Moje nazwisko Wojciech Narkiewicz.
Pseudonim Sambo. Urodziłem się [5] stycznia 1929 roku w Warszawie.
Byłem w formacji Szare Szeregi.
W dzielnicy Śródmieście.
Urodziłem się w Warszawie.
Rodzice byli Leon i Maria Narkiewicz.
Ojciec był kreślarzem, mierniczym. Był mierniczym i tak samo był kreślarzem, [a oprócz tego pracował w Banku Polskim, na ulicy Bielańskiej]. A moja mama zajmowała się tylko nami.
Było nas pięcioro.
Najstarsza była Marysia, moja siostra, druga była siostra, imię było Lala. Ja byłem trzeci, a mój brat był Andrzej, czwarty. I jeszcze był jeden malutki, piąty, Leonek, ale on już umarł dawno.
Mieszkaliśmy na ulicy Świętojerskiej, na Starym Mieście. A potem, jak utworzyli to żydowskie getto, to nas stamtąd wygonili, znaczy musieliśmy przenieść się, to przenieśliśmy się na ulicę Grzybowską 57, mieszkania 30, zdaje się, było.
Ja zacząłem chodzić do szkoły w nowo zbudowanej szkole w parku Traugutta. I tam właśnie zacząłem szkołę.
To przed wojną było jeszcze, tak. A potem stamtąd nas wyrzucili, to znaczy Niemcy zrobili swoje koszary tam i wtedy byłem, zdaje się… Już nie pamiętam dokładnie, ale w kilku miejscach nas przenosili, z jednej szkoły do drugiej.
Tak, byłem w Warszawie wtedy.
Pamiętam dobrze.
Wszyscy się baliśmy, znaczy ja na przykład jako mały chłopak, wtedy miałem, co miałem wtedy…
Dziewięć lat, tak. Ja się trochę obawiałem, nawet nie wiedziałem, jak Niemcy wyglądają. Ja przedstawiałem ich sobie jako inny typ ludzi. Ale potem, jak zobaczyłem ich… No i potem były różne, ja nie wiem, jak to zacząć mówić teraz.
Były naloty, tak. Zaczęli bombardować Niemcy. Przeważnie siedzieliśmy w piwnicy z mamą, no i tam [byli] wszyscy lokatorzy domu. A ten dom był dość wysoki, był pięciopiętrowy i przeważnie tam mieszkali Żydzi, były dwie czy trzy rodziny katolików. No i myśmy siedzieli wszyscy w piwnicy, bo tam piwnica była najmocniejsza. Ten budynek był dobrze zbudowany. No i dwie bomby uderzyły w nasz dom, ale wybuchły na szczęście na drugim piętrze i parę pocisków potem tak samo uderzyło w ten dom. Myśmy przeważnie siedzieli w piwnicy – jak bombardowali, te sadze z lufcików wylatywały i byli wszyscy czarni z tych sadz. No i modlili się wszyscy, nawet Żydzi modlili się razem z nami. Myśmy z Żydami żyli w zgodzie i oni nas bardzo lubili, i jakoś myśmy się kontaktowali bardzo dobrze z nimi. I tak to było.
Nie, nie, myśmy wychodzili. Jak było spokojnie, to myśmy wychodzili, ale… I u nas stał tabor, znaczy furmanki, konne furmanki i żołnierze. I dużo razy, jak bombardowali, to te biedne konie dostały też i nieraz krew z nich ciekła i tak dalej, ale nie mogliśmy nic z nimi zrobić. Parę koni było zabitych. No i ciężko było znów z jedzeniem, ale żołnierze wykombinowali gdzieś kawał krowy, moja mama gotowała dla nich [grochówkę] w takim kotle od bielizny, od prania. Taki wielki kocioł, żeby wszyscy mieli dosyć, to przynieśli tej wołowiny czy cielęciny, ja nie wiem, co to było, i grochu, i w ogóle wszystkich dodatków, które potrzeba do grochówki, i mama gotowała i oni wszyscy jedli. I myśmy też na pewno zjedli trochę.
O tak, myśmy wszyscy pomagali, tak.
Ja nie widziałem Niemca nigdy w życiu. Ja myślałem, że Niemiec to wygląda zupełnie inaczej jak normalny człowiek.
Ja się nie bałem. Myśmy nawet latali z bratem i z kolegą. Myśmy nawet [biegali] na strych, gasili te bomby pożarowe. Myśmy gasili je, piaskiem nasypywaliśmy, bo myśmy mieli takie przeszkolenie przed tym, przed wojną, co zrobić, jak spadnie bomba zapalająca, co z nią zrobić, jak się zachować.
Nie, nie, to w budynku, w budynku. Myśmy mieli takie specjalne, jakby był nalot, wszyscy wiedzieli, jak okna zasłonić, żeby nas lotnik nie widział. W ogóle takie przeszkolenie przeciwlotnicze.
Myśmy byli przygotowani. Był piasek na górze, na strychu. Tak. To był pięcio…
Dom wysoki, musieliśmy latać po schodach, ale młode chłopaki, to raz-dwa. I myśmy tak kombinowali.
Jeszcze przed tą kapitulacją Warszawy mój ojciec wyszedł. Mój ojciec służył podczas [pierwszej] wojny w 3 Pułku Ułanów „Dzieci Warszawy”. I on poczuwał się, że on musi też iść do wojska. No to on dostał ubranie, swoje długie buty założył i poszedł z innymi. I gdzie oni poszli, to ja nie wiem, szukać kogoś, ale ja nie wiem, czy on się dostał do tego wojska, czy nie. A dopiero potem, po długim czasie, wrócił taki zmarnowany, bo przechodzili ciężką sytuację. On był trochę chory na żołądek, to też mu to trochę zaszkodziło.
Wrócił po kapitulacji Warszawy, tak. Ale dom był [zniszczony], szyby wszystkie wyleciały, okna były zupełnie [wybite], a zima już nadchodziła, zaczęło się zimno robić. Musieliśmy dyktami, deskami zabijać okna, zasłaniać wszystko, żeby jakoś było ciepło. Nawet nie było czym palić. Myśmy parę cegieł znaleźli gdzieś, bo te domy były porozbijane, to myśmy parę cegieł przynieśli do domu, a moja mama była bardzo zaradna, to wybudowała taką kozę, nie, no i rury przeprowadziliśmy od kuchni (to w kuchni było), przez kuchnię aż do pokoju, no i ogrzewaliśmy w ten sposób nasz dom. Znaczy do ogrzewania było dosyć [materiału], bo było wszystko porozbijane. Myśmy latali, zbierali drzewo i tak dalej.
Pracował w Banku Polskim na Bielańskiej. To właśnie to, co ja mówię, to było jego takie uboczne, znaczy…
Dodatkowo, tak.
W czasie okupacji to właściwie żadnej pracy nie było, ale był taki [czarny] handel i musieli ludzie jakoś żyć. Bo bank był rozbity, on tam nie mógł z powrotem wrócić, tak że on z mamą jeździli na wieś, kupowali żywność, jakieś mięso czy szynki, czy w ogóle co się dało, przywozili do Warszawy i sprzedawali. Sprzedawali, zawsze parę złotych zarobili na tym. A poza tym ojciec robił to razem z mamą, tak.
Ja wróciłem i zaraz poszedłem do gimnazjum, ale to było potajemne gimnazjum. Ja nawet tu miałem adres tej szkoły, myśmy tam chodzili pod pokrywką szkoły rzemieślniczej. Myśmy chodzili na warsztaty raz na jakiś czas, a w klasie mieliśmy książki, dwie, trzy książki i one były chowane [w czasie rewizji], i w ten sposób się uczyli. Ja skończyłem drugą klasę gimnazjum, kiedy Powstanie wybuchło.
O, to było właśnie w szkole, od chłopaków. Jeden z drugim tam porozmawiał i nawiązaliśmy kontakt, i wtedy zacząłem pracować w konspiracji.
Tak, tak. Myśmy mieli zaprzysiężenie, pamiętam.
Pamiętam. To było gdzieś w jakiejś piwnicy, [fabrycznej czy szkolnej], gdzieś na dole. Czy to była fabryka, już tego nie pamiętam dokładnie. To gdzieś na Woli było, pamiętam. Wiem, że ten sztandar, ta […] swastyka, była pod nami, myśmy deptali po niej. […]
Tak. Jego pseudonim był „Charłamp”, Jerzy Zbroja. Ale on też już umarł, jego nie ma.
W konspiracji przede wszystkim, jak to mówią, jeśli chcesz zwalczyć swojego wroga, musisz go poznać. Myśmy poznawali ich rangi, formacje, ich broń, co oni robią, taktykę i wszystko żeśmy poznawali i uczyli się tego. No, poza tym to uczyliśmy się też naszych piosenek, harcerskich. I tak jak w harcerstwie – chcieliśmy zdobywać stopnie, wyjeżdżaliśmy gdzieś poza miasto, nawet do Świdra, tam nad Wisłę, na wyspę i tam siedzieliśmy parę razy, całą noc spędziliśmy, gotowaliśmy sami sobie jedzenie i tak dalej. Tak że było przyjemnie. I jeździliśmy do Miłosnej tak samo, na ćwiczenia. Tym małym pociągiem, wąskotorową kolejką, ciuchcią. Myśmy jeździli do Miłosnej i tam też mieliśmy różne ćwiczenia, trochę wojskowe, żeby zapoznać się trochę z wojskowymi ćwiczeniami, no i poza tym też harcerskie ćwiczenia.
Jeszcze. Jeździliśmy, kilka razy byliśmy w lasach… To było… Wawer? Nie, nie… Rembertów, nie, nie… Lasy przed Młocinami… […]
Tak. I myśmy w lasach też raz napotkali partyzantkę i razem z nimi cały czas musieliśmy siedzieć, bo nas nie chcieli wypuścić, żeby ich nie zdradzić. Oni nie wiedzieli, kto my jesteśmy. Myśmy razem spędzili cały dzień. Takie rzeczy myśmy robili.
O tak, tak. Oni potem wiedzieli, kto my jesteśmy, [jakoś się dogadaliśmy] […] , bo nie wiedzieliśmy, kto oni są. [Z początku baliśmy się ich].
O tak, tak.
Jeżeli chodzi o łapanki, to pamiętam, raz jechałem tramwajem i miałem przewieźć [coś]. Nie wiem, jakieś papiery miałem ze sobą, ale co tam było w tych papierach, ja nie wiem. Zatrzymali tramwaj, wszyscy wysiadać i sprawdzać papiery. A ja miałem legitymację szkolną i ta legitymacja mnie uratowała. A w tamtej chwili to wszystkich zabrali gdzieś, ja nie wiem.
Zostawili, tak, bo ja młody chłopak, mały chłopak, to nie podejrzewali mnie o nic. Tak że mi się wszystko udało. A łapanki to widziałem dużo razy.
Rozstrzeliwania też, tak. Ale to nie dopuszczali ludzi, tylko z daleka można patrzeć, jak rozstrzeliwali ludzi.
Żeby można było im pomóc, to bym im pomagał, ale tego nie można było zrobić. Oni obsadzili żandarmerią cały ten placyk, te miejsce, gdzie rozstrzeliwali, i mieli tych skazańców pod murem, [mordowali ich strzałami z] karabinu maszynowego […].
Był tak zwany mały sabotaż. Myśmy zrywali te flagi niemieckie, wybijali okna Niemcom. Tym Niemcom, którzy pozabierali nasze mieszkania. W tych nowych dzielnicach, kiedy Niemcy sprowadzili swoje rodziny, to dali tym ludziom, którzy mieszkali tam, może dali godzinę czy dwie, żeby się wynieśli. To musieli wszystko zostawić swoje, tylko tyle, ile mogli wynieść, wynosili i niemieckie rodziny tam się wprowadzały, tak że mieli wszystko już. To myśmy wybijali im okna, a poza tym to przenosili broń. Tak, myśmy przenosili broń.
W jaki sposób? O, myśmy wysyłali naprzód [zwiad]. Bo Niemcy, znaczy żandarmeria, chodzili po dwóch, czterech nieraz razem i tak kontrolowali ludzi, kto był podejrzany im. To myśmy zawsze wysyłali kogoś naprzód i dawał nam sygnały, czy jest wszystko w porządku, i tak przenosiliśmy [broń]. Jeżeli nas zatrzymał [zawiadowca], to myśmy wiedzieli, co zrobić, schować się czy nie. I w ten sposób myśmy przenosili [broń]. Tak że myśmy mieli wszystko [uplanowane], tak jak powinno być.
Pod płaszczami, tak, tak. A poza tym to myśmy dbali o to, ażeby nasi ludzie szanowali, jak na przykład na Grób Nieznanego Żołnierza – myśmy upominali ludzi, żeby zdejmowali czapki, jak przychodzą tam. „Proszę pana, niech pan zdejmie czapkę, to jest miejsce…”. No i w ten sposób.
Tak. Myśmy starali się o to też. Takie różne rzeczy.
Raz tylko zobaczyłem jednego chłopca, z którym myśmy się bawili, znaczy wtedy jeszcze. Mieszkał w tym samym domu co my, ale widziałem go przez mur i on czekał, żeby mu ktoś pomógł. Wołał do mnie, bo zobaczył mnie też. Ja nie wiem, jak myśmy się zobaczyli. On mówi: „Wojtek, Wojtek, pomóż mi”. Myśmy chleba mu tam [dali] przez te otwory [rynsztokowe] i myśmy tamtędy ten chleb oddali. Oni byli głodni, nie mieli co jeść.
Nie, tego to nie wiem, w ogóle nic nie wiem.
W getcie nie widziałem, ale wiem tylko tyle, że raz mój wujek miał warsztat [kołodziejski], robił bryczki, koła, różne takie rzeczy. Tak że on też miał stosunki z Żydami, takie różne handlowe znaczy. I jeden Żyd [ukrywający się] przyszedł do niego, prosił, ażeby mu żonę schować, ale wujek nie chciał [zabrać jej] do siebie, to prosił moją mamę. Mówił, że on będzie płacił za to. U nas była bieda, bo wtedy mój tato już umarł, tak że jego nie było.
W 1940. Tak że nie było dla niego żadnego ratunku. Miał wrzód na dwunastnicy i to pękło, ropa się rozlała po wszystkich wnętrznościach i nie było już ratunku, tak że umarł. Czterdzieści lat mężczyzna. No, tak że była bieda, to [mama] zgodziła na to. Myśmy mieli takie dwie małe sypialnie, pokój i kuchnię. Tośmy odstąpili jedną sypialnię dla niej, to jej mąż ją przyprowadził, tę Żydówkę. U nas była przez jakieś dwa czy trzy miesiące, ale było tak cicho, że nie wolno było nikomu nic mówić. Bo jakby Niemcy zobaczyli, to całą rodzinę rozstrzelaliby.
I wtedy on ją zabrał, znalazł jakieś inne miejsce dla niej, ten jej mąż, bo ten jej mąż też się ukrywał, miał jakieś fałszywe papiery i [w getcie]. Ona była chora na tyfus. I już wieźli ją na ten żydowski kirkut i stamtąd wyciągnęli jakoś ją z trumny, on przepłacił ludzi czy jak i wyszła, jakoś wykombinował. Oni wiedzieli, jak kombinować. No i w ten sposób uratowała się. Ale o tym to nikt nie wie i Żydzi w dalszym ciągu mają pretensje do nas.
To była nasza praca.
U nas było radio, ale było schowane.
No, myśmy mieli ten „Biuletyn Informacyjny”, który do nas dochodził i myśmy z tego mogli skorzystać. Ale też było ciężko dostać takie coś. Ale myśmy przenosili, przewozili rowerami, nawet ja pamiętam, ale to było w dniu Powstania, bo Powstanie zaczęło się o piątej wieczorem, a ja miałem dyżur [rano]. Ja nie wiem, ale to było jeszcze rano, przed południem jeszcze. Ja jeździłem rowerem i rozwoziłem rozkazy do innych części Warszawy. Wtedy pamiętam, było zupełnie jakoś pusto na ulicy, jakoś dziwnie. Nikogo nie było, Niemcy tylko przejeżdżali czołgami, pamiętam. Nawet bałem się trochę, że mnie zatrzymają, bo miałem te papiery ze sobą. Myśmy chowali je w ramie, kierownicy. No i jakoś się udawało. Przewoziłem to i nawet nie wiedziałem o Powstaniu, bo nam nie powiedzieli, tym najmłodszym. I tak się stało. Jak wróciłem do domu, to najpierw dowiedziałem się, że mama coś wiedziała od mojego wujka, który też miał jakieś kontakty z podziemiem. Tak że on nam powiedział, że będzie Powstanie. No, myśmy czekali na to Powstanie, no i jakoś się stało tak… A u nas, tam niedaleko, na ulicy Żelaznej (Grzybowska, Żelazna) był posterunek żandarmerii niemieckiej, oni mieli taki bunkier zrobiony. I tam właśnie zaraz nasi atakowali. No i wtedy pomagaliśmy robić barykadę. Ściągaliśmy wszystko, co tylko się dało, i na te barykady. Z początku to było to, co mogłem zrobić. Bo żeby przejść na mój punkt, nie było mowy wtedy.
Miałem się zgłosić na drugą stronę Alej Jerozolimskich, a przez Aleje Jerozolimskie nie można było przejść. Kto tylko przeleciał, to zaraz był zabity, trupów pełno leżało. Aż dopiero potem [można było przejść], kiedy zrobili troszeczkę barykady. Ale nie mogli zrobić barykady, wykopu, bo tam pod spodem był dworzec kolejowy, tak że tam był beton, nie można było wykopać. Trzeba było zrobić trochę barykady, do połowy, a do połowy był tylko wykop. No ale z początku nawet i tego nie było. Dopiero na drugi dzień jeden z kolegów z naszego oddziału przyleciał do nas i mówi: „Chodźcie, ja was zaprowadzę, wiem, którędy iść”. No i poszliśmy w te Aleje Jerozolimskie. [Strażnicy] nie chcieli tam puścić. Myśmy przeczekali aż do wieczora i wieczorem dopiero biegiem przez Aleje, a dość szerokie były wtedy, prawda. No i tam dostaliśmy się do naszego punktu i nas bardzo ładnie przywitali tam, i byli zadowoleni, że myśmy się zgłosili.
Dokładnie nie pamiętam, ale to było w jakiejś szkole, jakaś szkoła była, ja pamiętam. Dokładnie nie pamiętam. [Potem przenosiliśmy się wiele razy, a ostatnio] byliśmy na Wilczej 21, też nie pamiętam dokładnie. Mój brat pamięta lepiej, bo on był cały czas tutaj, a ja to za granicą.
Tak. Umarł dwa lata temu.
Mój brat tylko. Moje siostry pomagały z początku, pomagały rannym, znaczy opiekowały się nimi jako sanitariuszki trochę, ale potem jakoś były razem z mamą. Tak że one się nie udzielały za dużo, tylko ja i mój brat byliśmy, i udzielaliśmy się w Powstaniu.
No, co nam kazali, to myśmy robili.
Pracowaliśmy przy Komendzie Głównej, roznosiliśmy rozkazy, jedna rzecz. I z początku myśmy gasili pożary, wyciągali ludzi spod gruzów, bo byliśmy sprytni, mali, to łatwiej nam było to zrobić, i poza tym co nam kazali, [obsadzaliśmy też punkt obserwacyjny w jednym wysokim budynku]. Potem zorganizowaliśmy tę pocztę harcerską, bo ludzi zastało Powstanie [poza domem]. Nie wiedzieli o tym, byli w pracy, byli tu i tam, na drugiej strony Warszawy i z rodzinami nie mieli kontaktu, i chcieli się skontaktować. Pisali małe kartki i przylepiali gdzieś. To myśmy powiedzieli, że my zrobimy pocztę. I zrobiliśmy takie prowizoryczne skrzynki [z nazwą] „poczta polowa” i ludzie tam wkładali te wszystkie kartki, a [inni] przenosili te kartki na naszą stanicę i tam były sprawdzane, przez druhny przeważnie, i one potem nas kierowały, gdzie mamy iść, gdzie mamy je doręczyć. A potem nawet dostaliśmy te skrzynki pocztowe, te prawdziwe, przedwojenne i myśmy te skrzynki umieszczali wtedy w różnych punktach Warszawy. I tam właśnie wszyscy, kto chciał jakieś coś [przekazać], to wkładali, a myśmy stamtąd wybierali, przynosili do stanicy i tam było to segregowane wszystko na dzielnice. I każdy jeden z nas: „Idź tam, idź tu, idź tu” i myśmy to doręczali do piwnic, i ludzie nas bardzo ładnie witali, bo byliśmy takimi, ja mówię, aniołkami przenoszącymi dobre wiadomości. No, tak było. Ale to była dość ciężka praca, bo [musieliśmy przesuwać się] pod barykadami, pod ostrzałami, [żeby dostać się do miejsc]. I nawet kanałami przenosiliśmy ze Śródmieścia na Mokotów, bo inaczej nie można było przejść, tylko kanałem.
Ja parę razy.
Ja się nie bałem. Jak człowiek jest młody, to się niczego nie boi. Każdy był bardzo odważny i bardzo dzielny, że tak powiem.
Myśmy pochowali sporo ludzi. Pochowaliśmy i w następny dzień bomba tam uderzyła i to wszystko wyszło na wierzch – wszystkie ciała i wszystko. Drugi raz widzę, że sztukas leci i bombarduje, i prosto na ciebie idzie. I ty nie wiesz, co z sobą zrobić, słowo daję. A sztukas to idzie na dół, rzuca bomby i do góry. No, to też było kiepsko, ale jakoś udało się. Innym razem to miotacze min, co myśmy nazwali „krowy”, nie, bo one tak ryczały, to też widziałem, jak upadła taka „krowa” i widziałem po tym… Jedne były zapalające, a drugie były burzące. Te zapalające, gdzie się tylko ten płyn rozlał, to wszystko się paliło – wszystko, mur, chodnik, wszystko się spaliło. Jeżeli człowiek został tym oblany, to został spalony. Widziałem taką [scenę], to było paskudne bardzo: mama z córką trzymały się razem [w objęciach], ale całe były spalone, zwęglone. No, że tak powiem, ja nie wiem, jak to wyobrazi sobie pani. Ubrania, wszystko, spalone było, tylko te ciała były takie zwęglone, że tak powiem.
Z samego początku przeważnie, jak myśmy szli ulicą, mieliśmy opaski na rękach, tak że ludzie nas witali bardzo przyjemnie. W kawiarniach, jak do kawiarni wszedłeś, to wszystko za darmo było. I kanapki, i napoje, i wszystko. Bardzo nas witali radośnie. I te sztandary polskie [powiewały wszędzie], te flagi wisiały i śpiewali wszyscy. Niektórzy grali „Mazurka” i tak dalej, przez okna otwierane, ludzie wychodzili na dwór i bardzo się cieszyli. To były dobre wspomnienia.
Były msze święte, tak, ale to bardzo mało.
To było w hotelu, zapomniałem ten hotel. To msza święta tam była, ale to tylko raz. Jeżeli chodzi o kąpiel, to myśmy też tego nie mieli, to też w hotelu raz, pamiętam, była łaźnia, nas tam zaciągnęli. Myśmy tam mieli dobrze, bo tak to myśmy byli w tych samych ubraniach, cały czas bez mycia, brudni, no i tak cały dzień. I wszy po nas chodziły.
Na początku to jeszcze było dobrze. Dostaliśmy jakiś przydział i mieliśmy kucharza, który nam gotował, i było dobrze, a pod koniec, jak wszystkiego zabrakło, to i konie wszystkie poszły na jedzenie, i psy, i koty, i wszystko. Co tylko się ruszało, to było dobre do jedzenia.
[Miałem]. Raz doszła do mnie wiadomość, że moja mama uciekła z domu, bo tam Niemcy już nadeszli na Grzybowskiej i nasz dom się pali. I powiedzieli mi, gdzie moja mama jest. Była, nie pamiętam dokładnie, ale gdzieś w piwnicy u znajomych. Miałem akurat czas iść tam, to zwolniłem się, poszedłem tam i ona mówi, że nasz dom się pali. „A gdzie piesek jest?” Myśmy mieli małego psa i mieliśmy kanarka. Ona mówi: „To wszystko zostało, myśmy nie mogli tego zabrać”. Oni tylko zabrali to, co mogli, jedzenia trochę, trochę odzieży i to wszystko. No to ja wziąłem jednego kolegę silniejszego i poszliśmy do tego naszego domu. Ale dom się już palił, znaczy dymu pełno i nawet ci żołnierze, posterunek, który tam stał, nie chcieli nas wpuścić, ale myśmy się jakoś przekradli, weszli do naszego mieszkania. Pełno dymu, ogień już było widać. Ja szukam tego psa, chcę go wyciągnąć, bo mi szkoda było, a on pod łóżkiem siedział, biedak, a ten kanarek był jeszcze w klatce. No i tam jeszcze był jeden worek cukru, zostawiliśmy [przedtem] jakieś pięćdziesiąt kilogramów cukru kostkowego. No to ten mój kolega zabrał ten cukier, bo to zawsze się przyda, a ja wziąłem tego kanarka i tego psa. On był taki wystraszony, nie chciał nawet… Ja nie wiem. No i przynieśliśmy do mojej mamy, przynieśliśmy to. Udało nam się, bo tam już Niemcy byli [bardzo] niedaleko. Potem ten pies był z nimi razem, ale potem nie było co jemu dać jeść. Myśmy nie mieli co jeść, oni nie mieli co jeść też w tej piwnicy, to tego psa zastrzelili i zjedli. A kanarek został. Ja tam miałem jeszcze dla niego jakieś jedzenie, to nawet jak wychodziliśmy [z Warszawy], to otworzyłem tę klatkę kanarka, dałem mu wody trochę i jedzenia i tak został.
Bardzo źle, wszystko było w gruzach. Myśmy byli też na ulicy Królewskiej, pamiętam, naprzeciwko Ogrodu Saskiego, tam na pozycjach. Pod koniec, jak naszych starszych kolegów zabrakło, to myśmy [zajmowali ich miejsce], ale już wtedy była kapitulacja. No i mieliśmy [zbiórkę] i nam kazali iść razem z ludnością cywilną. Mówią: „Idźcie z ludnością cywilną, jesteście młodzi, my będziemy was potrzebować później. I starajcie się zostać w Polsce, bo będziecie potrzebni dla nas”. Dużo młodzieży zginęło przecież, nie. No i myśmy tak zrobili. Myśmy razem z moją mamą, z moimi siostrami szli do Pruszkowa, ale szli po gruzach. Do góry i na dół, do góry i na dół, bo tam w ogóle ulic nie [można] było poznać, wszystko było zasypane gruzami.
Nic nie mówili, stali tylko i pilnowali. Było w porządku wszystko, tak.
Na piechotę. Każdy wziął, co mógł. Ja nic nie miałem, ani pieniędzy, ani ciepłego ubrania, nic. Taką miałem drelichową koszulę i spodnie, i to wszystko. I tak wyszedłem aż do Niemiec. Nic mi nie dali. W Pruszkowie też, w tym obozie, myśmy przeczekali parę dni, zdaje się, ale też nic się nie działo. Tam dali nam trochę jeść, a potem władowali nas do tych bydlęcych wagonów i do Niemiec.
Nie. Najpierw był zwyczajny pociąg. Nie, zaraz…
Nie, byliśmy… Ale zaraz, to był normalny pociąg, jak myśmy z Pruszkowa wyjeżdżali. Ale dokładnie to gdzie myśmy wyjeżdżali? To była cała rodzina, ale też pod eskortą żołnierską. Tak że mój brat, moja mama, jedna z moich sióstr uciekły. Jakoś udało im się, akurat się pociąg zatrzymał i drugi [pociąg na drugim torze] też się zatrzymał. Oni w ten [sposób] uciekli do drugiego pociągu, który przejeżdżał. Ten pociąg jechał na roboty gdzieś, do Polski, w Polsce raczej to było. A ja nie mogłem uciekać, byłem ranny w kolano.
Zapomniałem, a to było tak. Myśmy mieli przenieść Kwaterę Główną z jednej strony… Jaka to ulica była? Zapomniałem ulicę. Do Śródmieścia. Z Wolskiej, zdaje się, Wolska była, ulica Wolska, tak. I tam była kwatera główna. I myśmy musieliśmy przenieść wszystkie maszyny, powielacze i wszystko, co oni tam mieli. Myśmy z pustymi plecakami tam poszli. Szliśmy też różnymi domami, bo od każdego domu był przekop, przebicie i tam można było iść zupełnie niewidzialnym, nie musieliśmy iść ulicami. A niektóre domy się paliły, to było bardzo gorąco, żeby przejść przez tę piwnicę [palącego się domu]. W końcu myśmy tam doszli i nam dali te wyposażenie, znaczy te maszyny do pisania, powielacze i w ogóle to, co było, co mieli tam. Myśmy to w nasze plecaki władowali i przenieśli do Śródmieścia. Jak przelatywałem przez Aleje Jerozolimskie, [w nocy] wtedy padał deszcz i tam takie błoto było, tak ślisko. Ja spadłem na jakieś druty kolczaste i poharatałem kolano. Mówię, że wtedy byłem ranny, ale właściwie to była moja wina.
Nie, nie byłem nic, tego. Tak mnie druhny zalepiły, coś tam. Nasze druhny były dobre.
Z tego pociągu mi się nie udało [wyjść], bo mnie wtedy kolano bolało. Ja nie mogłem wyjść z tego pociągu. Z jedną siostrą zostałem w tym pociągu i jej koleżanką. I z tego pociągu nas przewieźli na inną stację, przeładowali nas w te bydlęce wagony i tymi bydlęcymi wagonami wieźli do Niemiec. I w jednym miejscu Niemiec, pamiętam, było bombardowanie. To było w nocy. Ten pociąg się zatrzymał i wszyscy z tego pociągu uciekali. [Niemcy pozwolili nam], bo bali się, że będzie bombardowany ten pociąg. I tak w pola wszystko leciało. Nawet jak mnie noga bolała, to wyskoczyłem i już mnie nic nie bolało, tylko leciałem w kartofle. I po tym bombardowaniu myśmy chcieli uciekać, ale to było już w głębi Niemiec, to już nie dało rady. Tak że musieliśmy iść z powrotem do tego pociągu i jakoś nas zawieźli dalej, w głąb Niemiec. Zdaje się, nas przywieźli do Spellen. Tam nas wyładowali i tam przeszliśmy przez taką parówkę, że tak powiem. Musieliśmy zdjąć wszystko, mieliśmy wszy, wszędzie nas jadły. Myśmy zabijali i liczyliśmy, ile ich nabili. Wszędzie łaziły po nas, bo wszyscy byli brudni. I tam to ubranie, wszystko, oni przez jakieś, ja nie wiem, jakiś gaz czy przez co pozabijali te wszystkie wszy. A myśmy mieli kąpiel, znaczy prysznice, wymyli się dobrze, no i potem dali nam te ubrania i myśmy czuli się lepiej.
Nasze – to, co myśmy wyszli z Powstania – nic nam nie dali. Tak że potem taki był obóz przejściowy i tam segregowali ludzi, pytali się, czym oni byli, czym oni chcą być. Szukali ludzi, do jakiej pracy byliby zdolni. A myśmy wykombinowali, że zgłosimy się, że byliśmy rodziną kolejową, to może jakoś prędzej do Polski z powrotem dojedziemy. No i tam się zgłosiło tę rodzinę kolejową i nas zabrali, a innych to w inne miejsca. To nas wzięli do miejscowości Witten-Annen, niedaleko [Essen], Bochum Langendreer. To jest w centrum Niemiec, gdzie oni mieli […] najwięcej przemysłu. I tam mieliśmy taki barak, do baraku takiego… Znaczy, wie pani, co to barak, nie? No i tam też mieliśmy dwóch wartowników, którzy nas pilnowali, no i tam była też taka Ukrainka [Wera], która zajmowała się kuchnią, gotowała, ale tam też nie było co jeść.
Dość sporo osób. Dokładnie nie powiem ile, ale byłem jednym z najmłodszych. I myśmy pracowali na kolei. Zabierał nas pociąg i tam gdzie trzeba było jakieś szyny wkładać, po bombardowaniu reperować, to myśmy to robili, wkładali nowe szyny, nowe felgi, nowe podkłady i tak pracowaliśmy. A potem mnie jednego warszawiaka, który był dobrze znany, [w Warszawie] był, jak to się mówi, Schauspieler…
Aktorem [rozrywkowym], tak. [Edmund Fidler]. No i myśmy razem z nim pracowali. Wtedy zabrali nas [oboje do innej pracy] pod jednym starszym Niemcem, który nas pilnował. [Nazywał się Klayne]. On pracował na kolei i my pracowaliśmy na liniach telegraficznych pozrywanych, które trzeba było reperować. Telegraf i telefon. Myśmy wchodzili po słupach – dali nam takie te haki, [które przywiązywaliśmy do butów, do wspinania się po słupach], i dali mnie drewniaki, bo moje buty były już niedobre, to w drewniakach chodziłem i dali mi taki płaszcz niemiecki kolejowy, bo to była zima już, a ja nic nie miałem, żadnego ubrania. No i myśmy tak reperowali, ale tak reperowali, żeby tylko dzień zszedł. Raz na takiej stacji przetokowej kazali nam coś zrobić, a ja tam wszedłem po drabinie i światło im zgasiłem, przeciąłem im druty. Światło zgasło, oni krzyku narobili, a ja głupiego udawałem: „Ja nic nie wiem”.
Tak, takie rzeczy. No i tak to było na tym. Ale nas też nie karmili, nie dali nam nic. Myśmy byli ciężko pracujący, ciężko pracująca warstwa, ale nam dawali codziennie jeść kapustę, kapuśniak taki. Nasze kobiety wychodziły na pole i zbierały liście po ścięciu tych głów, które zostały tam niektóre, z piaskiem i ze wszystkim, i one to myły, [gotowały zupę], i myśmy to jedli, te liście z tych pozostałych kapust. I to było nasze jedzenie, i to było dzień w dzień to samo i to samo. W niedzielę to nam dawali brukiew, to było już coś innego. Mięsa – zapomnij o tym, kartofli też, nic. Kawałek chleba nieraz nam dali, bez żadnego mięsa, bo to wszystko szło do wojska. Nawet Niemcy nie mieli co jeść.
No tak.
Aż do końca wojny, znaczy do maja.
Wojna się skończyła w maju, nie?
To znaczy aż do maja, tak. To myśmy przez całą zimę, przez listopad, październik… W listopadzie się skończyło. Listopad, grudzień, styczeń, luty, marzec, kwiecień i maj.
No, amerykańskie wojsko nas wyzwoliło, tak?
Pamiętam. Czołgi przyjechały i nawet tam jeden sierżant po polsku mówił, Polak, to myśmy rozmawiali z nim po polsku. Bardzo był zadowolony. Myśmy powiedzieli, co się dzieje, gdzie my jesteśmy, kto my jesteśmy i tak dalej. Zaraz on tam zameldował gdzieś w komendzie i nam przesłali jedzenie i powiedzieli, że nas zabiorą stąd, jak tylko zorganizują coś lepszego. Zabrali nas do takiego obozu przechodniego z tego obozu i myśmy tam byli, w tym obozie. Nas tam dobrze karmili i pracowaliśmy trochę.
Wie pani, mnie już wszystko z głowy ucieka, tym bardziej że jestem starszy. To było w Dortmundzie, Dortmund, tak. Tam były takie poniemieckie koszary i w tych koszarach właśnie nas zakwaterowali.
Decyzje były takie, nie było specjalnego nic do [wyboru]: albo jechać do Polski, albo zostać w Niemczech. Do Polski jechać, myśmy wiedzieli, tam są ruscy i myśmy wiedzieli, co oni tam robią z ludźmi i powstańcami – myśmy wiedzieli to już, myśmy [słuchali] przez radio.
Znaczy, radio z Anglii, BBC.
Tak, tak.
No i wtedy była decyzja, albo wracać do Polski, albo zostać za granicą. Niektórzy ludzie zdecydowali się jechać do Polski. Moja siostra na przykład pojechała do Polski, bo ona miała męża. Ona wyszła za mąż za granicą, [w Niemczech].
Tak, w Niemczech wyszła za mąż. Poznała tam jednego, który był w Oświęcimiu, on był też uwolniony i ona, no i pobrali się. Nawet dziecko jedno tam mieli.
W Niemczech, tak.
Oni wrócili dopiero po… Nie wiem, dokładnie nie pamiętam roku, ale oni pobyli trochę w Niemczech, bo on miał tam dość dobrą pracę w szpitalu, w niemieckim szpitalu, który był przejęty przez Polaków. Nie wiem, czy pani słyszała o doktorze Budziaszku, doktor Budziaszek. On właściwie nie był doktorem. On się uczył na doktorat, zanim go zabrali do Niemiec, ale on się podawał jako doktor i on tam praktykował razem z Niemcami w obozach.
Właśnie on to też robił, w obozach koncentracyjnych.
On robił też – jemu kazali i on to też robił. I ludzie niektórzy jego poznali i chcieli go ukarać za to i tak dalej, ale jakoś mu się udało. I on też tam [ożenił się], Ewa się nazywała, ona też z Powstania była, i wyjechali do Australii. I też mieli jedno dziecko, tak. Ja im też pomagałem trochę, bo jego tam prześladowali potem i tak dalej. Kłopot mieli.
A ja zostałem w Niemczech. Tam utworzono polskie gimnazjum, bo tam bardzo dużo było profesorów, którzy byli zabrani do Niemiec i [nie chcieli wracać do Polski], i oni zorganizowali. Zarekwirowali jedno miejsce, jedną szkołę niemiecką, to było w Lippstadt, i tam właśnie, w tym budynku szkolnym zorganizowali polską szkołę. Mieliśmy gimnazjum i potem liceum, i [handlówkę]. Ja byłem w kompanii szkolnej, [mieszkaliśmy] niedaleko tego miasta. Myśmy też niemieckie baraki mieli. Ja byłem w dalszym ciągu w wojsku, ale w kompanii szkolnej. To myśmy zawsze wychodzili tamtędy przez miasto, maszerowali, aż do szkoły i tam dawali raport, i do klas, i uczyli się, i potem z powrotem do naszego miejsca, tam gdzie [mieszkaliśmy]. Tak że w ten sposób ja skończyłem swoje gimnazjum, skończyłem do końca, bo zacząłem w Polsce, a potem do liceum, ale liceum… Potem nas przenosili znów. Raz z tego Lippstadt przenieśli w drugie miejsce, do Borghorst. I tam byliśmy, tam mieliśmy szkołę. Stamtąd znów przenieśli nas z powrotem do Lippstadt. Nie wiem dlaczego, ale tak się stało. A tym naszym dyrektorem był […] profesor Odrobny. Ja nie wiem, czy pani słyszała o nim. On był bardzo energiczny człowiek, angielski znał, z Anglikami dobrze [się porozumiewał] i oni nam pomagali dużo. No a poza tym mieliśmy dużo profesorów z Polski. Profesor Janicki (może pani zna), on wykładał polski język i łaciny, to myśmy nazywali go Avius. [Proferor Wygocki, proferso Fluum, Michalicki i wielu innych. A księdzem był ksiądz Kopczewski]. No i tak było. Aż potem byłem już w drugiej klasie liceum i wtedy zaczęła się ta repatriacja w różne strony, gdzie kto chciał. I mnie się udało, bo jeden z kolegów, Henryk Osajda, który był podharcmistrzem, on już znał kogoś tu w Ameryce, tak że on się skontaktował z tym i ten dał nam jakieś [zaproszenie (gwarancję), a potem mnie] dał. Trzeba było mieć zezwolenie, znaczy trzeba mieć kogoś, który by cię przyjął do Ameryki. Tak że on przyjechał pierwszy i potem mnie wyciągnął, dał mnie zezwolenie.
To był rok 1949.
Tak, to zaczęło się tak pod koniec lipca i w sierpniu, 8 sierpnia [przypłynąłem] okrętem. I też przez komisję i tak dalej, lekarską i w ogóle, trzeba było [przejść]. [Zabierali tylko zdrowych], ale nie miałem żadnego kłopotu. Tak że ja musiałem zostawić szkołę, nie dokończyć, bo chciałem wyjechać stamtąd, z tych Niemiec, no i udało mi się. Myśmy [płynęli] tym okrętem. Okręt był taki mały. To był taki okręt [transportowy], który przepływał czy przewoził żołnierzy, tak że był nie za duży, nazywał się generał McCreery. 8 sierpnia, myśmy byli tutaj, ja pamiętam, w Nowym Jorku. Też płynęliśmy przez jakieś dziesięć dni, ja myślę, okrętem, a to był mały. Ja pracowałem w kuchni wtedy, myłem wszystkie widelce, tacki i tak dalej.
Też nas żywili dobrze, ale ludzie chorowali bardzo, bo okręt był mały, to bujał się dobrze na tych falach, ale jakoś ja nie byłem chory, ja byłem dobry, nic się nie działo. No i potem, jak wpłynęliśmy do Nowego Jorku, to każdy wyszedł na pokład, patrzeć na Statuę Wolności. Podziwialiśmy wszyscy. No i jak [przypłynęliśmy do] Nowego Jorku, to potem nas przejęło to towarzystwo polonijne, znaczy [Kongres Polonii Amerykańskiej]. Już nie pamiętam, mieli nazwę jakąś, ale oni się tym zajmowali wszyscy. A w tym czasie, kiedy ja właśnie wylądowałem, to ten, który mnie chciał, który podpisał ten przyjazd dla mnie, już mnie nie chciał wtedy. To nie wiedzieli, co ze mną zrobić. Ale mówią, że tam w Virginii, w stanie Virginia potrzebują katolików, bo tam mało ich jest i oni organizują jakąś parafię, no i oni chcieli, ażeby więcej tam ludzi pojechało. No, wtedy ja i jeszcze jeden kolega, którego poznałem już tam, też na statku, jego i mnie posłali do tej Virginii. Wsadzili nas na pociąg. Myśmy pieniędzy nic nie mieli, tam wszystko było za darmo, to bardzo ładnie. No i zapłacili nam za bilety i myśmy dostali po jednym takim obwarzanku i trochę mleka. To było wszystko. I tam przez noc jechaliśmy pociągiem i konduktor nas wysadził, gdzie trzeba, bo myśmy nie wiedzieli gdzie, a tam już nas odebrali, jakiś tam ksiądz katolicki nas odebrał. No i potem musieli szukać dla nas pracy. [Znaleźli pracę dla nas u] gospodarza. Właściwie to było dwóch braci, mieli gospodarkę, którą ojciec podzielił pomiędzy nimi, no i się nazwał Earby, Jack Earby, ja u niego pracowałem, [a kolega mój u jego brata]. No i bardzo mnie lubił. Polubił mnie bardzo, nie chciał mnie stamtąd wypuścić w ogóle. No ale przepracowałem całą jesień. Wykonaliśmy wszystkie zbiory na polach i tak dalej, kukurydzę i to, i to, i siano. Myśmy razem zwijali, belowali, jak to jest, i potem poorali wszystko. Ja w ogóle nie znałem [tej pracy], nigdy nie byłem na gospodarstwie, tylko tyle, co wyjeżdżałem poza miasto na wakacje z rodzicami, no ale jakoś dałem sobie radę. Bardzo mnie polubili i nawet chcieli mnie dać kawał ziemi i żebym ja tam został, żebym pracował dla nich. Będę miał kawał ziemi, mogę sobie zaplantować tytoń, bo tam był tytoń, inaczej wyrabiali i miałbym dużo pieniędzy, bo to było bardzo popłatne.
A ja im mówię, że ja nie chcę być farmerem, ja nie chcę tu zostać, ja chcę jechać, ja chcę się uczyć jeszcze dalej, ja chcę coś z siebie innego zrobić. Ja nie chcę być gospodarzem”. No ale oni płakali, jak ja odjeżdżałem, a ja poinformowałem się z kolegą, który był w Nowym Jorku, z tym który mnie dał zaproszenie do Ameryki.
Tak. Akurat zarobiłem sobie tyle na autobus i z tym kolegą. On tak samo powiedział: „Ja też [opuściłem ich]”. Ja odrobiłem swoje, co się należało. Potem nie było już co innego do robienia, tylko zima nadchodziła, to już było zimno, prawda. A on mówi, że „W zimie – ten gospodarz mówi – to nic nie będziemy robić, będziemy chodzić na polowanie” i tak dalej. A potem mówi: „Chodź do lasu, będziesz ścinać drzewa”. Ja mówię: „Ok, będę ścinać drzewa”. Ale myślę sobie: „No, to już koniec, więcej nie”. Tak że swoje odrobiłem teraz już.
I do tego Nowego Jorku autobusem, tym Greyhound, autobus był. Myśmy pojechali do tego kolegi. I tak. Języka dobrze nie znamy, prawda, trochę języka się nauczyłem, trochę w szkole, ale co się w szkole człowiek nauczy – trzeba rozmawiać z ludźmi, żeby się dobrze wprawić.
Niech pani posłucha. I tam w tym Nowym Jorku, u tego kolegi, on mówi: „No, musimy znaleźć jakąś pracę”. No i znalazł dla nas pracę, w której on pracował gdzieś, i za 47 centów na godzinę (to było nic) myśmy pracowali u Żyda. On wyrabiał ołówki, a myśmy te skuwki na ołówek na maszynie wyrabiali. Ale ten Żyd lubił nas bardzo, byliśmy bardzo uczciwi. Nawet raz mnie dał podwójną płacę. Ja mówię: „Ty mnie za dużo dałeś”. Ja mu oddałem, to co on… I to nam starczyło na jedzenie i musieliśmy płacić za mieszkanie, w którym myśmy byli, a tam mieszkało nas czterech. Tak że każdy pracował, to jakoś myśmy dali sobie radę. I kupowali jedzenie, chodzili do takie diner. Takie diner to taka mała restauracja była i oni nas znali, to myśmy tam jedli. No i potem zmieniłem pracę. Pracowałem u księdza Sapiehy, u brata [kardynała] Sapiehy. On prowadził taką fabryczkę plastyczną, wyrabiał różne figurki [z plastyku]. Ludzie zamawiali.
Tak.
To nie tak było, nie.
U niego byłem dość długi czas, aż on zamknął tę fabrykę. Tak że nie było potem pracy jakoś w tym Nowym Jorku, jakoś kiepsko było. A ja korespondowałem z chłopakami z Niemiec, którzy byli w Chicago. Mówią: „Przyjeżdżaj tutaj, tu pełno pracy jest”. No to ja się zdecydowałem tam do nich przyjechać, no i pojechałem tam. Znaczy zarobiłem tyle, żeby na ten autobus. [Jechałem] autobusem, bo o pociągu nie było mowy, to autobusem do Chicago. No i w tym Chicago byłem z tymi kolegami. Też nas czterech mieszkało w jednym takim pokoiku, takie małe mieszkanko. Jedni pracowali na noc, a drudzy na dzień, to jedno spali w tym samym łóżku na dzień, a tamci poszli do pracy, to oni spali.
W Chicago.
Na peryferiach Chicago, nie w samym Chicago.
Wiedziałem. Ja pisałem do nich listy nawet i jak zarobiłem trochę pieniędzy, nawet mamie posyłałem węgiel, bo jej było ciężko bardzo. Mama była wtedy w Legionowie razem z moją ciocią, bo moja ciocia miała tam taki domek letni w Legionowie. Ona mieszkała na Górczewskiej, ale tam było spalone wszystko, to oni zostali w Legionowie. Moja mama tam była, ale też kiepsko było z opałem, to ja im zawsze, jak mogłem, to wysyłałem parę ton węgla. Tak że im to też pomagało.
Oni tam mieli taką organizację, która to robiła.
Nie, oni nawet mówią: „Dobrze zrobiłeś, bo u nas to bieda”.
Powstanie było bardzo potrzebne. Nawet jakby nasi generałowie nie chcieli jego, to ono by wybuchło i tak, i tak, bo młodzież bardzo była zorganizowana i bardzo chętna, bardzo chcieli to zrobić. Tak że Powstanie było bardzo potrzebne, bo bez Powstania ja nie wiem, co by to było, byłby bałagan, tak?
Było potrzebne. Było potrzebne, bo wszyscy mieli dosyć tej niemieckiej okupacji; mieli dosyć rozstrzelań, łapanek i tych morderstw, i wieszania ludzi na balkonach, i w ogóle. […]
No to krótko, bardzo krótko. Po przyjeździe do Ameryki pracowałem w jednym miejscu i zaraz…
W Chicago, w Chicago. Musiałem się zarejestrować do wojska. Jak był konflikt w Korei, wtedy mnie pobrali do wojska, do amerykańskiego wojska. Przeszedłem przeszkolenie, a po tym przeszkoleniu pytali się, gdzie chcę iść. Chciałem iść do lotnictwa, ale w lotnictwie już nie było miejsca, to potem była tylko marynarka i normalne wojsko i te… nie wiem, jak po polsku powiedzieć.
Ja się zgłosiłem do spadochroniarzy. Ja wolałem coś innego, chciałem coś innego, to poszedłem do brygady spadochronowej i tam z nimi byłem przez dwa lata.
W Korei nie byłem, bo nas tam nie było potrzeba?
Po wojsku, nawet podczas wojska ja się ożeniłem.
Ona była [Amerykanką polskiego] pochodzenia, czyli jej rodzice byli Polakami, a ona się urodziła tutaj. I byliśmy razem, potem mieliśmy jedną córką tylko, a ja w dalszym czasie pracowałem. Mogłem iść do szkoły, ale jak się człowiek ożeni, to trzeba pieniędzy, tak że na studia nie ma czasu.
No pewnie, że tak.
Ja tylko jestem tam. Ja tylko jestem i moja córka, a tak więcej nie ma. Moje siostry dwie były w Ameryce. Jak moja żona umarła, to ja sprowadziłem te dwie siostry i były w Ameryce jakieś sześć miesięcy, zdaje się. Obwiozłem je po całej Ameryce, tak że zobaczyły dobrze i bardzo lubiły.
Warszawa, 1 sierpnia 2019 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna