Mówi Barbara Grabowska, z domu Olszewska, urodzona 10 lipca 1922 roku, o godzinie której, nie wiem.
W Uściługu, który był wtedy w Polsce. [Powiat Włodzimierski].
Mieszkaliśmy w paru miejscach. Mój ojciec był w Belinie, w „beliniakach”, później w 1 [pułku] szwoleżerów, od samego początku do skończenia wojny. Bo wojna się skończyła… Pan marszałek Piłsudski, który ojca bardzo lubił i cenił, chciał, żeby ojciec został w wojsku, a tatuś powiedział, że walczył za Polskę, a teraz chce pracować dla Polski. I poszedł, i gospodarował. Mieliśmy ziemię właśnie w Uściługu i tam żeśmy mieszkali, tatuś pracował tam, znaczy to byli właściciele, byli właścicielami małego…
Tak. Później został starostą w Mołodecznie, to jest w Wileńskim, cztery lata i później następne cztery lata w Nowogródzkim, w Słonimiu. Ze Słonimia wyjechaliśmy za piętnaście piąta [rano] 17 września 1939 roku.
Mirosław.
Mirosław Olszewski.
Ja miałam jednego brata, młodszego ode mnie, który umarł pół roku temu.
Edukacja… Jak… Byłam szczęśliwa, szczęśliwa, szczęśliwa. Mamusia mi dała pełną wolność, zawsze mówiła guwernantkom, że Basia – ja się nie nazywałam Basia, tylko Dzidziulka – Dzidziulce dajcie stuprocentową wolność. Nigdy nie byłam w szkole powszechnej, tylko miałam specjalną nauczycielkę, zawodową nauczycielkę, która mieszkała u nas, dla mnie. I później żeśmy się przenieśli właśnie do Mołodeczna. I wtedy pierwszy rok gimnazjum tak samo miałam nauczycielkę w domu, prywatnie. Dopiero poszłam do drugiej klasy gimnazjum.
Byliśmy wtedy w majątku mamusi pod Warszawą, więc przyjechało auto, żeby nas zabrać z powrotem do Słonimia. Czy pani wie, że pies wiedział, że coś się dzieje? Pies… Auto było nasze, chrysler, otwarty. Był otwarty chrysler. I ile razy gdziekolwiek żeśmy nie jeździli, Norka natychmiast, pierwsza rzecz, wskakiwała do auta i nie można jej było wyciągnąć z tego auta, chciała jechać z nami i zawsze jeździła. [Teraz] jechaliśmy do Polski. Wsadziliśmy siłą Norkę do samochodu, Norka uciekła. Żeśmy trzy godziny próbowali psa wziąć z sobą. Ucieka, bała się. I później, jak Rosjanie przyszli, to naturalnie psy zostały w domu i ona zginęła. Jak zginęła? Nie wiem, co się z nią stało. Ale pies wiedział lepiej niż my, że to jest koniec.
Tak.
Znaczy my jechaliśmy do domu.
Był mniej więcej bez przeszkód. To jeszcze pierwszy dzień, tam Niemców nie było, a Rosjanie właśnie weszli, ale jeszcze…
Ojciec… Nie wiem, czy został zwołany do wojska. Natomiast jak żeśmy przeszli na Litwę, to zostawił nas i pojechał do wojska, do Paryża… Do Francji. Ale nie wiem, czy miał jakąś kartę, która go wzywała, czy po prostu pojechał, bo chciał.
Nie. Jak żeśmy wyjechali… Jak Rosjanie ruszyli, myśmy…
Tak, tak. Ojca z nami nie było, ojciec był w pracy. I właśnie mówię, że Niemcy… Czy był zmobilizowany, czy poszedł… Pojechał prosto z Litwy do wojska.
Co się robiło?
Przede wszystkim od razu [dawaliśmy schronienie uciekinierom]. Mieliśmy siedemnaście osób, gości, którzy uciekli od Niemców w bezpieczne…
Tak. Więc kuchnia była pełna, kucharka i dwie służące były zajęte, i mamusia pracowała z nimi. Było pełno roboty.
Tak.
Nie, młodszy o trzy lata. Dzieci nic nie robiły, zajmowały się gośćmi. Podawały [popielniczki] do palenia papierosów, nic nie robiły.
Żadnych, absolutnie żadnych [informacji o Rosji], absolutnie nic się nie wiedziało. Spadło jak grom z jasnego nieba, nic się nie wiedziało.
Przyszedł raport z KOP-u do mego ojca, że Rosjanie ruszyli. I tatuś natychmiast wyjechał z domu. To było… Myśmy wyjechali o piątej [rano]. To była, nie wiem, która godzina, w każdym razie pojechał do urzędu, zwołał wszystkich urzędników, wszystkie papiery popalili, dokumenty popalili, wszystko… Rozesłał szereg osób do ludzi, że Rosjanie wrócili. Ja i mój brat jeździliśmy, lataliśmy, naturalnie piechotą, do znajomych, nieznajomych, żeby zawiadomić o Rosjanach. I właśnie za piętnaście piąta rano żeśmy wyjechali.
Do Wilna. Mieliśmy nadzieję, że Wilno będzie się bronić. Tymczasem wszystkie wojska były na zachodzie. Wilno nie miało żadnej szansy. Spotkaliśmy panią marszałkową z dziećmi. Ją wiózł Jurgielewicz, wicewojewoda ją wiózł. I powiedzieli, że trzeba uciekać, trzeba jechać na Litwę. My nie mieliśmy żadnych dokumentów. Pani marszałkowa mówi, że myśmy… „Wy pojedziecie z nami, to przepuszczą nas”. No i pojechaliśmy. Panią marszałkową puścili natychmiast, nas zostawili. W międzyczasie najechało nad granicę masę Polaków, bo już usłyszeli i wozy, i samochody, i piechotą naleciało masę ludzi. Żeśmy czekali przez trzy dni i trzy noce. Bez jedzenia, bez picia, bez niczego. To ja mówię… W tej chwili, duża grupa, parę tysięcy ludzi czeka na tej granicy, a Rosjanie idą tam, będą strzelać. Przyjeżdża naraz samochodem żona generała, zapłakana. Złapali ich Rosjanie. Szofer powiedział, że ona jest jego żona i ona się uratowała, a generała zastrzelili.
Zapomniałam nazwiska. Kochani, tyle nazwisk zapomniałam. W każdym razie jego zastrzelili, a ona się uratowała. Zapłakana. Właśnie Niemcy… I myśmy wiedzieli, że ci Rosjanie idą i nas zniszczą. I w ostatnim momencie, dosłownie w ostatnim momencie głos z głośnika: „My was nie lubimy, ale was wpuścimy” – czy coś takiego, nie pamiętam. „My was nie lubimy – to było pierwsze zdanie – ale was wpuścimy”. I wpuścili nas na Litwę. Na Litwie polska ludność niesamowicie zajęła się wszystkimi uciekinierami. Właściwie gros majątków na Litwie należało do Polaków i każdy z nich wziął ileś tam osób do siebie. Nas wzięli państwo Domańscy. Przyjeżdżamy, są dwa pokoje, spiżarnia pełna rzeczy do jedzenia. „Tu będziecie siedzieli, tu jedzcie”. I jeden dzień żeśmy tam siedzieli. Zabrali nas do dworu, do środka i karmili nas, i żywili nas, i ściskali nas. I byli strasznie dobrzy dla nas. Co się z nimi stało, nie wiem.
Nie wiem. W każdym razie dojechaliśmy 28 października do Paryża… Nie w Paryżu, tylko dojeżdżaliśmy do Francji. A jechaliśmy… Mamusia [najpierw] latała, zdaje się, dwadzieścia osiem kilometrów czy coś takiego, piechotą [z majątku] do Kowna, żeby dostać wizy. Miała walizkę pieniędzy, bo jej majątek, który dostała po dziadku… Majątek był podzielony na pięć części. Dostała jedną część z tej części. Zbudowała wszystkie budynki oprócz dworu. I na dwór miała walizkę pełną pieniędzy, miał być ten dwór… Tymczasem jak przejechaliśmy granicę, to te pieniądze tyle były warte…. centa. No więc nie mieliśmy nic. Więc jak długo żeśmy… W każdym razie przejechaliśmy za pieniądze, za… I mamusia… Był stół nakryty na siedemnaście osób. Mamusia zebrała wszystkie srebro do worka, jedyna rzecz, którą zabrała, plus biżuterię, którą miała z sobą. Za biżuterię to wszystko dawali naturalnie… […] Za tatusia sygnet dostała mamusia sto złotych, pamiętam. A taki sygnet powinien był być z tysiąc złotych czy coś takiego. Dawali dosłownie… I to Domański odkupił od nas. A dawali dosłownie centy za srebro, łyżki srebrne i srebro, brylanty i tak dalej. Mamusia musiała przewieźć każdego i szereg innych rzeczy. To nie tylko na nas troje, ale musiała wszystkich przewieźć, którzy nie mieli żadnych możliwości.
Nie, nie, samochód zabrali. Samochód od razu zabrali, [bo był to samochód urzędowy należący do starosty].
No więc dojechaliśmy… Zabrali samochód na Litwie. Od razu jak żeśmy przejechali, to zostaliśmy bez niczego. Stamtąd nas zabrali Domańscy do siebie, nie wiem, autem czy [inaczej], już nie pamiętam czym. A później samolotem do Sztokholmu, Malmö. Jednym słowem Szwecja, Holandia. W Holandii mieliśmy znowu przyjaciela naszego, który był… […] [ambasadorem z Polski, a może konsulem, nie jestem pewna].
W Holandii zatrzymał nas na trzy dni. Z Holandii do Francji [pociągiem]. Do Francji mamusia przyjechała bez centa, wszystko wydała, dosłownie bez centa. Nie wiadomo, gdzie tatuś jest. Nie wiadomo nic. Przyjeżdżamy do obcego kraju z dwoma dziećmi, bez centa. […] Pociągiem dojeżdżamy na Gare du Nord. I tak jak pociąg staje, tak mamusia z tatusiem [twarzą w twarz się spotkali]. Cud. Bo tłum ludzi tam czeka. Bo to był ostatni [pociąg], już później nie było, bo wojna. […] Tłumy ludzi na peronie. I twarz w twarz. No i żeśmy dojechali. Byliśmy we Francji półtora roku. Ja skończyłam ósmą klasę gimnazjum i to było niełatwe, bo inna historia, inna literatura, wszystko inne. Plus język. Wszyscy się uczyli tego przez osiem lat, a ja miałam zupełnie naturalnie polskie szkolnictwo. Dostałam maturę i… Mamusia przez ten czas… À propos. Francuzi wstrętni dawali wszystkim w wojsku, wszystkim oficerom, podporucznikowską pensję. Czyli ojciec był majorem, a dostawał pensję podporucznika. Podporucznika pensja we Francji była bardzo mała. On musiał, musiał, by [utrzymać] nas i żonę. Naturalnie nie miał na to pieniędzy. Mamusia szyła lalki, polskie lalki i sprzedawała Francuzom. To szło bardzo łatwo. I robili znaczki, [tarcze z orzełkiem] na [ubranie]. Myśmy chodziły, kupowały, [to znaczy] ja [robiłam] zakupy, sukienki na te lalki i tak dalej. Żeśmy w ten sposób przeżyli. Później mamusia znowu [pracowała]. Niemcy szli dalej, więc żeśmy uciekli z Paryża do Biarritz. W Biarritz mamusia była kucharką. To był dom dla uciekinierów, [Polaków], dzieci. Więc było tam czterdzieści osiem dzieci, nie pamiętam ile, w każdym razie mniej więcej coś takiego. Dzieci. Mamusia gotowała dla nich. Ja byłam dla dzieci, pomagającą dzieciom. Znowu żeśmy później pojechali do Juan-les-Pins, tam był wojewoda Sokołowski, nasz przyjaciel, który ściągnął nas. Stamtąd pojechaliśmy do Grenoble, gdzie mamusia dostała posadę prowadzenia tego [ośrodka dla uciekinierów] Grenoble. A ja poszłam na uniwersytet francuski, La Faculté des Lettres. Bardzo długo tam byłam, bardzo długo, całe trzy miesiące i wojna znowu nas popędziła: Hiszpania, Portugalia. W Portugalii znowu siedzieliśmy pięć miesięcy. Było bardzo przyjemnie. Od razu…
Nie, nie, ojciec był w wojsku. I mamusia dostała wiadomość, że tatuś zginął. [Płynął łódką do okrętu. Mieli wejść] na okręt, ale Niemcy bombardowali i cały taki dojazd bomba trafiła i tatuś umarł. Tak żeśmy nic o tatusiu nie wiedzieli. Więc wyjechaliśmy. Właśnie w Lizbonie jesteśmy i już teraz wiemy, że tatuś żyje. Że bomba spadła… Bomba spadła gdzie indziej i zabiła kogoś tam, parę osób, ale nie majora Olszewskiego. Tak że tatuś… Tam żeśmy się dowiedzieli, że tatuś żyje. Mamusi, Korsak, minister, znajomy nasz z Polski, powiedział, żeby mamusia założyła stołówkę, bo wszyscy dostawali minimalnie… Trochę, trochę pieniędzy mieli, ale nic… Z głodu nie umierali, ale głodno było. I mamusia zrobiła stołówkę, a żona jednego z polskich ministrów i ja byłyśmy za dwie kelnerki. Ja dostałam raz pięćdziesiąt centów napiwku, bo wszyscy wiedzieli, kto ja jestem. Przyjechał ktoś obcy skądś, inny i nie wiedział, kto ja [jestem], i dał pięćdziesiąt centów. Mam te pięćdziesiąt centów. Wszystko inne zostawiłam wszędzie, a te pięćdziesiąt centów napiwku mam. Więc tam byliśmy pięć miesięcy, sześć miesięcy i stamtąd pojechaliśmy do Anglii. „Ariosto”, [statek z Giblartaru]. Mieliśmy szalone szczęście, bo nasza grupa statków szła w jedną stronę, a niedaleko, parę mil od nas, szedł taki sam duży… grupa statków w drugą stronę i w nocy Niemcy się pomylili i zbombardowali te puste statki, a my się uratowaliśmy, [z dwudziestu jeden uratowało się sześć].
To był czterdziesty pierwszy […].
Nie wiem…
Nie, nie. Lato, lato. W każdym razie płynęli z tym „Ariosto”. To był „Ariosto”, admiralski statek. Nas było tylko [sześć] osób, którzy byli pasażerami. To był… jechał… Powiedziałam kto? No i dojechaliśmy, ale zgubiliśmy naszą łódź podwodną i straszne, nie mamy żadnej obrony. I po trzech dniach ta łódź się znalazła, radość była niesamowita. Jest obrona, jest… Dojechaliśmy do Liverpoolu. Trzy dni nam zajęło wjechanie do lądowania tam, gdzie… do portu, bo był przedtem nalot niemiecki i masę statków zostało zatopionych, nie można było przejechać po prostu. „Ariosto” nie mógł przejechać. Tak podjeżdżał i tak, i tak, żeby wjechać do tego… I wjechał. I żeśmy dojechali do Liverpoolu. Mgła była. Wie pani, słyszało się w Polsce o mgle londyńskiej i myślę sobie: „Jezus Maria, co? Całe życie będzie taka mgła? Ja już nigdy słońca nie zobaczę?”. Taki głupi człowiek… Dziecko. No, „dziecko” – ja miałam osiemnaście lat. Ale nie ma słońca i „nigdy słońca nie zobaczę”. Słońce przyszło później. Później dojechaliśmy do Glasgow, w Glasgowie znaleźliśmy ojca, co nie było łatwe, bo w czasie wojny nie było adresu, tylko się pisało takie, takie nazwisko, gdzieś… Somewhere in Scotland, a w Anglii: Somewhere in England. Somewhere in… Gdzieś, gdzieś w Szkocji albo gdzieś…
No więc ktoś tam wiedział. To była tajemnica. Bo jakby [napisali], że listy idą do takiego miejsca, to Niemcy by wiedzieli, że to miejsce należy zbombardować. To miejsce należy, jednym słowem, wykończyć. I dlatego pisało się: „gdzieś”. No ale po trzech tygodniach znaleźliśmy tatusia i spotkaliśmy się z tatusiem, pojechaliśmy do tatusia. Miejsca, gdzie tatuś był… Tatuś nie był wtedy [dowódcą, był zastępcą, jako major]. […]
Wtedy to było zupełnie inaczej. To były lądowe wojska.
Nie, ja przyjechałam [bez znajomości języka]. Żadna z nas słowa po angielsku nie mówiło. Ja poszłam od razu do collage’u, do Edynburga, bez absolutnej znajomości języka. Ja byłam w collage’u, który miał trzy tysiące uczniów… girls… ladies. I ja byłam pierwszą [cudzoziemką]. Bloody, bloody stranger. Nie znałam nic. Woda. Słowa leciały jak woda. Ja nie wiedziałam, kiedy się jedno słowo zaczyna, a kiedy kończy. Woda, woda. I później tak z wody wyskakiwał kamień: and, I, o yes, this, that. I w końcu ta pani pułkownikowa Marszadrowa poprosiła jedną z dziewcząt którychś, żeby mi dawała kopie, [to znaczy] nie kopie, tylko te, co zrobiła, notatki. Ja to przepisywałam. Później mi tłumaczyła… Polak tłumaczył mi na polski. Później musiałam się tego nauczyć. Później się musiałam języka nauczyć i nauczyć przedmiotów.
Skończyłam. Zrobiłam dwie rzeczy: zrobiłam Home Economics i Institutional Management. Więc miałam dwie [specjalności]. Pojechałam do rodziców… Do matki, przepraszam, nie do rodziców, do matki, do Glasgowa, z Edynburga. „Mamusiu, cudowne dostałam stanowisko”. Mianowicie zostałam dyrektorką pensjonatu dla dziewcząt z tej szkoły. I ja jestem wielka… Ja miałam osiemnaście lat czy dziewiętnaście. Osiemnaście. Siedział u mamusi Poznański, [konsul generalny w Londynie]. Siedział i rozłożył tak ręce. Słyszy moją szaloną radość, że dostałam tę [posadę], rozłożył tak ręce, mówi: „Panno Basiu, albo pieniądze, albo patriotyzm”. I ja mówię, ile dostałam. Osiemnaście… Pamiętam, doskonale pamiętam. Miliona rzeczy nie pamiętam. Osiemnaście funtów dostałam na miesiąc. Taka jestem szczęśliwa. „Panno Basiu, albo pieniądze, albo patriotyzm”. No i mówi: „Zjechało się dwa tysiące dziewcząt z Rosji i zostały przydzielone do lotnictwa, ale muszą się nauczyć wszystkiego”.
Polki, Polki. I od razu pojechałam… napisałam na drugi dzień, że sorry, nie biorę tej pracy. No i zostałam. Najpierw był kurs… Pierwszy kurs był zorganizowany przez rząd oficjalny, gdzie wszystkie miały być oficerami polskiego wojska. To trzeba było skończyć… Musztra była po polsku, wszystko było po polsku. Organizacja polska. Tak jak podchorążówka, tylko podchorążówka połączona z rekructwem, bo byli rekruci. Jednym słowem, wszystko od początku. Później przejazd do Wilmslow, gdzie był kurs rekrucki, normalny. Później kurs podoficerski. Byłam półtora roku kapralem, strasznie dumna z tego byłam. Później puścili nas na rozmaite stacje, żeby się zorientować, co się robi na takiej stacji. Więc każda przechodziła przez kuchnię, przez szwalnię, przez składanie narzędzi, jednym słowem przez wszystkie rzeczy, które się dzieją na stacji. No i potem kurs oficerski, który jedyny był w Anglii dla kobiet. I tam skończyłam…Też stół długi, siedzi kilkunastu oficerów angielskich i pytają się, [zadają] rozmaite pytania. „Dlaczego pani chce być oficerem?” Jak powiem, że dlatego, że jestem lepsza niż inni, to okropna jestem. A jeżeli powiem, że jestem taka jak inni, to „dlaczego chcesz być oficerem?”. Wiec takie pytania, które bardzo trudne do…
Odpowiedziałam, nie pamiętam co. W każdym razie zostałam oficerem i od razu przeszłam na stację lotniczą, stację bombową.
Na lotnictwo bombowe. Byłam tam oficerem żywnościowym. I jeszcze, przepraszam. Jeszcze jak skończyłam to, to poszłam na specjalny kurs dla oficerów żywnościowych. Tylko dwie osoby były kobiety i ja, jedyna Polka. Cały kurs był angielski. Skończyłam ten kurs i poszłam właśnie do Faldingworth. Tam miałam 1500 ludzi do wyżywienia i 150 ludzi personelu. Pracowaliśmy „tylko” siedem dni na tydzień, bez wyjątku. Z tym że był wyjątek. Jeżeli nie było lotów, to można było pójść w niedzielę do kościoła. Kuchnie pracowały na trzy zmiany, a w czasie lotów była specjalna… Posiłek i specjalne się robiło kanapki, bo oni lecieli na osiem, dziesięć godzin i specjalne jedzenie dla nich się pakowało, paczki takie. I później jak przylatywali, to w momencie kiedy przylecieli, tam na stacji, [to znaczy] nie na stacji, tylko w tym miejscu na lotnisku, gdzie przylatywali, dostawali kawę i kanapki. I później dostawali porządne jedzenie w swoich mesach.
Jak ja weszłam na stacje… Na wszystkie stacje. Polek nie było. I żołnierzy też nie było dużo. Więc były polskie… Znaczy cały moje… Wszyscy, którzy pracowali dla mnie, byli Anglicy i Angielki. I po troszku, po troszku, jak przychodzili Polacy i przychodziły Polki, to się zmieniało. I jak skończyłam, to była czysto polska stacja bombowa. I dowódca naturalnie, Anglik. Jak skończyłam, to była cała kompletnie polska stacja. Że się co dzień właściwie zmieniało. Ten odchodził, ten przychodził, ten odchodził, ten przychodził.
Lotnicy byli sami Polacy, tylko Polacy.
301, tak mi się zdaje.
Faldingworth. I w Faldingworth, to koło Lincoln… Teraz ktoś niedawno pojechał, powiedział: „Zniesione wszystko. Czyste pole tam, gdzie było…”. A tam była olbrzymia stacja na 1500 ludzi.
Leciało dwanaście, trzynaście maszyn, wracały dziesięć, dziewięć, jedenaście. A trzeba było zrobić trzydzieści sześć lotów, żeby skończyć kolejkę. Jak trzydzieści… Jeden ginął na pierwszym locie, drugi dotrzymywał do tych trzydziestu sześciu. Ja dzięki Bogu nie znałam mojego męża wtedy, bo jak bym znała, to bym ze strachu umierała za każdym razem. I bardzo miałam przyjemny taki moment w Kanadzie. Mianowicie ktoś, kto był na tej samej stacji, na której ja byłam, powiedział… Było przemówienie, duża grupa i powiedział, że ci, co lecieli, pamiętali i wiedzieli, że ja robię znak krzyża nad każdym samolotem, który odlatuje, i modliłam się za każdy samolot. Oni wiedzieli o tym i czuli otuchę jakąś, że wrócą. Nie wszyscy wracali niestety. Ja miałam rękę w ten sposób, żegnam się z jednym z oficerów i wiem, że on nie wróci. Nie to, że myślę, ale wiem, że on nie wróci. I ja czekam, te osiem godzin, dziewięć godzin, czekam, czekam, czy wracają. Ten wraca, ten wraca, ten wraca. Jedenaście samolotów wraca. Ktoś mówi: „On pewno poleciał na inną stację, bo duża mgła była, bardzo zła pogoda”. Czekamy, czekamy, nie wrócił.
To nie było… Ja nie wiem, co to było. To była pewność stuprocentowa. I było siedem osób z tej załogi, więc ja nie miałam nic nie… Z nimi się pożegnałam normalnie. I to nie byli [znajomi], to było prawie na początku, jak przyszłam i tych ludzi ledwo znałam. To nie byli jacyś moi przyjaciele czy coś, po prostu ledwo ich znałam…
Polacy, już wtedy Polacy. Lotnicy byli sami Polacy, nie było Anglików. Trzydzieści sześć lotów trzeba przeżyć, żeby przeżyć. A straszne… Była lista. Jak ktoś umarł, poległ na polu chwały, to ta lista była niekończąca się zupełnie. Poległ na polu chwały. I to nazwisko po nazwisku. Już wtedy to byli przyjaciele. Bo to jedna rzecz znowu. W wojsku było tak dobre współżycie. Wszyscy to była rodzina. To była rodzina, to byli ludzie, którzy… Zupełnie inne uczucie. Jak się kogoś zna, a jak się kogoś… Uczucie wspólnoty, uczucie…
Byłam dobrym duchem. Mnie bardzo lubili wszędzie, zawsze.
Wszystkie, wszystkie prace były… No, były trzy zmiany, prawda? Ale poza tym jak było lotnictwo, to nie spało się czasami noc, czasami dwie noce się nie spało. Bo jak odlatywali, później przylatywali.
Działała… Trzy grupy były, na trzy zmiany. I był – śmieję się – oficer, catering officer, Anglik. Przedtem była, tak jak mówię, stacja była gros angielska i troszkę polska. Powiedzieli mu, żeby nie chodził, nie wychodził tymi drzwiami, bo tam zlew był. I mówi… Kucharze rzucali garnki, niby do zlewu i w niego. I mówię, ciągle ktoś dostawał garnkiem w plecy, bo nie wiedział… „A! Przepraszam, bardzo przepraszam, bardzo. Myśmy chcieli do zlewu. Nie trafiło”. Ale ja nigdy nie miałam takiego wypadku.
Nie, byli… Ja miałam listy nawet od angielskich, kanadyjskich… Kochanie, jak wiedzą, że ktoś kocha i lubi, i robi z całym sercem, żeby było lepiej, to nie mogą go nie lubić. Było takie poczucie patriotyzmu: wszystko dla Polski, dla Polski. Nikt nie myślał o pieniądzach. À propos, powiedziałam, osiemnaście funtów dostałam, [to znaczy] miałam dostawać osiemnaście… Dostałam sześć szylingów miesięcznie żołdu, później dostałam dwanaście. A jak zostałam oficerem, co było maksimum, to było trzynaście funtów miesięcznie. Z tym że zabierali funta za specjalne jedzenie w mesie oficerskiej. To jest dwanaście funtów, zamiast… Mogłam osiemnaście wtedy, na początku, później by poszło więcej.
O tak, o tak.
Mój, nie narzeczony, w każdym razie ktoś, który był bliski, dostał kulę tu, z tej strony. Trzy stopy… już strzelali… Karabin… Lotnisko…
On leciał nisko bardzo i strzelał karabin, [bardzo blisko] od twarzy do tego miejsca… A gdyby to trzy, to by naturalnie zginął.
Nie było czasu. My nie mieliśmy schronu. Wie pani, co mieliśmy? Nadzieję. Było tak rozrzucone lotnisko, wszystkie lotniska były tak rozrzucone, daleko jedno od drugiego, właśnie żeby gdzieś spadła bomba. Bomba czy strzelali, to nie zniszczyli wszystkiego, tylko w jednym miejscu. I jakoś żeśmy wyszli z tego.
Tak.
Co? O nim? On właściwie jedyny człowiek, który miał coś wspólnego z waszym Warszawskim Powstaniem, bo był siedem [razy nad Warszawą]. Z Brindisi siedem razy latał nad Warszawę, żeby zrzucić rozmaite rzeczy, rozmaite bronie i amunicję, i inne rzeczy dla was, dla tych, którzy byli.
Na Powstanie. Siedem razy, z czego szereg razy Polacy latali… Znaczy [latało] dużo, on nie był jeden, tylko latali nad Warszawę i bardzo dużo ludzi nie wracało. Jak lecieli po linii niemieckiej i spadochroniarz, bo już samolot się rozlatywał, to wszyscy, którzy lecieli po niemieckiej stronie, uratowali się i [Niemcy] wzięli ich do więzienia, do obozu koncentracyjnego. A później, jak wolność przyszła, to zwolnili. Wszyscy ci, którzy usiłowali lecieć po przyjaznej stronie rosyjskiej, bezpiecznej – nie wrócił nikt, ani jeden człowiek, który skoczył na rosyjskiej stronie, nie wrócił. Roman wrócił.
Roman, mój mąż. Grabowski, tak.
On był lieutenant. Flight lieutenant. To jest…
Kapitan, tak. On wrócił z samolotem, same dziury. Podwozia nie mieli, już wystrzelany. Jednego śmigła nie mieli. Ledwo wrócili. Usiadł na lotnisku i samolot poszedł do śmieci, był rozbity. Cudem uratowali się. A jego przyjaciel, z jego pokoju, nie wrócił. On mówi: „I dopiero wtedy przeraziłem się, że mogłem nie wrócić”. Ale straty były niesamowite. Oni nie mieli żadnej obrony, żadnej broni nie mieli, bo chodziło o to, żeby przywieźć jak najwięcej dla was rzeczy. Benzyny mieli tylko ciut, ciut, żeby dolecieć, bo to z Brindisi, to w południowych Włoszech, kawał drogi. Mogli startować z rosyjskiego lotniska, przez Rosjan zajętego, bo to byli przyjaciele przecież.
Że nie dali. Przyjaciele. Przyjaciele? Straszne. Rosjanie to straszny naród.
Poznaliśmy się na lotnisku… Na stacji. Tak jak poznałam stu pięćdziesięciu oficerów. Tylko w niedzielę czasami po obiedzie żeśmy siedzieli w kasynie i czytali książki czy coś i grali w brydża. Roman nigdy w brydża nie grał, nigdy nie tego… Jak ja miałam… Były niedzielne gazety. Zapytania rozmaite były, questions. Pytałam jednego, drugiego, trzeciego – nie wiedzieli. Nie wiedzieli, Roman wiedział. On wszystko wiedział. On był z zawodu inżynierem, skończył politechnikę w Zurychu. Wtedy to była najlepsza politechnika na świecie. Później w Niemczech była podobno lepsza. W każdym razie on był o czternaście lat starszy ode mnie. Bardzo, bardzo zdolny, inteligentny i dobry człowiek.
Kiedy? Ja powiedziałam jedenastego… Chyba 11 stycznia. A ona mówi, że nie.
[1947 rok]. W mundurze on, w mundurze ja. I jak ksiądz się zapytał… Jakie pytanie jest? Czy ty chcesz [wziąć za] żonę czy coś, powiedział: Yes, sir! Zamiast to, co normalnie, to Yes, sir!
Moja rodzina była… Byli, tak. To już wojna się skończyła, tak że tatuś był z mamusią, później goście przyjechali. Ślub był w wojskowym obozie tatusia. Tatuś wtedy, zdaje się, był dowódcą, ale nie jestem pewna, czy był dowódcą, czy był zastępcą dowódcy. W każdym razie mieliśmy ślub tam i później bardzo dużo osób przyjechało do rodziców, na przyjęcie. Yes, sir! Move to the right! Right turn! By the left! Left march! One, two, three, four. Squad halt! Ja przeprowadzałam…Wie pani, jaki duży plac jest… Przez 180 ochotniczek… Do końca doprowadzali, maszerowali. I ja wołałam na nie: Squad about turn!
Mocny, mocny.
Mocny. Ja byłam pół mężczyzna-pół kobieta, bo ja byłam szalenie silna, zdrowa, mocna, pełna życia i pełna… Jak coś postanowiłam, to tak zrobiłam i tak było. I bardzo mnie lubili wszyscy. Jak przyjechałam do tego obozu, to oficerowie, koledzy, których nie znałam, przygotowali mi łóżko i pokój, bo… Pokoje były w „beczce śmiechu” i było osiem pokoi. Nas było pięć. Przygotowali mi pokój, łóżko pościelili i tak dalej, bo dowiedzieli się, że przyjeżdżam potem, jak „batmanki” już poszły spać. I ci, którzy siedzieli, właśnie mi mówili: „Tylko uważaj na sekretarza pułkownika Bayle’a, bo nie cierpi, nienawidzi Polek, kobiet i strasznie jest trudny i nieprzyjemny dla kobiet. I utrudnia nam życie, jak nie wiem co”. Ja z przerażeniem na drugi dzień idę, i idę się meldować, że jestem. Mówię: „Panie kapitanie, ja jestem nowy oficer, ja nie znam rzeczy. Ja nie wiem, jak robić. Jak coś zrobię złego, niech mi pan pomoże. Trzeba mi pokazać, pomóc”. Kochanie, od tego czasu (on był w wieku mojego ojca, more or less), jak trzeba było coś zrobić na stacji, to przychodzili do mnie, żebym ja poszła do niego, żeby załatwić, bo oni nie mogli, a ja mogłam z nim wszystko zrobić. Zresztą ze wszystkimi wszystko, mogłam zrobić, co chciałam.
Nigdy. Nigdy. Nigdy mnie spoza… Poza polską grupą nie spotkało. Z tym że jak jechałam raz pociągiem i rozmowa jest. I mówi, że: „Pani jest chyba…”. Siedzi osiem osób, czyli siedem i ja. Anglicy sami. W pociągu jedziemy, do Londynu. „Pani chyba jest inteligentną osobą. Pani chyba jest wykształconą osobą. Dlaczego pani tak źle mówi po angielsku?”. A ja mówię: „Wie pan co? Czy pan mówi po polsku? – pierwsze pytanie – Czy pan mówi po polsku?”. – „Nie, nie mówię”. – „A wie pan, w Polsce wszystkie psy mówią po polsku”. I ci sześciu innych zaczęło mi bić brawo. I tamten się zresztą roześmiał też. Mówię tak: Nie, to było jedyne, że tak byłam… Takie spotkanie z tym… Mówię: „Wszystkie psy mówią po polsku”.
Wtedy tak, wtedy tak. Dopiero później ukochany… Kto był na czele Anglii?
Churchill. Co on mówił: „Polacy, nadzwyczajni Polacy, uratowali Londyn”. Ja mam tyle rzeczy opisanych, co mówili o Polakach, dobre rzeczy. Jak się wojna skończyła, to Polacy… Zabrali nam pół Polski. Jakby on powiedział „nie”, to by Polski nie zabrali.
Roosevelt też. Ale Roosevelt przynajmniej nie mówił o nas tak dobrze jak Churchill. A zabrali pół Polski, prawda. A jak była defilada ostatniego roku. Defilada w Anglii, wojsk zwycięskich, to Polaków nie puścili. Polacy nie byli w tym, Polacy nie byli w żadnej… niepotrzebni są. Ja wyjechałam z Polski… nie z Polski, tylko z Anglii, bardzo szybko. Więc nie chciałam, nie wiedziałam rozmaitych innych… W czasie wojny było bardzo pozytywne podejście do Polaków.
Ciągle. Ja dzięki Bogu… Wtedy jego nie znałam, bo bym bardzo… Wie pani, jak jedzie i nie wraca, nie wiadomo, kto wróci. To bym nie wytrzymała nerwowo chyba. Oni lecieli z szaloną miłością dla was. I ciągle mówił, co możemy zrobić, co można zrobić, jak można zrobić. Wtedy kiedy miały lecieć dwie maszyny, to leciały trzy, bo ktoś się zgłosił na ochotnika. Wtedy kiedy na ochotnika zgłosić się, to znaczy wrócę albo nie wrócę. Więc nie było… Był bardzo życzliwy stosunek. I chyba wszystkich, wszystkich nas było… Myśmy nie wiedzieli dokładnie, jak do Faldingworth przyjechał… Kto przyjechał? Jezu… „Bór” Komorowski. Przyjechał do nas i stacja… Oficerska mesa mogła przyjąć 180 ludzi. On chciał widzieć wszystkich. Żeśmy zrobili przyjęcie i ludzie z całej Anglii przyjechali, żeby „Bora” zobaczyć. Więc ja… Wszystko przeniosło się tam, gdzie były samoloty, do hangaru. Prześcieradła żeśmy wzięły, prześcieradła za stoły. Żeśmy poszły po kwiaty, pojechałyśmy o czwartej rano z wozem, zebrać kwiaty. Mieliśmy maki, chabry i białe…
Rumianki. Na każdym stole były. I jedzenie było bardzo dobre, specjalne. Ja siedziałam koło „Bora” i pytam się: „Dlaczego żeście zrobili Powstanie, tak straszne Powstanie?”. Mówi: „Panno Basiu, takie były nastroje w Polsce, że wszyscy chcieli bić”. I jeszcze mówi: „Ja próbowałem zatrzymać. Ja nie mogłem”. „Próbowałem – mówi – straszna rzecz się stała, ale ja nic nie mogłem zrobić”.
Zaraz po Powstaniu. Ja nie wiem ile, nie wiem dokładnie, jak długo.
Nie, nie, była demobilizacja i ja od razu wyszłam. Można było wyjść, kiedy się chciało, a Roman został dłużej, parę miesięcy dłużej został. I zastanawialiśmy się, co zrobić z sobą. Bo jak się skończyła wojna, to się skończyły pieniądze. Co się miało, co się miało, niedużo się miało, bo niedużo z tych trzynastu, dwunastu funtów się odkładało. Chcieliśmy zostać w Anglii. Roman próbował wszędzie, gdzie mógł, posadę dostać. W Anglii wszyscy też wracali, więc proponowali mu umyć samochody, sprzątnąć samochody – wie pani, tego rodzaju prace. Więc Roman naturalnie nie chciał tego robić. I zdecydowaliśmy, gdzie pojechać. Zdecydowaliśmy do Kanady. Kanada nam odpisała, że on musi być przez dwa lata na roli, pracować jako robotnik, a kobieta musi być jako służącą u kogoś, robota fizyczna. No więc on nie był inżynierem przez cztery lata wojny. Jakby wrócił jeszcze dwa lata więcej, to wszyscy ci młodzi by jego miejsce [wzięli] i on by wreszcie… Iść na rolę, inżynierem na rolę. Ja powiedziałam: „Do Kanady nie jedziemy”. I nie pojechaliśmy. I pojechaliśmy do Argentyny. On dostał wspaniałą posadę tam. Oni ocenili jego wartość, bo tak jak mówię, ten jego uniwersytet, politechnika, była najlepsza na świecie wtedy. Mieliśmy bardzo dobre warunki, bardzo przyjemny kraj, bardzo przyjemni ludzie. Śpiewaliśmy, śpiewaliśmy, tańczyliśmy, tańczyliśmy, szaleliśmy, szaleliśmy. Dobrze było. Urodziłam dwoje dzieci, osobno, co dwa lata. I zaczęły się komunistyczne, rozmaite [poczynania]. Peron umarł i zaczęły się nieprzyjemne wybryki komunistyczne. Ja, ponieważ myśmy znali komunizm i wiemy, co to jest, to mówię: „Dziękujemy bardzo, dosyć tego”. A mieliśmy bardzo ładny dom, wszystko było na najlepszym poziomie. Zostawiliśmy wszystko, przyjechaliśmy do Kanady i w Kanadzie jesteśmy od pięćdziesiątego piątego roku. I bardzo nam jest dobrze. [Mąż] dostał doskonałą posadę od razu i bardzo nam dobrze jest.
Rodzice…
Wyszedł z wojska. Rodzice kupili farmę i mieli tam farmę do sześćdziesiątego któregoś roku. A brat skończył politechnikę w Anglii i… Czy on przyjechał… Oni przyjechali… Czy rodzice przyjechali? Nie, oni, oni przyjechali do Kanady i myśmy ściągnęli rodziców w sześćdziesiątym [pierwszym lub drugim].
W pięćdziesiątym którymś roku sprowadziliśmy tutaj… Kupili nad jeziorem piękną posiadłość letniskową. Mieli koło osiemdziesięciu… Czterdziestu gości na lato, [to znaczy] wizyt na lato. Mamusia gotowała. Miała dwie czy trzy dziewczynki z uniwersytetu, summer girls, i przeważnie polskie towarzystwo. Nazywało się „Devil Rocks”. Devil, bo tak skała wyglądała, jakby był diabeł. Diabelski, więc dlatego się nazywał diabelski… Jezioro. I tam byli rodzice. Tatulek umarł i mamunia przeniosła się do Ottawy. Mieszkała, póki nie umarła. Umarła w dziewięćdziesiątym czwartym roku, miała dziewięćdziesiąt cztery lata. A my jesteśmy. Takie życie.
Warszawa, 7 września 2018 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska