Stefan Mueller „Kostka”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Stefan Gustaw Mueller, urodziłem się w Warszawie w 1922 roku. Moja szkoła nazywała się Mazowiecka i mieściła się na Klonowej, i uczęszczałem do niej aż do wybuchu wojny w 1939 roku. Miałem wtedy siedemnaście lat i skończyłem pierwszą klasę liceum humanistycznego.
W okresie wojennym mieszkałem z rodzicami i z siostrą w Śródmieściu, w domu przy ulicy Złotej 7. Był to dziwny zbieg okoliczności, dlatego bo w tymże domu zakończyłem Powstanie. Dom ten, wybudowany w latach trzydziestych przez włoskie towarzystwo ubezpieczeniowe, odznaczał się niezwykłą wytrzymałością. Przeszedł wszystkie te lata, łącznie z latami wojny i z Powstaniem, i do dziś dnia nic nie jest w nim odnowionego: nie ma żadnych zmian. Wygląda nadal jak nowy. Szczęśliwie w tymże domu, w którym moi rodzice mieszkali do końca Powstania, mieli swoją siedzibę generał „Monter” i jego sztab.
Moja działalność konspiracyjna rozpoczęła się w roku 1941. Początkowo polegała na szkoleniu. To szkolenie, patrząc z perspektywy, wygląda obecnie jako dosyć lekkie, powierzchowne, bo polegało głównie na studiowaniu podręczników z okresu przedwojennego i na mniej czy częściej organizowanych ćwiczeniach, które również bardzo przypominały te ćwiczenia, które odbywałem w Przysposobieniu Wojskowym przed wybuchem wojny w 1939 roku.
Nasz dywizjon powstał jako konspiracyjny 7. Pułk Ułanów Lubelskich im. gen. Kazimierza Sosnkowskiego. Pułk miał swoją siedzibę w Mińsku Mazowieckim i w trakcie okupacji byliśmy w bardzo bliskim kontakcie z Mińskiem Mazowieckim, ponieważ znaczna część podoficerów z naszego pułku nadal pozostawała w tym mieście. Bardzo często korzystaliśmy tam z możliwości ćwiczeń. Często – w tej chwili to może mogłoby wydawać się przesadą, komiczne – odbywaliśmy musztrę tak, jak gdyby to była przedwojenna podchorążówka albo studiowaliśmy dokumenty, które dotyczyły okresu, kiedy pułk nadal był konny, niemniej jednak już częściowo zmotoryzowany, wyposażony w działka przeciwpancerne i inne.
Natomiast kontakty z dawnymi wojskowymi sprzed wojny 1939 roku, a często nawet z doświadczeniem z I wojny światowej i wojny polsko-bolszewickiej, były bardzo istotne dla kształtowania naszych zapatrywań i w ogóle pojęcia, co znaczy jednostka wojskowa – pułk: jaki to ma niesłychany ciężar pod względem wspomnień, różnych sentymentalnych i tradycyjnych zwyczajów. Tak że niewątpliwie ten rodzaj szkolenia bardzo nam odpowiadał i nie mieliśmy najmniejszego uczucia, że może nie jest całkowicie odpowiadający epoce – i pod względem historycznym, a szczególnie [w] tej sytuacji, w której było bardzo mało prawdopodobne, żeby którykolwiek z nas miał okazję dobywać szabli, ćwiczyć lancą, a może nawet siadać na konia.
Prawdziwa akcja szkoleniowa odbywała się w Warszawie i prawdopodobnie nie odbiegała od zwykłego szablonu tego rodzaju szkoleń, jakie przechodziły wszystkie inne jednostki AK. Również te szkolenia posiadały charakter dostosowania się do tradycji naszego Wojska Polskiego do roku 1939. Mianowicie: instrukcje, dokumenty [pochodziły] oczywiście z tego okresu. Natomiast ćwiczenia praktyczne niewątpliwie wybiegały już poza tradycję regularnego wojska i polegały głównie na ćwiczeniach w terenach zalesionych, na wolnej przestrzeni. Mało komu wydawało się, że nasza akcja będzie przebiegała prawie całkowicie w zabudowaniach, i to jeszcze w bardzo gęstych zabudowaniach Warszawy z okresu po 1939 roku.
Mówię nadal o tym szkoleniu, ponieważ było to dla nas istotne i – jeżeli chodzi o ukształtowanie mentalne – potrzebne, żeby mieć poczucie i świadomość obowiązku, jaki ciąży na każdym z nas: że możemy być powołani i otrzymać rozkaz wykonania takiego czy innego zadania. Z tym że to nawiązywanie do tradycji wojska regularnego, a zwłaszcza do jednostki kawaleryjskiej, jaką był nasz rodzimy pułk, stanowiło pewnego rodzaju kościec moralny. Każdy z nas wyobrażał sobie, że chciałby być żołnierzem tej miary, jakimi byli ułani 7. pułku – czy to w okresie I wojny światowej, czy w czasie tworzenia II Rzeczpospolitej i następnie w 1939 roku.

  • Proszę powiedzieć, jak zapamiętał pan wybuch Powstania?

Podczas niekończących się dni, upływających – wydawało się – zawsze bardzo powoli, cały czas myśleliśmy o głównym celu naszego zaangażowania w Armii Krajowej i w naszej jednostce, a mianowicie o momencie wybuchu Powstania w Warszawie. Było wiadomo, że będziemy działali w Warszawie, chociaż od czasu do czasu chodziły pogłoski, że być może Warszawa zostanie szybko zajęta przez wojska sowieckie i w tym wypadku były nawet – bardzo pesymistyczne jak dla nas – przewidywania, że trzeba będzie pozostać w konspiracji. Dzieje potoczyły się tak, że wybuch Powstania został ustalony na 1 sierpnia 1944 roku. […]
Generalna mobilizacja przed wybuchem Powstania nastąpiła na szereg dni przed 1 sierpnia. Polegała na zajmowaniu przez poszczególne jednostki naszego dywizjonu mieszkań, które potrafiły czasami pomieścić kilku czy nawet kilkunastu młodych ludzi […] przygotowanych do wybuchu Powstania. Na kilka dni przed rzeczywistym wybuchem Powstania nastąpiła jak gdyby pewna dekoncentracja. Jak gdyby zanosiło się [na to], że wybuch Powstania opóźni się albo nie nastąpi tak, jak żeśmy przewidywali, i wydaje mi się, że ten moment miał później dosyć negatywny wypływ na początek akcji 1 sierpnia. Mianowicie niektóre z mieszkań, któreśmy zajmowali [podczas przygotowań], zostały opuszczone, nastąpiły pewne translokacje tych czy innych jednostek. Ale w gruncie rzeczy poczucie, że Powstanie wybuchnie, było nadal bardzo silne. Natomiast w pewnym sensie nastrój podniecenia łączył się też z pewnym wyczekiwaniem, a mianowicie: przewidywaliśmy, że w okresie poprzedzającym sam wybuch Powstania zostaniemy dozbrojeni. Krążyły tego rodzaju pogłoski. Rzeczywiście w niektórych punktach okazało się, że pewne ilości broni zostały efektywnie dostarczone, niemniej jednak to, co było oczekiwane – te potrzeby nawet w małej części nie zostały efektywnie zaspokojone.
Osobiście miałem nawet okazję w tym uczestniczyć. Ponieważ chyba na dwadzieścia cztery godziny czy dwa czy trzy dni przed wybuchem Powstania – już nie umiałbym dokładnie tego powiedzieć – z dwoma kolegami, którzy byli bardzo wyszkolonymi rikszarzami… Dodaję tutaj, że kawaleryjski charakter naszej jednostki był znacznie podkreślony tym, że pomiędzy naszymi ułanami bez cenzusu, którzy nie pokończyli podchorążówek, było kilku czy kilkunastu warszawskich rikszarzy. Wnosili bardzo miły nastrój tak przed Powstaniem, jak i w czasie Powstania, tak że niektóre powiedzonka i opowiastki tych naszych kolegów pozostały nam w pamięci na wiele lat. Niestety, wielu z nich zginęło.

  • Pamięta pan nazwiska tych dwóch kolegów?

Na szczęście mam listę kolegów, tak że mógłbym tu powiedzieć… I rikszą towarową pojechaliśmy na dworzec kolejki grójeckiej, gdzie mieliśmy otrzymać to uzbrojenie. Rzeczywiście – otrzymaliśmy dwa worki. Każdy z nich zawierał po dwadzieścia pięć granatów ręcznych. Nie było broni palnej, krótkiej ani długiej, ale granaty też miały swoje miejsce. Powracając z tej kolejki do miejsca, gdzieśmy byli skoncentrowani na Mokotowie, natknęliśmy się na patrol żandarmerii niemieckiej, który zatrzymywał pasażerów wysiadających z kolejki wilanowskiej i stawiał różne pytania, ale najwidoczniej szukał przemytników i przemytniczek żywności, chociaż nigdy nie było nic wiadomo. Zdecydowaliśmy się więc jechać śmiało na wprost żandarmów, udając, że mamy jakąś pilną dostawę do centrum Warszawy, i rzeczywiście – dobroduszny, stary, gruby żandarm, który kierował tą akcją, patrząc na nas, powiedział: „Ci to pracują, puszczajcie ich”. Tak żeśmy przyjechali i te pięćdziesiąt granatów niewątpliwie stanowiło pewien poważny udział w naszym uzbrojeniu.

  • Gdzie dokładnie była ta kwatera na Mokotowie?

Nie chciałbym z pamięci [mówić]: to chyba była ulica Dworkowa. […] Tak mi się wydaje. Zresztą później w ciągu krótkiego czasu nastąpiło sporo przemieszczeń. W ten sposób dotrwaliśmy do końca lipca. Teraz zaczyna się sytuacja, która w szczególności dotyczy mnie i która całkowicie zmieniła to, czego oczekiwałem w okresie tej koncentracji. Więc 1 sierpnia w godzinach rannych dostałem rozkaz pojechania na rowerze w głąb Śródmieścia na ulicę Ceglaną, Żelazną – w [ten] rejon, żeby odebrać dwa pistolety, które były przechowywane przez któregoś z naszych żołnierzy, który był z nami na tej koncentracji bez broni, ponieważ w tym momencie nie mógł jej wydobyć [i] przenieść bez większego ryzyka. Po przyjeździe okazało się, że wątpliwości z tą bronią, które miałem już na początku, kiedy otrzymałem ten rozkaz, okazały się uzasadnione – niczego tam nie znalazłem.
Zacząłem wracać na rowerze w kierunku Mokotowa. Dojeżdżałem nieomalże do placu Zbawiciela, [kiedy] nastąpił wybuch Powstania, którego nie oczekiwaliśmy o godzinie siedemnastej, ale sądziliśmy, że będzie albo wieczorem, albo nad ranem. W związku z tym do mojej jednostki macierzystej, którą był pluton 1112, w ogóle nie dotarłem w momencie wybuchu Powstania. Natomiast znalazłem się jak najbliżej tej części ulicy Marszałkowskiej i placu Unii, na którą nasz dywizjon wykonywał swoje mordercze natarcie od strony Mokotowa, podczas gdy ja znajdowałem się od strony Śródmieścia. W czasie tej akcji nawiązałem kontakt praktycznie dopiero po tym, jak ta akcja, zakończona niepowodzeniem i ogromnymi stratami w zabitych i rannych, była zakończona. […] Dołączyłem do tych kolegów, którzy nie mogąc wycofać się w kierunku Mokotowa, bądź we względu na rany, bądź na sytuację specjalną, zostali od strony placu Zbawiciela. W ten sposób zamiast dołączyć do głównych sił naszego dywizjonu [zgromadziliśmy się] wokół 1108 plutonu, który po wielkich stratach wycofał się przez Pole Mokotowskie, na Politechnikę. Stanowiliśmy część „Jelenia”, która od tego momentu walczyła na Polu Mokotowskim w ramach Batalionu „Golski”.

  • Proszę jeszcze powiedzieć o samej akcji na alei Szucha. Jakie były rozkazy? Jakie były zadania?

Trzeba przyznać, że ten rozkaz dla naszej jednostki był szczególnie ciężki do wykonania. Mianowicie została ona podzielona w ten sposób, że część naszego dywizjonu atakowała aleję Szucha – była to niemiecka dzielnica mieszkaniowa w Warszawie. Sytuacja: plac Unii Lubelskiej, Marszałkowska z jednej strony, Puławska z drugiej, aleja Szucha i – prostopadle do zbiegu Marszałkowskiej i Puławskiej – ulica Flory. Wzdłuż ulicy Flory: ogródki i mury, za którymi były jednostki niemieckie, garaże niemieckie, punkty z uzbrojeniem i – w głębi – ruiny głównego [gmachu] GISZ-u – Generalnego Inspektoratu Sił Zbrojnych. Gmach [został] zniszczony w 1939 roku, ale [był] obsadzony przez Niemców. Tak że to był dosyć szeroki wachlarz, który przewidywał uderzenie. Z kolei 1108 pluton […] miał zaatakować aleję Szucha po przejściu przez koszary straży ogniowej między placem Unii Lubelskiej a ulicą Polną. W tymże budynku w danym okresie była również redakcja warszawskiej „gadzinówki” w języku polskim – „Nowego Kuriera Warszawskiego”. Trzeba powiedzieć, że z tych wszystkich uderzeń żadne nie osiągnęło celu. Jeśli chodzi o 1108 pluton – wdarł się na podwórze tej redakcji i został ostrzelany, zdziesiątkowany przez znajdujących się tam Niemców. Potem, w czasie odwrotu, były dalsze straty, które poniósł. W tej chwili chyba każdemu Polakowi jest znana osoba naszej koleżanki, Krahelskiej, której [twarz] była [pierwowzorem pomnika] Syrenki na Wybrzeżu Kościuszkowskim. Podczas gdy inne plutony z wielki stratami wycofały się częściowo na Mokotów, a te, które nie mogły dotrzeć do Mokotowa, przeszły do lasów chojnowskich i kabackich i potem połączyły się z naszymi siłami w Kampinosie.

  • A pan trafił do Batalionu „Golski”?

Ja trafiłem do Batalionu „Golski”.

  • Razem z iloma kolegami?

Było nas, o, dobra trzydziestka. […] To jest tragiczna sytuacja naszej jednostki. Że myśmy jako zwarta jednostka wystąpili tylko przez kilka godzin. Nawet z tego 1108 [plutonu], o którym mówię, znaczna część, [w tym] mniej ranni na Polu Mokotowskim, znalazła się u „Golskiego”. Natomiast jeszcze jedna drużyna w czasie tego odwrotu minęła „Golskiego” i dotarła aż do jednostki „Ruczaj”, która była jeszcze dalej w Śródmieściu. Tak że od pierwszego dnia „Jeleń” wystąpił jako zwarty oddział i praktycznie przestał istnieć. Straty były koło 40% w zabitych, a rannych… Mam tu gdzieś cyfry – to są zawrotne ilości zabitych.

  • Gdzie walczył pan potem, już w „Golskim”?

W ramach Batalionu „Golski” zachowaliśmy odrębność. Nie mieliśmy żadnej… Może w niektórych momentach, jak były jakieś natarcia niemieckie, mieliśmy wyznaczone punkty, które stanowiły… Ale początkowo byliśmy zwiadowczym oddziałem na Polu Mokotowskim. Znaczy się: utrzymywaliśmy łączność z jednostkami, które były na Ochocie. W momencie kiedy Niemcy opanowali Ochotę, przeprowadzaliśmy tych, którym udało się wyjść na Pole Mokotowskie, żeby mogli dołączyć do Śródmieścia. Były wypadki, żeśmy podchodzili pod więzienie na Rakowieckiej, gdzie również był moment, że więźniom – nazywało się, że to byli „kryminalni”, ale było też bardzo wielu, którzy byli tam wsadzeni… [po prostu] – udawało się znaleźć na Polu Mokotowskim bez jakiejkolwiek znajomości sytuacji w Warszawie. [Do naszych zadań należało] rozpoznawanie ruchów niemieckich, pozycji niemieckich, pozycji artylerii przeciwlotniczej, która nas ostrzeliwała. Byliśmy również odpowiedzialni za barykadę na ulicy Lwowskiej.
  • Jak odnosiła się do walki pana i pańskich kolegów ludność cywilna? Dużo osób, pomagając im przejść, uratowaliście…

Nie wiem, w literaturze wyczytałem, że były części Warszawy, gdzie ludność cywilna do tego stopnia była zdesperowana długotrwałością walk, zniszczeniami, że należało ją uspokajać. Jeśli chodzi o rejon, który był zajmowany przez Batalion „Golski”, bliskość dużych jednostek niemieckich powodowała, że naloty lotnicze były mniej częste niż na centrum Warszawy. Co nie przeszkadza, że dnia 13 września atak sztukasów na miejsce, gdzie myśmy stacjonowali, spowodował śmierć dwóch naszych oficerów i siedmiu czy ośmiu naszych kolegów. To było popołudnie, w którym mieliśmy w ciągu kilku kwadransów największą ilość strat. Ale kontakty z ludnością cywilną, wydaje mi się, były zawsze bardzo poprawne.
Mieliśmy również taką akcję, która działała demoralizująco. Mianowicie ta barykada na Lwowskiej w czasie trwania Powstania kilkakrotnie była jak gdyby neutralizowana, bo była delegacja władz czy przedstawicieli organizacji cywilnych, jak Czerwony Krzyż, Rada Główna Opiekuńcza, która za zgodą naszego tak dowództwa powstańczego, jak i Niemców, udawała się w celu umożliwienia ewakuacji części cywilów z Warszawy. Po czym na początku – już dokładnie nie wiem – ale w pierwszej połowie września musieliśmy tę barykadę zdemontować, bo rzeczywiście poważne ilości cywilów z Warszawy tą drogą udawały się w kierunku Pruszkowa. Czy odpowiadam na pani pytanie, czy troszeczkę dookoła kręcę?

  • Absolutnie nie dookoła. Czyli nie spotkał się pan z narzekaniami ludności cywilnej?

Oczywiście, oczywiście. Powiedzmy sobie szczerze: rozsądni ludzie musieli narzekać. Zwłaszcza jak to trwało tyle tygodni. Nastrój w Warszawie nie był nigdy jakąś taką równą linią. Moment – chyba w drugiej połowie września – jak nad Warszawą przeleciała wielka eskadra aliancka i w sposób bardzo mało skuteczny zrzucała broń i zaopatrzenie, w miarę jak mimo wszystko wojsko sowieckie i nasza armia polska zajęły Pragę – też następowały momenty, że ten duch trochę krzepł. Ale w miarę jak wszystkiego owało: wody… Myśmy mieli okazję obserwować tragedie naszych kolegów. Na przykład dostawali wiadomości, że ich dzieci, niemowlęta, umierają z u mleka – to były momenty naprawdę bardzo tragiczne.

  • Jak wyglądało zwyczajne życie? Czy na przykład był czas wolny?

Muszę się zastanowić. Sytuacja niewątpliwie zależała w dużej mierze [od okoliczności]. Były dni, w których nic specjalnego się nie wydarzało: normalna służba, patrolowanie, patrole nocne czy patrole dzienne na Polu Mokotowskim, i [jeżeli] potem następował jakiś dzień całkowicie wolny od służby – no [to było] usiłowanie, żeby może się ogolić albo umyć, albo coś przeprać, albo poszukać… […] Można było poczytać prasę…

  • Jakie tytuły pan czytał? Pamięta pan?

Nie, już nie pamiętam. Może nawet wyspać się – to też było dobrze.

  • A radio? Można było posłuchać radia?

Do radia był mały dostęp. Jednak to był tak cenny sprzęt, że… Ale niewątpliwie były przecież gazetki, które pisały, była poczta harcerska, która przynosiła wiadomości, i [przez] którą można było przesłać wiadomości. Niepokój był stały, [na przykład] o bliskich. Ci, którzy byli w kontakcie z rodzinami – tak jak ja miałem to szczęście, że byłem w kontakcie z moją rodziną – byli bardziej spokojni niż ci, którzy absolutnie nie mieli żadnych wiadomości. Ale przyznaję, że te tematy były poruszane bardzo rzadko.

  • A czy ktoś z pana otoczenia pisał pamiętniki? Jakieś notatki, zapiski?

Nie przypominam sobie specjalnie.

  • Jak wyglądały warunki higieniczno-sanitarne? Czy miał pan dostęp do wody, żeby – tak jak pan mówił – na przykład ogolić się?

Trudna sprawa. Znaczy się: to też ulegało nieustannemu pogarszaniu, w miarę jak to trwało. Przez dłuższy czas były jednak jakieś minimalne możliwości uzyskania wody, z tym że – mówmy sobie szczerze – do mycia niewiele tego się używało. Następnie – w miarę jak wodociągi przestawały dostarczać wodę…. Bo przecież przez dłuższy czas, w miarę jak jeszcze działała nasza warszawska elektrownia – wspaniała karta w historii Powstania, ta reduta w elektrowni – było jeszcze trochę wody. Potem byłem w niewoli z kapitanem „Krybarem”, tak że… Natomiast później zaczęły działać te studnie, które były kopane. Ta woda do mycia to była bardzo rzadkim przypadkiem.

  • A jak było z żywnością?

Sytuacja też jest zagadkowa. Jak Warszawa, wygłodzona w ciągu pięciu lat, potrafiła mimo wszystko zaopatrzyć spiżarnie w tak wielkie ilości różnego rodzaju jedzenia. Znaczy się: na początku bardzo dużo pochodziło ze składów niemieckich, które były przejęte. Na przykład tam, w naszej dzielnicy, były niemieckie szpitale. W tych szpitalach były znaczne zapasy marmolady, margaryny. A w końcowym okresie Powstania wyżywieniem i zapobieżeniem ludności od śmierci głodowej było to ziarno, które było złożone na terenie browaru Haberbuscha i Schielego i innych zakładów w północnej, przemysłowej części Warszawy: ulica Prosta, Żelazna. Co wieczór zbierały się grupy osób, przeważnie były to kobiety, z przewodnikiem. On prowadził je aż do składów ziarna: był owies, żyto, pszenicy chyba nie było; często było to nawet nieprzemielone – i każda osoba, która tam się znalazła, dostawała prawo wzięcia woreczka, nie wiem, pięciokilogramowego. Bo potem znowu w nocy [zjawiał się] cały niekończący się wąż osób w najróżniejszych ubraniach, w różnym stanie zdrowia, które co noc odbywały taką wędrówkę, żeby dostać jakiś przydział. Niewątpliwie były również przydziały, które dla ludności były może organizowane w dzielnicach, ale ja tego tak dalece nie śledziłem, bo właściwie nie miałem… Polegaliśmy na zaopatrzeniu, jakie mieliśmy ze strony naszej powstańczej aprowizacji dla wojska. Przeważnie były to takie „plujki”, jak się mówiło, było trochę sztucznego miodu, pieczywa nie było nigdy, kawa… Myśmy wychodząc na patrole na Pole Mokotowskie przynosili słoneczniki, czasami wykopywało się trochę kartofli.

  • A gdzie pan spał?

Były trzy czy cztery okresy, gdzie tak dłuższy czas w jednym miejscu. Na początku to musiał być jakiś niemiecki lokal poszpitalny, w którym były nawet łóżka i materace. Tam na zmianę się spało. Potem przenieśliśmy się do innego lokalu, który chyba też był lokalem poniemieckim, a ostatnie tygodnie spaliśmy tam, gdzieśmy pilnowali naszych pozycji. To znaczy – budynek częściowo zniszczony, mieszkańcy albo byli w piwnicach, albo byli [gdzie indziej] i po prostu tak jak były poprzebijane mury na wysokości czy pierwszego piętra, czy parteru, żeby uzyskać łączność wzdłuż linii – nazwijmy to – frontu, [a my] byliśmy odpowiedzialni za budynek, który… Teraz w ogóle na tym miejscu nie ma zabudowy. To był budynek, dosyć wystający w kierunku Pola Mokotowskiego, i tam zajmowaliśmy nasze pozycje, i tam spaliśmy na miejscu.

  • A czy w miejscach, gdzie się spało albo gdzie pan stacjonował, organizowało się jakieś przedstawienia teatralne albo śpiewało się?

[Przez] pierwsze tygodnie – tak. Bo aż do Święta Wojska Polskiego 15 sierpnia. [Wtedy] była duża uroczystość na Politechnice – myśmy byli na służbie, tak żeśmy tam nie byli. Ale rzeczywiście [w] budynku [Wydziału] Architektury była zorganizowana jakaś akademia. […] Osobiście nie uczestniczyłem ani w żadnej akademii, ani w żadnej uroczystości czy przedstawieniu „ku pokrzepieniu serc”.

  • Ale to się odbywało?

Ale to się odbywało. Mam wrażenie, że myśmy byli za małą jednostką, żebyśmy mogli podzielić się tak, że – powiedzmy – jedna piąta czy jeden ma wolne i może zrobić to czy tamto.

  • A śpiewaliście?

Tak! Oczywiście! Cały czas żeśmy śpiewali.

  • A co się śpiewało?

Przyśpiewki nawet sami żeśmy sobie układali. Nie, nie, nie, jeśli chodzi o śpiewanie, nie chciałbym powiedzieć, że to łączyło się również z takimi okazjami [i że] nie było znowu tak bardzo popierane przez nasze dowództwo, że jak gdzieś znalazło się butelkę jakiegoś alkoholu, no to wystarczył jeden czy dwa kieliszki, żeby już śpiew się rozwinął. Ale tak było. Nawet skończyłem dwadzieścia dwa lata w czasie Powstania, 29 sierpnia, i wiem, że polowałem długo przedtem i upolowałem litrową butelkę wódki z czerwoną nalepką. To była najgorsza [wódka], jaka istniała. Tak że zaprosiliśmy sztab i każdy dostał po kieliszku czy w jakimś naczyniu trochę tej wódki i nawet potem się tam śpiewy [zaczęły].

  • Pamięta pan może jakieś piosenki?

Żywiliśmy tradycje kawaleryjskie. Były przyśpiewki w kawalerii polskiej – ich tradycja była mniej polska, a może bardziej rosyjska. To nazywało się „żurawiejki”. Polegało na tym, że układało się na kogoś taki wierszyk. A myśmy zawsze – jak tę żurawiejkę oficjalnie kończyło się: „I za wrogiem goń, goń, goń!” – śpiewaliśmy albo „Bolszewika goń, goń, goń!”, albo „Esesowca goń, goń, goń!”.
Na przykład były momenty, że nasi koledzy odnosili ciężkie rany. Trzeba było ich transportować do szpitali albo nawet przenosić do Śródmieścia. W pobliżu naszych pozycji do ostatka, względnie mało uszkodzona, pozostała bardzo dobrze urządzona lecznica, która przed wojną nosiła nazwę firma San. Była to prywatna lecznica – również w czasie okupacji. Na szczęście nie była zniszczona – [była] mało zniszczona – i pracowali tam znakomici chirurdzy. Tak że wielu z naszych kolegów uratowało kończyny ze względu na bliskość szpitala polowego San.

  • Czy w czasie Powstania była możliwość uczestnictwa w życiu religijnym?

Tak, tak, tak! Przede wszystkim co wieczór zawsze było zebranie mieszkańców. Zbierali się po bramach czy w piwnicach. Natomiast jeśli chodzi o niedzielne msze: czy odbywały się z większym udziałem, czy większość jednostek mogła opuścić placówki, żeby się tam udać… Ale myślę jednak, że księża, ci kapelani, byli bardzo czynni i bardzo ofiarni. Tak że wydaje mi się, że jeśli ktoś miał prawdziwą potrzebę pociechy religijnej, to mógł ją znaleźć bez trudności.

  • Jak zapamiętał pan żołnierzy nieprzyjaciela, którzy walczyli z pana oddziałem albo tych wziętych do niewoli?

Sytuacja była taka, że w gruncie rzeczy początkowo mieliśmy bardzo mało kontaktów z jeńcami niemieckimi. Bardzo mało. Natomiast w ostatnich dniach Powstania niewątpliwie z tymi jeńcami żeśmy się [stykali]. Może należałoby powiedzieć dlaczego? W momencie jak powstańcza Warszawa kurczyła się jako obszar – po upadku Starego Miasta, po upadku Czerniakowa, następnie Żoliborza, wreszcie Mokotowa – między ewakuowanymi z tych części Warszawy oddziałami akowskimi było dużo jednostek „jeleniowskich”. Ta decyzja powstała między 17 a 20 września, czyli na jakieś dziesięć dni albo dwa tygodnie przed upadkiem Powstania. W momencie kiedy kanałami do Śródmieścia dotarli „jeleniowcy” z Mokotowa, na wysokim szczeblu została podjęta decyzja, żeby ze wszystkich rozbitków „Jelenia” utworzyć kompanię sztabową, która będzie stanowiła osłonę dowództwa Powstania, które mieściło się w budynku 7/9 przy ulicy Złotej, gdzie był generał „Monter” i jego sztab.
[Batalion „Jeleń” rozpadł się] pierwszego dnia. Potem z tych wszystkich szczątków została stworzona jednostka, licząca czterdziestu żołnierzy, może więcej, już nie wiem. Znaleźliśmy się na ulicy Złotej. Praktycznie nie braliśmy udziału w żadnych akcjach, możliwe, że nie było ich wiele. Natomiast pełniliśmy służbę wartowniczą wokół budynku: przy wejściu, wyjściu, na każdym piętrze – tak, jak były potrzeby sztabu. W tym momencie zetknęliśmy się z jeńcami niemieckimi. Dlaczego? Dlatego [że] w celu utrzymania porządku, zamiatania z gruzów, wynoszenia rozbitego szkła – bo cały czas coś przybywało – ci jeńcy zostali wydzieleni. Było coś w rodzaju obozu jenieckiego: w kinie „Polonia” był taki obóz, gdzie byli przetrzymywani jeńcy niemieccy. Stamtąd niektórzy byli wydelegowani czy pobrani i w pewnym sensie spełniali jak najpośledniejsze posługi. Przyznam szczerze, że wielu z nich było całkiem sympatycznych. Zamiatał, zamiatał i potem mówi: „No, ja teraz troszkę sobie pośpię” – czy coś takiego. Nie mieliśmy w stosunku do nich żadnej szczególnej niechęci. Oni też byli w naprawdę trudnej sytuacji. Zachowywali się bardzo poprawnie. […] Tak że nie byłem świadkiem, żeby [obdzierano] ich z mundurów… Natomiast w mojej obecności, tuż koło mnie, jeniec, właściwie żołnierz niemiecki, który szedł z podniesionymi rękami, żeby się poddać, został zastrzelony przez mojego kolegę. Tak że ja nawet mu mówię: „Dlaczegoś go zabił? Przecież on szedł [z podniesionymi rękami]!”. [On na to:] „Tak, a jak mojego brata wzięli do niewoli, to go zamordowali, to ja się nie mogłem opanować”. Przyznam szczerze, że teraz więcej się nad tym zastanawiam niż w tamtym momencie. Powiedziałem: „No tam trudno, no to tak się stało, tak się stało”.
  • Czy zetknął się pan osobiście z przypadkami zbrodni wojennych popełnionych przez Niemców podczas Powstania?

Mogę powiedzieć, że los mi oszczędził uczestniczenia w doraźnych egzekucjach i w torturach, które niewątpliwie stosowali. Natomiast widziałem ludzi, […] kolegów, którzy […] byli przez Niemców dobijani w okresie ataku na aleję Szucha. W późniejszym okresie nie doszło do najgorszego. […] Powiem zupełnie inaczej. Okrucieństwa niemieckie, które miały miejsce, oczywiście [zasługują na] jak największe potępienie. [To] nie ulega najmniejszej wątpliwości. Natomiast nikt nie jest w stanie mi wytłumaczyć ani udzielić odpowiedzi na ten temat: dlaczego nasi alianci potrzebowali dwudziestu dziewięciu dni, żeby zadeklarować Armię Krajową armią aliancką? Fakt, że alianci w sposób jak najbardziej kategoryczny, jak najbardziej oficjalny zwlekali z tego rodzaju posunięciem, dawał Niemcom, jeżeli nie humanitarne prawa, to pozbawiał ich poczucia kryminalnego postępowania, jakie mieli w stosunku do naszych żołnierzy wziętych do niewoli. […]

  • Czy spotkał się pan z żołnierzami innej narodowości, którzy walczyli razem z powstańcami?

Nie, nie spotkałem się. Dlatego bo na naszych terenie rzeczywiście nie mieliśmy tej okazji. Natomiast mam wielu przyjaciół i tych, którzy spotykali się na Starym Mieście, właściwie chyba nie na Starym Mieście, a nie… Przepraszam bardzo. Wszystko, co powiedziałem – [cofam].
Owszem, jak najbardziej. […] Kiedy poszukiwaliśmy w tak niezmiernie wręcz gorączkowy sposób broni w okresie poprzedzającym Powstanie, na terenie Warszawy i wokół Warszawy stacjonowały jednostki armii węgierskiej. Armia węgierska jak najbardziej brała udział po stronie niemieckiej w walkach ze Związkiem Sowieckim, ale była bardzo otwarta na odstępowanie – w różnych okolicznościach – uzbrojenia oddziałom AK. […] Tak że jeżeli chodzi o Węgrów, jak się ich nazywało – honwedów: z honwedem można było rozmawiać i można było, jeżeli się udało, wytargować albo pistolet, albo amunicję. W naszej jednostce były nawet dwa steny, które zostały [kupione] od honwedów.

  • Wróćmy do broni. Mówił Pan, że przed Powstaniem zaopatrzyliście się w granaty. A jak było później – na Polach Mokotowskich? Jak wtedy było z bronią?

W momencie jak stanowiliśmy już część Batalionu „Golski”, zaopatrzenie w broń to zawsze była niezwykle delikatna kwestia. Odbywało się przez nasze zwierzchnie dowództwo, to znaczy przez sztab kapitana „Golskiego”. Z tym że było, powiedzmy, niepisane i w pewnym sensie tolerowane bezprawie: że jeżeli zdobyło się broń na Niemcach, to ten, co zdobył, miał w pewnym sensie do niej pierwszeństwo. Czyli: jeżeli ktoś zdobył pistolet niemiecki, to miał prawo go zatrzymać, oczywiście zdając pistolet, którego używał do tej pory, który mógł być albo mniej sprawny, albo mniejszego kalibru. Wyobraźmy sobie: jeżeli ktoś chciałby zamienić visa na parabellum, to prawdopodobnie nikt nie miałby do niego o to żadnej pretensji, że zdobył parabellum na Niemcu i zatrzymał parabellum, a oddał visa. Natomiast gdyby zdobył parabellum i oddał jakąś tam „ósemkę”, „efenkę” czy coś, to może byłyby jakieś problemy, ale to byłoby prawdopodobnie uznane za rzecz poprawną. A jak nie miał żadnej broni, to byłaby może kwestia, że jakaś bardziej sprawna broń byłaby mu odebrana, ale by dostał coś w zamian.

  • Jak pan wspomina dzień kapitulacji Powstania?

W dniu kapitulacji Powstania… Mam moją osobistą wersję co do tego. Do końca życia będę uważał, że los był w stosunku do mnie szczególnie wyrozumiały, aż nawet nie wiem, z jakiego powodu. W momencie zawieszenia broni, poprzedzającym kapitulację, znajdowaliśmy się w kinie „Palladium” i nasza akcja ochrony sztabu była w tym momencie jeszcze wzmocniona z tego powodu, że mogły mieć miejsce różne nieprzewidziane, nieoczekiwane ruchy. Jakieś niezdyscyplinowane jednostki, jakieś jednostki, które mogły w tym momencie albo uważać, że kapitulacja jest nieuzasadniona i demonstracyjnie to [wyrażać], albo [podejmować] jakieś inne próby. W każdym razie byliśmy postawieni w stan bardzo wysokiej gotowości.
Natomiast moment kapitulacji – był to rozejm i wstrzymanie działań pomiędzy nami a Niemcami – rozluźnił możliwość poruszania się. Ja osobiście – tak jak powiedziałem na początku, że los okazał się dla mnie niesłychanie łaskawy – jak i wielu innych kolegów wykorzystywaliśmy ten moment, żeby wyjść swobodnie, pójść kogoś odwiedzić. Wyszedłem z kina „Palladium”, w którym żeśmy stacjonowali, i poprzez gruzy poszedłem w kierunku ulicy Zgoda, ponieważ tam, w budynku na Zgoda, było kilku naszych rannych i chorych kolegów. Normalnie żeby tam do nich dotrzeć, trzeba było obejść całą skomplikowaną trasę pomiędzy ubezpieczeniami, pochylając się przy przechodzeniu otwartych przestrzeni. Ponieważ było zawieszenie broni, wyruszyłem na wprost poprzez gruzy. Dotarłem tam, zobaczyłem to, co miałem zobaczyć, i wracałem. Odległość pomiędzy miejscem, gdzie myśmy byli w kinie „Palladium” do Zgody nie przekraczała trzystu czy czterystu metrów. Na gruzowisku, po którym powoli szedłem – wszystko było cicho, nikogo nie ma – naraz usłyszałem świst i – żadnych strzałów nie było – przede mną, może w odległości [około siedemdziesięciu centymetrów], a może i bliżej, spadł pocisk z granatnika. Ten pocisk był bezpośrednio tuż koło mnie. Rzuciłem się na płask na gruz, ale nic mnie nie zasłaniało. Na moich oczach ten pocisk kręcił się tak jak bączek i nie wybuchł. Jak to się stało, to nikt mi tego nigdy nie wytłumaczy. Natomiast mogę znaleźć wytłumaczenie, dlaczego ten pocisk został wystrzelony. A mianowicie prawdopodobnie nasi koledzy, którzy byli gdzieś w okolicy albo po drugiej stronie Marszałkowskiej, po podpisaniu kapitulacji postanowili pozbyć się amunicji do granatnika, którą w myśl postanowień kapitulacji należało zdać Niemcom przy wymarszu. A ponieważ to była przestrzeń całkowicie otwarta, gdzie nie było zabudowań, uważali, że najprostsza sprawa to jest wystrzelić ten pocisk. Ale nikt mi tego do tej pory nigdy nie wytłumaczył. W każdym razie jak ocknąłem się z tego wrażenia, jakie miałem, widząc, jak on się kręci, to sobie pomyślałem, że naprawdę los – z przyczyn niewytłumaczalnych – był dla mnie bardzo łaskawy i że mam duży dług do spłacenia za tę łaskawość, jaką mi okazał.

  • Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z Powstania?

Muszę też przyznać, że los oszczędził mi bardzo wielu tragedii, jakie można było w tym czasie przeżyć. Byłem dwukrotnie ranny, ale lekko. Nie straciłem nikogo z najbliższych: moi rodzice przeżyli, moja siostra przeżyła. Nie umiałbym sklasyfikować niczego, co byłoby najstraszniejsze. Dlatego bo trudno przenosić… Oczywiście jest straszną rzeczą znaleźć się między ludźmi, którzy kilka czy kilkanaście minut przedtem byli żywi i zdrowi, i naraz leżą martwi. Bardzo bolesne uczucie. […] Nie umiałbym powiedzieć. Trzeba by to w jakiś filozoficzny sposób rozwikłać, co mogło być najstraszniejszym uczuciem.

  • A co w takim razie było najlepsze? Czy to, że los pana oszczędził w ostatnich dniach?

No tak! Nigdy nie znalazłem na to wytłumaczenia. Ale może jednak jednym z najszczęśliwszych momentów, jakie miałem, to był fakt, że się potwierdziło, że moi najbliżsi – moi rodzice, moja siostra – przeżyli i że nic złego im się nie stało.

  • Oni cały czas mieszkali w tym samym domu?

Tak, tak.

  • Co działo się z panem od momentu zakończenia Powstania do maja 1945 roku?

[…] Jak państwo sami słyszeli, nie byłem autorem żadnych szczególnie bohaterskich czynów, które by uzasadniały, żebym był za to w jakiś wyraźny sposób uhonorowany. Ponieważ jednak spełniałem moje obowiązki poprawnie – tak mi się wydaje – i moi przełożeni nie byli ze mnie niezadowoleni, miałem koło 20 września satysfakcję, że zostałem awansowany ze stopnia kaprala na stopień plutonowego. Ten rozkaz był datowany z 17 września. […] Po kapitulacji następowały przygotowania – wszystko to było na warunkach porozumienia pomiędzy von dem Bachem i generałem „Monterem”. Wszystko zostało ustalone.
3 października wymaszerowywaliśmy z Warszawy do niewoli. Przed wymarszem do niewoli kapitan „Golski” – aczkolwiek myśmy już w zasadzie byli oddzieleni od Batalionu „Golski”, ale nasze ewidencje widocznie nadal były u kapitana „Golskiego” [i] to była chyba jego indywidualna decyzja – niektórych podchorążych, którzy w czasie Powstania sprawowali się poprawnie i którym można było w ten sposób może nie dać jakąś satysfakcję osobistą, ale ułatwić im przejście przez niewolę, awansował do stopnia podporucznika czasu wojny. Tak że po kapitulacji ja – jak również kilku z moich kolegów – wychodziliśmy nie jako podoficerowie, ale jako oficerowie. Dzięki temu nasze losy były w pewnym sensie te same co innych, ale [jednak] troszeczkę odmienne.
Wymarsz chyba 3 czy 2 października, dokładnie już nie pamiętam, to było niesłychanie smutne wspomnienie. Maszerowaliśmy poprzez gruzy, widzieliśmy nieszczęśliwych ludzi, którzy jeszcze starali się nam okazywać sympatię. W pewnym momencie maszerując w kierunku Ożarowa – bo broń składaliśmy w Ożarowie, w akademiku na placu Narutowicza […] – ludzie, którzy widzieli nas maszerujących, [mówią]: „Taki myśmy wielki skład znaleźli” – i dawali nam pudełka zapałek. […] Były wypadki, że podchodzili i dawali nam jakąś zieloną gałązkę. To, czegośmy oczekiwali z pewnym niepokojem, że ludność cywilna, która tak niesłychanie ucierpiała na skutek Powstania, będzie nam okazywała niechęć czy sympatii, to było całkowicie odwrotnie. Nie byliśmy ofiarą żadnej agresji ustnej [typu]: „Teraz wy wychodzicie, a nas zostawiacie Niemcom i bolszewikom”. Podobno były wypadki tego rodzaju, że ludność tak na to reagowała. Albo: „To wy idziecie spokojnie do niewoli, a my pójdziemy do Pruszkowa do obozu”. Podobno [tak było], inni koledzy potem nam to opowiadali. U nas to wszystko przechodziło dosyć gładko. Oczywiście to, cośmy składali Niemcom jako broń, to wszystko było zdezelowane – porozbijaliśmy [ją] przedtem.
Maszerowaliśmy, doszliśmy do Ożarowa, do fabryki barwników i tam po dwudziestu czterech [godzinach] załadowali nas do wagonów, i żeśmy pojechali do… Z tym że ta podróż nie była specjalnie przyjemna. Ale to pierwsze zetknięcie z niewolą było niesympatyczne nie ze względu na Niemców, którzy nie odnosili się szczególnie wrogo, tylko wszystko kontrolowali, co się ma ze sobą, rekwirowali [to], co uważali za niebezpieczne: gdyby ktoś tam miał scyzoryk czy nożyczki. Natomiast pierwsze dni, jakie żeśmy spędzili [w niewoli], były bardzo niesympatyczne z tego względu, że to były baraki przejściowe.

  • Gdzie to było?

W Fallingbostel. Baraki były do tego stopnia zawszone i zapluskwione, że po prostu prycze ruszały się [od tego]. […] Nie wiem, chyba dwie doby żeśmy tam byli i wreszcie odmaszerowaliśmy do obozu, który był przygotowany specjalnie dla nas. Niewielki, czterdzieści czy trzydzieści kilometrów od Fallingbostel. Tam już nie wpuścili nas do obozu, zanim nie przeszliśmy przez odwszawianie i [nie dostaliśmy możliwości] umycia się.
Pierwsze tygodnie niewoli… no trzeba się było dostosować. Z tym że – tak jak powiedziałem – myśmy mieli ten przywilej, że byliśmy w tym, co Niemcy nazywali oflagiem. Chociaż to niczym nie różniło się od stalagów, bo to był wyłączony, mały [obóz] w Bergen – [tak] nazywała się ta miejscowość, która podlegała Fallingbostel. [Tam] byli nasi oficerowie i myśmy też tam byli. No więc to zostało szybko zorganizowane. Zostaliśmy podzieleni na poszczególne baraki. Z tym że ci, którzy byli z tych samych jednostek, zajmowali przeważnie te same izby albo część baraków. To układało się nienajgorzej. [Było] głodnawo. Po jakimś czasie przyszły paczki, w małych ilościach, z Czerwonego Krzyża. W gruncie rzeczy moglibyśmy tam pozostać spokojnie aż do końca wojny.
Osobiście otrzymałem tam szczególną funkcję. Zawsze się śmieję z tego powodu, dlaczego była to taka funkcja. Zima była bardzo ostra: duże śniegi, a baraki były bardzo słabo ogrzewane. Wokół nas były nieprzebrane lasy. W związku z tym nasze dowództwo wystąpiło do dowództwa obozu niemieckiego z wnioskiem, żeby na słowo honoru móc wychodzić poza druty i zbierać chrust w lesie. Niemcy na to przystali i wszystko to zostało zorganizowane. Nie wiem, komu przyszło na myśl, że w tej części obozu, w której był nasz duży barak i jeszcze jakiś drugi czy trzeci, dostałem funkcję oficera opałowego. W niewoli miałem funkcję. Ta funkcja polegała na tym, że w czasie kiedy było to wyjście do lasu, wychodziło się na słowo honoru. Niemcy oczywiście nie mogli upilnować tych, którzy rozeszli się po lesie, czyli wychodziliśmy na słowo honoru, że nie będziemy uciekać. Było przewidziane, że należy zbierać tylko sam chrust – tylko suche gałęzie. A do transportu służyły zdobyte na Francuzach dwukółki. To koło było tak wysokie, nieomalże na dwa metry, i [była] niewielka powierzchnia do ładowania, ale to się dosyć łatwo [obsługiwało] ze względu na to, jak się to koło ruszyło. Więc sprawa była bardzo prosta. Wszelkie lepsze gatunki drewna – w miarę jak żeśmy wychodzili, znajdowaliśmy coraz lepsze gatunki drewna – leżały na spodzie, a ten chrust leżał na wierzchu. Poza tym były jeszcze inne możliwości, które nam się zdarzały, bo na przykład można było się najeść borówek, które akurat były dojrzałe. Raz znaleźliśmy zwłoki kózki czy sarenki, którą psy – wilków nie było – zagryzły i nie zjadły całkowicie. Oczywiście żeśmy te resztki przewieźli starannie do obozu, bo głód był straszliwy. […] Piła służyła, żeby to drewno, co się pozyskało, podzielić na wszystkich. Tak odbywało się to dosyć długo. Przyzwyczailiśmy się do zbierania jagód. Aż w końcu dwóch naszych kolegów uciekło. No więc cofnęli nam ten przywilej, bo złamane było słowo honoru. Nota bene nie powiodło im się specjalnie, bo jednego szybko złapali, a drugi dojechał aż gdzieś daleko na wschód, za Berlin – to jeszcze było przed tym wielkim natarciem – został schwytany i wrócił do obozu.
Tak dotrwaliśmy do Bożego Narodzenia. Przy czym był jeszcze jeden dosyć ważny wypadek. Mianowicie nasz obóz był lustrowany przez Międzynarodową Komisję Czerwonego Krzyża. To znaczy: przyjechali oficerowie szwedzcy i oficerowie szwajcarscy – już nie wiem [dokładnie] – i w tym momencie nasze dowództwo złożyło na Niemców skargę, że jesteśmy w obozie w warunkach, które nie odpowiadają konwencji genewskiej i nie odpowiadają standardowi obozu oficerskiego, tylko to jest stalag. Niestety, to zostało złożone.
Na Boże Narodzenie żeśmy byli jeszcze w naszym obozie. Po Bożym Narodzeniu przyszła wiadomość, że zostajemy przeniesieni do innego obozu. Ponieważ nam się w tym obozie nie podobało, nasze dowództwo uważało, że on nie jest [odpowiedni], to zostaniemy przeniesieni do innego obozu. Wróciliśmy pieszo do Fallingbostel, ale już nie do zawszonych, tylko do normalnych baraków.
Chyba przed Nowym Rokiem załadowali nas do wagonów. Mróz [był] okropny, ze dwadzieścia parę stopni nawet w głębi Niemiec, a potem jechaliśmy cały czas na wschód, więc był coraz większy. Wagony [były] metalowe, bez słomy, bez niczego, tak że to było bardzo ciężkie ze względu na zimno, jakie panowało.

Tymże transportem przejechaliśmy Odrę, na której było widać, jak Niemcy na skamieniałych nabrzeżach – mróz [był] szalony – budują fortyfikacje, i dojechaliśmy do obozu, który nazywał się Gross-Born [i] który był jednych z głównych obozów oficerskich dla jeńców polskich w całym okresie wojennym. Tylko jak myśmy tam przyjechali, to ten obóz był całkowicie pusty. Nie było nikogo. Załadowali nas do baraków, które były nieogrzewane, ale pozwolili nam – to się nazywało – „uzupełnić i odzieżowe”. Były jakieś stare zapasy wziętych przez Niemców składów, jakieś mundury pofrancuskie, pobelgijskie, niektóre nawet były też polskie, bo na ten mróz rzeczywiście – to było tak daleko na wschód – nie byliśmy przygotowani. Udało mi się dostać polską rogatywkę, która pozwalała na założenie nauszników włącznie z zakryciem nosa, co mi się bardzo przydało. A ponieważ nie miałem żadnej kurtki mundurowej, to – na mnie było ciężko [znaleźć], bo tam wszystko było na mnie strasznie krótkie […] – znalazłem jakąś francuską kurtkę, która zapinała się tylko na jeden rząd, nie miała żadnych kieszeni.
Jakieś czterdzieści osiem godzin po przyjeździe do Gross-Bornu, o drugiej rano, zrobili nam pobudkę. Zebrali wszystkich na placu apelowym. Szereg godzin, cztery czy pięć dobrych godzin, trzymali nas na śniegu. Po czym wymaszerowaliśmy. Maszerowaliśmy spokojnie, aż już dobrze na wiosnę doszliśmy do tego samego Fallingbostel, skąd wyjechaliśmy.
Osobiście przypominam to sobie jako bardzo miłą kartę moich wspomnień. Pierwszego dnia naprawdę był mróz poniżej dwudziestu stopni, o drugiej rano byliśmy już na placu. Zanim sformowali grupy, które miały maszerować, zanim znalazła się eskorta – dopiero [gdy] zaczął podnosić się dzień, to w końcu żeśmy wymaszerowali. Nie byliśmy przyzwyczajeni do marszu przez aż tyle tygodni, siedzieliśmy cały czas bez ruszania się. Pierwszy nocleg był pod gołym niebem, z tym że w tartaku, i pozwolili nam palić tyle drewna, ileśmy chcieli palić. Tak żeśmy mieli takie wielkie stosy. Ale mróz był nadal poniżej dwudziestu stopni, tak że to było bardzo przykre. Potem maszerowaliśmy, cały dzień się maszerowało: pięćdziesiąt minut się maszerowało i dziesięć minut było przerwy. Tak żeśmy się powoli wdrożyli w rytm tego marszu. Całkiem przyjemne to było, na początku szło się powolutku.
Były różne dosyć znamienne wydarzenia, których się nie zapomina, mianowicie: w momencie jak doszliśmy do Odry, na zamarzniętej Odrze był prowizoryczny, drewniany most, było go dobrze widać, i tamtędy mieliśmy przechodzić na następną stronę. Myśmy szli na południe od Wału Pomorskiego i cały czas toczyły się walki – na północ od tej drogi, gdzieśmy szli, cały czas były zawzięte walki, w których między innymi walczyło też Ludowe Wojsko Polskie i ponosiło ciężkie straty. […] A Niemcy się utrzymywali, tak równolegle do Bałtyku, i tamtędy nas prowadzili. Tak że w momencie jak żeśmy się tam znaleźli, to albo powstała luka w obronie niemieckiej, albo była przygotowana silniejsza akcja ze strony Rosjan, może też i naszych Polaków – ale tegośmy nie wiedzieli – żeby uchwycić to przejście przez Odrę. […] Ci, którzy nas tam niby prowadzili, to w ogóle nie nadawali się do żadnej walki – to byli jacyś emerytowani żołnierze z najróżniejszych części: z Luksemburga, z Siedmiogrodu, mówiący najróżniejszymi narzeczami. Ale w momencie kiedy sytuacja była chwiejna, nadciągnął oddział SS Belgów, [esesmanów] belgijskich – SS „Wallonien”. Jak żeśmy ich zobaczyli, tośmy widzieli, że to są naprawdę zawodowi żołnierze, tacy którzy pozwolą nam przejść. Nie mieliśmy wcale zamiaru, żeby nas tam wyswabadzali. Rzeczywiście ci [esesmani] uderzyli na Rosjan z odległości… myśmy nie widzieli, ale ten ogień się oddalał i myśmy szybko przeszli na drugą stronę.

  • I już do maja był pan w tym obozie?

[…] Doszliśmy do tego miejsca, skąd żeśmy wyszli, ale nie w tym obozie żeśmy się zatrzymali, tylko w innym, który też się nazywał Bostel, ale nie Falling-, tylko Sandbostel. Tam zastaliśmy dużo Polaków z Powstania i też innych alianckich jeńców: było dużo Serbów… […] Bardzo kiepsko z jedzeniem i ze spaniem. A ja byłem niezmiernie ucieszony, dlatego bo jak tylko wszedłem do tego obozu, to po dziesięciu czy piętnastu minutach znalazłem mego stryja, Zbigniewa Muellera, który był w tej samej sytuacji, tylko on jak wymaszerował z innymi oddziałami powstańczymi, od razu był przywieziony do Sandbostel, nie ruszał się stamtąd. Z uwagi [na to], że był najmłodszym bratem mego ojca, znaczy: miał między czterdziestką a pięćdziesiątką, więc mianowali go, miał jakąś taką funkcję. W barakach, jak one tam były – był taki standardowy typ baraku: długi, wejścia były z jednej i drugiej strony [i] przylegały do malutkiej celki, która nazywała się „służbowa”. On jako oficer służbowy miał tam malutkie pomieszczenie, w którym był jeszcze drugi polski oficer. Ale była możliwość, jak oni się kładli [spać], że można było zrobić stolik. Na tym stoliku z moim serdecznym przyjacielem, Tadeuszem Wierzbickim z „Jelenia”, żeśmy spali w ciągu nocy. Tak żeśmy sobie rodzinnie spędzali czas w Sandbostel.
Doczekaliśmy momentu, kiedy zbliżali się Amerykanie, i znowu wymaszerowaliśmy. Stamtąd przemaszerowaliśmy na północ, w kierunku Hamburga. Tam mieliśmy bardzo dużą emocję, bo załadowali nas na statek i przewieźli przez deltę Łaby. Ale były już opowieści, że Niemcy ładują na statki, a potem topią jeńców czy więźniów, ale to głównie jak ewakuowali obozy koncentracyjne. Ale nie. Wysiedliśmy po drugiej stronie. Już prawie była wiosna. Doszliśmy do wielkiego obozu w Lubece, zajmowanego przez oficerów francuskich. Znaczy się, od Morza Północnego przeszliśmy nad Bałtyk, [do] nasady tego półwyspu, i tam ulokowali nas w wielkich betonowych budynkach – to się nazywało koszary artylerii, i tam doczekaliśmy drugiego czy trzeciego maja, jak Brytyjczycy nas oswobodzili. Trzeciego maja żeśmy już defiladę urządzali.

  • Jak pan potem wrócił do Polski? Od razu?

Nie. Jeszcze jakiś czas żeśmy byli w Niemczech. Pojechaliśmy do korpusu. Niektórzy zostali w korpusie na długo, inni zostali […] powysyłani gdzieś na studia. […] Dłuższy czas byłem we Francji, w Belgii i potem to wszystko już się rozchwiało.

  • Kiedy pan wrócił do Polski?

Przyjechałem do Polski w końcu 1947 roku.

  • Czy był pan później represjonowany?

Nie, nie. Specjalnie nic nie miałem… Jeszcze szybko dokończyłem studia, ożeniłem się i już jak się ożeniłem, to już zacząłem myśleć tylko o tym, żeby wyjechać. Ale jeszcze trzeba było poczekać dlatego, bo jeszcze nasza córeczka musiała być troszkę większa. […] Czasami zdarza się szczęśliwa sposobność, że coś się uda, i tak się stało, że udało nam się wrócić do Francji.

  • Kiedy wyjechał pan do Francji?

To był koniec lat 40. [XX wieku]. Tak że na tym się skończyło. Później przez długie lata nie mogłem przyjeżdżać do Polski. Pierwszy raz byłem w Polsce chyba w 1956 czy 1957 roku.

  • Po „odwilży”?

Tak.

  • Czy chciałby Pan powiedzieć na temat Powstania coś, czego jeszcze nikt nie powiedział?

[…] Powstanie niosło ze sobą tak niesłychaną lawinę najbardziej nieoczekiwanych przeżyć, że trudno jest coś na ten temat powiedzieć. Bo powiedzmy: od grozy do rzeczy wręcz komicznych. Najróżniejsze przeżycia. Z tego, co państwu opowiedziałem, można bardzo łatwo wyciągnąć wniosek, że los obchodził się ze mną bardzo korzystnie. […]
Może powiem jedno. To jest moje osobiste przeżycie, ale mające poważny wpływ na to, co się potem ze mną działo. Gdzieś koło 20 września dostałem przepustkę, żeby pójść odwiedzić rodziców. Tu jest też szczególnie śmieszna sytuacja, tak jak mówię, że los naprawdę zawsze gładził mnie z włosem, a nie pod włos. Przecież jak myśmy zostali przeniesieni jako kompania sztabowa do kina „Palladium”, to dla mnie osobiście znaczyło [to] bez porównania więcej niż dla wszystkich innych. Dlaczego? Dlatego bo mój ojciec, moja matka, moja siostra i chyba jeszcze czternaście czy ileś osób, które były w ich mieszkaniu, mieszkali na Złotej pod numerem 7. Czyli ja, innymi słowy, wróciłem do domu. Wprawdzie w tym domu nie było dla mnie dużo miejsca, bo wiem, jak tam się działo. Ale jednak byłem w domu. Mogłem codziennie widzieć mamę, ojca, siostrę – wystarczyło, żebym po schodach wszedł na górę.
Między innymi była taka sytuacja, że mieliśmy jakąś niespecjalnie niebezpieczną czy z dużym narażeniem akcję, ale mieliśmy [ją] w bliskości tego miejsca, w którym był sztab. Zostałem lekko ranny. Chyba odłamek [granatu] czy jakiś inny. Zostałem ranny [pod lewym obojczykiem] i otrzymałem też odłamek z tego granatnika w lewe oko, co było dla mnie bardziej niebezpieczne i gorsze. Miałem rozdartą powiekę i tutaj tkwił ten odłamek. W związku z tym poszedłem na punkt opatrunkowy i tam opatrzyli mnie, jeśli chodzi [o ranę pod obojczykiem], a co do oka powiedzieli: „Czekaj, bo może będziemy mieli wizytę okulisty, ale nie będziemy nic z tym okiem robili, póki ten okulista nie przyjdzie”. Mówię: „Dobrze – ten punkt opatrunkowy był niedaleko – to może wrócę do moich kolegów?”. A myślałem o tym, że pójdę [na] trochę do domu. Mówią: „Dobrze, dobrze, no to idź tam, i tak ten okulista nie przyjdzie przedtem, a przecież łażenie nic ci nie szkodzi”. I zakleili mi to oko.
Przyszedłem do rodziców, no więc zaczęli się trochę niepokoić tym okiem, i teraz przypadek… No jaki jest przypadek? Drzwi do tego mieszkania były otwarte. Ludzie wchodzili tak, jak [chcieli]. Dosłownie czarno było od ludzi. I z zapytaniem, co dzieje się u rodziców, przychodzi ich serdeczny przyjaciel, dr Sobański. Dr Sobański jest okulistą. Na chwilkę zwolniłem się z punktu opatrunkowego, poszedłem do rodziców, oni tam [w punkcie] czekali na okulistę, a tu przychodzi okulista, który jest przyjacielem moich rodziców. No więc on mówi: „Pokaż to”. Mówi: „Słuchaj! Nic nie daj sobie w tym oku grzebać”. […] On przyszedł ze swoją torbą, bo gdzieś miał obchód jako lekarz, więc tam zaświecił. Mówi tak: „Słuchaj. W tym oku są dwa odłamki. Jeden jest duży, a drugi jest bardzo mały. Ja ci zaraz ten duży odłamek wyjmę. A ten mały odłamek to trzeba czekać szczęśliwych czasów, żeby go zoperować. […] Broń Boże, żeby w tym grzebać. Pójdziecie potem do niewoli, nie wiadomo co będzie: stracisz jedno oko, a może i drugie”.
I tak się stało, że ten duży odłamek to był 1944 rok, a ten mały odłamek wyjęli mi w tym roku [2005]. […] Ponieważ to oko było lekko uszkodzone, to nie miałem i w dalszym ciągu nie mam bezpośredniej wizji, bo część siatkówki w tym oku była zniszczona. Ale jak mi w tym roku wyjęli, to ja teraz tak: okularów nie noszę, na lewo mogę widzieć – to wszystko, co dzieje się na lewo, widzę doskonale, i co się dzieje na prawo, widzę dobrze, tylko mam ciemną plamę przed tym okiem. Poszedłem do niewoli, to specjalnie mi to nie przeszkadzało: ten odłamek gdzieś tam się ulokował i tak sobie spokojnie siedział tyle lat. […] Jak to mówią czasami, że głupi ma szczęście, nie?

  • Nie tylko głupi…

No, ale powiedzmy: oczywiście jest bardzo przykrą rzeczą stracić oko, ale to nie jest śmiertelne. Poza tym trochę to wpłynęło [na to], że prawym okiem, które było sprawne, zawsze nadrabiałem, tak że nie przeszkadzało mi to w moim życiu. Ale gdyby rzeczywiście to zostało, tak jak on powiedział – „rozbabrane”, to byłoby bardzo możliwe, że bym skończył Powstanie bez oka.

  • Opatrzność nad panem czuwała.

Tak, tak. No nie wiem dlaczego – z jakiej racji? Niewątpliwie jeśli chodzi o Powstanie, mam wobec opatrzności jakieś bardzo poważne, moralne długi. […] Jeszcze przepraszam bardzo. Mówili państwo, jaki moment był szczególnie wstrząsający. […] Więc mieliśmy ogromnie bolesny moment, jak dostaliśmy informację o hekatombie, jaka spotkała naszych kolegów, którzy pozostali na Mokotowie. Ci, którzy znaleźli się na Mokotowie pod dowództwem naszego dowódcy, rotmistrza Głuchowskiego, potem awansowanego na majora, […] to nie była formacja dostatecznie liczebna, żeby tworzyć całkiem niezależną jednostkę, [więc] zostali połączeni ze szwoleżerami, którzy byli na Mokotowie w większej ilości niż my. W czasie walk wokół fortu na Wilanowskiej nastąpiła… Ta walka zakończyła się ogromnymi stratami dla naszych kolegów. Zginęło przynajmniej siedmiu czy ośmiu. Inni byli ciężko ranni. Między innymi zginął starszy brat mojego bliźniaka. Bo z Tadeuszem Wierzbickim żeśmy się trzymali cały czas razem. Nawet ludzie mówili, żeśmy byli [podobni]. Podobieństwo było to, że mieliśmy mniej więcej ten sam wzrost. […] To dotknęło mnie w sposób niezmiernie bolesny, bo przede wszystkim widziałem rozpacz mego najbliższego, najserdeczniejszego przyjaciela, prawie jak brata. A poza tym uczucie, że tak niewiele owało, że gdybyśmy my byli pozostali na Mokotowie… [To] nie od nas zależało – bo jak już jednostka „Jelenia” podzieliła się na tyle różnych strzępów, ciężko ją było w czasie Powstania [zebrać]. […] Mieliśmy zamiary, żeby dołączyć do tej większej grupy, ale najważniejsza była rozpacz mojego serdecznego, naprawdę serdecznego przyjaciela, który dowiedział się o okropnej śmierci swego brata, który został zasypany w okopie, prowizorycznie zrobionym w piasku. Został zasypany ziemią i odkopany już nieżywy. Tak że to naprawdę było okropne przeżycie. Do dziś dnia pamiętam to jako wielki szok. Ten brat mojego przyjaciela był również moim bardzo serdecznym przyjacielem.




Warszawa, 24 listopada 2005
Rozmowę prowadziła Aleksandra Żaczek
Stefan Mueller Pseudonim: „Kostka” Stopień: plutonowy podchorąży Formacja: Dywizjon „Jeleń”, Batalion „Golski”, pluton ochrony Kwatery Głównej Okręgu Warszawskiego generała „Montera” Dzielnica: Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter