenie obozu, dlatego że byłyśmy na tak zwanej kwarantannie. Później wielogodzinne apele – to była udręka. Przy tym tam jest klimat dość ostry. Na przykład mamie włosów nie ścięli, a mnie ścięli te włosy do gołej skóry. W związku z tym, nie mając żadnej chusteczki, rano było mi zimno. Potem paliło słońce, a czasem stało się kilka godzin. Dużo osób traciło [zmysły], nie wytrzymywało nerwowo i próbowało się rzucić na druty, mimo że to nie było takie łatwe. Dlatego że przed drutami, które były naelektryzowane, był rów, co chwilę
post i on jeżeli ktoś przekroczył jakąś granicę, którą oni wyznaczyli, z zamiarem rzucenia się na te druty, to strzelał. Bo jak rzucił się ktoś na druty, to przepływ prądu był zahamowany. Tragiczna była łaźnia, w której puszczano raz gorącą, raz zimną wodę, bez mydła rzecz jasna. Rzeczy zabierano do odwszenia i dostawaliśmy tak rzucane rzeczy. To znaczy suknie i majtki, nic więcej. Dostałyśmy tak rzucone, jak wypadło, mokre.
- Jak ta łaźnia wyglądała w środku? No bo łaźnia to tak dumnie brzmi. Podejrzewam, że to nie było aż tak dobrze?
Prysznice, tylko prysznice i okna jak zwykle powybijane, bo przeciąg był wspaniały, a nasza odporność, o dziwo, duża. Potem sformowali taki, nie wiem, na jakich zasadach, transport tysiąc kobiet i dziewcząt z Warszawy. Wszyscy byliśmy z Warszawy i dwa dni jechaliśmy do tego Bergen-Belsen.
- Czy państwo próbowali, czy był jakiś handel wymienny, jakaś organizacja tej żywności w Auschwitz?
Był, z mamą nie jadłyśmy tego chleba i kupiłyśmy chustkę dla mnie, żeby mnie ochronić przed tym palącym słońcem. Ale przy pierwszej kąpieli, znów mi zginęła i trzeba by było znów dwa dni nie jeść chleba i kupić chustkę. Było bo były koleżanki więźniarki, które pracowały przy transportach przychodzących, w [niezrozumiałe] i innych, gdzie miały możliwości ukradzenia czegoś, no i one przynosiły. Pajdka chleba to była cena.
- Ale największa wartością były…
Był ten kawałek chleba. Jeszcze jak dalece starali się nas upokarzać. Teraz dopiero, dwa czy trzy lata temu, przypomniałam sobie, że przecież myśmy nie mieli łyżek, żeby zjeść tą zupę, tą brukiew, tą wodę z brukwią, gdzieniegdzie ziemniaki. Nawet zapytałam koleżanek, z którymi teraz się spotykamy stale. Pytam: „Słuchaj, przecież myśmy łyżek nie miały. Jak myśmy jadły tą zupę?”. Zaczęłyśmy sobie przypominać, że myśmy palcami wybierały brukiew, ziemniaki i dopiero resztę chłeptałyśmy. Dopiero potem organizowałyśmy gdzieś, to znaczy ukradłyśmy gdzieś jakieś łyżki. Organizacja… Nie mówiło się: „Ja kradnę, [tylko] organizuję”. No i tą łyżkę to się pilnowało jak oka w głowie, żeby przypadkiem znów nie jeść jak świnia. Tak że nawet tych łyżek… Bo miski też nie mieliśmy swojej w Oświęcimiu, w Auschwitz, tylko zawsze było wydawane. Przyjechał taki kocioł z tą zupą i nalewali.
- Może pani pamięta, czy byli jacyś kapo szczególnie okrutni albo szczególnie przyjaźni?
Byli, na przykład w naszym bloku myśmy miały, to znaczy myśmy kilkakrotnie zmieniali blok. Ponieważ to odwszenie i ta łaźnia to były dość często, w związku z tym jeżeli więźniarki coś zorganizowały, to chowały w tym bloku, jak szłyśmy do łaźni. No to zawsze potem szłyśmy do innego bloku, już do tego samego nawet nie wracałyśmy, więc nie można było odzyskać nawet tego, co mieliśmy. Tam każda rzecz była szykaną. Tam były trzypiętrowe koje. Jak się miało miejsce na dole, to latały szczury. Jak w środku, to się dusiło. Jak na górze i deszcz padał, to kapało. Jak była na przykład „blokszpera” ogłaszana, bo przyszedł jakiś transport, to wtedy ogłaszali „blokszperę” i myśmy musieli wejść do baraków i nie wolno było usiąść na koję, tylko trzeba było stać obok tych koi. Więc każda czynność, która była, stanowiła jakąś szykanę. Nie mówiąc o tym, że ubikację to trudno nazwać ubikacją, bo to był drąg, taki pal nad dołami i też trzeba było chodzić w określonym czasie. A w nocy tylko kibel postawiony przed barakiem.
- Czy zdarzyło się na przykład, że ktoś stracił przytomność i wpadł do tego…
Tak. Nie byłam świadkiem, ale wiem, że takie były.
- Co się wtedy stało z taką osobą?
Tonęły.
- Czyli nikt nie udzielał im pomocy?
Nie. Byłam świadkiem tragicznego wydarzenia, które do dziś dnia pamiętam. Jedna z moich koleżanek widziała to samo z innej strony. Kiedyś Niemcy zabrali mnie, żebym spisywała na rampie transporty przychodzące. Imiona, nazwiska, daty urodzenia i tak dalej, na maszynie. A kto umiał pisać na maszynie? No i się zgłosiłam. Skończyłoby się to dla mnie też niedługo tragicznie, ale nie o tym. Dlaczego dla mnie tragicznie? Bo pierwszy raz zdobyłam dwa papiery przebitkowe i zużyłam naprawdę nie do konspiracyjnych celów, tylko w pewnym celu, a nie wiedziałam, że Niemcy mają policzone papiery. Boże, jak oni wrzeszczeli, żeby im oddać te papiery. Pogniecione, zniszczone, ale oddać. No i pamiętam jak tak stałam, myślę sobie: „No, jeszcze trochę. Jak zastosują zbiorową odpowiedzialność – bo często stosowali zbiorową – no to już wtedy się zgłoszę”. Ale miałam szczęście i skończyło się na wrzasku. To dwa razy mi się udało. Potem w Bergen-Belsen też mi się udało. Tak że czasem się uda.
A tam byłam świadkiem tragicznego zdarzenia. Przyjechał transport prawdopodobnie Żydów, nie ten, który myśmy spisywali, bo robili selekcję na rampie. Selekcja polegała na tym, że starszych i dzieci od razu dawali do gazu. A jeżeli mieli zapotrzebowanie na siłę roboczą, to tych pozostałych na teren obozu i dalej ich los był taki jak nasz los, tylko inne oznakowanie. Proszę sobie wyobrazić, że jakiś czteroletni, sześcioletni… Kobieta trzymała tego chłopca i nie chciała oddać. Ona wyła, nie krzyczała, a wyła. Podszedł esesman do niej, wyrwał i rozwalił o mur tego chłopca. Nawet nie miał tyle sumienia, żeby ją też skierować do gazu razem z tym dzieckiem. Tak że nawet to się nie odezwało w nim. Tak że to naprawdę było…
Ciężka była podróż do Bergen-Belsen. My Auschwitz znaliśmy i jak ten nasz pociąg z Pruszkowa jechał i ominął Częstochowę, to wiedzieliśmy, że jedziemy do Auschwitz, to już nie mieliśmy złudzeń. Tam rzecz jasna dopiero w nocy na rampę podjechał ten nasz pociąg. Już opowiadałam, dwa dni jeszcze byliśmy [wspólnie w hali]. Prawdopodobnie czekali… Ponieważ to był pierwszy transport cywilnej ludności, więc prawdopodobnie czekali na jakąś wiadomość z Berlina, co oni mają z nami zrobić. No, ale potem już normalnie nadali i mam numer 85942. Tak że mam już numer. No a potem dwa dni też jechaliśmy do tego Bergen-Belsen. Tysiąc kobiet nas jechało. Z tego tysiąca (pokażę zdjęcia), sto zabrano do jakiejś fabryki i dopiero przed końcem wojny, przed uwolnieniem, z powrotem… One prawie wszystkie przeżyły. A w sumie przeżyło nas 254, tylko od września do 15 kwietnia. Czyli jak wyglądał ten drugi obóz, ten Bergen-Belsen? Jak Anglicy oswobodzili obóz, to weszli i wyszli, bo to były stosy ciał leżących. Pokażę zaraz zdjęcie. Stosy leżących ciał i wśród nich gdzieniegdzie żywi ludzie. […]
- Wiem, że to nie będzie łatwe, ale może pani spróbuje tutaj przybliżyć, jak to wyglądało.
Już teraz mogę powiedzieć, bo już tyle lat minęło. Do grudnia 1944 roku było jak w każdym obozie koncentracyjnym. To znaczy apele [głód]… Tu jeszcze informacja, że w pewnej części obozu byli Powstańcy, wyżsi oficerowie Powstania. Potem przewieźli ich do obozów jenieckich. Mimo że to była duża odległość od tej części, gdzie myśmy byli, a po terenie obozu nie można było chodzić swobodnie, tylko każdy w tych swoich określonych [granicach], to rzecz jasna, mnie się wydawało, że tam mojego brata rozpoznaję. Wmawiałam mamie, że go widzę. Rzecz jasna nie było jego tam. On był w zupełnie innym obozie. Tam [byli] ci oficerowie Armii Krajowej, wyżsi oficerowie Armii Krajowej, byli do grudnia i potem ich przewieźli do obozu jenieckiego.
Tam drugie moje zdarzenie, kiedy komando karne mi groziło. Tam była łaźnia, też chodziliśmy do łaźni, do grudnia zaznaczam. W miarę w dość dobrych warunkach, to znaczy nie było tego, że okna powybijane, tylko mydła nie było, ale powiedzmy, można się było jakoś umyć. Postanowiłam na płocie napisać, że jest nas tysiąc kobiet z Warszawy. Wyryłam, że tysiąc kobiet z Warszawy, z Ochoty i Woli, bo byłyśmy właśnie z tych dwóch dzielnic. Znowuż nie przypuszczałam, że Niemcy płot obejrzą. Znowu była awantura. Nas zebrali: „Kto to napisał?”. Znowuż czekam, zbiorowa odpowiedzialność, czy rozejdzie się. Rozeszło się. Nawet w historycznych jakichś zeszytach potem znalazłam ten opis, bo wrzasku było co niemiara.
Ale od grudnia zaczęły przychodzić [nowe transporty]… Zmienili przede wszystkim komendanta. Przyjechał komendant z Auschwitz i zaczęły masowo przychodzić transporty z różnych innych obozów koncentracyjnych. Ponieważ [ich] ewakuowali [w obawie] przed Rosjanami, więc ten [nasz] obóz stosunkowo obszarowo niewielki, nie będący wyposażony w taką ilość baraków… Początkowo w tym obozie byli jeńcy rosyjscy, którzy w ogóle nie mieli baraków, spali na gołej ziemi i oni właściwie prawie wszyscy wyginęli. Tam jest bardzo duży cmentarz żołnierzy rosyjskich. Potem przywieźli do tego obozu Żydów, którzy mieli być wykupieni przy wymianie za Niemców aresztowanych w krajach amerykańskich albo za pieniądze. Na przykład do dziś nie rozumiem, że jeżeli była taka możliwość, że wykupiono tylko… Nie wszystkich wykupiono, ale były transporty, które szły rzekomo w kierunku Izraela. Ale były również transporty, jak tu było za dużo, do Auschwitz i znowuż do gazu. No i potem byliśmy właściwie pierwszym takim transportem więźniów politycznych. Potem była makabra, bo zaczęły przychodzić masowe transporty z różnych obozów i nie było jak pomieścić. Myśmy spali na takiej koi jednoosobowej w cztery osoby, stale z podkurczonymi nogami. Żywność, ten kawałek chleba coraz to się zmniejszał. Pamiętam, że tak wcześniej jakoś była Wielkanoc, wtedy to już dawano nam tylko jedną brukiew surową na dwa dni, więc olbrzymi głód. Ale gorzej, bo i wybuchł tyfus, bo myśmy długo walczyli o to, żeby zachować czystość, żeby nie dopuścić do wszawicy. Ale potem już się nie dało, nie dało rady. Tak że tyfus się rozprzestrzeniał straszliwie. Czerwonka i biegunka.
No i jak Anglicy weszli, to nie weszła z nimi ekipa sanitarna. Ci żołnierze, którzy weszli, zrezygnowali, rzecz jasna, ze swojej porcji i kazali natychmiast dać tym głodnym ludziom. Kto nie miał tyle siły woli, że nie jadł tego, to umierał tak z tą miską. Jak miał tą miskę, to umierał. Pamiętam mamę wtedy, która stała na takim [podwyższeniu]. Mama nie chorowała na tyfus, zmarła dopiero po uwolnieniu. Pamiętam mamę, która krzyczała, wrzeszczała: „Nie jedzcie! Nie jedzcie! Nie jedzcie!”. A ci z dobrego serca dali tą swoją porcję. Przecież tego nie wolno… Myśmy potem dostali jakąś paczkę na dwie osoby, to pamiętam, że moja matka siedziała na tej paczce, żebym tylko nie wzięła czegoś, bo wiedziała, że to jest koniec. Bo na ten wygłodzony przecież żołądek… Bo myśmy właściwie byli szkieletami ludzkimi. Tak że ta końcówka była tragiczna.
Obóz podobno, ale to podobno, miał być wysadzony w powietrze. No ale jakoś Anglicy doszli do porozumienia. Początkowo powiedzieli, że będą [gestapowców] traktować jak jeńców wojennych, ale potem jak zobaczyli, jak wygląda ten obóz, to nie traktowali ich jak jeńców wojennych. Zatrudnili ich do zbierania ciał po całym obozie. Oni na takich samochodach (to już pamiętam, bo odzyskałam przytomność) do masowych grobów wrzucali te ciała. Ale potem, ponieważ to już był kwiecień, nie dało rady, ten zapach rozprzestrzeniał się na całą okolicę, kilka kilometrów i przyjechały spychacze i spychaczem (o co myśmy mieli olbrzymią pretensję do Anglików) te ciała zebrali. Jest taki film angielski, gdzie żołnierz angielski ma maskę, płacze i jedzie na tym spychaczu. Czyli on też tak ciężko przeżywał. Tak się zakończyło, [uwolniono nas 15 kwietnia 1945 roku]. Potem nas Anglicy umieścili… W pobliżu były koszary niemieckie, tam nas odwszyli i potem tam umieścili, zrobili szpital. No i tam jeszcze sporo osób zmarło też. Mama moja zmarła 31 grudnia 1945 roku w Niemczech w obozie koło Lüneburga, do którego Anglicy przywieźli nas. To nie był zamknięty obóz. Taka wieś, z której wysiedlili Niemców wszystkich i nas tam umieścili, żebyśmy jakoś doszli do stanu używalności. To tyle o tym obozie. Są zdjęcia, to jest tragiczne. Tam było tragicznie. Inaczej było w Auschwitz. Jak myśmy przyjechali, to ten obóz już dość długo był i on był w miarę uporządkowany. Później tragiczne tam było to gazowanie ludzi. A tutaj to samoistnie ludzie umierali. Bo tutaj nawet o tym, żeby ciała spalić, nie było mowy, bo nie było takiego przerobu. Wiem, po wojnie się dowiedziałam, że również w miasteczku Bergen była też komora do spalania ciał. Wykorzystywali, ale to inny przerób musiałby być. To była olbrzymia ilość tych ludzi, którzy tam zginęli tuż przed wyzwoleniem.
- Czy pani wie, co się stało z tymi esesmanami?
Był potem proces w Lüneburgu. Właśnie Bardowick był obok tego Lüneburga. W Lüneburgu moja mama już była w szpitalu, jak zachorowała. Tam był proces i niektórych skazali, bo wtedy jeszcze Anglicy skazali na śmierć albo na wieloletnie więzienie.
- Jakie były pani dalsze losy tutaj? Bo po wyzwoleniu, w momencie kiedy państwo mieszkali w tym miasteczku, co się działo dalej? Jak długo państwo tam mieszkali? Co potem?
Tam mieszkaliśmy… Przywieźli nas w maju, dość wcześnie, bo długo byliśmy w stanie rekonwalescencji takiej, że trudno sobie wyobrazić. Bo na przykład ja po tym tyfusie przez dłuższy czas chodziłam tak jak dziecko na czworakach. Dopiero jak szczęśliwie było drzewo czy ktoś, to podciągnęłam się, ale upadałam za chwilę, tak i tak. Takich jak ja było mnóstwo. […].
- Czyli generalnie organizm był tak wycieńczony, że nie można było ustać na nogach…
Nie można było ustać na nogach. Jak już wróciłam do Polski, to dużo lat się przewracałam, nie wiadomo dlaczego. Po prostu się przewracałam, czyli jeszcze jakieś działania były, bo mi wtedy badano, czy nie mam błędnika [uszkodzonego] czy coś. Ale nie, niby wszystko w porządku, a ja na prostej drodze leżałam. Ale później, jak tam mama moja zachorowała i zmarła… […]. Myśmy rzecz jasna ustalili sobie u ciotki punkt kontaktowy, bo wiedzieliśmy, że rozproszymy się i wszyscy pisaliśmy listy do ciotki w Poznaniu. Moje listy dochodziły, a ja nie miałam żadnych wiadomości, czy brat i ojciec (dwóch braci miałam) żyją. Dopiero dwa tygodnie przed śmiercią matki dostałam wiadomość i to tak ciekawą wiadomość na jakiejś kartce. Zadzwoniono z Londynu do oficera łącznikowego w tym Bardowicku, że brat mój i ojciec żyją, mam wracać do Polski. Tam był nastrój taki, że co chwilę nas pytali czy wracamy, czy emigrujemy. Więc tak myśmy dwa tygodnie raz wracały, za dwa tygodnie zostajemy. Ci Anglicy rzeczywiście mieli z nami [kłopoty], bo to w zależności jaka fala była. Straszyli nas tutaj bardzo też, że będziemy aresztowani, tak jak Rosjanie… Później dowiedzieliśmy się, ale to później się dowiedzieliśmy. Tak że pamiętam, że jak już dojechałam, to całym szyfrem pisałam do koleżanek. Wróciłam do Poznania.
- Skąd się wzięła jednak ta decyzja powrotu do Polski? No bo skoro już docierały takie wiadomości, że jednak mogą być jakieś konsekwencje tego, szykany…
Dwojaka przyczyna chyba. Jednak chęć spotkania się z rodziną, że ktoś ocalał i żyje. A po drugie, nie przypuszczałam, że osiemnastolatka, bo wtedy miałam już osiemnaście lat, że osiemnastoletnia dziewczyna może tak tęsknić za krajem. Może nie każdy to odczuwał, ale widziałam każdą ulicę, każdy sklep, mimo że w tym Bardowicku była wolna przestrzeń, tam są piękne wrzosowiska. Pamiętam urzeczona tym, że mogę lecieć i że nie ma drutów, to biegałam, aż upadałam. Jak już jako tako byłam zdrowa. Biegałam po tych wrzosowiskach, aż upadałam, bo ta radość wielka, że nie ma drutów, jestem wolna. A tu była tęsknota za krajem. Myśmy tak i wierzyli i nie wierzyli, że coś takiego jest, jak tu jest, bo te wiadomości nie były dokładne. Zależy od tego, kto przyjechał do tego obozu i co opowiadał, to myśmy tak się zmieniały w nastroju. Ale tęsknota za krajem to naprawdę się mówi, że jest, przynajmniej u wielu osób. Nie mówię, że u wszystkich, bo u niektórych na pewno nie. A tak jak mówiłam, widziałam każdą ulicę, każdy sklep w Alejach Jerozolimskich, tą kwiaciarnię, w której tata kupował kwiatki. Tam była kwiaciarnia dość długo na narożniku, dalej była po wojnie.
- Jak pani wróciła do kraju, to przyjechała pani do Warszawy czy do Poznania?
Nie, do Poznania przyjechałam. W Poznaniu tata już dostał w naszym mieszkaniu przedwojennym i w naszym domu, stanowiącym naszą własność, już miał jeden pokój i potem dostaliśmy jeszcze drugi pokój. Więc byliśmy z ojcem i zabrałam się do nauki, bo mój ojciec twierdził, że majątki się zyskuje i traci, a wiedzę się ma. Wobec tego zabrałam się sporo do nauki. Najpierw maturę zdałam, bo przecież dokumentu żadnego nie miałam. Potem poszłam na dwa kierunki i pracowałam jeszcze. Poszłam na socjologię, bo brat mój uważał, że powinnam jakiś humanistyczny kierunek przyjąć. A ojciec, który był realistą… Akademia Handlowa była w Poznaniu, a Akademia Handlowa dawała przed wojną uprawnienia do prowadzenia każdego interesu. Ojciec myślał, że w przyszłości będę prowadziła jakiś interes, będę miała uprawnienia, więc mnie namówił na Akademię. Akademia była niestety płatna jeszcze wtedy. Pamiętam nawet, ile kosztowała.
Trzy tysiące kwartalnie, dwieście złotych egzamin zwykły, czterysta poprawkowy, osiemset komisyjny. Nauczyciele byli jeszcze sprzed wojny. Potem byłam ostatnim rocznikiem, właściwie pierwszym rocznikiem, któremu nie pozwolono pisać pracy magisterskiej, tylko byliśmy dyplomowanymi absolwentami Akademii Handlowej, bo tylko mogli pisać pracę magisterską ci, którzy pracują naukowo. Później, jak już wyszłam za mąż i przeniosłam się do Warszawy, to na szczęście w pięćdziesiątych latach SGPiS zorganizował dla roczników przedwojennych, którzy nie zdali egzaminu magisterskiego przed wojną, bo wojna wybuchła i tych naszych roczników, których pozbawiono tej możliwości… Eksternistycznie zdawaliśmy na SGPiS i mam skończony SGPiS już normalnie. A socjologię, ponieważ jednak nie dawałam rady, więc po roku wzięłam urlop dziekański. Ale jak już tu opanowałam Akademię Handlową i chciałam wrócić, to socjologia już została zlikwidowana jako zbędna nauka, nie była potrzebna. Na niej w ogóle było bardzo mało. Pamiętam, taki profesor Szczurkiewicz prowadził bardzo ciekawe zajęcia. Jeszcze pamiętam, jaki miałam referat: „Wieś małopolska a emigracja amerykańska”. Niektóre zajęcia mieliśmy nawet wszystkie roczniki razem, bo tak mało było studentów na tej socjologii, bo to była wtedy niemodna nauka i właściwie, szczerze mówiąc, do niczego się nie przydawała.
- Mam jeszcze takie pytanie na koniec. Czy mówiła pani albo w jakiś sposób w aktach ujawniała to, że brała przez jakiś czas udział w Powstaniu Warszawskim?
Nie.
- Czyli rozumiem, że nie miała pani żadnych z tego powodu konsekwencji czy szykan?
Nie miałam, bo byłam w obozie koncentracyjnym. Od razu powstał Polski Związek Byłych Więźniów Politycznych Hitlerowskich Więzień i Obozów Koncentracyjnych, ale Cyrankiewicz go w 1949 zlikwidował i część przeszła do ZBoWiD-u, ale to tylko kto chciał. A wiele z nas nie szło, bo tam było… Po prostu nie chcieliśmy, bo wtedy mogły być bardziej szczegółowe deklaracje. Tak że do ZBoWiD-u myśmy już nie weszli. Dopiero potem, po latach, jak już na nowo można było, to weszliśmy do ZBOWiD-u, a teraz mamy znów Polski Związek Byłych Więźniów.
- Czyli w którym roku to się stało, bo pani mówi po latach, czy to już było po tej przemianie w 1989 roku, czy troszkę wcześniej?
Nie, wcześniej. Gdzieś w latach sześćdziesiątych. Najpierw pozwolono nam zorganizować taki Klub Byłych Więźniów. On nie miał żadnych uprawnień, ale już można było oficjalnie działać i potem jak zaczęli przyznawać renty inwalidów wojennych, za pieniądze, które Niemcy wypłacili Jaroszewiczowi i one się gdzieś rozmyły, a nam za to dano renty inwalidy wojennego, to wtedy musieliśmy się zapisać do ZBoWiD-u, bo inaczej byśmy tej renty nie dostali. Tak że to już był taki przymus ekonomiczny. A nowy związek powstał… Dopiero teraz reaktywowany został, ale już nie dostaliśmy tego majątku. Bo ten związek po wojnie miał około siedmiuset tysięcy byłych więźniów polskich, którzy wrócili do Polski. Były sanatoria, były sklepy i nastawiony był na dużą pomoc zdrowotną, bo to było najwięcej potrzebne. Ale zabrano te sanatoria i już nie odzyskaliśmy nigdy. Zresztą teraz byśmy nie umieli już ich prowadzić, za starzy jesteśmy.
Warszawa, 29 marca 2012 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła