Grażyna Stanisława Kołacka
Nazywam się z męża Grażyna Kołacka, urodziłam się 27 czerwca 1926 roku w Warszawie.
- Niech pani powie, jak wyglądało życie przed wojną, z tego co pani pamięta? Jak wyglądało życie tam, gdzie pani mieszkała? Jak to było w domu, w szkole?
Mieszkałam przy ulicy Kartuskiej 4, to był dom rodziców mojej mamy. Ojciec był urzędnikiem miejskim.
- Pracował jako kto w urzędzie?
Był takiej średniej klasy urzędnikiem.
- Pamięta pani, gdzie pracował?
Pracował w Zakładzie Oczyszczania Miasta przy ulicy Karowej 3.
Mama nie pracowała, mama wychowywała mnie i moją siostrę.
Bardzo spokojnie, tak jak czteroosobowa rodzina. Mój ojciec bardzo pięknie grał na skrzypcach, miałyśmy fortepian. Tato bardzo dbał o to, żebyśmy były muzykalne, jak dziewczynki z dobrych domów. Tak że dom był bardzo spokojny, normalny.
- Jak wyglądało życie na Pelcowiźnie, bo to jest taka dosyć ciekawa dzielnica miasta?
Nie wiem, dlaczego ludzie tak jakoś mówią, że: „O, na Pelcowiźnie”. Przeciętni ludzie, którzy mieli swoje domy i te domki były… Nie domki, były domy piętrowe, bo na przykład ojca rodzice mieli trzy piętrowe domy przy ulicy Kartuskiej 15, z pięknym ogrodem. Byli bardzo zamożni ludzie, mieli sześcioro dzieci, trzech synów, trzy córki. Wykształcenie wszyscy trzej synowie dostali, jest dwóch lekarzy, już nie żyją. Jeden z tych, najmłodszy… Do dziś jest klinika psychiatryczna w Lublinie, bo był profesorem, poświęcił się nauce właśnie o temacie psychiatrii, a konkretnie to poświęcił swoje umiejętności schizofrenii. Ma bardzo dużo osiągnięć, bo na karcie telewizyjnej podane jest, [że] trzydzieści siedem prac naukowych wydał na ten temat. Jednego syna miał. Wyjechał syn na wycieczkę, nie wrócił. Wyjechał z pielgrzymką do Włoch, chciał się wydostać za granicę i w tej chwili mieszka w Kalifornii, też ma klinikę medyczną. Poświęcił się okulistyce i też ma jakieś osiągnięcia naukowe. Mój ojciec miał skończoną szkołę Konarskiego, a po wojnie, po Powstaniu skończył politechnikę. Pracował w Ministerstwie Odbudowy, bo tak najpierw się nazywało, potem Budownictwa i tak aż do emerytury, której nie dożył, bo zmarł, mając sześćdziesiąt cztery lata.
- Pamięta pani, jak to było w szkole powszechnej?
Oczywiście, w powszechnej szkole od matematyki był taki bardzo srogi pan nauczyciel. Wymagał bardzo, ale umiał uczyć. Nazywał się pan Szwandner. Do dziewczyn był bardzo delikatny i grzeczny, natomiast do chłopaków to brał linijkę i bił w łapę. Szkoła jak to szkoła.
- Szkoła też była na Pelcowiźnie?
Tak. Szkoła, w której się uczyłam, stoi w tym miejscu, gdzie jest FSO, i ten budynek stoi do dzisiaj. Taki duży, długi, dwupiętrowy czy trzypiętrowy, już nie pamiętam, ale chyba dwa piętra były w tej szkole. Była jedna część szkoły numer 160, druga numer 113. Ja chodziłam do szkoły numer 113.
- Ta druga szkoła to była też powszechna?
To były obydwie szkoły powszechne, tylko nowy budynek, taki bardzo elegancki, wyposażony… Tak że bardzo fajnie było w szkole.
- Niech pani powie, czy na przykład nauczyciele w szkole przed wojną jakoś próbowali uświadomić dzieci…
Byli nauczycielami o wysokiej kulturze i lekcje były różne, pogadanki, zawsze zmierzali, trochę wtrącali do historii i zalecali, żeby uczyć się historii Polski, że jesteśmy dziećmi polskimi, urodzonymi tu, że to jest nasza ojczyzna. Tak że uważam, że byli na dużym poziomie, na wysokim poziomie nauczyciele.
- No właśnie, a jak ta historia? Bo starsze pokolenie zdawało sobie z tego sprawę, że robi się niebezpiecznie.
To zależy, kto w jakim domu się chował. Wiedziałam, że się coś dzieje. Jak Niemcy przekroczyli granicę Polski i już była okupacja niemiecka, to przecież było wiadomo, że nasłuchiwali rodzice radia, kryli się z tym, chowali te aparaty, bo był zakaz mieć aparat porządny w domu. Mój ojciec starał się zawsze mieć porządny aparat. Też takie były, bo to były dzielnice w Śródmieściu, na Marszałkowskiej też nie było centralnego ogrzewania, więc były piece kaflowe i były w podwórkach tak zwane komórki, bo tam przyjeżdżali panowie z węglem, zwalali i tym się opalało mieszkania w tych pięknych węglowych piecach. Tak że pamiętam, że mój ojciec właśnie u jakiegoś ogrodnika kupił taką karpę drzewa, oczyszczone już z piachu korzenie i właśnie w tej komórce trzymał swój aparat. Naprawdę nie pamiętam, jak ten aparat się nazywał, ale był wysokiej klasy, bardzo dobrze odbierał zagranicę i [ojciec] krył się z tym bardzo. Tak że było niedostępnych wiele rzeczy, różne gazetki chodziły po Warszawie.
- Ale to już w czasie okupacji, a mam jeszcze takie pytanie przed wybuchem wojny. Czy pani jako nastolatka wiedziała już, miała takie informacje, że jednak ta wojna wybuchnie?
Słyszałam, jak rodzice moi rozmawiali.
- Czy oni panią informowali, czy raczej starali się izolować od wszystkiego?
Raczej tak bardzo oględnie, ale mówił tak: „Wiecie, to różnie w życiu może być. Być może, że będą gorsze czasy, że musimy bardzo uważać, mało mówić, nic nie opowiadać”.
- Czyli próbowali przygotować dzieci do wojny?
Tak, tym bardziej że mój ojciec był ewakuowany z zakładem pracy do Rumunii. My, mama i my we dwie – siostra i ja, też załadowane byłyśmy na taki ciężarowy samochód, ale zakryty. No i oczywiście co mogłyśmy z tego domu wziąć, to wzięłyśmy. Tylko że daleko nie ujechałyśmy, tylko do Jabłonnej i już wtedy jazda się skończyła. Mój ojciec dojechał do miejscowości Zabieszki. Nie wiem nawet, gdzie te Zabieszki są, ale chyba gdzieś na południu. Tak że wiedziałam o tym, że tato będzie wyjeżdżał, bo ewakuują cały [zakład]… Prezydent miasta Stefan Starzyński wydał takie polecenie, że zarząd miejski ewakuuje swoich pracowników. Między innymi właśnie był mój ojciec i jechał z panem, z którym pracował. Po tym jak już zaczęła się okupacja niemiecka, to ten pan się do mojej mamy… Odnalazł nas, zgłosił i powiedział: „Nie czekaj na męża, bo on pod Zabieszkami zginął”. On nie zginął, bo te samoloty… Był taki bardzo wielki nalot i oni się rozeszli obydwaj. Mój ojciec postanowił wrócić do Warszawy z tych Zabieszek, a ten pan, nie pamiętam, co on mamie opowiadał. Moja mama strasznie była załamana, nie umiała sobie dać rady w ogóle, że jak to może ojciec nie wrócić do domu. Ale potem, po jakimś czasie się odnalazł i normalnie poszedł z powrotem do tej pracy, którą podjął przed wojną i pracował…
- Czy pani pamięta sam moment rozpoczęcia działań i obrony Warszawy?
Ale gdzie, w Powstanie?
Rok 1939? To byłam właśnie na moście Kierbedzia, jak szłam do szkoły. Już wiedziałam, że jest wojna.
- Jak to było? Niech pani powie.
Szłam do szkoły normalnie, przez most Kierbedzia na Krakowskie Przedmieście, do swojego gimnazjum, do którego zdałam egzaminy. Było [to gimnazjum] imienia Sabiny Tegazzo-Chmielewskiej, to była średnia szkoła. Zaczęłam od pierwszej klasy i jakiś czas tam chodziłam, chodziłam, potem przyszłam i klamki zamknięte. Koniec nauki. Wróciłam do taty do pracy na Karową i mówię: „Tata, szkoła zamknięta”. – „Córeczko, wsiadaj w kolejkę i jedź do domu. Nigdzie nic nie rozmawiaj z nikim, co jakieś wydarzenia były w tej szkole czy coś. Przyjadę do domu, będziemy rozmawiać”.
- Jak pani szła przez ten most Kierbedzia, to były jakieś oznaki tej walki?
Ludzie ten kawałek przez most wysiadali z kolejki, tramwaj jechał przez most, ale nie wsiadali… Aczkolwiek były tam przystanki, tylko szli, bo to był kawałek… Jak ktoś miał blisko tak jak ja czy mój ojciec na Karową, to on nie musiał się już przesiadać, dlatego że on sobie dla spaceru poszedł tych parę minut, dla zdrowia. Tak że od razu wiedziałam, że to jest początek wojny i tu mężczyźni głowy zadzierali do góry i mówili: „Patrzcie, obłoczki, samoloty, już jest kanonada. Pierwsze wybuchy”. Takie obłoczki rzeczywiście się objawiały, huk był i obłoczki gdzieś wysoko. Czyli tam musiały być samoloty. Pośpiesznie szłam w dalszym ciągu do celu, czyli do szkoły. Tak zaczęło się spotkanie z wojną.
- Jak pani wróciła do domu, to już były jakieś wiadomości?
Mama już wiedziała o tym, że wojna już jest otwarta. Tak że Niemcy weszli, więc nie będzie to łatwe życie. Próbowałam chodzić do tej szkoły, ale potem już nie chodziłam, bo złapali mnie raz w łapance. Z tego jakoś wyszłam i…
- Jak to się stało, że pani była złapana?
Bo takie były blokady ulic. Szedł pan ulicą i…
W Śródmieściu na przykład gdzieś na Elektoralnej czy tutaj blisko na Trębackiej szedł pan, blokada jest, Niemcy stoją z jednej, z drugiej strony, buda stoi, bo tak się nazywały te samochody.
Raus! Raus! Raus! – i do widzenia. Wozili na Skaryszewską, na Pragę, na Targową.
- Jak się pani udało to opuścić?
Jakoś pan Bóg czuwał nade mną, anioły.
- Ale ktoś się starał o to wypuszczenie?
Nie, nikt się nie starał. Po prostu tak się stało. Sama nawet nie umiem sobie [wytłumaczyć]. A drugi raz już tak blisko Powstania Warszawskiego, jechałam kolejką, bo mamę odwiózł tatuś do swojej przyjaciółki do Żerania, nad Wisłą mieli willę państwo Zatrybowscy. Tato tam mnie odwiózł, bo mama była bardzo ciężko chora. Jechałam kolejką do Żerania i też zatrzymali na stacji Pelcowizna kolejkę. Jak wsiadłam, to już dalej jej nie puścili, wszystkich wygarnęli. Szłam ulicą Warmińską, zaprowadzili nas na 11 Listopada. Nie udało mi się uciec cały czas, chociaż to był kawał drogi.
- Na 11 Listopada to do koszar?
Do koszar wojskowych, które tam stoją do dzisiaj. Tam w tym czasie, kiedy byłam już w tych koszarach, to była ewakuowana Saska Kępa, całe rodziny. Tam poznała mnie pani, bo jej syn chodził ze mną do szkoły, a ona na zebrania szkolne jak chodziła, to znała moją mamę. W klasie były też te trójki klasowe czy może inaczej się to wtedy nazywało. Ona mnie tam poznała, bo też w tej kolejce była i była tak samo jak i ja na 11 Listopada. Ona bardzo się ofiarowała, wzięła mnie za rękę, mówi: „Chodź, będziesz moją córką”. Nazywała się pani Skłócka [Skłudzka??]. Kiedyś pracowała jako kasjerka na stacji Warszawa Most, bilety sprzedawała na te kolejki. Chciała oddać bardzo kosztowną rzecz Niemcowi, żeby mnie tą bramą wypuścił. On powiedział, że nie, on mnie nie wypuści. On może pójść ze mną na spacer nawet, ale on mnie nie wypuści. Na drugą noc ktoś mi dał znać, że poszukuje matka córki o imieniu Grażyna. Pobiegłam do tej bramy i patrzę, moja mama o lasce, bo mama miała zatrucie całego organizmu gruczołem tarczycowym i była bardzo ciężko chora na serce. Jak na mamę spojrzałam, to mówię: „Mamo, dlaczego ty tu przyszłaś?”. – „Ja nie mogę bez ciebie być, ja cię muszę stąd wydostać”. Mówię: „Jedź do domu, ja wyjdę stąd. Mamusiu, ja cię zapewniam, że stąd wyjdę”. Trzy noce tam spałam. Widziałam, że dziewczyny uciekały przez ten parkan żelazny, ale zdawałam sobie z tego sprawę, że nie mogę zginąć, dlatego że potem nie znajdę swojej mamy, bo wiem, że Pelcowizna była podpalana z różnych stron. Tak że wiedziałam, że ten kawałek dzielnicy musi nie istnieć. Tak że zapewniałam mamę i mówiłam: „Proszę cię, wróć. Zobaczysz, że ja jutro do ciebie przyjdę”. No i następnego dnia właśnie… Przespałam tą noc, właściwie przechodziłam, nie przespałam, bo to na tych papierach się spało. Takie kartony były rozrzucone, tam spałyśmy z tą panią Skłócką [Skłudzką?] i wiele ludzi. No i ustawili nas w te szeregi i szliśmy ulicą do tego przejazdu kolejowego przy Toruńskiej, potem przez Bródno ulicą Wysockiego do Odrowąża, od Odrowąża do 11 Listopada i stamtąd powędrowała cała ta grupa ludzi na dworzec Warszawa Wileńska. Tam stały już transporty gotowe do załadowania i eksportu dalej, odjazdu. W związku z tym, właśnie jak ta mama mówiła, że ona będzie tu stała i czekała na mnie, potem jednak zdecydowała, że pójdzie do domu, to cały czas myślałam, co tu zrobić, że się muszę wydostać stąd. Dlatego że mama nie może zginąć, bo Powstanie wybuchnie i już jej nie odnajdę. W związku z tym, naprawdę proszę mi uwierzyć, nie wiem, jak to się stało, nawet nie myślałam, że będę między ulicami szła, że ludzie stoją na chodnikach i że spróbuję uciec, bo się bałam, że mnie zastrzelą. Dosłownie bałam się. Nie wiem, jak to się stało. Pod numerem 7 na Inżynierskiej jakby mnie ktoś wepchnął między ludzi i się zakręciłam, w pierwszą bramę weszłam, zapamiętałam numer siedem. To była taka brama, był dom przy Inżynierskiej, który miał jeszcze dwie facjaty. To było jedno podwórko i drugie. Weszłam na to pierwsze podwórko, rozejrzałam się i myślę sobie: „Nie, to za blisko. Jak Niemcy może zorientują się, że może jeszcze ktoś uciekł, to będą tutaj szukali”. Weszłam w to drugie podwórko, weszłam na trzecie piętro do tej facjaty. Jakaś pani otworzyła drzwi i mówię: „Proszę pani, ja tu wyszłam, uciekłam z transportu. Niech mnie pani przyjmie na kilka godzin, żebym tylko przetrwała, jak już ten transport przejdzie”. Ona mi zamknęła przed nosem drzwi i to była moja klęska życiowa. Bardzo to przeżyłam, ale…
Niech pan wierzy, są anioły nad nami, bo taki anioł mnie wyprowadził, właśnie wpychając mnie między tłum. Proszę mi wierzyć, przez sekundę nie myślałam, że ucieknę już, nie myślałam, bo widziałam, że nie mam żadnych szans. Nie wiem, ani nie czułam, żeby mnie ktoś pchnął, nie wiem, jak to się stało. Wyszłam z tego budynku, z tej oficyny, wróciłam na to pierwsze podwórko i szła pani… Tak się jeszcze wystraszyłam, bo jak już przechodziłam tą drugą oficynę, to usłyszałam taki chód męskich butów, jakby długich butów wojskowych. Myślę sobie: „Boże, pewnie Niemcy”. Ale już się nie bałam, szłam. Pani młoda w spodniach bryczesach, długie buty, marynarka i mówi: „A ty dokąd, dziecko, idziesz?”. A ja taka strwożona mówię: „Ja uciekłam z tego transportu, który szedł tędy Inżynierską i nie mam się gdzie podziać, a mieszkam na Pelcowiźnie”. Ona mówi: „Nie bój się. Chodź, ja cię zaprowadzę do tej pierwszej kamienicy”. W pierwszym podwórku mnie zaprowadziła, dała mi koszyk i w tym koszyku miałam warzywa poukładane i mówi: „Słuchaj, ja cię tu wyprowadzę na szosę modlińską, tam nie ma czołgów i tak sobie polami…”. Tam były działki ogródków działkowych i właśnie na tych działkach między innymi powstała ta Kolonia Śliwice, bo to były oczywiście place budowlane na pewno. Tymi działkami przeszłam do ulicy Kartuskiej i wróciłam do mojej mamy.
- Okazało się, że dom jednak nie był spalony?
Nie, jeszcze wtedy nie. Już był spalony później, ale myśmy już stamtąd [uciekły]… Mama miała brata w Legionowie i powiedziała: „Wiesz, będziemy się posuwać szosą modlińską do Jabłonnej”. Ponieważ mój dziadek, Franciszek Kaczyński, pochodził znad Wisły, jak nadmieniłam… Tam są jeszcze do dziś szczątki rodziny Kaczyńskich. Niektórzy to byli bardzo wykształceni ludzie przeważnie, ale musieli się znać i na ogrodnictwie, w sensie warzywnictwa. Tam są te ślady, bo już byłam mężatką, jak mój ojciec woził mojego męża, to już były lata pięćdziesiąte. Mówił: „Chodź, Kazimierz, pojedziemy, odwiedzę członków swojej rodziny”. Bo to tacy już byli z tego samego korzenia Kaczyńscy. Tak że dlatego zawsze podkreślam, że pochodzę znad Wisły. Tam są rzeczywiście Kaczyńscy, którzy badylarstwo, warzywnictwo uprawiają. Mój ojciec zmarł w 1961 roku i do tego roku był bardzo bliski kontakt mojego ojca, mojej rodziny, właśnie z tymi pozostałościami rodu Kaczyńskich po Franciszku.
- Niech pani powie, jak jeszcze pani zapamiętała to życie w czasie okupacji, kontakt z Niemcami?
Tego to nie mogę powiedzieć, bo mój ojciec, jeśli cokolwiek robił, to poza domem. A wiem, że pomagał, dlatego że było takich dwóch studentów jakiś czas, przygarniętych do nas, którym ojciec musiał ausweis wystawić, zatrudnić ich tam, jakoś po znajomości chyba, za zezwoleniem jakichś jeszcze większych władz tego Zarządu Miejskiego. Tak, było dwóch panów, którzy pochodzili z Płocka, bo oni jako wysiedleni z tego terenu Polski musieli opuścić Płock i byli tacy studenci dwaj. Oni pracowali też w Zarządzie Miejskim. Nawet tego jednego starszego, to znaczy nie szukałam go, myślałam nieraz o nich, czy oni przeżyli, ale właśnie pana Kleinowskiego… Nie wiem, czy to było jego prawdziwe nazwisko, czy to co dostał papiery jako zatrudniony pracownik Zarządu Miejskiego. Tego nie umiem powiedzieć. Zapamiętałam, że nazywał się Feliks Kleinowski. Idąc Nowym Światem, już jako dorosła kobieta, weszłam do takiej kawiarenki napić się kawy, taki bareczek był. Ale chyba były i też dwa stoliczki czy trzy, nie pamiętam. Coś na mieście załatwiałam, bo już pracowałam. Patrzę, stoi mężczyzna przy tej półeczce, taki barek też był, nie przy stoliczku. Przyglądam mu się i tak myślę sobie: chyba to jest ten student, który kiedyś u nas bywał, że to jest ten Feliks Kleinowski. Myślę sobie: właściwie nic się nie stanie, jak przeproszę go, że go zapytam. Podeszłam do niego i mówię: „Przepraszam, że panu zabiorę kilka minut czasu, ale przypomina mi pan bardzo człowieka, którego poznałam jako młoda dziewczyna. Bywał pan w [moim] domu”. On tak trochę się zmieszał i mówi: „W domu?”. – „No, moich rodziców oczywiście. Czy pan pracował w Zarządzie Miejskim?” On tak się trochę zmienił i mówi: „A dlaczego pani pyta?”. – „Dlatego że chciałabym wiedzieć, czy tych dwóch panów, którzy korzystali z pomocy mojego ojca przeżyło, i wydaje mi się, że pan jest pan Feliks Kleinowski”. On mówi: „Tak. A ty jesteś tą młodszą córką jego, Grażyną?”. – „Tak”. Było mi bardzo miło, że go spotkałam, a potem się jakoś tak… Bo to przypadek był, że weszłam napić się czegoś. Tak że takie mam wspomnienia różne. Na pewno mój ojciec tam coś robił, ale nie wiem co.
- Czy pani się uczyła w czasie okupacji?
Uczyłam się dotąd, dopóki tej szkoły nie zlikwidowali, konkretnie – zamknęli. Nie uczyłam się już wtedy, dopiero po Powstaniu poszłam, tak jak już pomyślałam, że muszę gdzieś… Właśnie dzięki temu panu Stefanowi, bo w czasie okupacji pracowałam u niego. Wydawałam mleko na kartki dla dzieci. Nie wiem, jak dostawały matki te kartki. W każdym razie wycinało się te kuponiki i to mleko wydawałam. A jak nie miałam co robić, to podłogi myłam, ale miałam pensję i ausweis.
- Gdzie znajdował się ten punkt wydawania?
Na Kartuskiej 2. To była centrala Przezorności, tej Spółdzielni Spożywców Przezorność. Jeszcze jeden sklep był przy ulicy Toruńskiej i jeszcze jeden był na Garsona, na tych Śliwicach, właśnie co mówiłam, w takiej suterence.
- Niech pani powie, na Pelcowiźnie to było jakoś spokojniej? Bo w centrum Warszawy częściej się widziało tych Niemców. Czy oni tam zajeżdżali, czy to raczej były takie sporadyczne przypadki, że gdzieś się tam pojawili?
Niemcy?
O nie, było bardzo dużo Niemców, naprawdę.
- Gdzieś tam stacjonowali może?
Przypuszczam, że stacjonowanie to tylko było chyba w tej szkole przy tym wale, gdzie FSO stoi, ma trzy budynki po drugiej stronie. Jak się jedzie do Jabłonnej, to po lewej stronie są takie trzy budynki. Dwa pierwsze to były właśnie po tej szkole 160 i 113. Było jedno ogrodzenie wspólne, ale dwie szkoły o dwóch innych kierownikach, kierownictwo było inne. Była pani Cholewińska w 160… Pan Żmudzki był kierownikiem szkoły 113 i nawet mieszkał na Garsona, bo chyba mieli tam dom ci państwo, ten kierownik Żmudzki.
- Czy pani jako młoda osoba, nastolatka, w kontaktach ze swoimi rówieśnikami wiedziała o konspiracji?
Tak, mieliśmy [kontakt], bo nas łączyła muzyka .
- Rozumiem. A czy dochodziły do pani jakieś słuchy, że jest jakaś konspiracja?
Nie, w ogóle nic. Każdy wiedział, ale po cichu. Między nami nie było rozmów, nic. Naprawdę, proszę mi wierzyć, że nie było żadnych [rozmów]… Każdy gdzieś się ulokował i… Ja to byłam najmłodsza, to już miałam najmniejsze szanse.
- Czy dochodziły takie słuchy, że będzie Powstanie, że wybuchnie?
O tak, oczywiście że tak.
- Skąd pani takie rzeczy wiedziała?
Na przykład pierwsze co, to bardzo przykrych wiadomości wysłuchałam… Jak przychodził na Bródnie… Na Księcia Jaremy mieszkała mojego taty siostra i mieli też domek, taki murowany w ogrodzie. Właśnie jej mąż Rafał Antoni Szymański był maszynistą pierwszej klasy, czyli jeździł na tych pociągach pospiesznych, czyli był już bardzo wykwalifikowany. Pamiętam, jak on przyjechał do ojca z tego Bródna i mówi: „Słuchaj, Wacław, muszę ci coś powiedzieć”. Siedzieli w drugim pokoju, ale mimo wszystko dzieciom w uszy zawsze coś wpadnie. Zawsze się zakręcą jakoś koło tych rodziców. Mówił: „Słuchaj, dostałem transport, wywoziłem ludzi. Jest zrobiony taki tor i doprowadzony jest do takiego nasypu w rodzaju jak miedzy torami peronów są. Tam wszyscy ci ludzie muszą wysiadać i do lasu ich pędzą”. Tam był Oświęcim. Pierwsze, co o tym obozie karnym Oświęcim, to się dowiedziałam od wujka Rafała Antoniego Szymańskiego. To znaczy mój ojciec się dowiedział.
- Pamięta pani, gdzie ten tor był wybudowany?
W jakimś lesie, ale nie umiem powiedzieć gdzie. Ale w każdym razie tam już musiało być blisko, skoro wyładowali ludzi, ale widocznie nie chcieli, żeby ci maszyniści wiedzieli, jaki to teren, co i jak. Tak mi się wydaje. Ale właśnie pierwsze słuchy o obozie, o Oświęcimiu to była ta przyniesiona wieść od Rafała Antoniego Szymańskiego. Wujek Antoni powiedział to ojcu i mówi: „Widzisz, co się dzieje? Bardzo źle się zaczyna dziać”. Ojciec wtedy bardzo często w nocy słuchał radia. Przynosił z tej komóreczki to radio i sobie nastawiał, żeby jak najwięcej coś wysłuchać zza granicy.
- Kiedy państwo się dowiedzieli, że już Powstanie albo wybuchło, albo miało wybuchnąć?
Nie no, że wybuchło, to wiadomo było, że wybuchło, bo przecież Stefan Starzyński przygotowywał wszystkich. On do ostatniej chwili mówił przez megafony, dokąd tylko mogły działać. To on nawoływał, że Niemcy przekroczyli, niszczą Warszawę, ale żeby się społeczeństwo trzymało, że to nie krótko potrwa, dwa, trzy dni, bo nam pomagać będą zza granicy, zrzuty, to tamto i takie rzeczy.
- Pani mówi o obronie Warszawy, a ja się pytam o Powstanie Warszawskie już.
No to już było w czasie Powstania! To już było Powstanie. Już Niemcy… To przecież cały czas się ludzie szykowali do Powstania, przez cały okres tej okupacji. To ciągle te komórki się jakieś już wiązały. Że będzie Powstanie, to już takie… To naprawdę kto nie chciał, to nie wiedział. Ale między rodzicami to musiał się każdy dowiedzieć, że szykują, że będzie Powstanie.
- A jak wybuchło, to jak pani pamięta ten wybuch Powstania? Co się wtedy działo?
Dostałam ten komunikat właśnie od pani Gruszczyńskiej, u której się uczyłam robić zastrzyki. To właśnie u tych Gruszczyńskich, co ten Konrad Gruszczyński jest tutaj napisany w tych wiadomościach, ten Leszek Gruszczyński, co przeżył.
- To wcześniej pani uczyła się już jakiejś roli sanitariuszki?
Chodziłam [do nich], bo oni grali na instrumentach i ja z siostrą też. No to przychodziłyśmy. Już był strach, to takimi podwórkami, ogródkami się przechodziło, żeby jak najmniej na ulicy być. Często chodziłam do tych… Leszek był świetnym nauczycielem, od niego z muzyki można było bardzo dużo skorzystać, bo był dużo starszy od nas. Tak że chyba to nas łączyło. A potem pani Gruszczyńska mówiła: „A chodź, może nauczysz się robić zastrzyki. Masz mamę chorą. To się dziewczynie przyda bardzo”. Ale nigdy nie mówiła, że: „Będzie Powstanie i wiesz, może będziesz łączniczką czy kimś”. Pamiętam, właśnie w dzień Powstania pierwszego dnia przyszedł Leszek i mówi: „A, przyjdź do nas”. – „No dobrze, przyjdę” – i poszłam do nich. Pani Gruszczyńska mówi do mnie: „Wiesz co, Grażyniu, mam do ciebie prośbę. Może byś poszła, na przejeździe kolejowym…”. Toruńska, ta ulica zapomniałam, jak się nazywała, taka przy torach kolejowych, mur był wysoki. Za tym były już tory kolejowe, ale był przejazd, pociągi przejeżdżały i były szlabany. Ona do mnie mówi: „Wiesz, gdzie jest komisariat przecież, tak?”. – „No wiem”. Wysoki, trzypiętrowy budynek, piękna kamienica. „Ja ci dam list i pójdziesz z nim. Tylko wiesz, to jest nieduży liścik, tylko musisz go dobrze schować”. Mówię: „Dobrze, ja go dobrze schowam”.
- Na jakiej ulicy był komisariat?
Na rogu Toruńskiej i ta druga nie pamiętam. Wydaje mi się, że to chyba była taka ulica bez nazwy, że szła tak wzdłuż torów kolejowych, tylko była odgrodzona wysokim murem. Jak urodziłam się, jak pamiętam, jak już samodzielnie chodziłam, to wiedziałam, że to jest. Ale nie pamiętam, jak ta ulica się nazywała, naprawdę nie wiem. Może Różopolska, tak mi coś po głowie świta, ale nie wiem na pewno. No i poszłam z tym komunikatem, z tą kartką.
- Gdzie pani go schowała, jak tak dobrze miała go ukryć?
Są takie skrytki, co można schować.
- Ale gdzieś w bieliźnie czy w butach?
Nie, w butach nie, bo buty mogli zdjąć.
- Czyli rozumiem, że gdzieś pod bielizną?
Nie, w ciałko.
Tak że weszłam do tego komisariatu i: „Halo! Halo!”. Nie znałam jego nazwiska prawdziwego, tylko pseudonim „Wicher”. To jak szłam po drodze, to sobie myślę: „Ale jak? Wejdę tam i powiem, panie »Wicher«? Nie może tak być. To chyba jest pseudonim”. Tak sobie wykombinowałam, że powiem: „Halo! Halo! Ale wicher wieje”. No i tak mi się udało. W tym momencie jechał transport kolejowy z amunicją i tam właśnie była pierwsza akcja, na ulicy Toruńskiej, na przejeździe kolejowym. Były motory, na motocyklach Niemcy. Usłyszałam tylko: „Zawracaj!”. Z drugiego piętra zbiegłam na parter, zorientowałam się, że ten komisariat ma ogródek, przez ten ogródeczek. Zaczynały się takie działki, ogródki tych domów, co stały przy Toruńskiej, tylko one były odsunięte od samej jezdni i tam przeleżałam w bruździe. Jak już usłyszałam, że już się zakończyła ta kanonada na przejeździe kolejowym, na którym między innymi zginęła Basia, tylko 18 września dopiero, bo tam też była poważna akcja…
Pelcowizna była bardzo poszkodowana, tam podpalali, tam dużo ludzi wieszali. Na przykład zawsze mama mówiła mi: „Słuchaj, powiesili tam dziesięciu mężczyzn. Kochanie, idź tam koło straży pożarnej – to już była za torami część Bródna – i popatrz tam, dziecko, jak oni wyglądają”. Mówię: „Mamo, ale pójdę oglądać takich panów, co wiszą?”. To byli wysocy, młodzi ludzie, w bardzo czystych koszulach, w spodniach, w butach z cholewami, rękawy pozawijane. Nie było widać, że ci ludzie byli maltretowani, bo to była odległość może taka jak do tej kamieniczki, co stoi tu w podwórku, może trochę bliżej. Przyglądałam się, to się takie figurki bujały, na szyjach mieli pętle. Tam coś się wydarzyło, akcja jakaś była, zginęli Niemcy, to zaraz potem wyłapywali i wieszali. Taka była reakcja tego wszystkiego.
- Pamięta pani tą akcję, czy mogła się pani przyglądać?
Ta jedna akcja, co niosłam do tego pana o pseudonimie „Wicher”, to była moja pierwsza akcja.
- Ale to oni chcieli zatrzymać ten transport czy Niemców zabić? O co tam chodziło?
Chodziło o transport, żeby nie dojechał. Widocznie tam musiały być tory zaminowane, tak mi się zdaje. Mijając te tory kolejowe, już ten przejazd, to prawdopodobnie w kierunku Chotomowa, Legionowa czy Choszczówki, bo pierwsza stacja to nie pamiętam, jaka była, jak się do Legionowa jeździło, do wuja mojego, bo myśmy tą wąskotorowa kolejką jeździli, bo było bliżej do niego… Przypuszczam, że tam były zaminowane tory, żeby ten transport wysadzić w powietrze, tą broń. Trochę by uratowali pewnie, a może nie. Tam była taka akcja właśnie, dlatego musiałam się wycofać stamtąd. No a potem, to już jak jeszcze okupacja była i to Powstanie… Jeszcze w Powstaniu przez most Kierbedzia jakiś czas się chodziło.
- Nosiła pani wtedy jakieś meldunki przez ten most?
No właśnie raz niosłam od tego pana Stefana Małeckiego.
Na Stare Miasto, na ulicę Świętojańską. To był sklep, ale chyba z hurtownią. Ale nie będę wymieniać imienia i nazwiska tego pana, do którego szłam.
- Rozumiem, że chciałaby pani to zachować?
Nie wiem, może ktoś żyje z jego rodziny, bo to takie oryginalne, niespotykane nazwisko. Tak że nie wiem. Ale w każdym razie pan Małecki mnie do niego wysłał.
Nie, boję się. Nie wiem… Tego człowieka widziałam na oczy, podałam, zmyłam się, bo musiałam szybko wracać z powrotem tą kolejką, tak jak pan Stefan sobie życzył. Nie wiem, na czym to zależało… On też, biedak, zginął pierwszego dnia Powstania.
- W jakich okolicznościach?
Na ulicy Brzeskiej 10, był przy radiostacji. Ktoś go sprzedał, powiedział, że tam jest ta radiostacja, w tej chwili jest nadawane. Wyprowadzili go stamtąd i na ulicy Jagiellońskiej nad Wisłą został rozstrzelany.
- Jak wyglądało dalej pani Powstanie?
Potem do Powstania to już była jedna wędrówka. Taty nie było z nami, bo jakoś tak się stało, że wtedy wyjechał… Wyjechał w czasie okupacji… Nie, to było, jak wojna wybuchła w 1939 roku – to była ewakuacja do Rumunii. A Powstanie zastało mnie jeszcze na Pelcowiźnie. Potem uciekłam i w dalszym ciągu moja mama w Żeraniu była i tato postanowił…
Z tego transportu, co opowiadałam. Na Inżynierskiej 7 uciekłam, nie wiem jakim cudem, ale uciekłam. Dlatego mówię, niech pan wierzy w anioły. Każdy ma swojego anioła stróża, doświadczyłam to dwa razy, może nawet trzy. Bo jak była blokada dzielnicy, weszli do nas do mieszkania i w rogu w jednym pokoju stał zegar, a za tym zegarem stały wędki mojego ojca i tato mówi tak: „Jest dzielnica zablokowana, prosiłem cię, żebyś zeszła do piwniczki w kuchni”. Mówię: „Nie pójdę”. Stół na tym miejscu stał i taki dywanik czy chodniczek, żeby nie było widać, że tam w ogóle jest otwór pod podłogą zrobiony. Wyprowadzili tatę i mnie i nie tylko mnie z tego domu. No i właśnie na ulicy… Pierwsza była Kartuska, druga Dobrzyńska. Na ulicy Dobrzyńskiej pod parkanem żeśmy stali. Tam było ze trzydzieści osób, ręce do góry, no i potem podprowadzili nas do takiej starej, drewnianej szkoły. Ale ona była użytkowana, tylko w innych celach na pewno i tam robili segregację w sensie, kto miał ausweis wychodził. Ja, młoda dziewczyna, nie miałam żadnych dokumentów poza tą legitymacją szkolną. Mówię: „Boże, dlaczego ja się nie schowałam? To my tu, tato, zginiemy”. A tato mówi: „Wierz w swojego anioła stróża”. Mój tato zawsze nosił w spodniach, miał taką kieszonkę i miał świętego Antoniego. Do dzisiaj mam, bo mi oddał, jak był chory. Powiedział: „Noś go przy sobie”. Właściwie to uratował mnie Niemiec. Jak segregowali, to tak jakby te moje drzwi tutaj są, tylko że były bardziej odsunięte. Tak że między ścianą a drzwiami taki duży róg się robił, taki jak przy biurku. Jak by zamknąć te drzwi, to tam mógł ktoś stanąć. Tato pokazał, że ma z Zarządu Miejskiego dokumenty, że jest potrzebny i mówią, że może przejść. Tato powiedział parę słów po niemiecku, bo pewnie parę umiał, i że: „To jest moja córka”. On się tak na niego spojrzał, ja też byłam taka wystraszona dziewczyna i uchylił te drzwi i wepchnął mnie tam. Tak uratowałam się, właściwie tato mnie tak uratował z tych drzwi. Co potem się z tamtymi ludźmi stało, nie wiem, bo to nie jeden dzień blokowany był jeden dom, nie. Jak był zablokowany, to jedna strona domów, powiedzmy parzystych, czasami nieparzystych… Akurat wtedy była parzysta, dwójka, czwórka, szóstka, ósemka, dziesiątka, bo też do szesnastego numeru miała ta ulica Kartuska. Po jednej stronie miała do dwudziestego, a po drugiej do szesnastego.
- Pani stała za tymi drzwiami czy oni po prostu wyszli?
Nie, stałam dotąd, dopóki ten Niemiec nie pozwolił mi wyjść. Nawet się nie ruszyłam, nie było mowy, żebym drgnęła. Byłam szczęśliwa, że już nie jestem przy samochodach może gdzieś, tylko za tymi drzwiami. W związku z tym jak już się uporządkowali, że mógł mnie wypchnąć, to uchylił te drzwi, odsunął od ściany:
Raus! – mi powiedział i wyszłam.
- Dokąd pani wróciła? Co pani dalej robiła?
Poszłam, bo to była następna ulica za moim domem, Dobrzyńska. Kartuska, a obok była Dobrzyńska numer dwa, cztery i szkoła była na tym terenie, stara szkoła, ale budynek bardzo przyzwoity. Bo poprzednie lata, roczniki, to do tej szkoły chodziły.
- Jakie jeszcze były pani dzieje w czasie Powstania?
Nie, po Powstaniu to już od pani Sabiny…
- Ale jeszcze w czasie Powstania?
A w czasie Powstania człowiek tak nigdzie nie chodził, tylko pilnował chałupy i każdy wystraszony, wylękniony, bo nie wiadomo, kiedy co się z nami stanie. Wiadomo, że gdzieś podpalają, że niszczą. Już było widać, jak te „grube berty” trafiają. Na przykład pod numer piętnasty to trafiły dwie takie „grube berty” z torów kolejowych, gdzie się spaliły te dwa domy mojego dziadka Franciszka Kaczyńskiego.
- Cały czas do końca Powstania państwo byli u siebie?
Nie, opuściliśmy dom. Zakopane co można było… Ludzie kopali na podwórkach doły, zakopywali swoje dobytki i tato mówi: „Musimy jednak wyjść stąd. Pójdziemy do Żerania, tam nad Wisłą przeczekamy to wszystko, co się dzieje. Zobaczcie, co się dzieje z Warszawą”. Łuny stoją już, wtedy te domy niszczone były jeden za drugim, strzelane były te miotacze, to wszystko. A ten prezydent długi czas przecież nawoływał, w czasie okupacji oczywiście, bo potem to był aresztowany jak już… Tak że myśmy się z siostrą i z mamą ulokowały u tej pani Sabiny Zatrybowskiej, w tej willi. Tato wrócił jeszcze do domu na Kartuską i urwał się między nami już kontakt. Już żeśmy ojca nie spotkały, aż zaczęli już właśnie na tym kanale, który jest w Żeraniu do dzisiaj… Tam stały już te wojska, nacierały ze wschodu te rosyjskie podobno, a myśmy już były po tamtej stronie tego kanału. Pan Marian Zatrybowski też był inżynierem i mówi: „Wiecie co? – mówi do mojej mamy – Wiesz, Ela, najlepiej to wy idźcie w stronę Legionowa. Przecież tam masz brata, to na pewno Ryszard też jest…”. Bo już nie pracuje, bo pracował na kolei państwowej, w tym budynku na Targowej, bo był inżynierem z wykształcenia.
Myśmy tak szły przed siebie i doszłyśmy za starą Jabłonnę, miejscowość Rajszew. W tym Rajszewie strasznie dużo było Niemców i nie wiem skąd, ale tam byli i „ukraińcy”. Nie wiem dlaczego, ale byli i „ukraińcy”. Mama od tej gospodyni usłyszała, u której żeśmy się zatrzymały na noc w tym Rajszewie… Mówi: „Niech pani z tymi dziewczynkami stąd ucieka, bo to może się dla nich bardzo źle skończyć”. Świtem, rankiem ta pani nas wyprawiła. Ja z siostrą i z mamą przez jej męża byłyśmy skierowane, żeby iść nad samą Wisłę na most. Akurat trafiłyśmy w tym momencie, kiedy w Rajszewie był nalot. Niemcy mówią:
Ausweis, ausweis! Ja mówię:
Noch ausweis – bo chodziłam do szkoły już parę tygodni, a w okupację uczyłam się niemieckiego i mówię: „Wasze władze każą przez most iść tam, tam”. Tak przeszłam z matką przez tą Wisłę, przez most w Rajszewie, to był drewniany most. W Rajszewie przeszłam z moją mamą i z siostrą.
Idąc tak, idąc, był jeszcze taki duży nalot z tymi zrzutami. Takie długie te kosze, tuleje były z amunicją, to już w Sierakowie spotkało nas poza mostem. To był Sieraków i jeszcze była taka miejscowość, zapomniałam, jak ona się nazywała… To same lasy takie i ta pani mówi: „Słuchajcie, tymi lasami dojdziecie do stacji kolejki wąskotorowej, która jeździ do Grodziska Mazowieckiego”. Wtedy sobie uświadomiłam, że tato znał takiego inżyniera o nazwisku Marian Czajkowski i on z moim ojcem miał jakąś współpracę. On miał swoje biuro na Nowogrodzkiej i nie wiem, czy dla tego przedsiębiorstwa Zarządu Oczyszczania Miasta coś robił. W każdym razie wykonywał jakieś prace i stąd mój ojciec miał z nim taki kontakt i ja też go poznałam. Przypomniałam sobie, że właśnie ten pan Marian Czajkowski kiedyś ojcu mówił: „A, niech by pan nas odwiedził w Grodzisku Mazowieckim”. Wtedy postanowiłam, że… Mówię: „Nic nie mamy, ani odzieży, ani ubrania, ani ręcznika. Jak ta moja matka będzie żyła?”. Miałam futerko tylko, żeby mamę okrywać, w czasie jak chłodne wieczory są. Bo to przecież był już sierpień, wrzesień, to już chłody. To futerko miałam na plecach, mamę wzięłam na ramiona, za ręce trzymałam, mama nogami mnie objęła, ten most przeszłyśmy. Potem dotarłyśmy do kolejki wąskotorowej. W Grodzisku Mazowieckim odnalazłam pana Czajkowskiego i tam żeśmy jakiś czas mieszkały.
Uważałam, że… Nie mamy pieniędzy, nie mamy nic, co jest nasze, mówię: „Mamo, musimy stąd emigrować”. – „Córeczko, gdzie my się podziejemy? Ten pan znał ojca, może przeżyjemy, to potem kiedyś jakoś ojciec się z nim rozliczy”. Mówię: „Nie”. Pamiętam, że przed wojną dwóch kuzynów chodziło do szkoły Wawelberga w Warszawie, a mieszkali w Kielcach. Było ich trzech, Stefan, Marian i Tadeusz chyba. Tych dwóch starszych chodziło do Wawelberga w Warszawie i bardzo często u nas przebywali, bo byli pewnie na stancjach. Rodzice pewnie im wynajmowali takie dla studentów, bo to była taka półwyższa szkoła, ta Wawelberga. Przypomniałam sobie ich, że ich brat ma dom w Kielcach Herbach i jest cukiernikiem z zawodu. Mówię: „Mamusiu, napisałam list. Idę do stacji kolejowej”. Bo tam była i kolejowa stacja i ta wąskotorowa kolejka elektryczna, która jeździła do Leśnej Podkowy, bo to była ta trasa. Poprosiłam maszynistę: „Dokąd pan jedzie?”. – „Do Krakowa”. – „A może pan ode mnie wziąć list?” – „Mogę”. Napisałam list, na kopercie napisałam: „Kielce Herby, Marian Zieliński, cukiernik”. Napisałam: „Nadawca: Proszę serdecznie o doręczenie tego listu. Jestem z Warszawy, ale opuściłam Warszawę. Błagam o pomoc”. Ten list ktoś doręczył Marianowi. Siedzimy w tym Grodzisku, jest wieczór dosyć późny, mama taka markotna. Pan Marian nam jakieś materace przeznaczył w takim mniejszym pokoju, który wystarczał nam zupełnie. Puka ktoś i mówi: „Czy u pana zamieszkały panie Kaczyńskie z Warszawy?”. Słyszę głos Stefana, tego najstarszego studenta cioci Halinki i mówię: „Stefanku, jak to dobrze, że przyjechałeś. Zabierz nas stąd, bo my nic nie mamy”. – „Po to przyjechałem, po was. Ubierajcie się, będzie zaraz pociąg towarowy jechał, jestem umówiony, że tym pociągiem zajedziemy do Kielc”. No i potem już się znalazłam w warunkach odpowiednich. Ciotka nas bardzo serdecznie przyjęła, tak że tam już byłam do wyzwolenia.
- Jak pani zapamiętała to wyzwolenie?
Ojej, właściwie to bardzo smutno, bo nie było dachu nad głową. Tylko najmłodszy brat ojca, ten lekarz, bo już przed wojną był lekarzem, jeszcze nie był profesorem, ale był lekarzem i pracował w szpitalu na ulicy, która kiedyś nazywała się Zygmuntowska, teraz się nazywa… Koło kościoła Świętego Floriana. Ten szpital Przemienienia Pańskiego, on tam był lekarzem, ale kupił sobie mieszkanie, jak już gabinet otworzył… Miał jeden gabinet na Pelcowiźnie przed wojną i tam sobie dorabiał, a miał mieszkanie na Podwalu 19 A. Tak że z oszczędności czy coś kupił sobie willę na Żoliborzu przy placu Wilsona, na ulicy Kossaka 9. To była jednopiętrowa willa. Potem mówi do ojca: „Wiesz, jak dostaniemy spadek, odszkodowanie po rodzicach naszych, jak wojna już minie, to wtedy tym domem się podzielimy, będziemy współudziałowcami. Weźmiesz parter albo piętro, albo ja piętro a ty parter”. Po wojnie, po Powstaniu, jak wróciłyśmy do Warszawy… A, jeszcze w Kielcach była taka gazeta „Poszukujemy się wzajemnie”, zgłosiłam, że poszukuję Wacława Kaczyńskiego lub krewnych Edwarda Dąbrowskiego, moje kuzynki, Mieczysława Koneckiego i zgłosił się nasz tata, bo podałam adres, gdzie jesteśmy, że jesteśmy w Kielcach Herbach, przy ulicy Długiej 12 – pamiętam dokładnie ten adres – i tato się odnalazł. Wtedy już żeśmy wracali razem. A to, że pan Stefan Małecki załatwił mi pracę w tej Przezorności, to dzięki temu w Kielcach powiedziałam temu kuzynowi Marianowi: „Wiesz Marian, może byś ze mną poszedł do Społem. Tu jest jakaś centrala Społem?”. – „Jest”. – „W Kielcach?” – „Tak”. – „To pójdź ze mną. Ja pójdę, poproszę, może by mi coś pomogli finansowo, bo nie będziemy tu w Kielcach siedzieć z wami, tylko musimy wracać do Warszawy”. On mówi: „Dobrze Grażyniu, pójdę z tobą”. No zaprowadził mnie tam, poczekał. Poszłam tam, miałam tą legitymację, że pracowałam, że ausweis miałam, kenkartę, to wszystko i mówię, że przyszłam tu z prośbą, nie mam za co wracać do Warszawy. Jadą samochody, ale czegoś ode mnie żądają, a mam bardzo chorą matkę. Moja mama ważyła wtedy trzydzieści dwa kilo, bo to zatrucie organizmu z gruczołu tarczycowego to jest ta tarczyca ukryta. Bo jedni mają taką, a jedni mają ukrytą. Tak że to naprawdę była bardzo ciężka choroba i myślę sobie: „Muszę wrócić i jakiś pojazd załatwić”. No i dostałam od nich wielką pomoc. Dostałam od nich dużo żywności, którą zostawiłam ciotce. Ale dostałam papierosów, które się nazywały junaki. […] Dostałam dwa kartony tych papierosów po sto sztuk. Dostałam litr spirytusu w dwóch butelkach po pół. No i dostałam, pamiętam na tamte pieniądze – 800 złotych. Mówię: „No, Marian, wracamy na skrzydłach”. A on mówi: „No Grażyniu, ale jak to zrobisz?”. Mówię: „Wyjdziemy na szosę, kierunek Warszawa, Kielce-Warszawa i będziesz dotąd, aż ja się załaduję na samochód jakiś”. No i czekając tam, machałam łapą, stanął ciężarowy wojskowy samochód i dwóch panów wojskowych było, a w środku buda zamknięta taka, opuszczona plandeka i nikogo nie było. Tam mieli jakieś ładunki jak koce, coś. No i pytam się… Właściwie on się zapytał: „A panieneczka to tak dokąd by chciała jechać?”. Mówię: „Do domu, którego nie mamy na pewno już”. – „No to dokąd?” – „No do Warszawy”. A on mówi: „No właśnie jedziemy w tamtym kierunku”. Pytam się: „Ale za ile?”. – „No właśnie, to jest pytanie” – on do mnie mówi. Ale myślę sobie: „Nie mogę wszystkiego oddać, bo on weźmie, a już potem nie będę miała. Przecież nie pójdę znów do Kielc, żeby znów mi ci ludzie dali. Mówię: „Proszę pana, to jest cały mój dobytek, tylko to pół litra spirytusu”. – „Ach, chwała ci dziecko kochane”. I za te pół litra spirytusu przyjechałyśmy do Warszawy.
- Dokąd pani dojechała samochodem?
Prosiłam, żeby zostawił nas w Rembertowie, bo oni gdzieś skręcali i on mówi: „Dotąd”. Byłam szczęśliwa, dlatego że widziałam wojsko i kuchnie polowe. Tylko był problem, w co wziąć i czym jeść. Pamiętam, że byłam strasznie taka odważna, ryzykantka może nawet. Podeszłam i mówię: „Moja mama by na pewno zjadła”. Pamiętam, to jakaś kasza była czy to był krupnik taki gęsty, nie wiem. On mówi: „No tak dziecko. Widzę, że byś coś zjadła”. Mówię: „Bardzo, ale nie tak jak moja mama. Ona taka biedna, jest głodna. Wracamy z Kielc. Okazją żeśmy tutaj się dostały, z powrotem do domu”. – „A, to panie do Warszawy, do domu?” – „Tak”. On mówi: „No to coś tu skombinujemy”. No i przyniósł jakiś kubeczek, rozkładaną łyżkę z widelcem. Dał mi w ten kubeczek jedzenia dla mamy. To była taka gęsta zupa. Tak że byłam szczęśliwa. Mówię: „Mama, siadaj tu, zjedz, a ja pochodzę po Rembertowie. Ta miejscowość nie jest taka duża. Ja tu znajdę ciotkę Stasię, na pewno. Ona gdzieś u jakichś koleżanek jest”. Chodziłam tak, pytałam się, czy tu w ogóle są ludzie tacy co z Warszawy uciekli. „O, proszę pani. Na tej ulicy, na tej, na tamtej”. Tak trafiłam na gospodynię… Takie piękne, murowane domy, nie piętrowe, tylko parterowe, i trafiłam. „Panieneczko, a ty czego szukasz?” Mówię: „Krewnych, ale właśnie tak chodzę od domu do domu, bo gdzieś się zatrzymała moja ciocia. Nazywa się Stanisława Rakowska. To jest siostra mojej mamy”. – „O widzisz, trafiłaś. A długo chodzisz?” – „A, długo”. No i w ten sposób byłyśmy już szczęśliwe.
Ulokowałam, że mama miała legowisko, mogła spać. A ciocię Stasię namówiłam: „Ciociu, wiesz, my nic nie mamy poza pół litrem spirytusu i papierosami”. A ona mówi: „To jest dużo. To damy temu właścicielowi za to, że mieszkamy”. Mówię: „Oczywiście, do twojej dyspozycji to jest. Ale wiesz, ciociu, nie będziemy tak żyć, bo my nie mamy pieniędzy. W związku z tym ja pójdę do piekarni, poproszę tego pana, żeby mi zaufał, żeby mi dał z dziesięć bochenków chleba, bo słyszę, że tu warszawiacy idą i handlują tym chlebem na Pradze”. A ciotka mówi: „Ja cię, dziecko, samej nie puszczę. Matka by mi tego nie darowała, jak by ci się coś stało”. Ta ciotka była starsza od mojej mamy, pewnie z pięć, sześć lat. Poszłyśmy do tej piekarni, ciocia miała jakieś zaskórniaki i w taki układ żeśmy weszły. Z tym że ja pierwsza mówiłam, ciotce nie dałam, tak że to była moja inicjatywa. Dostałyśmy po pięć bochenków tego chleba i pamiętam, że tu, przy Podskarbińskiej sprzedałyśmy. Przyszłyśmy na Pragę właśnie, na Grochów i ten chleb sprzedałyśmy. „No i widzisz ciociu? Policz”. Oddałam jej te pieniądze, mówię: „No to ile zarobiłyśmy?”. – „No, będziemy miały na jedzenie”. Ona tam była z jedną córką, bo ta druga gdzieś w świecie była, bo ona wyjechała jako studentka w 1939 roku na jakieś wakacje. Nawet tego premiera Osóbki-Morawskiego… Potem była jego żoną. Nazywała się Wisława Pankiewicz. Nie wróciła ta jej starsza córka Zuzanna, dopiero aż to wszystko się uspokoiło, już po okupacji, po Powstaniu ona wróciła. Ona była we Lwowie, ze Lwowa wracała, z tamtych stron, bo była jako studentka właśnie z tą Wisławą Pankiewicz. A losy… Tego nie mogę powiedzieć, bo to by było śmieszne.
[…] Muszę przyznać, że poznałam pana premiera Osóbkę-Morawskiego i byłam taką byle jaką urzędniczką, żebym mogła mieć parę groszy, właśnie dzięki tej mojej kuzynce Jance Rakowskiej, bo ona była u niego w gabinecie, u premiera pracowała. Skąd ona go znała? Jakoś… Potem go kojarzyłam, że go gdzieś widziałam w okupację, ale nie byłam pewna. A potem przypadek jeszcze jeden miałam, że pracowałam z jego siostrzenicą. Poznałam ją w pracy, w Ministerstwie Skarbu. Tak że nawet bywałam w tych ogrodach Prezydium Rady Ministrów, wtedy kiedy on tam urzędował. A ta moja przyjaciółka mieszkała tam, bo jej mąż był… Jak to się nazywało? Ochroniarz? Jeździł zawsze z premierem Osóbką-Morawskim. A ponadto pan Osóbka-Morawski pochodził z miejscowości tej, co mój mąż, dziesięć kilometrów odległej od Skarżyska Kamiennej. Nazywał się wtedy Osóbka. Jak go poznałam to był Osóbka, a potem dowiedziałam się, że on jak był premierem… Poznałam tam całą rodzinę Osóbków, jego matkę. Na tamte czasy to był taki bardzo zasłużony człowiek, muszę powiedzieć. Bo wybudował w miejscowości Bliżyn, dziesięć kilometrów od Skarżyska Kamiennej, wybudował piękną średnią szkołę, wybudował bardzo piękny ośrodek zdrowia. Nawet ci lekarze to byli miejscowi studenci. Wyemigrowali prawdopodobnie do Krakowa albo do Warszawy, pokończyli studia. Panie nauczycielki też były z Bliżyna, które pokończyły studia gdzieś w okolicy, w miastach większych, a potem uczyły. Lekarze leczyli, a nauczycielki uczyły, znałam takie panie i pamiętam ich nazwiska. Mój mąż też stamtąd pochodził, z Bliżyna właśnie.
- Niech pani powie, tak już zbliżając się do końca, skąd u pani i mamy pomysł powrotu do Warszawy? Przecież było wiadomo, że ta Warszawa jest doszczętnie zniszczona.
Ale uważałam, że tam jest nasze gniazdo, może coś się będzie działo, może będą budować rodzice czy ktoś. Nie zdawałam sobie z tego dobrze jeszcze sprawy, chociaż już byłam [dorosła] właściwie, mając te dwadzieścia lat… Trzeba by policzyć, ale bez mała i myślę sobie: „Boże, no przecież coś się odbuduje. A jak nie, przecież jak tato jest, to może tato dostanie w innym mieście pracę w Zarządzie Miejskim”. Nawet miał propozycję do Słupska wyjechać, ale mama nie chciała opuścić Warszawy, nie wiem dlaczego, ale nie.
- Ojcem kierował taki sentyment, miłość?
Chyba tak. Rodzina jedna i druga, ze strony mamy i taty, to bardzo takie bliskie rodziny, które razem święta spędzali, święcone, wigilię.
- Jak pani zapamiętała to wejście do Warszawy, tak jak pani pierwszy raz tu przyjechała?
Przyjechałam tutaj jak do Rembertowa. Przyszłam na Pelcowiznę z ciotką Stasią. Mama została jeszcze u tych państwa, bo ona słabo chodziła, była bardzo słaba. Siostra jej pilnowała. A ja z ciocią Stasią przyszłam, przeczytałyśmy karteczki. Poszukujemy się, dom spalony, u dziadków tamtych spalony, u dziadków przy Kartuskiej 4 spalony, u Kaczyńskich spalony pod piętnastym. Właściwie nie ma dachu nad głową. Ale jakiś szałas czy coś musi się zorganizować. Zawsze wierzyłam ojcu, że on wróci do pracy, przecież coś się będzie działo, że jakieś mieszkanie zdobędziemy. No i właśnie ta willa nas uratowała. Wujek Mietek mówi: „Słuchajcie, zamieszkajcie, bo jesteśmy w Lublinie”. On podjął już wtedy, miał już jakąś część tego dorobku naukowego, tak że on nawet był dziekanem na Wydziale Lekarskim długi czas w Lublinie. Wtedy były wydziały na Uniwersytecie Lubelskim, to potem dopiero nazywały się akademie medyczne, a tak to był Wydział Lekarski, był Wydział Stomatologiczny, był Farmaceutyczny, Weterynaryjny. A potem dopiero tutaj weterynaria była, przenieśli. Przecież to było na Uniwersytecie Warszawskim, tam do dzisiaj jeszcze przebija ta nazwa, że to był Uniwersytet Warszawski Wydział Weterynaryjny. To potem dopiero, jak już Polska wolna była, ta za Gomułki, to się zmieniły na te akademie.
- Czy pani była ciekawa, jak wygląda ta druga część Warszawy, tam gdzie były większe walki, Śródmieście? Była pani to oglądać?
Oczywiście, że tak. Poszukiwałam bardzo serdecznego kolegę mojej siostry, bo ona to już taka panna była, że chyba już się podkochiwała w tych studentach. Tak że miała takiego studenta z medycyny, nazywał się Antoni Pękala, Toluś Pękala, taki śliczny blondyn. Szukałam jego, bo oni mieszkali na ulicy… Od Żelaznej taka ulica szła, zapomniałam, jak ta ulica się nazywała… Na Miedzianej szukałam. Dom był w części zniszczony, w części był cały i spotkałam jego mamę. A Toluś zginął. Mama powiedziała, że nie wie gdzie, ale ktoś tam… Nie dostała żadnych dokumentów na to, ale dostała od kogoś wiadomość, że on zginął w Gross-Rosen, ten Toluś.
- Jak tamta część Warszawy wyglądała?
Strasznie zniszczona była, bardzo.
Oczywiście, że tak. Stały jeszcze te schody, te przejścia, pomosty takie były na stronę polską i tą. Oczywiście, że widziałam. Nawet bardzo długo miałam taką koleżankę Żydóweczkę. Ona przychodziła pod okna na Pelcowiźnie, jak się zaczęły te… Już wiadomo było, że [Żydów] będą gdzieś uśmiercać, tylko nie wiadomo gdzie. Właściwie nie pamiętam, czy to od Żydów się zaczęło, nie pamiętam, tego nie kojarzę. W każdym razie tak sobie myślałam: „Boże, dziecko, jak ja bym ci pomogła, jak ja bym cię schowała. Ale nie mogę narażać moich rodziców”. Taka ładna Żydóweczka stała, przychodziła. Podawałam jej też czasem chleba. To było wszystko smutne bardzo. Ale tak, chodziłam, bo z Żoliborza chodziłam. Tu nie była nowa Marszałkowska. Teraz jak jest Marszałkowska, to się nazywała ulica Rymarska. Była cała wypalona, ale mury stały, zdrowe mury. Można było odbudowywać. Nie wiem, dlaczego burzyli te mury, takie właśnie co było wypalone wszystko, ale mury stały porządne. Bo chodziłam do Śródmieścia do pracy i do szkoły, bo zapisałam się na kurs maszynopisania. Że grałam na pianinie, to palce miałam dobre, wygimnastykowane, a nie miałam kiepskiej pamięci wzrokowej, bo mam bardzo dobrą pamięć wzrokową. Tak że nauczyłam się bardzo szybko i właśnie w związku z tym ta moja kuzynka załatwiła mi tą pracę u takich wielkich dostojników jako kancelistka i maszynopisarka.
Warszawa, 26 kwietnia 2012 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła