Wanda Piotrowska „Teresa”
Nazywam się Wanda Piotrowska, urodzona w roku 1927 w Warszawie.
- Jak pani pamięta wybuch wojny?
Mieszkałam w domu ze swoją matką (bo ojciec z nami nigdy nie mieszkał), u jej siostry, która miała syna, który był w konspiracji. Z nim się wiąże bardzo wiele mojego życia. W roku 1939, kiedy wybuchła wojna, skończyłam szóstą klasę szkoły powszechnej i zdałam do gimnazjum Hoffmanowej, jeszcze nim wybuchła wojna. Oczywiście wszystko to upadło i potem przez pierwsze trzy lata okupacji tułałam się po jakichś szkołach. Najpierw do siódmej klasy chodziłam, potem dwa lata do handlowej. To, na co pozwalali Niemcy.
W roku 1942 moja matka zmarła. Wtedy właśnie, w maju 1942, jej siostra, moja ciocia, trafiła na kogoś, kto znał księdza, który uczył u Hoffmanowej w czasie okupacji. To była szkoła oczywiście tajna, ale pod przykrywką jakiejś gospodarczej, modniarskiej. Zaczęłam chodzić przez ostatnie dwa lata okupacji do Hoffmanowej, która mieściła się wówczas na Moniuszki 8, naprzeciw Filharmonii. Najpierw, jak to w nowej szkole, nie wiedziałam, co się działo, ale po roku zorientowałam się, że dziewczyny są w harcerstwie. Ja też weszłam wtedy do drużyny. To była drużyna, która miała bardzo dobre warunki. Na ulicy Pańskiej (chyba 53, to było w pobliżu skrzyżowania z Twardą) był internat dla sierot wojennych prowadzony przez pogotowie harcerek, tak że wszystko tam było harcerskie i kierowniczka była harcerką. Nie mieszkałam tam, tylko bywałam na zbiórkach.
W ostatnim roku okupacji brałam udział w różnych rzeczach. Miałam wtedy lat piętnaście czy szesnaście. Rozpoczął się kurs sanitarny dla harcerek, które tam były. Drużyna, o której mówiłam, podzieliła się na cztery drużyny, bo tyle było różnych dziewczyn: i wszystkie z internatu, i z różnych szkół. Każda była oddzielna. Przez rok byłam na kursie sanitarnym. Pamiętam do dzisiaj uczenie się różnych kości, mięśni. Skończył się ten kurs, to był rok 1944, jeszcze było tak spokojnie, do Powstania jeszcze był jakiś czas. Nikt nie wiedział, a tym bardziej ja, kiedy zacznie się Powstanie, i myśmy wyjechały (moja drużyna) na obóz letni pod Warszawę. Kolejką jechałyśmy, to były Pawłowice Kopana, miejscowość na południe od Warszawy. Tam był dalszy ciąg kursu sanitarnego, uczyłyśmy się różne rzeczy robić, między innymi zastrzyki. Zastrzyki się skończyły tak, że jedna z drużyny mojej, Janka Morawska (ktoś nie wygotował dobrze igły) miała zakażenie, z którym ją wywiozłyśmy do Warszawy (to był lipiec 1944), do zakaźnego szpitala na Wolską. Ale wtedy jeszcze nikt nie wiedział, co to będzie Wolska. W każdym razie więcej się z nią nie spotkałam. Myślę, że zginęła w tym szpitalu.
Kiedy było blisko Powstania, nasza drużynowa i hufcowa (której wtedy nie znałam, tylko drużynową znałam) już przewidywały, że coś się będzie działo, i nas wywiozły z powrotem do Warszawy. Jakiś tydzień przed Powstaniem to było. Było tak zwane ostre pogotowie. Myśmy mieszkały w różnych miejscach. Na przykład pamiętam do dzisiaj dom na ulicy Marszałkowskiej, na rogu Sadowej. Jak ona się teraz nazywa? Nieważne. Tam czekałam cały dzień, w obcym mieszkaniu, bez jedzenia, bez wiadomości, bo telefonów przecież nie było. Nikt nie przyszedł przez cały dzień, ale to był ostry dyżur. Potem na ulicy Hożej jakiś dzień spędziłam. Ale wciąż nic o Powstaniu mnie nie było wiadomo.
Tymczasem na ulicy Pańskiej, w internacie, zaczęła się robota. Sprowadzono cały prawie pokój chlebaków, które stały się podręcznymi apteczkami. Tam byłam 1 sierpnia, nic nie wiedząc, że zaczyna się Powstanie. Poszłam stamtąd do domu na ulicę Wronią, na której mieszkałam. Od Pańskiej na Wronią było dziesięć minut drogi, piętnaście. W domu zastałam płaczącą ciotkę (tę, która miała syna Powstańca) i tylko ją. Ciotka rozpacza, Tadeusz, mój brat cioteczny, wyszedł z domu.
Tadeusz Schiffers, on był w Batalionie „Zośka”. Wtedy nie wiedziałam, kim był. Był dowódcą II plutonu w 1. kompanii „Maciek”. Nie przeżył powstania, zginął na Czerniakowie. Nie znaleźliśmy jego ciała. Nie wiedziałam, że jest poszukiwanie robione po wojnie, ponieważ po wojnie wszyscy się wszystkich bali. Myśmy po wojnie przez półtora roku nie mieszkali w Warszawie. Nie było gdzie mieszkać.
W każdym razie wtedy już nie wróciłam na ulicę Pańską. Widząc, co się dzieje z ciotką, która miała sześćdziesiąt parę lat (ten chłopiec to był jedynak), zostałam z nią. Zaczęło się już, strzelano. Wszyscy wiedzieli, że jest Powstanie, biało-czerwona flaga przed domem. Myśmy nie byli zaprzyjaźnieni z tym domem, więc nie wiedziałam, co się dzieje.
- Chciałabym jeszcze spytać, co było wcześniej. Proszę powiedzieć coś o swojej rodzinie. Co robiła pani mama, pani ciocia?
Rodzina była rozbita i dlatego myśmy z matką mieszkały u jej siostry. Mój ojciec był nauczycielem, nawet mieszkał w Warszawie na sąsiedniej ulicy Chłodnej. Prawdę mówiąc, nie znałam go przez dziesięć lat. Po dziesięciu latach przyszedł do nas, chciał się pewnie pogodzić z matką. Na szczęście razem nie mieszkaliśmy. Ojciec był wtedy alkoholikiem.
Dom, w którym mieszkałam, to był dom kolejarski. Wuj, który ten dom utrzymywał, pracował na kolei jako urzędnik. Po wojnie też pracował na kolei, w kasach kolejowych. W 1939 stała się rzecz troszkę nieprzyjemna, bo było pierwsze zniszczenie mieszkania. Bratu, jako harcerzowi ode mnie starszemu o sześć lat, kazano wyjść razem z drużyną. Pułkownik Umiastowski wydał taki rozkaz. Wuj z ciotką jako kolejarze też musieli wyjechać z Warszawy. Zostałam z matką w 1939 sama. W 1939 było oblężenie Warszawy. W czasie tego oblężenia szrapnel nam wpadł do mieszkania. Były dwa pokoje, jeden za drugim. Szrapnel wpadł przez jedną ścianę, z dwóch pokoi zrobił jedną halę. Mieszkałyśmy w kuchni przez jakiś czas, jakoś się z matką męczyłam. Tymczasem brat (nie wiem po ilu dniach, po tygodniu, może po dziesięciu dniach) wrócił do Warszawy. Jego drużynowy stwierdził, że nie ma co gdzieś pod Mińskiem Mazowieckim… Powiedział: „Wracamy, bo tu ludzie giną na szosach”. Potem byliśmy z bratem razem, we trójkę. To było ciekawe, bo był dosyć duży ostrzał i nocne naloty. Myśmy w końcu przestali nocować w mieszkaniu i dlatego ten szrapnel, który wpadł do mieszkania, zastał tam tylko brata. Ale to była komiczna historia, bo były dwa pokoje, a za nimi był przedpokój z mocnymi, przedwojennymi drzwiami. Jak szrapnel wpadł, to te drzwi przedziurawił w piętnastu miejscach. A brat spał w przedpokoju i nic mu się nie stało, tylko posypało się na niego. Jednym słowem przeżył wtedy. Myśmy stracili to mieszkanie, ale mieszkaliśmy w kuchni.
Potem wujowie wrócili. Już była zima, śnieg. To się nazywało rajza. Wyjeżdżali urzędnicy państwowi, musieli wyjeżdżać. Z ciotką wrócili, przywieźli nam jakieś zaopatrzenie, bo byli w jakimś majątku, więc było co jeść przez tydzień.
Potem, powolutku żeśmy te dwa pokoje odbudowali. Była wielka dziura w jednej ścianie. Tak wygląda, jak szrapnel uderzy, rozrywa się w mieszkaniu. Przebija ścianę i dopiero się rozrywa. Nie było dosłownie nic, kawałka na chusteczkę do nosa, bo wszędzie wkręcone były odłamki od szrapnela, więc to był nieprzyjemny czas. Było dosyć głodno i chłodno, ale mieliśmy na szczęście w piwnicy węgiel i drzewo, bo wuj był kolejarzem. Koza stanęła w jednym pokoju, czyli piecyk. Często światła nie było. Teraz sobie nawet nie mogę tego uprzytomnić: wtedy chodziłam do siódmej klasy powszechnej i nie wiem, dlaczego do niej chodziłam. Chyba dlatego, że w domu trudno było wytrzymać, bo był mróz. Ale w szkole też był mróz. Poodmrażałam sobie wtedy ręce, nogi, palce, ropiało to wszystko.
Jeśli chodzi o odżywianie, była ciekawa historia. Na ulicy Wroniej był dom takiego pana, to był podobno poseł przedwojenny, Machlejt się nazywał. On żywił ludność. Polegało to na tym, że tam się chodziło na obiady. To znaczy to nie były takie obiady, jak teraz mają bezdomni, to była po prostu zupa jak ścierka, jeden ziemniak i to przeważnie słodki, zmrożony. Tak wyglądała pierwsza zima. Potem wuj do jakiejś pracy poszedł, ja uczyłam się, ciotka gospodarowała.
- Z czego się państwo utrzymywali?
Właściwie wuj nas utrzymywał. Moja matka pracowała wtedy w tak zwanej Radzie Głównej Opiekuńczej, to się nazywało RGO. Nie wiem, ile tam zarabiała, wiem tylko, że czasem pomagałam jej, bo woziła w buteleczkach mieszanki dla niemowląt. Niemcy widać pozwalali na takie rzeczy.
Tego nie wiem, już teraz nie pamiętam nawet, na jakiej ulicy to było. Wiem tylko tyle, że czasem musiałam wstać bardzo wcześnie. Jakiś chłopak przywoził to skądś, parę skrzynek, kilkaset buteleczek. Matka to przyjmowała, a co było dalej, to nie wiem. W RGO nigdy nie byłam. Tylko wiem, że matka tam pracowała całą okupację.
- Czy jeszcze coś robiła dla RGO?
Nie, niczego nie wiem więcej. Z tym że matka zaraziła się tam tyfusem i zmarła w maju 1942 roku. Miała straszliwą gorączkę, czterdzieści parę stopni chyba. Wtedy na Mokotowie był oddział zakaźny. Nie wiem, jak to się nazywało, nawet nie pamiętam teraz ulicy. W każdym razie potem, kiedy zmarła, to jako zakażoną przy zakaźnym Szpitalu Wolskim żeśmy ją żegnali. Matka tylko tam pracowała. Ile zarabiała, gdzie to było, nie wiem. Tylko wiem, że jej czasem pomagałam przy przyjmowaniu darów. To były wszystko dary, które potem ktoś rozprowadzał. Nie wiem, dokąd to dalej szło.
- Jak wyglądało wyżywienie?
Wyżywienie wyglądało różnie. Brat, z którym mieszkałam (całe życie mieszkałam z Tadeuszem, starszym o sześć lat bratem ciotecznym) przed wojną był harcerzem. To był chłopak, który prowadził drużynę, lubili go chłopcy, był zaradny. On różne rzeczy przynosił, załatwiał jakieś dziwne rzeczy. Ludzie sprzedawali różne rzeczy, nie mieli pieniędzy. Pamiętam, że mówił: „Mam dzisiaj do sprzedania dwa kolczyki, tylko nie wiem, kto ode mnie kupi”. Chodził po ludziach, handlował, jednym słowem. Z tym że równocześnie się uczył. Ponieważ nie zrobił matury przed wojną, chodził do szkoły budowlanej na Hożą. Ten budynek nawet tam jest, koło dawnego Ministerstwa Komunikacji. Pomagałam mu, pamiętam, że robiłam rysunki, jakieś układy cegieł, bo to była budowlanka. Poza tym on był w wojsku, o czym nie wiedziałam, bo nic na ten temat w domu nie mówił. Wciąż przychodzili chłopcy w jego wieku mniej więcej. On był z roku 1921. Kim byli? Niektórych znałam, bo przed wojną jako harcerze przychodzili do brata. On uczył się przed wojną w szkole Tadeusza Niklewskiego na ulicy Złotej, jest nawet ten dom, został. Chłopcy z tamtej drużyny wchodzili już do wojska. Brat był zaradny, wciąż z czymś latał, coś sprzedawał, coś przynosił. W 1939 na przykład uratował nas, bo myśmy nic nie jadły przez dwa dni z matką. Kiedy wrócił z rajzy spod Warszawy, to z jakiegoś sklepu przyniósł pudełko sardynek. Ludzie z rozbitych sklepów coś przynosili. Wtedy to była niesłychana historia.
Jeszcze była ciekawa rzecz, bo myśmy przygotowywali się do wojny. Ludzie robili suchary, więc myśmy mieli worek sucharów. Przy piecu sobie stał ten worek sucharów i jak szrapnel wpadł, to ten worek został tak pokryty sadzą, że trudno było coś wybrać, ale jeszcze moczyłam niektóre sucharki, żeby jeść. To był 1939, wrzesień. Nie wiem, który to był dzień września, w każdym razie gdzieś w połowie, jeszcze Warszawa była otoczona.
W czasie wojny myśmy jedli coraz lepiej, dlatego że u nas mieszkali różni ludzie. Co prawda były tylko dwa pokoje, u nas byli w rodzinie wujowie z synem i ja, ale wciąż mieszkało dwóch, trzech chłopaków. Kiedyś mieszkali dwaj kuzyni z Białowieży przez jakiś czas, coś im z domu przywożono. Mieszkali różni chłopcy, na przykład z Łodzi mieszkało dwóch braci. Byli spaleni w Łodzi, musieli uciekać i u nas zamieszkali. Gdzie oni wszyscy spali, to nawet nie bardzo wiem. My, czyli rodzina, zajmowaliśmy pokój dalszy, a w pierwszym pokoju pokotem bractwo spało. Coraz to ktoś mieszkał, ktoś przesiadywał, ktoś był. To wszystko się wiązało z bratem, bo ja nie miałam takich znajomości. Przyjechali kiedyś zmoczeni, o samej ósmej wpadli. Nie wiem, chyba ósma była wtedy godziną policyjną. Już nie mogli nigdzie indziej, wiec wszyscy się suszyli u nas i pokotem przespali, aby do rana.
Jeśli chodzi o jedzenie w moim domu, to nie było źle. Z tym że nie było żadnych frykasów, bo się na okrągło jadło tak zwaną prażuchę. To było coś w rodzaju płatków owsianych, to znaczy zmielone jak gdyby ziarna i to się gotowało razem z ziemniakami. Jak była jeszcze jakaś skwarka do wrzucenia, to dobrze, i wszyscy się objadali tą prażuchą. To było bardzo dobre jedzenie. Obiadów, jakichś tam kotletów, takich rzeczy nie było.
- Ci ludzie, którzy przychodzili, po prostu przynosili coś ze sobą?
Nie, nie zawsze przynosili, przeważnie się u nas karmili. To znaczy zależy, bo tym dwóm z Białowieży coś przywozili. Kiedyś nocował taki pan (nie wiem, kto, gdzie go poznał), mówiliśmy na niego: profesor. On przyjeżdżał z walizką, w której były boczki wędzone, bo on handlował boczkami. Skupował je na wsi i sprzedawał. U nas zostawał i za to, że myśmy go przechowywali, nocował, trzymaliśmy te boczki, to coś z tego dostawaliśmy. Tak że było to takie troszkę kombinowanie. Najgorszą rzeczą było światło, bo ja się jednak uczyłam całą okupację, przez te pięć lat do szkoły chodziłam. Dwa lata do Hoffmanowej i dwa lata do handlówki. Trzeba było kiedyś odrabiać lekcje. Nie pamiętam, jak było zwykle, ale dość często przy karbidówce trzeba było się uczyć. Karbidówki były okropne, nie znoszę do dzisiaj zapachu karbidu. Reszta spała, a ja w kuchni, gdzie woda zamarzała, w rękawiczkach odrabiałam lekcje. Jeszcze robiłam coś na drutach i szydełkiem, jakieś rękawiczki, skarpety. Sprzedawałam to, ale to był bardzo mały zarobek, bo nie miałam wiele czasu na tę robotę. Tak wyglądało życie codzienne w czasie okupacji. Wszystko się dzieje na ulicy Wroniej.
- Jak wyglądała sprawa wody, higieny, prania?
Woda była, ale to był stary dom, więc była tylko woda zimna. W kuchni była wielka kuchnia, na której się cały dzień coś grzało, coś się gotowało. Była jedna miska i wszyscy się w niej myli. Jak miał człowiek siły, to wyciągało się balię z piwnicy, było wtedy wielkie święto, bo w tej balii się wszyscy po kolei chlapali. Była woda, to było ważne.
Zawsze ja byłam pierwsza, bo byłam najmłodsza, dziewczynka, tak że miałam w tym względzie najlepiej. Jeśli chodzi o mydło, to mydło okupacyjne miało kształt mydła i było tam więcej piachu i jakiegoś… Nie wiem, co tam dawali, dość na tym, że to się w ogóle nie mydliło, natomiast ręce można było umyć. To tak, jakby kto wsypał proszku do prania i potem na to piachu dwa kubeczki, i to zmieszał. Tak wyglądało mydło okupacyjne. Jedzenie było świetne, bo były tak zwane marmolady wojenne. Jedne były z buraków, drugie były z marchwi, Niemcy mieli głowę do tego, żeby tym karmić. To było na kartki, w pudełkach drewnianych. Ta marmolada była dobra, lubiliśmy ją. Gorzej było z chlebem, bo chleb też był taki, jakby kto nasypał piachu do bochenka chleba. Piachu tam nie było, tylko był taki okropny. Ale myśmy znów mieli szczęście, bo zamieszkał u nas (parę miesięcy mieszkał) ojciec jednego z chłopców. Nie wiem, prawdę mówiąc, dlaczego u nas mieszkał. Pracował w piekarni, był piekarzem, gdzieś pod Łodzią mieszkał. Codzienne z pracy przynosił połamane kawałki białego chleba czy bułek. Tak że nawet nasz chleb kartkowy (prawie nie do jedzenia) oddawałam komuś. To było tak, że coś było parę miesięcy, coś było przez tydzień. Jeszcze mieliśmy dwie działki w czasie wojny. Jedna działka była na tak zwanym Forcie Bema, czyli za cmentarzem wojskowym. Była górka piaszczysta i z niej zrobiono działki. Tam sadziliśmy ziemniaki tylko, bo nic nie chciało rosnąć. Wodę mieliśmy, bo na szczęście w czasie okupacji kopano zbiorniki wodne i z tego zbiornika wodnego brało się wodę. Druga działka nam się trafiła może na rok przed Powstaniem. Rozdzielili działki na ulicy Polnej. Był tam przed wojną podobno tor wyścigów konnych i była murawa tak ubita, że w ogóle nie wchodziła w to łopata. Ale byli chłopcy w domu, byli koledzy brata, więc jakoś skopali to po raz pierwszy. Tam się rodziły wspaniałe rzeczy, pomidory. Oczywiście rzeczy do jedzenia, żadnych kwiatków. Nic nie było ogrodzone. Z konewką ganiałam z Wroniej raz na Polną, raz za cmentarz wojskowy, bo trzeba było podlewać to wszystko. Wody nie było nigdzie, tylko trzeba było brać z jakichś mieszkań. Kuzynkę miałam na Noakowskiego, to było niedaleko, paręset metrów, to do niej z konewką chodziłam. Roboty było dużo, pod dostatkiem. Nie narzekałam, bo byłam jeszcze młoda i silna.
- Jak pani pamięta Niemców?
Ani razu nie wpadłam w łapankę, to było bardzo ważne. Codziennie jeździłam tramwajami. Do szkoły na Moniuszki nawet chodziłam pieszo, ale w ogóle się dużo jeździło, na działki musiałam jeździć. Ani razu nie wpadłam w łapankę, więc miałam szczęście. Raz tylko w życiu widziałam, jadąc ulicą Towarową, w pobliżu dworca, co był przy Towarowej, Warszawa Główna, że tam Niemcy zebrali ludzi i rozstrzeliwali. Ale na szczęście nie zatrzymali wtedy naszego tramwaju. Nie wiem, ile osób zebrali, kilkanaście osób stało, biedni, zabrani przez Niemców. Myśmy przejeżdżali tylko tramwajem. Jak poza tym pamiętam Niemców? Pamiętam ich na ulicy idących, ale miałam mało do czynienia. Tylko tyle, że gazetki były.
Ponieważ brat był w „Zośce”, to mieliśmy cały czas „Biuletyn Informacyjny” To była najlepsza gazetka właściwie, prawicowy podstawowy numer, gazeta, którą czytało nie wiem, ile ludzi. Brat przynosił także inne gazetki, [gazetki] komunistów, bo ludzie oddawali sobie. Wtedy się bałam, kiedy akurat miałam coś przy sobie, to strasznie uważałam. Ale to było niepotrzebne, nie było się czego bać w moim przypadku, jak się okazało.
- To znaczy, że pani to nosiła?
On przynosił do domu, a ja tylko czasem gdzieś zanosiłam. Wtedy zetknęłam się z tymi rzeczami, które brat dostarczał do domu. Na przykład mówił: „Słuchaj, uważaj, żeby matka nie uderzyła szczotką, bo pod łóżkiem jest plastik, wybuchnie”. Co ja miałam robić, biedna? Ciotka nie wiedziała, bała się. Rodzice się po prostu bardziej bali, martwili się o niego. Poza tym nic nie nosiłam, niczego nie przenosiłam. Dawał mi adresy, jakieś karteczki zanosiłam po różnych, strasznie biednych dzielnicach (jeszcze zanim getto powstało) na terenie żydowskim, na który nigdy przed wojną nie chodziłam, bo to był zupełnie obcy teren. Mieszkałam na Woli, ale to było wszystko za Lesznem, ku północy. Tam nikogo nie znałam, nigdy nie chodziłam. Ale co to były za karteczki? Nawet nie wiem, dlaczego je zanosiłam.
Pamiętam, dlatego że getto najpierw nas objęło, to znaczy nie skończyło się na ulicy Leszno, tylko weszło na nasz dom, do Grzybowskiej sięgnęło. Ale to było pierwsze getto, którego nie zdążyli ani ogrodzić, ani nic. Musieliśmy się wyprowadzić wtedy. Tak było parę dni, trzeba było szukać jakiegoś mieszkania żydowskiego. Koło kościoła na Chłodnej, na Elektoralnej jacyś Żydzi mieszkali. Już nie wiem, to wujowie załatwiali. Myśmy tam zawieźli swoje rzeczy. Mało tego: węgiel z piwnicy, drzewo, wszystko, co trzeba było tam zawieźć. Po tygodniu z powrotem wszystko. Trzeba było starać się o jakąś taką platformę, bo to i meble. Przenieśliśmy stamtąd po tym tygodniu pluskwy straszne do domu. Potem budowali getto, które było już na stałe ogrodzone. Głównie pamiętam mur getta na ulicy Leszno. Dlaczego? Dlatego że ulica Leszno… Nawet nie wiem, jak getto wtedy było otoczone, tylko pamiętam, że Leszno (czyli obecna aleja Solidarności) było na pół podzielone i pół było po tej stronie, a pół w getcie.
Chodziłam do Hoffmanowej, była śmieszna historia. Mieliśmy religię wtedy w szkole, ksiądz przychodził. Nie pamiętam, ile razy. Była Wielkanoc, ale jeszcze nie ta, kiedy ginęli Żydzi, poprzednia Wielkanoc to musiała być. Zrobił nam rekolekcje u sióstr, które są na rogu ulicy Żytniej i Wroniej, tam gdzie Faustyna zgłosiła się do klasztoru. Boczną bramą, którą wjeżdżały wozy do sióstr na teren, myśmy przemykały do kościoła, bo to wszystko było oczywiście tajne. Tylko pamiętam jedno, że to był dom dla młodych dziewczyn, przed wojną również. Właściwie to był zakład karny prawie, siostry je uczyły zawodów różnych, karmiły, robiły z nich ludzi. Wtedy kiedy myśmy były na tych rekolekcjach, to pamiętam, że w kościele wszyscy się śmieli. Co oni się tak śmieją? A tam pod ławkami były różne przedziwne książeczki. Dziewczyny się, że tak powiem, nie dawały. Wtedy właśnie, kiedy chodziłam ulicą Wronią (bo to było na końcu, Żytnia kończyła ulicę Wronią), to pamiętam, że getta nie było na ulicy Wroniej, natomiast dalej się zaczynało. Może od ulicy Żelaznej, tego już nie pamiętam. W getcie nigdy nie byłam. Możliwe, że coś robili harcerze, ale o tym nie wiem.
- Czy coś na temat okupacji chciałaby pani jeszcze dodać?
Myślę, że już nic więcej nie mam do powiedzenia. Tyle że cały czas się uczyłam, jakoś utrzymywała nas rodzina. Wciąż było zamieszanie. Dopiero po wojnie dowiedziałam się, dlaczego było u nas takie zamieszanie w mieszkaniu. Myśmy byli tak zwaną skrzynką dla brata, dla oddziału, który on prowadził. Codziennie ktoś musiał przyjść, coś zostawiał, coś zabierał. Nie brałam w tym udziału, tylko brat mówił, że tu przyjdzie taki, tam przyjdzie taki. „Ciotce – czyli matce jego – nie pokazuj, nie mów”.
- Pani była wtedy młoda, dużo ludzi młodych było wokół, w mieszkaniu. Jak państwo spędzali wolny czas?
W ogóle nie miałam wolnego czasu. Nie przypominam sobie wolnego czasu. Wszyscy byli trochę ode mnie starsi. Byłam tam dziewczyna do podawania herbaty. Jak przychodziła „generalicja”, jak mówiłam, chłopcy, których znałam, w brata wieku albo młodsi, zamykali się w drugim pokoju i tylko sobie życzyli dziesięć herbat, pięć herbat. To były herbaty z sacharyną przeważnie. Chodzi o to, że tam długo obradowali. Co oni tam robili? Byłam siostrą, która nie podsłuchiwała, nie podejrzewała, wszystko wiedziałam, ale… Jak były święta albo imieniny, to były potańcówki, bo był patefon. Chłopcy mieli jakieś dwie, trzy dziewczyny w oddziale. Ja tam się liczyłam, byłam młodsza, nie umiałam specjalnie tańczyć. Ale zawsze trafiałam na takiego, co też nie umie tańczyć. Pamiętam, jeden z chłopaków miał ojca, który gdzieś na Woli prowadził jakieś magazyny ze zbożem czy z czymś. Pamiętam, że tam żeśmy robili jakąś wielką potańcówkę z hałasem, ze wszystkim, ale wtedy Niemców nie obchodziły takie rzeczy. Ani razu w czasie tych wszystkich hałasów…
Co najśmieszniejsze, myśmy mieszkali w domu, z którego został kawałeczek. Przybudowana przed wojną nowsza oficyna ze zwyczajnymi schodami, parę mieszkań, a myśmy mieszkali w głębi, w podwórzu, gdzie były schody drewniane, mieszkania byle jakie. Myśmy mieszkali na trzecim piętrze. Dlaczego o tym mówię? Dlatego że kiedyś musiałam te schody od parteru do trzeciego piętra umyć. Jeszcze o tym nie mówiłam. To z powodu brata. Akcję prowadzili, nazywała się „Sonderwagen”, akcja Batalionu „Zośka”. Zresztą powiedziałabym, że bez sensu była ta akcja, ale to im wymyśliły władze. Brat to przeprowadził na placu Starynkiewicza i tam go postrzelili. Nie tylko jego, bo kilku było, trzech, czterech rannych. Bratu wyrwało nogę, bo to była kula dum-dum, więc to strasznie długo [się goiło]. Jeszcze do Powstania (to był kwiecień mniej więcej) poszedł, kulejąc na tę nogę. Wyglądało to tak, że jak akcja się skończyła, to chłopaków rannych do jakiegoś samochodu zapakowali, który komuś zabrano. Ten samochód im stanął gdzieś, bo to był samochód na drzewo, coś w rodzaju lokomotywy. To stanęło. Oni gdzieś na ulicy Żelaznej, Prostej, Pańskiej, Siennej, w tych okolicach zatrzymali jakiegoś człowieka, który wiózł pustą platformę konną. Zagrozili mu. Ale ja o tym wtedy nie wiedziałam, dopiero potem przeczytałam, że tak było. Zagrozili temu chłopakowi, że konia mu oddadzą, ale w tej chwili musi zabrać rannych na wóz. Gdzieś na Grzybowskiej, czyli w okolicy naszego domu (to była chyba stajnia, nie wiem), opatrzono rannych, ale tylko opatrzono. Jednego tylko udało się umieścić gdzieś w szpitalu. Jak w czasie wojny umieszczenie w szpitalu, to Niemcy od razu wiedzieli, co się dzieje, więc brata przywieziono do domu. Tego samego dnia był doktor „Brom”. On się nazywał chyba Kujawski, nie wiem, czy jeszcze nie żyje. Przed wojną był kolejowym lekarzem, wuj (ojciec mojego brata) znał go sprzed wojny. Potem był w Batalionie „Zośka”. Zrobił, co mógł, poopatrywał. Przywieźli brata do domu w biały dzień. Nie wiem, na czym go nieśli, dość, że zakryty był tylko jakimś pledem i schody do trzeciego piętra pokapał krwią. Wtedy musiałam te schody przez trzy piętra myć, potem ciąć wszystkie jego rzeczy, które były podziurawione, żeby spalić, żeby Niemcy nie trafili.
Niemcy ani razu nie trafili do naszego domu. Nawet się dziwię, byli widocznie porządni lokatorzy, ale nie mieliśmy z nimi ani z gospodarzem domu nic do czynienia. Otwierał tylko w nocy bramę, nie znałam go w ogóle. Wciąż chłopaki tam latały na to trzecie piętro i nikt nigdy nie sprowadził nam Niemców, tak że to przedziwna sprawa. Wciąż myślę, że brat miał wtedy dużo szczęścia, bo z tego wyszedł, tylko tyle, że leżał w domu ze dwa miesiące. Nawet głowy nie mógł podnosić najpierw.
- Jak wyglądały święta, zabawy?
Trudno odpowiedzieć. Dwa razy w roku, trzy razy w roku. Tak to w ogóle nie było żadnych śpiewów, takich rzeczy. To byli wszystko przedwojenni harcerze, a potem żołnierze. Natomiast jak była jakaś okazja, to był patefon i tańczyli na tych pięciu czy ośmiu metrach podłogi.
- Przejdźmy w takim razie do Powstania. Zaczęła pani mówić, że pani doszła do domu.
Wróciłam 1 sierpnia do domu, wiedząc o tym, że pakują torby sanitarne. Nie byłam zaprzysiężona, tego nie było w mojej drużynie, nie miałam przyrzeczenia nawet, nic. Nikomu się nie tłumaczyłam, tylko powiedziałam, że idę do domu na obiad. A tu patrzę: ciotka płacze, bo strzelają. Męża nie było, wuj poszedł podlewać ziemniaki na działkę na Forcie Bema, stamtąd go Niemcy zgarnęli i zawieźli go na roboty do Niemiec. Wrócił dopiero na Wielkanoc w 1945, znalazł nas. Zostałam z ciotką, ale niczego nie wiedziałam. Wiedziałam, (bo były ostre dyżury), że coś się zaczyna dziać, ale nie wiedzieliśmy kiedy. Brata nie ma, nic nie powiedział, wybył. Ale ja przecież nie będę siedziała z ciotką w domu i płakała.
Zaczęłam się kręcić po ulicy Chłodnej i nagle na placu Kercelego zobaczyłam (nie wiem, może to był drugi dzień Powstania) jakieś wbite w ziemię patyki: pluton „Sad”. Myślę sobie: „To znaczy, że tu gdzieś się zbierają żołnierze”. No ale nie szukałam oczywiście „Sadu”, tylko szukałam brata. Nie wiem, jak to się stało. Poszłam ulicą Okopową za cmentarz żydowski i znalazłam Batalion „Zośka”, ale nie wiedząc ani że to Batalion „Zośka”, ani nic. Tylko zobaczyłam żołnierza na warcie i przedstawiłam się, że mój brat nazywa się tak a tak, ma pseudonim „Skalski”. „Czy jest tutaj z wami?” Ten mówi: „Jest, oczywiście, że jest”. Mówię: „Muszę się z nim zobaczyć”. Ale on powiedział, że absolutnie to jest niemożliwe. Nikogo nie wpuszczał. To była wielka szkoła, która zachowała się, nie została spalona. Nie wiem, czy po wojnie była jeszcze cała, czy nie. W każdym razie tam akurat stał Batalion „Zośka”. To szkoła przy ulicy Świętej Kingi. Dalej jest ulica Spokojna i potem jest cmentarz Powązkowski. Nie dogadałam się wtedy z tym chłopakiem na warcie, bo on nie wiedział, kim jestem. Mogłam być od Niemców przysłana. Ale powiedziałam, że muszę się zobaczyć z bratem, przyjdę tu jutro. Dlaczego? Dlatego że brat miał to, co i ja, wieczny katar, katar chroniczny. Bez chustek się nie obywał. Powiedziałam, że jutro przychodzę z chustkami do brata, ze skarpetami, co jeszcze potrzeba. On na to machnął ręką.
Na drugi dzień znów poszłam. To był może 3 sierpnia. Strzelali na Woli gdzieś, ale wszystko było daleko. Strzelali też blisko nas, ulica Żelazna. A na ulicy Wroniej i na ulicy Chłodnej na razie się nic nie działo. Nie zobaczyłam brata na drugi dzień. Zostawiłam dla niego jakieś rzeczy, uwierzyłam, że on tam jest. Rzeczywiście tam był. Potem jeszcze raz się wybrałam ulicą Okopową, aż do cmentarza Powązkowskiego, ale wtedy już było źle. To mógł być 5 sierpnia. Zaczęło się coś dziać, bo ulicą Chłodną nie można już było przejść. Wykopany był rów łącznikowy i trzeba było, schylając się, przebiec na drugą stronę ulicy Chłodnej. Nie wiedziałam, że wtedy się zaczęła na Woli… Ludzi niszczyli, kilkadziesiąt tysięcy zginęło. Z tym że to było wcześniej. Jak około piątej, kiedy już był ten przekop, wróciłam do domu, to się zdziwiłam, dlatego że zaczął się palić jakiś dom dalej od nas i się zastanawiałam, dlaczego nikt nie gasi tego domu. Okazało się, że tam już byli Niemcy i go podpalili, ale nie dochodziły te wiadomości do mojego domu.
Może parę godzin później zamknięto u nas bramę, zdjęto flagi biało-czerwone, nie było już Polski. Coraz więcej domów dookoła się paliło, a ja w domu z ciotką siedzę jak ta głupia i nie wiem, co się dzieje. Ale długo nie czekałam, bo 8 sierpnia (nie wiem, jaka to była pora, rano, czy później) dobijali się do domu. Wpuścił ich ktoś. Wtedy byłam z ciotką w piwnicy (zresztą wszyscy byli w piwnicach) i nic nie miałam ze sobą. Miałam ze sobą chlebak, w którym miałam parę bandaży, jakieś suszone jabłka i letnią sukienkę. Pamiętam, że były schody do piwnicy i na szczycie schodów stał jakiś żołnierz. Mówił:
Wychadi. Pomyślałam sobie: „Kto on jest, Ukrainiec, Rosjanin?”. Nie wiem, kim on jest, no ale mówi:
Wychadi, to wychodzimy.
Wszystkich nas wyprowadzili przed dom, na ulicę Wronią, na środek jezdni. To była jezdnia z kocich łbów i tam staliśmy. Ludzie, którzy byli w tym domu, przychodzili. Było ich tam kilkadziesiąt osób, ale ich nawet nie znałam. Od razu Niemcy przy nas rozpylaczami dom zapalali. Od ulicy to widziałam, a co się działo w podwórku? Ktoś się wrócił, strzelili do niego i leżał człowiek, więc już wszyscy inni stali grzecznie na ulicy. Pamiętam, prowadzili nas ulicą Wronią do Chłodnej. Palił się dom, na rogu Krochmalnej to było. Ktoś, nawet nie wiem kto, polecał, żeby kopać rowy przeciwczołgowe na ulicy Wroniej. To wąska ulica, mała, ale domów miała dużo. Myśmy byli pod [numerem] 43, jeszcze tam było kilka domów, ten rów przeciwczołgowy. W ogóle nie można było przez niego przejść. Ktoś rzucił jakieś deski, drzwi, takie rzeczy. Pamiętam, że jakaś kobieta nie mogła iść. Jakiś mężczyzna, obcy mi zupełnie, mówi: „Bierzemy tę panią”. Wzięliśmy ją na ręce, zrobiliśmy krzesełko i przez ten rów po deskach. Pamiętam, że wtedy się opaliłam, bo to taki dom, który miał na parterze mieszkania, tak że ogień szedł na ulicę. Z tą kobietą tak żeśmy doszli do ulicy Chłodnej. Powiedziałam, że dalej nie mogę nieść. Nawet nie wiem, co się dalej stało z tą kobietą. Ciotka szła koło mnie. Ciotka (matka mojego brata) nawet była roztropna, bo wzięła ze sobą futro. Miała jakieś futro okropne ze źrebaka, wyleniałe, a ja nie miałam nic, tylko ten głupi chlebak. Ale i on mi się przydał. Na ulicę Chłodną nas wyprowadzili. Ponieważ wciąż jacyś ludzie dochodzili, tłum ludzi szedł, a na uboczu leżały różne zawiniątka, jakieś walizeczki porzucane przez ludzi, których już nie było na tej ulicy. Tak nas prowadzili aż do kościoła Świętego Wojciecha, to jest przy Bema mniej więcej, na Wolskiej. Zrobił się już wieczór. Wciąż kogoś wyciągali z grupy, ale nie dziewczyny, wyciągali mężczyzn. Nie wiem, czy strzelali do nich, czy coś robili, dość na tym, że po bokach wciąż kogoś wyciągali i ktoś gdzieś strzelał. Pod kościołem Świętego Wojciecha rozdzielili nas. Mężczyzn wzięli do kościoła, kobiety zostały pod kościołem. Siedzieliśmy tam całą noc. Już się zrobił 9 sierpnia. Na drugi dzień nic się nie działo, Niemcy stali, jacyś żołnierze pilnowali nas, ale nic się nie działo poza tym. Okazało się, że wtedy już w kościele były trupy, ale to potem przeczytałam: że w kościele Świętego Wojciecha były stosy trupów z poprzednich dni, kiedy Niemcy zabijali tylu ludzi na Woli. Potem ulicą, pewnie Bema, nawet nie pamiętam jak, doszliśmy do pociągu.
Wywieźli nas do Pruszkowa. Nie znałam Pruszkowa. To były zakłady naprawy lokomotyw. Tam wprowadzili nas wszystkich. Tam był wtedy tłum ludzi. To był podobno początek tego obozu. Jeszcze się nic nie działo, ale już ktoś przywiózł jakąś zupę. Ludzie brali w ręce, bo nic nie mieli. Ciotkę od razu ode mnie oddzielili, poszła z jakimiś starszymi paniami, ja z jakimiś dziewczynami. Zanim się zorientowałam, to patrzę: wchodzimy po trapie do wagonu towarowego. Raczej jestem niezbyt odważna, ale wtedy coś mi podpowiedziało: wzięłam [bandaż] z chlebaka, zawinęłam sobie rękę i na szyję temblak zrobiłam:
Ich bitte Herr Doktor! Ich bin krank! Tak krzyczałam do Niemców i wycofywałam się z tych dziewczyn, które szły do wagonu. Wywieźli je, nie wiem, gdzie pojechały. Dość na tym, że wyszłam z tłumu, który był prowadzony do wagonu. Znów się znalazłam w tłumie płaczącym, krzyczącym. Chcę jakoś wyjść, ale jak tu wyjść? Jest jakaś brama, doszłam do niej i patrzę. Wszędzie ludzie się kręcą, każdy kogoś szuka, a przez tę bramę przechodzi jakaś kobieta z dzieckiem. Potem jakaś inna kobieta z dwojgiem dzieci idzie koło mnie. Mówię: „Proszę pani, niech pani pożyczy mi jedno dziecko, to wyjdziemy jako kobiety z dziećmi”. I tak się stało. Ale to nie było długie szczęście. Wyszłyśmy przez bramę, ona prowadziła na Żbików, to był koniec warsztatów kolejowych. Ale ledwo wyszłam, dosłownie od razu się znaleźli żołnierze. Szli tyralierą i zaganiali z powrotem tych, co przeciekali przez tę bramę. Wtedy miałam pomysł. Wskoczyłam do jakiejś bramy. Niemcy wchodzą, to ja po schodach. Niemcy idą po schodach, szukają warszawiaków. Wtedy nie szukali żołnierzy, tylko warszawiaków. Doszłam do jakiegoś piętra, chyba ostatniego, zapukałam, jakaś kobieta [otworzyła]. Mówię: „Proszę pani, uciekłam z obozu, niech pani mi da coś do zmywania, będę udawała głupią, że jestem służącą.
Ich bin dumm. Trochę się uczyłam niemieckiego w czasie wojny. Ta poczciwa kobieta dała mi jakiś fartuch, jakąś miskę. Oczywiście Niemcy weszli, a ja jestem
dumm. Zostawili mnie. Zeszli na dół, wtedy ja po schodach na dół.
Niemców nie widać, ale gdzie mam iść? Nikogo nie mam poza Warszawą. Z daleka zobaczyłam gotycki kościół w Żbikowie. Nigdy w nim nie byłam, ale wtedy go zobaczyłam daleko. Na ten kościół szłam. Myślę sobie: „Nie wiem, co zrobię, ale na razie musze odejść od obozu”. Jak doszłam do kościoła, nikogo tam o nic nie prosiłam. Chyba był zamknięty. Ale miałam szczęście, bo obok były ogrody Hoserów, o czym nie wiedziałam, tylko zobaczyłam, że jest jakiś mur, jabłka wiszą, jednym słowem ogrody. Weszłam przez jakąś furtkę i zobaczyłam, że jest pełno ludzi w środku, którzy pouciekali z obozu.
Tam byłam dwa, trzy dni. Coś robiłam, jakieś przetwory, bo tam było mnóstwo ludzi i mnóstwo owoców. Ale po dwóch, trzech dniach pomyślałam sobie: „Nie mam tu co robić, bo tu nie mam nikogo. Jak Niemcy tu przyjdą, to będzie po nas”. Wyruszyłam w Polskę. Szłam do torów kolejowych EKD, wsiadłam w kolejkę EKD jak ta głupia i nie wiem, co mam robić dalej. Dojechałam do Grodziska. Tam jakiś ksiądz wystawił stoły, chleb z serem, czymś posmarowany, żeby się pożywili warszawiacy. Coś zjadłam i nadal nie wiem, co mam robić. Kolejką wróciłam do Leśnej Podkowy. Wtedy ci, co wozili, nic nie brali, żadnych pieniędzy od warszawiaków. Wysiadłam w Leśnej Podkowie. Pierwszy raz w życiu jechałam kolejką EKD wtedy. Ale wtedy (to był 9 sierpnia) już ludzie się szukali i na każdej stacji było pełno karteczek. Zaczęłam czytać, czy kogoś znajomego znajdę. Nikogo nie znalazłam, tylko znalazłam karteczkę, że jakaś pani w Leśnej Podkowie szuka służącej do małego chłopca, opiekunki. Poszłam pod ten adres i przez tydzień mieszkałam u kogoś, gdzie jadłam. Oczywiście nie dostałam żadnych pieniędzy. Chłopiec był mały, kobieta chodziła gdzieś do pracy, miała brudny dom, byle jaki. Wieczorem przychodzili Niemcy, ja z domu wychodziłam do ogródka i chowałam się w krzakach. Zresztą ta kobieta uważała, że dobrze robię. Miesiąc u niej mieszkałam, jadłam i wciąż szukałam na stacji jakichś znajomych. W końcu pewnego dnia znalazłam karteczkę, że jakaś pani, która się nazywa Nitowa, szuka swojego kuzyna, Karola Kwapińskiego. Masz ci los! To znajomy brata. Ona mieszkała w Nowej Wsi, to jest pomiędzy Pruszkowem a Leśną Podkową. Była na wczasach letnich. U chłopki wynajęła pokój i ze swoim chłopcem, małym Zygmusiem mieszkała. Wobec tego ja jak w dym do niej, bo to jest już jakaś znajoma.
Zostałam u niej na szereg miesięcy. Polegało to na tym, że musiałam się jakoś utrzymywać. Ona nie miała pieniędzy ani ja nie miałam grosza. Zaczęłam jakiś handel na stacjach. Sprzedawałam papierosy, jabłka, jakieś bułeczki kupowałam, które ktoś piekł w Leśnej Podkowie Wschodniej, i sprzedawałam je w kolejce. Grosze zarabiałam, ale w każdym razie coś miałam, jakieś pieniądze. Byłam u niej aż do roku 1945, do Wielkanocy. Tymczasem znalazła się także ciotka. Nie wiem jak, bo miała bardzo krótki wzrok, doszła, trafiła do tej samej kobiety. Też szukała kogoś, a ja wszędzie porozwieszałam, że mieszkam w Nowej Wsi. W każdym razie ciotka mnie tam znalazła, więc już byłam szczęśliwa. Mało tego, ta pani, u której zamieszkałyśmy, to była warszawianka, która była rzeźniczką. Mieszkała gdzieś na ulicy Prostej, Pańskiej, Wroniej, nawet nie wiem gdzie. Powiedziała: „Proszę pani, robimy interes, tylko musimy znaleźć chłopów, którzy coś zarżną i będziemy sprzedawać”. W ten sposób przez parę miesięcy, przez całą zimę, pamiętam, żeśmy stały: stolik, ja jej znosiłam mięso. Z trudem dźwigałam, bo to jest bardzo ciężka rzecz, takie pół cielaka czy świniaka. Ona się świetnie na tym znała, więc jakoś to dzieliła. Był wielki handel wtedy. To była stacja Komorów. Była z tego znana, że tam się zrobiło targowisko. Myśmy na tym targowisku też występowały, ja głównie znosiłam na plecach te ciężkie mięsa. Mało tego, do domu znosiłyśmy reszteczki jakieś, kosteczki. Ciotka siedziała w domu, pilnowała małego i gotowała nam rosół. W ten sposób żyłam przez parę miesięcy. Był spokój i święte życie. Do Warszawy nie zajrzałam. Widziałam tylko, że na ostatnią stację (teraz nie pamiętam jaka, EKD już dalej nie chodziła) przyjeżdżali ludzie ze wsi, z okolic. Wozili całe fury książek, tomy encyklopedii, jakieś stołki. Po prostu jeździli do Warszawy grabić, ale to było już niczyje wtedy. Ja do Warszawy nie zajrzałam wtedy.
Okazało się, że w Nowej Wsi, o czym nie wiedziałam, do dzisiaj jest piękny dom wypoczynkowy wojskowy ze stawami. Tam stali Niemcy. Dziwiłam się, dlaczego codziennie wacha idzie przez wieś. Wciąż, jak zając pod miedzą, uciekałam. Parę razy pod łóżko, parę razy za stodołę zdążałam, żeby mnie nie złapali ci Niemcy. Ale kiedyś nie upilnowałam się. To była już jesień, wtedy ziemniaki kopali chłopi. Znów mnie zabrali do Pruszkowa. Wtedy już był inny Pruszków, w ogóle nie było ludzi na terenie. Zamknęli nas w jednej hali. Znów mi coś chodziło po głowie, że nie mogę tu… Ludzie tam siedzieli, palili jakieś ognie. To była hala z szynami różnymi. Zaczęłam się kręcić i zobaczyłam, że jacyś młodzi coś ze sobą mówią, jakieś chłopaki. Mówię: „Może uciekacie?”. Oni mówią: „Pewno, chodź!”. Żeśmy nocą, ponieważ to wszystko było zamknięte, wybili szybę. Wchodziliśmy po jakichś maszynach, z tego pamiętam, potem żeśmy skakali przez okno na szkło na dół. Ale to nie była dla mnie sztuka wtedy, miałam siedemnaście lat. Potem były jakieś płoty, oni mi pomagali, ja im. Dość na tym, że nocą znalazłam się na torach kolejowych koło Pruszkowa. Uważałam, bo to godzina policyjna, ale żadnych Niemców nie było. Ciemno choć oko wykol, więc tup, tup, tup do domu. W nocy przyszłam, ciotka mówi: „Ty to mi nigdy nie zginiesz”. Ucieszyła się ciotka, ucieszyłam się ja, że uciekłam.
Niestety, nie był to jeszcze koniec. Wtedy był okropny okres, bo były tylko drewniaki, wciąż sobie kaleczyłam nogi. Chodziłam do niemieckiego felczera, który stał w tej wsi, ponieważ cała noga była w ropie od gwoździa. On mi wszystko to wycisnął, opatrzył i jeszcze powiedział: „Ciepło trzymać”. Jeszcze dał watę. Żeśmy handlowały w Komorowie. Kiedyś rano (pewnie jechałam do kościoła, bo jestem religijna), ciemno, o świcie, nikogo nie było w kolejce, usiadłam sobie spokojnie i patrzę, a tu przez wagoniki idzie dwóch czy trzech z blachami. Zrobiło mi się niedobrze. Kolejka jedzie, nie mogę wyskoczyć. Nie zauważyłam, kiedy wsiedli.
Znów mnie zapakowali do Pruszkowa. To była zima, straszny mróz. Wtedy było jeszcze gorzej, bo była tylko jedna hala zajęta przez ludzi, było kilkanaście osób w środku zaledwie. Otoczone było dookoła drutem kolczastym i Niemiec dookoła chodził z karabinem, zmarznięty, w kożuchu. Znów mi coś zaświtało w głowie. Patrzę: jakieś chłopaki. Ludzie mogli wychodzić z tej hali, ale dookoła był drut kolczasty. Zauważyłam, że jacyś dwaj tam się kręcą. To ja do nich, czy uciekają. Ale trzeba przeciąć druty. Któryś wyskoczył, przeciął, kiedy Niemiec okrążał halę. Oni nawieli, a ja zostałam i zaczęłam się bać, że nie zdążę przejść przez te druty, bo w końcu on przeciął tylko jeden drut i trzeba było się nie zaczepić, szybko uciekać. Dalej stały jeden za drugim puste pociągi towarowe. Wyskoczyłam i tak się przestraszyłam, że wróciłam. Ale jeszcze raz zaryzykowałam i udało mi się. Obserwowałam, jak długo on okrąża halę. Udało mi się uciec z tej hali, dalej były rzędy pociągów. Słyszę głosy niemieckie, kolejarze po polsku mówią, ale z Niemcami, więc nie mogę się ujawnić. Przez te pociągi (nie wiem, chyba pięć rzędów pociągów) przechodziłam, przez budki, co są na końcu towarowego wagonu. Doszłam do muru za którym pociągi jeździły po torach. Ale jak mam przejść przez ten mur? Były chyba oświetleniowe słupy, całe zmarznięte, zupełnie ze szkła. Nie wiem, jak się wspięłam po tym śliskim zupełnie [słupie] na mur. To był biały dzień. Ale pomyślałam sobie, że nie mogę tu zostać, bo zamarznę w tych pociągach i nie wyjdę stąd. Wdrapałam się na mur, rozejrzałam się, co się dzieje. Nic nie jechało, nie było żadnych ludzi za tym murem. Zeskoczyłam, na drugą stronę torów i znów do cioci, do Nowej Wsi, do której miałam kilometr czy dwa przez śniegi. Trzy razy uciekałam z Pruszkowa. Może ktoś nie wierzyć, sama sobie bym nie uwierzyła, gdyby nie to, że tak mi się udało wtedy.
Zrobiła się już zima, Niemcy mniej chodzili, mniej ludzi wyłapywali. Tymczasem wszędzie [wieszałam] ogłoszenia, na wszystkich stacjach kolejki EKD, bo może wuj się znajdzie. Okazało się, że wuj wrócił z Niemiec. Był w Oleśnicy, pracował tam dla Niemców. Wrócił i znalazł nas na tych kartkach na stacjach EKD. Przyszedł. Bieda straszna, zawszony był taki, że w ogóle nie było widać kawałeczka nici, tylko same wszy odzieżowe, jedna za drugą. W międzyczasie miałam wszy w głowie, to już nie do opowiadania. Pamiętam, żeśmy jego jedyną koszulę gotowały w garze, żeby pozbyć się tych wszy, bo nie było za co kupić. Wtedy nie było takich handlów ubraniami, jakie są teraz.
Byliśmy tam mniej więcej do Wielkanocy. Wuj zaczął szukać pracy, ja wciąż handlowałam mięsem z tą panią. Wuj się załapał na kolej, chyba w Ursusie wtedy pracował i tam jakąś znajomą uwiódł chyba, bo nie wiem, [jak mu się udało]. Bardzo elegancka pani, mieszkała ze swoim panem, mieli dwa pokoiki, nowoczesna kuchenka gazowa. Myśmy w tej nowoczesnej kuchence, przy gazie, we trójkę się jakoś umieścili. Przyjęła nas do domu, żeśmy tam mieszkali. To była Wielkanoc 1945. Wuj postarał się o mieszkanie na kolei w 1946. Zimą, w lutym mniej więcej sprowadziliśmy się na ulicę Bema. To nie było mieszkanie, to była górka [strych] na bieliznę, ale miała okno i piec, i kuchnię. Ludzie tam trzymali ziemniaki, wuj to dostał. Bema 56 mieszkania 6, do dzisiaj pamiętam. Tam zamieszkaliśmy i mieszkaliśmy kilkanaście lat.
- Czy w podwarszawskich miejscowościach, gdzie pani była, jak wyszła z Warszawy, dużo warszawiaków zamieszkało.
Właściwie wszyscy, którzy uciekali z Pruszkowa, bo to były niezniszczone, przedwojenne wille, domki. Ale do nikogo tam nie pukałam bez powodu, tylko do tej jednej kobiety, u której miesiąc mieszkałam.
- Warszawa się tam przeniosła?
Tak, ale nie było kontaktu między ludźmi, którzy się tam kręcili. Tylko pamiętam, że poznałam Wiecha, który pisał. Nie wiem, czy go poznałam, czy mówili, że to jest Wiech. A tak, to sami obcy ludzie. Nie było tam czegoś takiego, że ktoś pomaga. Każdy szukał oparcia, swojej rodziny, swoich znajomych. A jak nie miał znajomych, to tak wyglądał jak ja: bieda z nędzą. Mało tego, pomiędzy Pruszkowem a Nową Wsią był rów przeciwczołgowy przekopany i można było przejść tylko taką drogą, gdzie jeździły konie. Pamiętam, kiedyś nogę miałam poranioną i potrzebowałam się dostać do apteki do Pruszkowa. Pomyślałam sobie: „Nie będę szła taki kawał aż do drogi, jeszcze tam Niemcy albo coś, zsunę się do tego rowu i wyjdę”. Myślałam, że nie wyjdę z niego, ponieważ to jest budowla, jeszcze śniegiem obsypana. Zsuwałam się i zsuwałam, w końcu się wygrzebałam, ale wtedy pomyślałam, że ten rów przeciwczołgowy rzeczywiście jest przeszkodą.
- Jak pani pamięta Warszawę po powrocie?
Płakałam za Warszawą, bo byłam warszawianką, która kochała (chociaż mieszkałam na Woli) Stare Miasto. Zimą potrafiłam jeździć na mszę na Starówkę w czasach niemieckich, kiedy jeszcze byliśmy w Warszawie. Potem bałam się zobaczyć Warszawę. Dopiero w maju z wujem i ciotką przyjechaliśmy po raz pierwszy do Warszawy. Stwierdziliśmy, że nasz dom jest całkowicie wypalony. W piwnicy nie było nawet piórka, gdzie były poduszki, kołdra, coś zostawione. Wszystko było wygrabione. Warszawa była zasypana. Ponieważ miała tramwaje, wszędzie były linie tramwajowe na ziemi, tak że trzeba było uważać. Dalej żeśmy już nie szli, tylko zobaczyliśmy, że w domu nic nie mamy i żeśmy wrócili do Nowej Wsi.
Wuj zaczął myśleć o pracy. Nie mówiłam tego wujom, bo oni by się dziwili, ale płakałam za Warszawą. W Ursusie robiłam małą maturę. W kwietniu zgłosiłam się do szkoły, w lipcu miałam małą maturę, bo to takie były czasy. Przyjechał jakiś zespół, jacyś panowie śpiewali w tej szkole. Zatrzymałam się, jak usłyszałam piosenkę (wtedy jej nie znałam): „Warszawo, ty moja Warszawo”. Płakałam jak bóbr. Jeszcze teraz bym płakała, jak sobie to przypomnę. Ta Warszawa siedziała we mnie, już nie żałowałam niczego: ani butów, ani ubrań, ani mieszkania, tylko że nie ma Warszawy. Nawet chodziłam potem odbudowywać Warszawę.
- Proszę o tym opowiedzieć.
Jak wróciliśmy do Warszawy, to jeszcze nie robiłam matury. Jeździłam na ulicę Polną do Kołłątaja, tam dwa lata się uczyłam. Zrobiłam maturę i potem, ponieważ miałam zdolności do matematyki, do chemii, zapisałam się i dostałam na uczelnię, na Politechnikę Warszawską, na chemię. Ale po półtora roku już mi się nie chciało uczyć. Wtedy nie wiedziałam, że będzie potem tak trudno. Wróciłam do harcerstwa. Na Woli jakąś drużynę dostałam, potem zaczęłam jeździć na obozy i właściwie już nauka mnie nie ciągnęła. Zresztą chemia na pierwszym roku podobała mi się, bo była matematyka wtedy, kreślenia techniczne i jeszcze parę takich rzeczy, a prawdziwa chemia zaczęła się na drugim roku. To była chemia organiczna. Jak się zaczęły metrowe wzory, to wysiadłam, zostawiłam to. Musiałam pracować. Szukałam pracy, nikt mnie nigdzie nie chciał. Półtora roku politechniki i matura, nikogo to nie obchodziło. Nigdzie się nie mogłam dostać, ale w końcu dostałam jakąś świetlicę w szkole. Była szkoła podstawowa zbudowana z cegieł warszawskich w Ogrodzie Saskim, tam dostałam świetlicę, przez rok uczyłam w tej świetlicy, dzieciaki karmiłam kakaem i pomagałam im robić lekcje. Potem byłam przy jakimś domu małego dziecka za Sękocinem. Tam pracowałam tylko jako wolontariusz, ale miałam jedzenie. Potem myślę sobie: „Coś trzeba zacząć robić konkretnego, ale nie wiem, co”. Ktoś mi przypadkiem powiedział: „Wiesz, w Bibliotece Narodowej przyjmują ludzi na godziny”. Pojechałam do Biblioteki Narodowej, wtedy była na Rakowieckiej, koło obecnego SGPiS-u. Stoi ten gmach zresztą, to był gmach przedwojennej Szkoły [Głównej] Handlowej. Tam się zgłosiłam do [Biblioteki] Narodowej. Myślałam sobie: „Co ja tu robię, czy to dla mnie?”. Trzydzieści siedem lat tam pracowałam. Taka byłam dumna, że mam głowę matematyczną i trzydzieści siedem lat pracowałam w tej bibliotece.
Jeśli chodzi o mieszkanie, to mieszkaliśmy na tym strychu przez siedemnaście lat. Najpierw trzeba było myszy wygonić, bo pierwszej nocy w ogóle nie dały spać. Były setki myszy, które mieszkały tam sobie od wieków. Jak myśmy się sprowadzili, to o tym nie wiedzieliśmy, bo w dzień tych myszy nie było, uciekały na górkę (bo tam były górki na bieliznę dalej) przez jakieś dziury. Zapaliłam światło i mysz nie ucieka, chodzi po łóżku. Coś niesłychanego. No ale w końcu żeśmy te myszy przepłoszyli. Potem przeprowadziłam się, już mieszkam ze dwadzieścia parę lat.
- Co pani myślała, jak wybuchło Powstanie? Pani powiedziała, że flagę wywieszono.
Płakałam, jak widziałam flagę. To znaczy nie płakałam dosłownie. Dla mnie do dzisiaj jest Polska bardzo ważna, tak jak religia, tak samo. Dla mnie pierwsze dni Powstania… Cztery dni właściwie były takie, kiedy były flagi. Wędrowałam po Woli, nie wiedząc, co się dzieje dalej na Woli, że takie straszne rzeczy. Dla mnie Powstanie było i do dzisiaj jest sprawą bardzo ważną. To była właściwie świętość. Ale mój brat niestety, który przeszedł z Batalionem „Zośka” przez Wolę, potem przez Starówkę, zginął na Czerniakowie. Nie tylko on, bo większość zginęła tych, których znałam. Tak to wyglądało. W tej chwili Warszawy nie lubię, Warszawa w tej chwili jest obca dla mnie. Teraz mam chore kolana, więc bardzo mało wyjeżdżam na miasto, tylko się kręcę po okolicy. Tak jest od jakichś dziesięciu lat. Jak pierwsze wieżowce zaczęły powstawać, to są dla mnie obce rzeczy. Poza tym bałagan, wydaje mi się, jest w Warszawie. Jest mętlik, domy stare, domy nowe, domy małe, bez ładu, architektury nie ma żadnej. Przed wojną mieszkałam na byle jakiej ulicy, byle jaka dzielnica. Na mojej ulicy była przede wszystkim fabryka octu, czegoś. To były biedne ulice, ale to były moje ulice, ulice dzieciństwa. Byle jakie podwórko, na którym stał tylko śmietnik i tylko za nim i do jakiejś klatki można się było schować w chowanego. Były trzy klatki schodowe. Ale dziecko inaczej reaguje. Teraz muszę się przyzwyczaić do Warszawy, bo już w niej osiadłam. Wujowie tu mieszkali ze mną, zabrałam ich do swojego mieszkania w siedemdziesiątych latach. Cały czas płakali po synu, tak że Boże Narodzenia były dość okropne, bo zjadałam dla zasady wigilię w domu, a potem uciekałam do jakichś znajomych, nie mogłam tego wytrzymać. Wujowie się jakoś ratowali razem, długo żyli, sześćdziesięciolecie małżeństwa obchodzili, ale wciąż szukali syna. Szukaliśmy po wojnie przez wiele lat, pisząc do wszystkich Czerwonych Krzyży: do rosyjskiego, do szwajcarskiego, wszędzie. Nigdzie nie ma. Wciąż myśleli, że przepłynął Wisłę. Mówiło się, że może z Czerniakowa się dostał za Wisłę, może tam go złapali, może jest w obozie. Wiadomość dużo później doszła do mnie. Wujowie nawet nie wiedzieli, że zginął. Jakiś artykuł znalazłam, było czasopismo „Kierunki” i tam jeden z chłopaków pisał o akcji „Sonderwagen”. Usiłowałam się dostać do tego chłopaka. Redakcja jest, adres jest, nazwisko człowieka, który napisał artykuł na całą stronę i nikt mi absolutnie nie powiedział, jak tego człowieka znaleźć. Zostawiałam mu ileś razy wiadomości, że jestem siostrą „Skalskiego”, że go szukam. W końcu się zgłosił jeden, drugi, trzeci, których nie znałam przed wojną, bo to byli dalsi znajomi. To było życie jak stary kapeć.
- Ma pani jakieś najpiękniejsze wspomnienie z tego czasu?
Czy ja wiem, które było najpiękniejsze? Pierwsze cztery dni Powstania. Następne były bardzo ciężkie.
Najgorsze to były ucieczki z obozów, a poza tym niemożliwość zatrzymania się, człowiek wszędzie był jak że. To znaczy nie żebrałam, do tego nie doszło, bo wszędzie jakąś pracę znaleźliśmy. W harcerstwie potem ileś miałam obozów, z dziesięć w sumie. Ale byłam w harcerstwie, tylko dopóki to było harcerstwo prawie przedwojenne. W 1949 zostawiłam. Nawet byłam hufcową na Woli, tak się ułożyło. Nikt nie chciał wziąć hufca, czasy były już bardzo nieciekawe. Rozwiązałam ten cały hufiec w 1949 i pożegnałam się z harcerstwem. Potem przyszedł rok 1956, znów się zaczęło harcerstwo, znów mnie capnęli, żeby prowadzić jakąś drużynę na Woli, jakieś obozy. To była ciężka praca, ale mimo wszystko była młodzież zupełnie inna niż dzisiejsza. To były dzieci ludzi, którzy coś wiedzieli o życiu, bo teraz młodzież… Mówię o takich siusiumajtkach, mają po kilkanaście lat, po dziesięć, i uważają, że są królowe.
Warszawa, 24 kwietnia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich