Nazywam się Bogusława Ziemkiewicz.
Wybuch wojny. Przyjechałam do Komorowa późno wieczorem. Jechaliśmy przez Grodzisk, żeby przesiąść się do kolejki WKD. Pierwsze bomby, które spadły na Grodzisk, były w ciągu dnia. Kilka osób już zginęło. Mało kto o tym pamięta i wie. Ludzie stali na rynku i płakali. Nie mogli się z tym pogodzić, że w ciągu dnia wybuch wojny i natychmiast ludzie zginęli. Następnie przyjechaliśmy kolejką do Komorowa. Zatrzymałam się u takiej bardzo znanej rodziny Talmontów. Ona pracowała jako sekretarka. Miała obywatelstwo amerykańskie i polskie tuż przed samą wojną. Przyjechałam do Komorowa z jej matką. W nocy było bombardowanie Komorowa. Spadło tam trzydzieści bomb. Ani jedna bomba nie była rzucona na budynek, tylko na pole. Prawdopodobnie była to ekipa czeska, bo ludzie widzieli samoloty, chociaż ktoś sprawdzał, że to jest nieprawdopodobne. Raz jeden jedyny oni te bomby zrzucili, bo Warszawa jeszcze była tak sprawna i artyleria działała, że ich przepędzili. Oni wracając, rzucali bomby na Komorów. Wszystkie bomby spadły, ani jedna osoba nie zginęła. Byłam świadkiem, jak pan Talmont modlił się. Jeden wielki cud, że żadna bomba nikogo nie zabiła. On pierwszy zadecydował o kościele w Komorowie, który teraz obchodził sześćdziesięciolecie powstania. Poszedł do swego ojca, dał pieniądze (bo miał walutę), że jak oni wyjadą z Polski (bo zaraz postanowili wracać do Ameryki), [to żeby było na budowę]. Wyjechali do Warszawy i więcej nie mogli już wrócić do Komorowa, bo kolejki nie jeździły. Tak że początek kościoła powstał od niego.
Byłam tylko gościem tych państwa. Przez miesiąc czasu byłam z ich babcią. Mieli ogromne zapasy żywności, bo przywieźli to wszystko z Ameryki, bo mieli małe dziecko. Ona się bała głodu, więc wydzielała mi jedzenie – bardzo zresztą ubogie, skromne – tak że miesiąc czasu przegłodowałam. Jak tylko się dowiedziała, że będzie kolejka z Pruszkowa, tak mnie zaprowadziła raniutko na stację. Pierwszy pociąg z Pruszkowa ruszył dopiero w południe, jak już Warszawa upadła. Mnóstwo mężczyzn z różnych okolic zbierało się w Pruszkowie. Było wielkie zaskoczenie, jak jechałam wśród tych mężczyzn – jedna jedyna dwunastoletnia dziewczynka, a sami mężczyźni. Pytali mnie: „A co ty tu robisz między nami?”. Byłam w ogóle tak nieśmiała i strasznie podenerwowana, ponieważ miesiąc nie widziałam swoich rodziców i najbliższych. Ta pani nie była dla mnie zbyt troskliwa. Zostawiła mnie na dworcu i przez parę godzin byłam sama, siedziałam na brzegu swojej małej walizeczki.
Jeszcze wspomnę o Pruszkowie. Pędzili naszych jeńców, młodych chłopców. Dużo było [ludzi] z okolic i z Pruszkowa. Byli obdarci, boso, bo Niemcy im zabrali buty. Nasi żołnierze mieli piękne buty, a Niemcy nie mieli, więc oni zabrali naszym żołnierzom buty. Oni ranni, tak strasznie zgnębieni, a głodni. Tak strasznie byli głodni, że to sobie trudno wyobrazić. Prowadzili ich ulicą Bolesława Prusa. Nie wiem, gdzie ich pędzili. Był taki tabor kolejowy, robili jakąś produkcję. Oni już w 1939 roku stworzyli taki obóz, gdzie prowadzili cały batalion młodych chłopców. Ci chłopcy byli tak głodni, że jak ludzie rzucali bochenki, to rozrywali, dławili się, mało się nie udusili, tak byli wygłodniali. Każdy kto rzucił, dostawał karabinem po grzbiecie. Ten co jadł, też dostawał karabinem. Nie patrzyli na to, że są bici. Jedli, bo byli tak wygłodniali. Zebrała się wielka gromada ludzi, która płakała. Rzucali resztki, co mieli, rzucali tym żołnierzom obdartym i tak poniżonym, że to się nie da opowiedzieć. Wszystko poszarpane, porwane. To jest coś, czego się nie da opowiedzieć. Szłam z tą panią i płakałyśmy strasznie. Tak biedni młodzi chłopcy. Jak to się mówi, wszystko osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia lat. Boso pędzeni, nogi pokrwawione, ranni, głodni. Oni ich pędzili, nie dali rozmawiać. Niektórzy mężczyźni po imieniu ich wołali, tak że musieli być z tych okolic. Minęło tyle lat, a jakbym to dziś widziała. Było to dla mnie tak szokujące, takie bolesne. Miałam rodzinę, myśmy mieszkali na dworcu w Żyrardowie. Podawałam posiłki naszym żołnierzom przed wybuchem wojny, bo taki rozkaz był wydany: kto należy do Czerwonego Krzyża, musi stać, pomagać żołnierzom, żeby karmić. Odkrytymi wagonami jechali żołnierze, młodzi chłopcy, śpiewający radośnie, tak jakby nie jechali na wojnę, tylko na zabawę. Ale jeść trzeba było podawać. Były takie specjalne stoły. Mieszkałam prawie na dworcu, cały dzień urzędowałam. Karmiłam tych młodych chłopców owocami, kanapkami… Co było, to się dawało. Pociąg za pociągiem przechodził. Takie skojarzenie tej radosnej młodzieży, która jechała na wojnę, i tych upodlonych po upadku Warszawy. To jest nieprawdopodobne, jak się widzi kogoś roześmianego, a potem tak poniżonego żołnierza. Zerwano mu wszystkie szynele. Wszystko poobrywane – bez patek, bez niczego, obdartych takich pędzili. Nie wiadomo, gdzie ich pędzili. Nie umiem powiedzieć, bo nie znałam Pruszkowa. Wychowałam się w Warszawie. W Żyrardowie byłam tylko przez krótki okres czasu. To jest wstrząsające.
Później, to już nie będę mówiła, co się działo w wojnę, bo to już oddzielnie trzeba byłoby powiedzieć moje wszystkie wspomnienia. Gdzie była jakaś akcja, to zawsze miałam takie szczęście, że byłam świadkiem. To było przerażające. Przejazd przez getto mnie dobijał. Tego się nie da opowiedzieć. Żaden film, żadna opowieść nie jest w stanie tego opowiedzieć.
Jeździłam do szkoły. Już od ulicy Chłodnej zaczynał się mur i getto. Był taki specjalny wjazd na tramwaj. Zawsze było umówione, że motorniczy musi zwolnić i była wymiana towaru, handel wymienny. Oni dostawali żywność, a dawali futra. Czasami to się udawało, a czasami kończyło się tragicznie. To jest nie do opowiedzenia. Zresztą motorniczy dobrze wiedział, kto wsiadł. Jeśli weszli esesmani czy jakaś tajna policja, to on normalnie jechał, już się nie zatrzymywał. Co ciekawe, był taki gruby, potężny Niemiec. […] Gębę miał roześmianą, uwielbiał dzieci. On miał takie złote serce. Puszczał dzieci żydowskie przez takie kanaliki. Udawał, że nie widzi. Tych kilkoro dzieci, jak on miał wtedy wartę…
Był mur. Kanaliki były dołem, żeby woda mogła ściekać. Dzieci sobie jeszcze bardziej udostępniły, żeby mogły przejść. Chłopcy mieli po pięć, sześć lat, może i więcej. Zamorzone, wypukłe brzuchy, krzywe nogi. Krzywica niesamowita. Dzieciaczyny nosiły takie poszyte woreczki. Na aryjską stronę przechodziły po żywność, żeby zebrać, przynieść tym biednym rodzinom. Niestety [w którymś momencie] oskarżyli tego Niemca, że przepuszcza dzieci. W jedną stronę jechałam, kiedy on był, a już jak wracałam, to jego nie było. Byłam trochę podenerwowana – co się dzieje? Mimo woli spojrzałam na drugą stronę tramwaju, a tam leżało ośmioro tych dzieci, jedno koło drugiego, już zabite. Tak rzędem. Pomordowane. Już ten następny wymordował te wszystkie dzieci. Jakie to robi straszne wrażenie – takie małe dzieci. Z woreczkami (niektóre były uszkodzone), zbierały ze wszystkich śmietników resztki chleba czy [innych resztek]. W ogóle głód był, jedzenie rozsypane i dzieci pomordowane. Przecież to był makabryczny widok. Tyle lat, a to wszystko pamiętam.
Wybuch powstania żydowskiego akurat [nastąpił] w dzień moich urodzin. Urodziłam się 19 kwietnia. Był taki okres, że po wojnie myśmy obchodzili miesiąc pamięci narodowej właśnie w kwietniu, ze względu na to, że powstanie żydowskie wybuchło w kwietniu. Dlatego pamiętam, bo to są moje urodziny. Poza tym wychowywałam się wśród Żydów, dobrze ich znałam. To jest jeden wielki dramat. Niemniej oni nie mieli uzbrojenia, nie mieli żadnych szans na przetrwanie. W krótkim czasie zostało zlikwidowane getto z ulicy Chłodnej. Przenieśli na plac Krasińskich. Tam z kolei moja rodzina miała sklep na ulicy Długiej, gdzie wujek prowadził sklep z moją matką do spółki. Jak była walka pod Arsenałem, to mój wujek pomagał. […]
Mieli w piwnicy broń.
Nie w sklepie. W piwnicy. W sklepie? Daliby w sklepie trzymać. Jak było odbijanie tych więźniów, to mój wujek pomagał, [udostępnił] broń, którą miał w piwnicy ulokowaną. To jest nieprawdopodobna sprawa. Dlatego że cały czas dzwonili, kontaktowali się z naszego sklepu, z ulicy Długiej. Mam taką wzmiankę, że tam było też kilku Żydów, ale Żydzi się bali. Wrócili z powrotem na miejsce, gdzie ich zabrano, bo oni przecież odbili cały samochód tych więźniów. Jeden zmarł od tego ciężkiego bicia. Niemcy też byli ranni. Nieprawdopodobne. Tam nie byłam, tylko wszystko wiem od rodziny. Przecież to bliska rodzina. Wujek był wywieziony z Powstania do obozu. Mam takie pismo, z którego wynika, że był więźniem politycznym. Gdzieś Niemcy musieli mieć jakieś… […] Jak wrócił, to ważył trzydzieści siedem kilo – mężczyzna, żeby ważył trzydzieści siedem kilo. A przedtem ważył siedemdziesiąt. W ogóle jak stanął w drzwiach, to rodzina się przeżegnała, że zmarły przyszedł, że po śmierci przyszedł, bo tak wyglądał. Nikt nie chciał uwierzyć, że to jest żywy człowiek – tak wycieńczony. Tych wspomnień jest tak dużo, że jestem w ogóle, jak to się mówi, cała wstrząśnięta tymi wspomnieniami.
Chciałabym wrócić do momentu Powstania. Do tematu wszystkich akcji, tej, która potem była na bank. Akcja na Kutscherę. Potem w Alejach Jerozolimskich… Uratowałam swojej koleżance życie, bo nie miała dokumentów. A kto nie miał dokumentów, to od razu pod ścianę, koniec. Już nie było ratunku. Podrzuciłam jej swoją legitymację. Niemiec już był tak zmęczony sprawdzaniem, że jak tylko wyjęła z teczki moją legitymację, to ją puścił, a przecież nie byłyśmy do siebie wcale podobne. Koleżanki to mnie pukały w głowę, że mogłam stracić życie, być rozstrzelana za oszustwo, że dałam legitymację.
To było przed Powstaniem. To jest znana historia. Jest ten fragment przy [dawnym hotelu] Forum, taki mur zostawiony jako pamiątka.
Wtedy właśnie była [łapanka]. Z dwóch stron podjechały budy niemieckie. Dużo ludzi było na przystanku, ale jak zwykle zawsze się znajdą ci, co mieli czynny udział. Byli uzbrojeni mężczyźni. To było tuż przed wybuchem Powstania, jakieś dwa miesiące. Wtedy jeden, drugi z karabinów maszynowych pruli do Niemców. Gonili tych, co strzelali. Nas otoczyli takim brzegiem, sprawdzali dowody. Mogłam odejść, ale ta płakała, krzyczała: „Nie zostawiajcie mnie!”. Mnie szkoda było. Tę koleżankę uratowałam, rzucając jej swoją legitymację. Nie wiem, czy ona żyje, czy nie żyje, trudno mi jest powiedzieć. W każdym razie koleżanki moje powiedziały, że jestem trzaśnięta. Jak mogłam rzucić legitymację, własną głowę narażając na śmierć. Ale takie mam usposobienie, że niestety potrafię ryzykować.
Za dwa miesiące, jak wybuchło Powstanie… Wiedziałam, że będzie Powstanie, bo sąsiad był moim dowódcą. Nazywał się Bałdykowski, „Bałtyk”, pochodził z Milanówka. Rodzina do tej pory mieszka w Milanówku. Gdyby nie to, że ich wysłali… Dosłownie to był głupi rozkaz. Jest w książce, że wycofali ten rozkaz, ale do nich nie dotarł i oni zginęli przed wybuchem Powstania. Z samego rana Niemcy ich wszystkich wymordowali, a potem tych rannych żeby nie dobijać, to czołgiem przejechali.
Oni szli na Okęcie. W którym miejscu, nie powiem, bo nie wiem. Inaczej wygląda teraz trasa. To jest jednak ileś lat temu. Tam były pola. Podobno parę osób się wyrywało, ale nie wiem. Mnie trudno jest powiedzieć. […] W każdym razie to było wstrząsające. Bo jak on już nie dał znać, tośmy z jego siostrą się zorientowały, że on zginął.
Pierwszego dnia o godzinie…. Powstanie na Woli było wcześniej, o godzinie szesnastej. Jak siedziałam, to miałam zegar naprzeciwko stołu. Punkt szesnasta jechał taki wóz. Nie wiem, jak go nazwać. W tamtym okresie były takie budy. Ci stali na stopniach i strzelali z karabinów, ale ulica była pusta – Wola wymarła, dosłownie. Obstrzeliwali.
Niemcy dwa tygodnie przedtem tak uciekali z frontu. Dzień i noc dudniło tylko. Tak uciekali, bo mieli już na karku Rosjan. Te bombardowania w maju, przecież to się w głowie nie mieści – co drugi dzień było bombardowanie.
Tak. Oni rzucali tak potężne bomby. Te bomby widziałam. Dlaczego? Mieszkaliśmy na piątym piętrze. Jak oni rzucali nawet z pewnej odległości, to te bomby były tak potężne – nie wiem ile, czy po pół tony, czy po tonie – rozżarzony ogień spadał. Jakie to robiło wrażenie! U nas okna były wielkie, bo to były wielkie mieszkania i przez to okno było wszystko widać. Dlaczego? Nie chciałam schodzić do schronu. Mama moja łapała różne wartościowe rzeczy w torbę. Musiałam jej świecić latarką, a tu bomby leciały. Mamie pomagałam. Schodziłam na dół z nią do piwnicy. Za chwilę wracałam, kładłam się do łóżka. Pomyślałam sobie, że jak mam być zasypana gruzem, to wolę zginąć od razu na górze. Leżałam na łóżku czy tapczanie, słyszałam huki, co raz bomba gdzieś spadła. Tak strasznie bombardowali, że sobie nie wyobrażacie. Nawet wtedy Dworzec Centralny, który był w Śródmieściu, został uszkodzony z tego majowego bombardowania. Nie wiem, dlaczego tak się zawzięli na to bombardowanie właśnie w maju. Cały maj to było bombardowanie Warszawy. Potem już stanęli na Pradze i na Pradze zostali. Przerażające było to, co się działo, bo na stronę polską uciekali kościuszkowcy. Zabijali nasi „przyjaciele” tych, co uciekali. Ile tych Polaków zginęło.
Tak. Bardzo dużo zginęło. Jeden z moich kolegów pracował na Czerniakowie, był też w AK, tylko że on zdążył się przebrać. Potem był u Niemców, pracował razem z moim szwagrem, znali się. Pracowali w obozie na Sokołowskiej. Niemcy musieli mieć przecież podane, usłużone. Cały czas było trzydziestu, czterdziestu mężczyzn, których obsługiwali Polacy. Mało kto wie, że na Sokołowskiej był specjalny obóz dla naszych ludzi, którzy obsługiwali Niemców. Jak któryś zachorował, to już koniec. Jak nie wykonał jakiegoś zadania, natychmiast ginął. Jak nas przyprowadzili do kościoła, to był taki wielki mur mężczyzn pomordowanych z poderżniętymi gardłami.
Mam wycinek z gazety o Sokołowskiej. Nie mogę tego przeboleć, że ta ulica Sokołowska jest tak przemilczana. Nie mogę tego zrozumieć. Dlaczego tego nikt nie chce upamiętnić? Jestem dowodem i świadkiem tych strasznych zbrodni, których dokonywano na Sokołowskiej. […] Mało kto o tym wie. Myśmy mieszkali na początku Wolskiej, a po wyzwoleniu moja mama mieszkała przy Bema. Ciągły kontakt był. Potem NKWD działało na Sokołowskiej. Tak że nie wiem, żeby te miejsce nie można było upamiętnić. […]
To co widziałam i to co przeszłam, to po prostu się nie da opowiedzieć. Pierwszego dnia była jedna wielka radość, że wybuchło Powstanie. Wszyscy się ściskali, całowali. Radośni, że nareszcie będzie wolność. Drugiego dnia już było troszkę spokojniej.
W ogóle mieszkałam w wyjątkowo wielkim domu, który miał dwa duże podwórza. Jeden budynek był niższy. Nasz był sześciopiętrowy, strasznie wysoki. To był jeden wielki, potężny blok, nas mieszkało tam tysiąc osób. Czwarty czteropiętrowy. On się stykał z domem Korczaka, ten trzeci. Tam było mniejsze podwórze, a nasze podwórze było potężne, bardzo duże. Ludzi masę, dosłownie setki nas [tam mieszkało]. To się wszystko gromadziło na tym dużym podwórzu. Drugiego dnia Niemcy zrzucali ulotki i jednocześnie strzelali do nas.
Po polsku było wydrukowane. Ale to tak zasypywali, że dosłownie jakby chcieli nas nakryć tymi papierami, tak rzucali. Mieli duże trudności, bo jednocześnie strzelali do nas. Ponieważ pierwszy budynek był niski, a nasz potężny, wielki, wysoki, to nie mogli się zniżyć tak od razu. Zaczęli strzelać. Nasz dom miał takie sklepienie, przejście do tego trzeciego budynku. Wszyscy ludzie rzucili się, aby schować się gdzieś na klatkę schodową. Gdzie mógł każdy uciekał. […] Na szczęście nie zdołali [wystarczająco się obniżyć], bo zawadziłby o budynek. […] Dzisiaj to dziesięć pięter. […] To był jeden z największych budynków na Woli, numer 13.
Mam takie zaświadczenie. Nasz komendant był człowiekiem, który pracował w AK, a był w Policji (nazywał się pan Andrzejewski), całą wojnę nas chronił. Nie zdawałam sobie z tego sprawy, dopiero później to zrozumiałam. Nieprawdopodobnie odważny, wspaniały człowiek. Dlaczego? Bo mój sąsiad, to wiedziałam, że jest w tajnej organizacji, bo nas wciągnął jako sanitariuszki, siostrę swoją i mnie. Dlatego nie chciał, żebyśmy szły na Okęcie, tylko żebyśmy czekały na jego rozkaz. Jak on nie dał znać pierwszego dnia Powstania, to już siostra wiedziała, że on zginął. On był dowódcą całego batalionu, „Bałtyk” się nazywał, od nazwiska.
To są straszne wspomnienia, dlatego że nam tu z brzegu Niemcy strasznie dawali się we znaki. Łapali ludzi z podwórza i [stawiali] przed czołgi – żywe pochodnie były. Z naszego domu dwukrotnie porwali ludzi. Jak myśmy się gromadzili na tym podwórzu, to łapali ludzi i przed czołgi. Kto by się odważył atakować, jak szli ludzie cywilni, prawda? To są rzeczy nie do opisania, co się tu działo na Woli – jedna krwawa rzeź. Tysiące ludzi, szli Niemcy i masowo mordowali. To znaczy mieli taką specjalną ekipę, która składała się z różnych narodowości.
Tak. Ale to były, nie umiem… Teraz dopiero się mówi, że prawdopodobnie zbierali różnych przestępców, posługiwali się tymi. Oni wszyscy zdolni byli do największych zbrodni.
Nie. Tu to jakichś strasznych zbrodniarzy wybrali. W ogóle wszyscy co byli w gestapo na alei Szucha, to się przenieśli właśnie na Wolę, do kościoła Świętego Wojciecha, na plebanii byli. To już było od razu w pierwszych dniach. Wszyscy gestapowcy przenieśli się do nas na Wolę, właśnie tu gdzie jest ulica Sokołowska.
Oczywiście.
Oczywiście, że byli inaczej umundurowani. Gestapowcy mieli inne oznakowania. To było wszystko inaczej ubrane.
Ci co byli, to byli zwykli, jak to się mówi, tacy jak gdyby ich niewolnicy, nie mieli nic do powiedzenia. Oni byli pojeni wódką, upijani. Jak oni musieli dziennie zabijać tysiące ludzi, nie każdy jest w stanie to przeżyć, więc ich upijali i oni byli stale pijani. Mogli się utopić w tej wódce.
Może zresztą opowiem od innego momentu, od momentu kiedy do nas wtargnęli Niemcy. To było z 5 na 6 sierpnia. Wszyscy już wiedzieli, że Wola jest mordowana, dlatego że do nas wpadł jeden mężczyzna z Jelonek, zebrał grupę mężczyzn (nie wiem, setkę czy ileś tam) i powiedział: „Wszystkich mordują, szczególnie mężczyzn”. On zorganizował taką akcję, żeby przejść do Śródmieścia, bo jeszcze liczyli, że Śródmieście da sobie radę, że będzie pomoc. Niestety ta pomoc nie nadchodziła. Straszna awantura była, że on sieje panikę. Potem ten człowiek okazał się zdrajcą. Pamiętam doskonale jego nazwisko. Był zegarmistrzem. Nasi mężczyźni, ci, co przeżyli, zlikwidowali go po wojnie jako zdrajcę. Zlikwidowali go gdzieś na szosie, ale w którym kierunku, gdzie, to nie powiem, bo się dowiedziałam od osoby, która mnie to opowiadała. On został zlikwidowany. Zrobili na niego napaść z bronią w ręku. On jechał jako dowódca gdzieś w teren, jako żołnierz polski. Porwali tego kierowcę, a jego rozstrzelali. O tym nikt nie mówił, nikt nie tego [nie wiedział], tylko z tego domu kto ocalał, a dużo ludzi ocalało.
Przypadła mi taka rola, że całą noc nosiłam wodę od strony Krochmalnej. Jak jest kościół redemptorystów, tam był dom Korczaka. W tym domu była akcja „Chrobrego”, tylko niestety oni nie odpowiadali mi swoim zachowaniem, nie zachowywali się tak, jak powinni, dlatego się do nich nie przyłączyłam. […] Potem przeszli do Starówki. Nie bardzo się popisali na tej Woli. Uciekli i nawet nie powiedzieli, żeby ktoś uciekał. Powinni powiedzieć, żeby ludzie uciekali do Śródmieścia. Cichcem uciekli, nic nie powiedzieli, a nas zostawili na rzeź.
Nosiłam całą noc wodę z nieznajomą dziewczyną, żeby ratować ten trzeci dom, który się zapalił od drugiego budynku. Ciągle jeszcze była nadzieja, że dojdziemy [do wolności], ktoś przyjdzie z pomocą. Niestety pomoc nie przychodziła, tylko tak z góry, z dołu, ze wszystkich stron nas mordowali.
Zmęczona byłam nieludzko, bo nosiłam wodę całą noc, żeby ratować trzeci budynek. Zeszłam na dół do piwnicy, położyłam się na pryczy, na której nikt nie chciał się położyć, bo wszyscy wiedzieli, że ona była zawszona. Nie zdawałam sobie sprawy i się położyłam. Co mnie spotkało za szczęście! Jeszcze byłam taka zaskoczona, że wszędzie tłumy, a tu tak pusto. Tak się rozłożyłam, odpoczywałam, bo już padałam. Tyle wiader wody, co podawałam mężczyznom, żeby się tam nie uwędzili, bo dom palił się niesamowicie. […] Jak wtargnęli Niemcy do nas nad ranem, tak się zerwałam, przeżegnałam i zaczęłam się modlić, idąc z piwnicy. […] Z modlitwą wyszłam do tego Niemca, a on uzbrojony, miał na sobie kule, opancerzony, granaty w ręku trzymał. Raus! Raus! – krzyczał, żeby uciekać z tych piwnic. Mama moja pociągnęła mnie za sukienkę i urwała mi kawał sukienki. Poszłam na górę i modliłam się. Zmówiłam „Ojcze nasz”, „Zdrowaś Mario”, a już dalej modlić się nie mogłam. Tak mnie nerwy zacisnęły się w gardle, że nie mogłam wypowiedzieć jednego słowa. Opadła mi głowa, a ten Niemiec mnie cały czas obserwował. Wreszcie powiedział tak: „Wołaj ludzi, bo wy będziecie wymordowani wszyscy. A ty nie, bo ty jesteś za ładna. Ty pójdziesz z nami”. Zamarłam z przerażenia. Boże! To tak, był jeden dowódca, a ci to byli Ukraińcy, Białorusini, Litwini – jakieś wschodnie typy.
Niemcem. Był podoficerem niskiego wzrostu, brudny, czarny, wysmarowany. Mówi: „Ciebie to nie zabijemy, bo ty jesteś za ładna”. Spytał się mnie, czy znam język niemiecki. Tylko skinęłam głową, bo trochę znałam, ale mowę mi odebrało całkowicie. Tak mnie nerwy zacisnęły [gardło], że słowa nie mogłam wydusić. Mój ojciec został poczęstowany bimbrem i stracił wzrok. Przez pięć dni nic nie mógł [zobaczyć], a był starszym człowiekiem. Miałam starego ojca jak dziadka, bardzo starego. Powiedzieli mu, że jestem wśród Niemców, więc [przeżył] szok i odzyskał wzrok. Czy to nie cud? Ludzie mu mówią, że jestem wśród Niemców, że grozi mi wielkie niebezpieczeństwo, i mój ojciec odzyskuje wzrok! Szybko zszedł z tych schodów, bo był na pierwszym piętrze u znajomych, od razu mnie odsunął i mówi tak: „Mówicie do mnie, bo znam język niemiecki bardzo dobrze, ona słabo. Ja mogę być tłumaczem”. Ale nie wiedział, o co chodzi, to mu powiedzieli: „Dajemy piętnaście minut. Dom wysadzony. Wszyscy mają zejść tutaj na podwórze”. Ojciec woła. Pan wie, co się ze mną działo? Wołał ludzi na śmierć. Nie mogłam wydusić z siebie słowa. Tu słyszę, że on woła, łzy mi się same z twarzy lały, ale ojciec nie zwraca uwagi, tylko woła: „Ludzie schodźcie, schodźcie! Tutaj jest nasza szansa!”. Nie zdawał sobie sprawy, że [woła ludzi na śmierć]. A ja nie mogłam wydusić jednego słowa, żeby nie wołał. I tak by dom wysadzili zresztą. Dużo osób zeszło, jak ojciec zaczął wołać, bo nas znali w całym domu. Ludzie wychodzili w szlafrokach, nieubrani, bo przecież już było ciepło. Człowiek nagi i bosy, wszyscy jak stali, tak powychodzili. Tak jak ja nosiłam wodę, to w najgorszym ubraniu, które spadało ze mnie dosłownie. Przecież do głowy mi nie przyszło, że taki będzie koniec.
Zrewidowali nas, czy nie mamy broni. Nawet jeden z moich kolegów tu przyszedł jako akowiec, dostał wolne, na czwartym piętrze mieszkał. Zdążył tylko się przebrać z tego munduru, który miał, bo miał niemieckie umundurowanie, hełm na głowie, jakąś kurtkę… Ale z opaską, że jest w AK. Masę ludzi wyszło, jedna trzecia ludzi wyszła – ponad trzysta osób. Ustawili nas w szeregi. Co ja do szeregu, to oni mnie na bok, to ja z powrotem. Matce na szyi albo u ojca na szyi wiszę, żeby tylko nie zostać z tymi Niemcami, bo przecież wiedziałam, że oni mnie tak nie zostawią. Taką młodą dziewuchę będą chcieli wykorzystać. Ojciec błagał, wołał, a mnie łzy leciały. Strasznie zalana byłam łzami. Nie mogłam słowa wydusić. […]
Dowodzący oficer miał w kieszeni jabłko, zaczął je jeść i w pewnym momencie zachłysnął się. Ten, który był „ukraińcem” czy jakiejś innej rasy, już chciał rozpocząć rozstrzelanie. Mieli takie koziołki, jak to nazywali, takie stojaki [na karabiny], kładli karabin maszynowy i pruli po ludziach. Trzeba było uklęknąć i pruli. Byłam stale na uboczu, bo ten Niemiec mnie stale odpychał, żebym ocalała. Za skarby! Na szyi u matki albo u ojca wisiałam, żeby tylko nie zostać z nimi. Wolałam zginąć.
W momencie kiedy jeden się zakrztusił, był zdenerwowany, że nie wydał rozkazu, a on chce strzelać – tak to zrozumiałam – wpada wielki Niemiec. Nasza brama była wielka, a on był taki wysoki, że aż musiał się schylić. Chyba ze dwa metry miał. Halt! Halt! – krzyczał od bramy, żeby nie strzelać, bo był rozkaz, żeby przez dwie godziny nie zabijać. Już cała Wola była wymordowana, począwszy od Jelonek. Rzeź niesamowita. Pierwsza wyskoczyłam z bramy, bo się bałam, że ci Niemcy mnie zabiorą ze sobą. Uciekłam pierwsza. Tak uciekałam, że się znalazłam przy Młynarskiej. To było kawał drogi od naszego budynku. Dlaczego się zatrzymałam? Bo był przewrócony tramwaj przy Młynarskiej, opasany piękną wstęgą. Przez AK oczywiście transparent zrobiony. Dopiero jak gdybym oprzytomniała, że jest tramwaj, taka barykada była zrobiona. Odwracam się, patrzę – wszyscy leżą na ziemi. W takim byłam szoku i w takim strasznym przerażeniu. Wołali mnie wszyscy podobno, nie słyszałam. Tylko ta przeszkoda, która stanęła mi, że się zatrzymałam. Odwracam się, a wszyscy leżą na ziemi. Miałam wrażenie, że wszyscy są zabici, bo przedtem szła brygada Niemców i strzelali. Mnie mogli ustrzelić jako jedną z pierwszych. Kule mi świstały nad głową w tą i nazad. Podobno mnie wołali, ale nic nie pamiętam, byłam w tak wielkim szoku, tak byłam wstrząśnięta tym wszystkim.
Jedno potem tylko pamiętam, że stał oficer z kamerą, kręcił film. Pamiętam moment, jak się odwróciłam, on z kamerą nakręcał film. Pierwszą kronikę prawdopodobnie do Berlina, żeby podać. Dopiero po chwili patrzę, ludzie się podnoszą. Odżyłam. Miałam wrażenie, że nawet ci, co leżeli, byli ranni. […]
Przez włosy mnie leciały kule i między nogami. Nie wiem, jak ocalałam. Matka moja to mówi, że krzyczała, ile tylko sił. Nie słyszałam jej głosu, bo byłam w tak strasznym, wielkim szoku. Bałam się tych Niemców, że mnie porwą, to uciekałam. Byłam pół kilometra od naszych mieszkańców. Dopiero się zatrzymałam przy tym tramwaju. Potem już szłam z całą grupą do kościoła Świętego Wojciecha. To był pierwszy transport, który szedł do kościoła. W kościele były trzy kobiety. Z jakich ulic? Skąd one były? Z Woli na pewno.
Dojdę do tego momentu.
Jak się zatrzymałam przy Młynarskiej, to już szłam ze swoją rodziną – z matką i ojcem – z tym że byłam cały czas nieprzytomna, niezdająca sobie sprawy, co się dzieje w ogóle wokół mnie. Zapamiętałam tylko, że przy Młynarskiej leżała łowiczanka w stroju łowickim, cała spuchnięta jak bania. Ją zapamiętałam. Przy Młynarskiej na przystanku.
Potem paliły się domy. Z jednej i z drugiej strony był ogień. Bruk był tak gorący, że szło się jak po gorącym, rozżarzonym węglu. Tak się paliła z dwóch stron Wola. Piekło. Płomienie, dachówki, wszystko fruwało. W tym ogniu się szło. Nieprawdopodobne to robiło wrażenie. Jedna wielka czerwona masa ognia. […] Dochodzimy do kościoła Świętego Wojciecha, a oni kończyli mordować księży z Karolkowej. Pamiętam moment, że [strzelali] w tył głowy i ręką [popychali] w dół, który księża musieli sobie [wcześniej] wykopać. Tych trzydziestu księży wymordowali. […] Naprzeciwko kościoła Świętego Wojciecha był plac i krzaki. Tam dopiero była makabra, bo ci żołnierze wybierali młode dziewuszki, małe dziewczynki, gwałcili w tych krzakach i potem zabijali. To jest coś, czego się nie da opowiedzieć.
Weszłam z matką pierwsza do bramy kościelnej (potem nas rozdzielili). Przy kościele jest ulica Sokołowska, taka mała, wąska uliczka. Niemcy zrobili sobie bramę, otwierali ją i wpuszczali mężczyzn. Jak naszych mężczyzn wpuszczali, to zobaczyłam mur zamordowanych mężczyzn. Straszne twarze – to się nie da opisać – z poderżniętymi gardłami… Na Sokołowskiej był cały mur usłany tymi pomordowanymi mężczyznami. Myśmy mieli takie szczęście, że były dwie godziny przerwy, gdzie nie mordowali. Dlatego tych naszych mężczyzn, co wpuścili, nie zamordowali. Wieczorem popędzili ich na Dworzec Zachodni (to wiem już od ojca), natomiast nas do kościoła. Wąska furtka. Trzy kobiety, które tam były, powiedziały właśnie: „O, ten dół, co jest, to tam są zamordowani księża z Karolkowej”. To było dnia 6 sierpnia, w niedzielę Przemienienia Pańskiego. 6 sierpnia. Myśmy znalazły sobie jakiś cień przy płocie, bo do tego wszystkiego był nieludzki upał. Straszny upał i żar z tego ognia, z całych tych ulic: Górczewska, Działdowska, Syreny. Te wszystkie ulice się paliły przecież. To był [wielki] ogień, fruwały całe kawały dachówek, wirowało wszystko nad głową. A bruk był tak gorący, że parzył. Jak w butach szłam, to biegiem, bo parzyło w stopy. Zbierał się tłum ludzi, kobiet. Wpadały kobiety, obłędu dostawały, niektóre traciły w ogóle zmysły. Jedna krzyczała: „Zabili mi pięciu mężczyzn!”. Krzyczała tak nieludzko, że po prostu nie dało się słuchać. Niemcy od razu by ją zabili. Doleciałam do niej, chusteczką jej usta zacisnęłam. [Miała] córkę ciężarną i dopiero od tej córki się dowiedziałam, że [ta kobieta] miała trzech synów, męża i zięcia. Pięciu mężczyzn straciła – na jej oczach zamordowali. [Była] z ulicy Górczewskiej. Znajoma miała krople walerianowe, tośmy te krople jej tak wlewali, bo przecież zabiliby ją natychmiast. Ta córka ciężarna straciła męża, była nieprzytomna, tak jakby w ogóle była nieobecna. Takie sceny co chwila się oglądało. Wszystkie kobiety były w miarę chronione, mężczyzn mordowali. Cała Górczewska, cała Działdowska, Syreny, Płocka. Ginęli mężczyźni. Jednej nocy wymordowali ileś tysięcy mężczyzn. Jaki był odór! Przecież upał, gorąco. W tym ci ludzie pomordowani. To jest coś, czego się nie da opowiedzieć. […] To jest niewyobrażalne, co myśmy musieli przeżyć. Tak było potem ciasno, że nie było gdzie stać, 10 000 ludzi zgromadzić... Dziewczyna, która tak się ze mną zaprzyjaźniła, zaprowadziła mnie na dół. Nie zdawałam sobie sprawy, że [w kościele] są dwa piętra. A tam jeden wielki dramat: rodzące i umierające; ciężko ranne na barłogach umierały, bo nie było opieki lekarskiej, a drugie młode rodziły na barłogach. Mnie się wydawało, że nadszedł koniec świata. To, co zobaczyłam w tych podziemiach, jest niewyobrażalne. Nie było lekarek, nie było pielęgniarek, nie było nikogo. Ta właśnie nieznajoma dziewczyna (nawet nie pamiętam w tej chwili, jak ona miała na imię – Halusia czy Alusia) została jako pielęgniarka dla tych ludzi. Nie chciałam zostawić swojej matki, bo bym też została, ale moja matka dosłownie straciła rozum. Nic kompletnie do niej nie docierało, była jakby nieprzytomna, nic nie wiedziała. Musiałam się nią opiekować, dosłownie prowadzić ją za rękę.
Ojciec został od razu oddzielony. Szarpnęłam szybko matkę, jak zobaczyłam stos mężczyzn zamordowanych. Bystra byłam. Miałam w ogóle zawsze sokoli wzrok. Jak zobaczyłam kątem oka, że ci mężczyźni są z gardłami poderżniętymi... Jakie to robi wrażenie! Ociekający z krwi... Cały mur tak ustawiony. Jak była siatka, tak przy tej siatce ci mężczyźni byli pomordowani. To jest przerażający widok. To jest nie do opisania. Szarpnęłam szybko matkę, żeby matka tego nie oglądała, i myśmy wpadły pierwsze do kościoła.
Dzięki temu, żeśmy wpadły pierwsze i odważnie, miałyśmy wielkie szczęście, bo w nieprawdopodobny sposób robili rewizję, tak strasznie upokarzającą i przykrą dla kobiety. Myśmy wyglądały na jakoś takie spokojne, zrównoważone, że ten Niemiec machnął ręką i nas nie kontrolował. Była skrzynka postawiona na czymś i mnóstwo biżuterii tam leżało. Prawdopodobnie ci, co byli w dolnym kościele, w piwnicach, byli obrabowani z biżuterii. To była jakby taka mała walizka pełna pierścionków, obrączek, kolczyków, wszystkiego. Jak to zobaczyłam, dopiero po chwili zrozumiałam – przecież matce uszy by urwali, bo miała takie duże dawne czerwone kamienie, to były prawdziwe kolczyki. Tak kochała te kolczyki, bo je z Rosji przywiozła... Miała biżuterię na ręku. Dopiero sąsiadka mówi: „Zdejmijcie złoto, bo wam palce pourywają, jak nie będą mogli zdjąć”. Tak robili. Była jedna kobieta z ulicy Wolskiej, której palce pourzynali, bo nie mogła zdjąć. Ona już z nami nie poszła. Myśmy mieszkali Wolska 13, a ona 15. Od dawna nosiła tą biżuterię, ręce popuchnięte, nie mogła zdjąć [pierścionków]. Jak jej palce poucinali, to ona się wykrwawiła i umarła. To są sceny nie z tej ziemi. Myśmy tak byli natłoczeni, że za wodą stało się dwie godziny. Takie kółko, bo była jedna studnia, upał nieludzki, a pić się chciało. […]
[Jak] prowadzili nas przez Jelonki, to nie było już tak dobrej drogi, tylko byle jaka, były kocie łby. Szliśmy przez Włochy i tam było tyle wojska, tyle tych zbirów, że to się nie da opowiedzieć... Czołgów, wszystkiego. To jest niewyobrażalne, co się we Włochach działo. Całe miasto było w wojsku. To wszystko czekało na rozkaz, żeby ruszyć na Warszawę. Niektórzy uciekali. Mama też chciała uciekać, ale powiedziałam: „Nie. Jak tu jest tyle Niemców, to tu uciekać nie będę”. Miałam rację, bo kto uciekł we Włochach, to do najcięższych obozów został wysłany. Mówię: „Tu uciekać nie będę”. – „Ja sobie przypomnę”. – „Tak. Sobie przypomnisz, nie pamiętasz. A ja nie znam tego terenu”. Całe szczęście, że nie chciałam uciekać. Potem nas skierowali na trasę na Pruszków. […] Taka była trasa, że chałupiny byle jakie stały. Wiem, że przez Gołąbki żeśmy szli […] i dopiero za Gołąbkami uciekałam. Szłam z brzegu. Miałam takiego prowadzącego, zwykły żołnierz, który szedł i płakał. Nie mógł patrzeć na to, co się wyprawia, tak że jak uciekałam, to on robił mi miejsce, żebym uciekała. Trzy razy uciekałam, a moja matka nie chciała, bo się bała. Postanowiłam czwarty raz uciekać, ciągnąc moją matkę. Szłam w pierwszych szeregach, w pierwszej ósemce. […] Były kiedyś takie rowy (teraz takich rowów nie ma) i mama się jakoś zahaczyła i przewróciłyśmy się obydwie. Całe szczęście, bo z daleka jakiś gestapowiec całą serię puścił. Kule przeleciały nad naszymi głowami. Jaki się zrobił krzyk! Kobiety dalej idące widziały, że myśmy uciekały, a myśmy się nie podnosiły, bo bałyśmy się, że jeszcze będą strzelać. On myślał, że my zabite, i przestał strzelać. Dzięki temu zobaczyłam drogę i dom, ale do domu było najgorzej uciekać. Niebezpiecznie było, bo raz, że miejscowi nie chcieli przyjmować, bo się bali, a po drugie Niemcy wpadali i tłukli karabinami po głowach.
Najpierw uciekła moja koleżanka, taka, którą poznałam na tym terenie. Ona pierwsza uciekła, potem jej teściowa. Potem ja za nią z matką. Ona stanęła przy drewnianym parkanie. Ja też przykucnęłam i schyliłam się pod tym płotem. Dosłownie niecały metr była furtka do budynku. Wpadł żandarm, wyzywał, klął. Chyba ze dwadzieścia parę kobiet wypędził z tego podwórza. Co ja miałam za przejście?! Przede mną leżała pani Kamińska, z tyłu mama. Jak Niemiec wchodził do furtki – to było pół metra dosłownie – rosły pokrzywy, ładne pokrzywy, a my byłyśmy zwinięte jak kamienie. W tyłek szczypałam tą znajomą, żeby cicho siedziała, nie odzywała się. Jak on nas nie zauważył, to znaczy, że nie widzi. Mojej mamie ręką szczękę ścisnęłam i dzięki temu żaden hałas, żadne nic… Ta koleżanka uciekła dalej, była bezpieczna. On walił, tłukł tak strasznie. Klął, że one uciekły. To jest taki odruch. Jak jedna ucieka, to za nią wszystkie. Wszystkie kobiety, które uciekły, ten wypędził przez podwórze. Było chyba z piętnaście takich kobiet, z dziećmi, nie z dziećmi – wszystko musiało pójść do szeregu. A my pod tym płotem. Moja mama i ta znajoma umierały ze strachu.
Jego wzrok był skierowany na budynek. Gospodarstwa mają takie przybudówki, takie komórki i tam łapał. Wypędził wszystkie kobiety, a nie myślał, że my tu pod nosem leżymy. Wzrok mimo woli jak wodzi, to patrzy wysoko, nie pod nogi. Tylko nie można było wydawać najmniejszego dźwięku, bo jakby usłyszał głos, to by nam dobrze kark stłukł karabinem. Szczypałam w tyłek tą, co przede mną była, tak mocno, aż syczała, a mojej matce tak szczękę ścisnęłam, że ją potem szczęka bolała. Dzięki temu myśmy ocalały.
Co potem było? Cztery godziny pędzili cały transport. Widno się już zaczęło robić, jak pędzili potem mężczyzn z jakiegoś obozu. Ci w drewniakach, w pasiakach szli i płakali: „Gdzie nasze żony? Gdzie nasze dzieci? Gdzie wy nas pędzicie?”. Oni ich pędzili chyba na Dworzec Zachodni. Nie wiem gdzie, nie wiem, nie umiem powiedzieć. Gdzieś z obozu, bo byli w pasiakach. Nigdy się tego nie dowiedziałam. […] Już taką miałam jak gdyby opracowaną w głowie metodę, żeby nie być przy szosie. Naprzeciwko tej drogi, gdzie kończyła się mała uliczka, był budynek. Tam były warszawianki z Woli, które mężowie zostawili, bo nie chcieli, żeby one były w Powstanie w Warszawie. Te bardzo serdecznie przyjęły naszą czwórkę. Tapczan zwolniły, myśmy nogi obmyły i tak leżały parę godzin. Mojej mamie coś się ubzdurało, że w tych pasiakach to pewno ojciec szedł, że trzeba szukać ojca, że on jest taki niezaradny, to zginie. Z tą koleżanką wyszłam szukać śladu, gdzie ojciec. […] Idzie trzech mężczyzn uzbrojonych po zęby. Widać było, że uzbrojeni byli. Jak nas zobaczyli… A cała ta okolica wymarła tak, jakby nie istniał świat.
Tak, byli gdzieś po piwnicach. Mężczyźni uzbrojeni pilnowali. Dlaczego? Bo znów „kozacy” na koniach jeździli. „Kozacy” to ładni mężczyźni, elegancko umundurowani.
Tak, „kozacy” normalnie na koniach pięknych. Po całym terenie jechali właśnie końmi, piechotą się bali. Jak ci uzbrojeni mężczyźni zobaczyli takie dwie młode dziewuchy, tak nam zaczęli wymyślać: „Wy głupie szczeniary! Gdzieście tu przyszli? Na rzeź? Mało wam tutaj, to wyście tutaj trafili. Uciekać stąd!!”. – „Kiedy będę się bała teraz uciekać, jak zobaczyłam, że »kozaków« widzę”. – „To was odprowadzimy. Skąd wyście przyszły?” I myśmy do tego budynku zostały doprowadzone przez tych mężczyzn. Mówi: „Przecież tu cała wieś jest uzbrojona. Nie ma co. Jak się zacznie rozróba, to się krew poleje, nie daj Boże. Tu masę ludzi ukrywa się u nas”. Kobiety ocalały w tym budynku. Tylko powiedziały, żebyśmy stąd uciekały, bo teren jest bardzo tutaj przez Niemców pilnowany. One chętnie by nas przetrzymały, ale my byśmy [były zagrożeniem]. Każdy przecież miał dowód. Ja miałam legitymację szkolną, to wiadomo, gdzie zameldowana, gdzie mieszkałam. Byłam byle jak ubrana, bo przecież nosiłam wodę. Każdy poznał, że to umęczona z Warszawy. Tylko ulicą szłam, to każdy zwracał na mnie uwagę, że jestem nie z tej miejscowości, tylko z Warszawy.
Pokazali nam drogę: „Tu idźcie, na Pęcice”. I myśmy doszli do Pęcic, a tam gehenna. […] W Pęcicach jeszcze żywa krew była po zamordowaniu stu osób. Ludzie w Pęcicach dopiero nam powiedzieli, jak mamy iść na Komorów, bo myśmy w Komorowie mieli znajomych. Do Komorowa żeśmy doszły tak strasznie umordowane. Już nie chcę opowiadać, cośmy widzieli po drodze. To się nie da opowiedzieć. Po drodze między kościołem prawosławnym a parkiem Sowińskiego były fundamenty. Spojrzałam i mówię: „Jakaś piramida, jakieś coś”. A szłam tak strasznie oślepiona. Miałam oczy od dymu wyżarte, że raczej trzymałam je zamknięte. Szłam na oślep. Za mną szły takie dwie dziewuchy, które cały czas komentowały wszystko. Dopiero jak usłyszałam, co one mówią, spojrzałam i zamarłam. Na półtora piętra [wysokości] byli pomordowani mężczyźni. Osmaleni. Pewno próbowali ich oblać jakimś płynem i spalić, ale widocznie ciało ludzkie tak nie bardzo się dało benzynie. Potem wymyślili jakiś płyn łatwopalny i tym płynem podpalali ludzi. Żywcem niektórych palili na Woli. Zetknęłam się z ludźmi, którzy mnie to opowiadali. […] Przecież na Woli wymordowano pięćdziesiąt pięć tysięcy. Tego nie mogłam w żaden sposób pojąć. Dopiero zetknęłam się z kobietą, której ojciec jeździł do Warszawy. Ona mi dopiero otworzyła oczy. Na całej linii Grodzisk – Milanówek ludzie dojeżdżali do pracy za parę groszy, byle tylko mieć [zaświadczenie], że się pracuje. Jak nie pracował, to już mógł być w każdej chwili przez Niemców złapany, wywieziony do obozu albo na ciężkie prace. W Warszawie tak robili, nie było ratunku, tylko od razu do obozu. Masę ludzi [tak zginęło], naszych znajomych… Tylko plakaty pokazywali, listę, że za jednego Niemca dziesięciu Polaków zginęło. Szczególnie tam, gdzie mieszkałam, to była chyba fabryka Henneberga. Kiedyś były okna, to Niemcy zamurowali, wywieszali obwieszczenia, takie tablice, całe listy tych pomordowanych ludzi. Później już nie. Czasami to zrywałam jako dowód, miałam to. Nieprawdopodobne zbiory miałam. Może część ocalała, bo to wszystko trzymałam w piwnicy, ale trzeba byłoby stale tam być, pilnować, jak rozbierali budynek. Miałam małe dzieci, nie byłam w stanie dochodzić do tego, żeby to doglądać, dopilnować.
Miałam cenne pamiątki. Miałam przede wszystkim sfilmowany cały obraz pogrzebu Piłsudskiego, bo w naszej rodzinie był fotoreporter i on miał te zdjęcia. Został wywieziony do Niemiec, potem dostał się do Australii, ale jego zdjęcia przejęłam. Nie przywiązywał nikt do tego uwagi, a ja jestem maniakiem, jak to się mówi, który zbiera pamiątki. Mam masę różnych wartościowych pamiątek. Trzymam, bo to dla mnie jest jak gdyby część mojej osoby. Cały pogrzeb Piłsudskiego miałam w zdjęciach – nieprawdopodobna pamiątka. Nuty miałam. Nuty sprzedawali ludzie, bo jak wpadało gdzieś gestapo i robiło rewizję, to szukali broni, papierów, dokumentów, [resztę] zostawiali, więc niektórzy ludzie przychodzili i co mogli, to zbierali. Do nas do domu przynieśli wartościowe nuty. Grałam na pianinie. Przynieśli dwudziestokilową pakę i mama moja mówi: „Takie coś ciężkie. Ojej, będę musiała to zwrócić, bo to się chyba na nic nie nadaje”. My z siostrą otwieramy, a to bezcenne nuty, gruby karton, tysiąc siedemset i tysiąc osiemset któryś rok. Takie nuty ze śmietnika zebrali, jako do opakowania nam sprzedali. Siostra trochę mniej grała, ale ja dużo grałam na pianinie. Piękne utwory Mozarta, Schuberta, najwybitniejszych [kompozytorów], stare. […] Wszystkie nuty zniosłam do piwnicy. Mam wrażenie, że w odpowiednim czasie może myszy, szczury nie zjadły z piwnic, bo pół domu było zwalone, a pół domu ocalało. Mój ojciec po wyzwoleniu wszedł na piąte piętro, żeby zebrać swoje narzędzia pracy.
Pół domu runęło, a pół ocalało. Ojciec, narażając swoje życie, wszedł, żeby zabrać swoje. Ani garnka, ani łyżki, nic się nie miało. Tak jak człowiek stał, tak wyszedł. Skąd mogliśmy to mieć. Dzięki temu ojciec zabrał to swoje, bo przecież metal się nie spali. Co ja jeszcze zrobiłam? W garnkach trzymałam wodę na parapetach i woda się wygotowała, a garnki ocalały. Dzięki temu moja mama miała garnki, bo nie było garnka. Garnek to było coś rewelacyjnego po wojnie. Nie można było kupić garnka. A dzięki temu, że ja garnki wystawiłam z wodą na parapetach, to garnki ocalały. Woda się wygotowała, a garnki ocalały. […]
Cały czas byłam z matką. Było RGO, ale nie wiem, skąd mieli adresy i wszystkie dane o nas, nie umiem na to odpowiedzieć. Co ja przeszłam, to jest nie do opowiedzenia, jaki koszmar. Myśmy się z mamą spotkały po pewnym czasie w Żyrardowie. A byłyśmy zawsze z Żyrardowem związane, bo moi dziadkowie byli ludźmi znanymi. Mieli syna bohatera, o którym wspomniałam. Ten mój wujek ocalał dzięki mojej babci i dzięki temu moja babcia mogła prowadzić bufet w Żyrardowie, bo on był uznany za bohatera, miał specjalne odznaczenia za wojnę w Rosji – był tam rozstrzelany i ona go tam wydobyła. Przez prawie osiemnaście lat prowadzili bufet w Żyrardowie. Cały Żyrardów znał moich dziadków. Raz, że nazwisko nietypowe, bo Boboli, a druga sprawa, że babcia moja bardzo pomagała, społecznie udzielała się w pomocy wszystkim. […] Mieli dziesięcioro dzieci. Jedno zmarło, to potem dziesiąte z Rosji przywiozła. Tam mu rodziców wymordowali i przywiozła młodego chłopaka. Uratowała go, bo by zginął. Po prostu głód, rewolucja, to babcia go przygarnęła i obcego chłopca przywiozła. On potem został moim chrzestnym ojcem. Przybrany syn został moim chrzestnym ojcem.
W Żyrardowie byliśmy. Z tym że ja popadłam w straszne kłopoty. Dlaczego? Jedna z moich kuzynek bardzo mnie oszukała. Ona była w Szymanowie (Niepokalanów, Szymanów). Przyjechała nas odwiedzić i bała się wracać, bo tam nie było normalnego dojazdu. Mnie naiwną wyciągnęła z tego Żyrardowa do Niepokalanowa. Co ja przeszłam, to ludzkie pojęcie przechodzi! Jak to się mówi – z deszczu pod rynnę, to jest mało powiedziane.
W Szymanowie była grupa Niemców, która miała radiostację. Zabrali dom kobiecie. Ona mieszkała w kuchni, a ja spałam na strychu. Przyszło zimno, a ja na tym strychu. Czym musiałam się okrywać? Przykrywałam się sianem, bo marzłam. Tak było zimno na strychu na tym sianie, a ta kobieta z litości dawała mi talerz zupy na dzień. Taki wodnisty talerz zupy. Niemcy przychodzili (bo zajęli jej cały dom) i dawali mnie czekolady, co mnie tam nie tego… Ale ona powiedziała mi tak: „Jak cośkolwiek weźmiesz, to za chwilę wyrzucam cię z tego mieszkania”. A ja nie miałam gdzie pójść. Mówi: „Nie masz prawa nic od nich przyjąć!”. Oni mnie zostawiali nieprawdopodobne… Młoda dziewczyna, byłam podobno niebrzydka, dawali mnie różne rzeczy, ale ona powiedziała: „Będziesz tak długo, aż ci pomogę się stąd wydostać, ale nie masz prawa nic od nich przyjąć”. Oni ją stale atakowali, gdzie jest jej córka. Ja wiedziałam, gdzie jest jej córka, bo ona mi powiedziała, że ona w pobliskich lasach ukrywa się w partyzantce. O mężu nic nie mówiła. Znali ją wszyscy, bo ona była akuszerką. Była stale do rodzących wzywana. Jak ona wynosiła partyzantom jedzenie (robiła to systematycznie, bo między innymi ta córka była przecież w partyzantce), to musiałam wychodzić na podwórze i udawać, że zrywam jarzyny, czyszczę, coś robię, żeby zwrócić uwagę na siebie, a ona z bańkami wychodziła z tym jedzeniem.
Nie, pięciu było. To byli bardo inteligentni [ludzie], bo oni obsługiwali aparatury, nadawali wszystko. Mieli kontakt z Berlinem. To nie było takie sobie, że pierwsi lepsi. To byli wszystko oficerowie. Wychodziłam na ogórek, udawałam, że zbieram [jarzyny]. Oni od razu natychmiast przy mnie się zjawiali, a ona [wychodziła] z tymi baniami. Powrzucała te banie do rowu, a umówionych miała coraz innego chłopa, który jechał koło tych partyzantów i zabierał te banie. Ona mi to wszystko mówiła, ale nazwiska mi nie powiedziała. Pamiętam tylko jej imię – Maria. Ona jak mogła, tak mnie dokarmiała, bo bym głodową śmiercią umarła. Miesiąc czasu byłam wywieziona przez taką jedną podłą osobę.
Ona mnie uratowała życie, dlatego że z Łomianek uciekali ludzie dwoma furami. Ona zatrzymała te dwie fury, żeby mnie zabrali. W żaden sposób [bym się nie wydostała], gdzie Szymanów, gdzie Żyrardów – kawał drogi. Byłam wycieńczona, schorowana. Jak mogłam iść? Tym bardziej że miałam gruźlicę i nawet nie wiedziałam, że miałam gruźlicę. Dzięki temu, że ona zatrzymała te fury i kazała mnie posadzić, to oni schodzili z fur, a ja cały czas na furze, bo byłam tak wycieńczona i tak zamorzona. Już usypiałam z głodu, senna się robiłam, byłam tak [osłabiona], jakbym już nie żyła. Ona mnie ocaliła w ten sposób. Jak się spytałam: „Jak mam do pani napisać list i pani mi poda”. A ona mi tak: „Zapomnij, żeś mnie znała. Jestem pod obserwacją. Pamiętaj, nie znasz mnie, a ja ciebie. Pomogę ci, że cię zawiozą”. Ci uciekinierzy z Łomianek jechali do Oryszewa, który jest w pobliżu Żyrardowa, i z nimi jechałam tą furą. Odżyłam. Tak nam dali wspaniale jeść, bo jakoś dali znać, że przyjadą dwie fury ludzi z Łomianek. Do końca życia nie zapomnę tej kolacji, smażonej kaszanki. Mi się zdawało, że jem rarytasy, najwspanialsze rzeczy – ta kaszanka to do dziś dnia, jeszcze czasami kupuję na dowód tego wspaniałego smaku. Nie to, że z biedy, tylko dla tego smaku, że mnie przypomina okres, kiedy mogłam się najeść do syta tej kaszanki odsmażanej i mogłam najeść się porządnie, bo tak głodowałam przez miesiąc czasu z tą kobietą. Ona miała kawałek ogródka i z tego ogródka co mogła, to gotowała i tych partyzantów karmiła. Wiedziałam to wszystko od niej. Ona wiedziała, że nie zwracałam uwagi na Niemców. Ci próbowali mnie odwieźć do Żyrardowa. Trochę niemiecki rozumiałam, ale nie dawałam po sobie poznać, że rozumiem. A ona znała niemiecki świetnie i po niemiecku im strasznie wymyślała, żeby się ode mnie odczepili, żeby mnie zostawili w spokoju. Bo coraz któryś, że mnie odwiezie. Ona mówi: „Tak, odwiezie cię do lasu. Nie ma mowy, znajdźcie sobie inną, ale nie moją dziewuchę. Nie dam jej wam”. Ona mnie tak chroniła. Dlatego biegiem wpadła zziajana, żeby mnie odwieźć do tego Oryszewa. W tym Oryszewie poznałam parę osób. Ale przecież sześć czy siedem kilometrów jest do Żyrardowa. Odprowadziły mnie koleżanki kawałek do szosy. Stanęłam w gołym polu i na miejscu, gdzie drogi się rozchodziły w cztery miejsca. Nie wiedziałam, w którym kierunku mam iść, bo nie było oznakowane. Do Żyrardowa, ale w którą stronę, wszędzie droga. Tak stanęłam, myślę sobie: „Boże, ratuj mnie, przecież nie wiem, gdzie mam iść”. Nagle zjawia się bryka i dziedzic. Nieśmiała byłam bardzo, mówię: „Bardzo przepraszam, czy pan nie jedzie w kierunku Żyrardowa?”. Wycieńczona, osłabiona, pomimo że dobre jadłam śniadanie. A on mówi: „Nie ma sprawy. Jadę do kościoła”. Ale zobaczył, że cała się trzęsę z zimna, bo już przymrozki były, [a ja tylko] sweterek i cienka sukienka. Pomógł mnie wejść do tej bryki, opatulił mnie dobrze kocem, że tylko kawałek twarzy mi było widać. Widział, że ja taka zmarznięta, wyglądałam tragicznie, bo przecież wygłodzona. Nawet nie potrafiłam skupić się, żeby rozmawiać, żeby nawiązać jakiś kontakt. On zresztą nie próbował nawet ze mną rozmawiać, bo widział moje cierpienie na twarzy. Tylko pytał się, gdzie mieszkam. Mówię: „Na ulicy Wąskiej w Żyrardowie”. I nie pojechał do kościoła, tylko przywiózł mnie pod sam dom, na ulicę Wąską 17. Moja mama, jak mnie zobaczyła, że wysiadam z takiej bryki z takim eleganckim mężczyzną – zaniemówiła. Akurat była na balkonie i coś chowała, jedzenie. Nawet nie spytałam się, jak on się nazywa ani nic, tylko mu podziękowałam serdecznie. Byłam szczęśliwa, że mnie przywiózł, że nie musiałam iść. Byłam po prostu ciężko chora na gruźlicę. Dla mnie taki kawał drogi iść to byłaby męczarnia.
W moim domu to w takim trochę większym pokoju było dwanaście osób. Mój szwagier, który był na Sokołowskiej w obozie, […] on wypił sobie kielicha, zrobił awanturę, żeby towarzystwo się od nas wyniosło, że mają pieniądze i mogą sobie gdzie indziej mieszkać, a nas trochę zostawić w spokoju, bo przecież dwanaście osób bez ubikacji i wodę trzeba było nosić z trzeciej ulicy. W Żyrardowie były przyciski, teraz tego nie ma. Co któraś ulica ważniejsza to był taki przycisk, naciskało się, i wtedy nalewało się wodę. Musiałam chodzić na trzecią ulicę w takie ciężkie wiadro pompować tę wodę. To gdzieś prawie koło godziny to mi schodziło, żeby pójść z tym wiadrem i z powrotem wrócić, bo co kawałek szłam, to z ciężaru ręce mi opadały, bo tak ciężkie to wiadro było. A jeszcze jak się wlało wody… Warunki nieprawdopodobne. W takich warunkach strasznych myśmy żyły. Jeden pokój mama dostała przez znajomego, który znał moją mamę od dawna. On się wystarał o samodzielny pokój i z korytarza była zrobiona kuchnia. Nieprawdopodobne przejścia, nieprawdopodobne rzeczy się działy. To jest wszystko jeden wielki ból i cierpienie, to co musiałam przejść. […] Kontynuacja nagrania zarejestrowana 9 października 2008 roku w Warszawie. Rozmowę prowadził Tadeusz Nagalski.
Chciałam wrócić do tego okresu sprzed wojny. Byliśmy na wakacjach u naszej kochanej cioci w Żeraniu. Żerań to była mała miejscowość, mało ludności, wszyscy się znali. Ciotka należała do osób zamożnych i oczywiście prowadziła dom na poziomie, opiekowała się nami jako dziećmi. Wiedziała, że my idziemy nad Wisłę. Nie wracaliśmy długo, ciotka się strasznie zdenerwowała, poszła nas szukać. Jak usłyszała, że Wisła wylała i [zrobiło się] tak strasznie niebezpiecznie, zaczęła nas szukać. W tym czasie, kiedy ona nas szukała, przyszedł wywiad polski, zlikwidował jej, jak to nazwać, lokatorów, którzy prowadzili na parterze swoją działalność, rzekomo sklep spożywczy. Niemniej ciotka wiedziała, że oni stale biegają do piwnicy. Jak się spytała, po co latają, to że chcą wszystko świeże dawać klientom, dlatego tak często schodzą. W tym czasie, kiedy nas ciotka szukała, to przyszedł wywiad polski, zlikwidował tych ludzi. To byli Niemcy, tylko świetnie znający język polski. Z nami był ich syn Stefan. Dzięki temu, że z nami był nad Wisłą, ocalał. Jakeśmy wrócili, to był straszny krzyk, jak on wszedł do mieszkania i zobaczył swoich nieżyjących rodziców. Zamknął się. Tak że ciotka nawet z nim nie mogła się rozmówić, nic się dowiedzieć. Sama tylko zobaczyła, że wszystko [tam było] zalane krwią. Ale rano ciotka postanowiła go wziąć do siebie i dać mu jeść, dać mu śniadanie. Drzwi były otwarte, wszystko zostało wywiezione prawdopodobnie nocą, bo nie było ani tych zamordowanych, ani tego chłopaka. Wszystko, te całe urządzenia, które mieli prawdopodobnie w piwnicy, zostało wywiezione.
Oni mieli kontakt prawdopodobnie gdzieś dalej…
Tak. Jeśli co godzina schodzili do piwnicy, to znaczy że musieli dawać jakieś informacje na temat, co się dzieje w Polsce.
Nikt z nas z rodziny nie słyszał. Musieli gdzieś dalej stać samochodem, tam donosić. Tak że to musiała przyjechać cała ekipa, bo przecież nie przyjechała jedna osoba, że ich zabrała. Potem, jak tylko gestapo zaczęło pracować w Warszawie, to on stał za kotarą i tłumaczył, był takim Hitlerjugend. Młodzi chłopcy, którzy byli z Niemiec przywiezieni, specjalnie mieli takie krótkie spodenki w takim specjalnym kolorze musztardy, swastyki nosili na rękawach.
Nie widziałam go nigdy więcej od tej pory, co on został zabrany, tylko wiem, bo jeszcze druga rodzina mieszkała w Żeraniu. W Żeraniu ludzie mówili, że widzieli go na gestapo, że on był tłumaczem. Na imię miał Stefan, a jakie nazwisko, to nie wiem.
Jak byłam w Komorowie w 1939 roku, to też była Niemka z dzieckiem. W ogóle nie wychodziła z mieszkania. Widocznie też miała jakieś zadanie. Nie wiadomo, czy nie miała też stacji nadawczej, bo mówiła do tych znajomych, że ma męża w wojsku. A mógł być na jakimś poważnym stanowisku i z nią się kontaktował. Ona mogła mu też wszystko kontaktować. W Komorowie [mieszkała] na ulicy Spacerowej.
Tak. Ona słowa nie umiała po polsku, tylko po niemiecku.
Tu przyjechała 1 września do znajomych, którzy przyjechali z Ameryki. To była znana osoba, ponieważ pracowała w ambasadzie amerykańskiej jako sekretarka. Była niezwykle piękną kobietą, damą. Jak tylko były jakieś spotkania, jakieś ważne osobistości, to ją wszędzie brali. Ona była tłumaczem, znała języki. Przed wojną nie było tak, że wszyscy znali język. Ona znała trzy języki: angielski (bo z Ameryki przyjechała), znała dobrze też chyba francuski i niemiecki. Jeśli w wojnę mogła wyjechać do Ameryki z całą rodziną… Nikomu się to nie udawało. Jak ją zatrzymali Niemcy, to ona kazała się łączyć z ambasadą amerykańską, że ona ma obywatelstwo amerykańskie […] i nie mają prawa jej zatrzymać. Niemcy na początku bardzo się liczyli z jej zdaniem, bo mieli kontakt z Ameryką.
[…] Poziom ludności cywilnej w Polsce był bardzo ograniczony. Dużo ludzi było niepiśmiennych, nie umieli się podpisać. Jak ktoś umiał czytać i pisać, to mówiło się, że to jest człowiek wykształcony, bo pięćdziesiąt procent niestety nie miało podstawowego wykształcenia. Jak poszłam do szkoły imienia Piłsudskiej, to dzieci były segregowane. Nie było tak, że do tej szkoły mogły przyjść wszystkie dzieci, tylko psycholog badał dziecko i przyjmowali. To była jedyna szkoła na całą Warszawę na wysokim poziomie nie tylko nauczania, ale żeby była kultura. W pierwszym rzędzie jak weszli Niemcy, to zajęli tę szkołę jako bardzo nowoczesny budynek na Lesznie. Była bardzo komfortowo urządzona, było pełno szkół w pobliżu.
Państwowa szkoła. Przychodziła w odwiedziny pani Piłsudska w towarzystwie swojego męża. To był wielki zaszczyt być w takiej szkole, [chociaż] miałam bliżej trzy [inne] szkoły.
Jako bardzo miłych, życzliwych i sympatycznych. Była olbrzymia sala gimnastyczna, każdy z nas musiał się ustawiać w szeregu, nauczycielka była i ustawiała. Młodsze klasy były wzywane do odejścia. Tak że gromadziliśmy się na sali gimnastycznej i była wspólna modlitwa. Za piętnaście ósma trzeba było być w szkole.
Co jeszcze chciałam powiedzieć. […] Jak nastąpiła kapitulacja Warszawy, to przyjechałam do Żyrardowa takimi pociągami towarowymi wśród samych mężczyzn. Straszne to było, jak weszłam na stację, gdzie powinnam zastać rodziców w bufecie, a tam już byli Niemcy. Takie miałam oczy przerażone, że nie ma rodziców. Miała mama wynająć w pobliżu mieszkanie. Mężczyźni nie wysiadali, żeby iść przez dworzec, tylko szli na ukos przez tory, bo wiedzieli (kolejarze im powiedzieli), że nie ma co przez stację, bo mogą aresztować. […] Aresztowali każdego mężczyznę, którego spotkali. Bez przyczyny. Ten budynek kolejowy, gdzie mieli się rodzice częściowo przenieść, też został zbombardowany. Byłam wykończona. Tu Niemcy, a tu mieszkanie zostało zbombardowane. Niemniej nie traciłam nadziei, bo wujek dalej mieszkał na ulicy Wąskiej. Taka wąska ulica, że tylko w jedną stronę można było wjechać. Też ten dom był uszkodzony, ale jakoś po tych połamanych schodach dostałam się do wujostwa. Oczywiście radość niesamowita.
Tak. Żyrardów.
Nie, nie był zniszczony. W Żyrardowie mieszkało bardzo dużo Niemców. Bardzo dużo tych Niemców od razu przystąpiło do współpracy. Niektórzy byli na wysokich stanowiskach, w ten sposób zabezpieczali sobie lepsze życie. Niektórzy tylko mieli przynależność niemiecką, a niektórzy poszli na współpracę. Zetknęłam się potem z takim młodym chłopakiem, który znał mnie jako... Przyjaźniła się z nim starsza ode mnie kuzynka. Przed samym wybuchem Powstania on się zjawił u mnie w domu, akurat byłam nieobecna. On mnie przecież nie tylko, że mało znał, ale nie wiedział, gdzie mieszkam. Tak mieli wszystko opracowane. Musiał pójść do urzędu miasta, żeby znaleźć mój nowy adres zamieszkania, bo mieszkałam już wtedy nie w Żyrardowie, tylko w Warszawie, miał dokładny adres i przyszedł do domu. Otworzyła gosposia, powiedziała mu, że mnie nie ma, że jestem u rodziny na ulicy Długiej. A on: „Ja wiem”. Właśnie tam mieszkała jego sympatia. Mówię, może on szukał jej. Ona mówi: „Nie. On do ciebie przyjechał”. Zaskoczenie. Po kilku latach (ja go nie widziałam, nawet nie wiem, czy bym go rozpoznała) on się zjawia u mnie. Dopiero potem się zorientowałam, że prawdopodobnie wiedział, że jestem z dużej, licznej rodziny, że chciał się skryć, bo już wojska radzieckie były na Pradze. Myślałam, że jak on tutaj [mnie znalazł, to] na pewno chce, żebym go gdzieś ukryła. Bał się. W Żyrardowie niestety ludzie byli pamiętliwi. On może nie działał jako specjalny przestępca, ale bał się widocznie być w Żyrardowie.
Potem się okazało, że moja rodzina była wywieziona do Niemiec, ale to były tereny francuskie. [Kuzynki] spotkały go właśnie na terenie Francji. Tak doszłam do wniosku, że on prawdopodobnie szukał u mnie, żebym go gdzieś u swojej rodziny ukryła. Tam było ze trzydzieści procent ludności niemieckiej.
[…] Tam jest fabryka na kilka kilometrów. Zaczynała się od rzeczki. Od tej rzeki prowadziła daleko przez cały Żyrardów, aż prawie het, het, na pięć kilometrów. Przez cały Żyrardów fabryka. Dzisiaj to wszystko zabytki. Tę fabrykę wybudował Francuz i wybudował specjalne osiedle, gdzie zadbał, żeby ludzie mieli gdzie mieszkać. Skromne to były mieszkania, ale mieszkali w normalnych warunkach, bo w Warszawie na Woli było tragicznie. […] Nie da się opowiedzieć, w jak trudnych warunkach mieszkali ludzie na Woli. Suteryny straszne, stęchlizna… Koszmar. Tego się nie da opowiedzieć. A jednak zadbał o swoich pracowników. Zwykli pracownicy mieli każdy pokój z kuchnią czy jeden pokój, w zależności jaka była rodzina. Tak że było wybudowane z porządnej cegły całe osiedle starych domów. Naprzeciwko osiedla były dwie szkoły państwowe, jedna Staszica, a druga chyba Traugutta, jeśli dobrze pamiętam. Chodziłam do szkoły Staszica przez trzy lata. Jak dziadkowie zmarli, to moja mama otrzymała w spadku po dziadkach bufet w Żyrardowie. A ten bufet to nie był tak, że każdemu mogli dać.
Dziadkowie mieli najstarszego syna bohatera – Wacław Boboli. Wujek był odznaczony, dostawał bardzo wysoką emeryturę, dlatego oni mogli ten bufet prowadzić. Jak wrócili z Rosji, to zostali bardzo okradzeni. Zostali tak jak stali. Tyle lat pracowali, dorobili się i wszystko im przepadło. A tu mieli gromadę dzieci, którą chcieli kształcić. Przed wojną, w czasach mojej mamy, kształciło się przede wszystkim synów, żeby synowie mieli największe wykształcenie, a córki tylko podstawowe. Tak że moi wujkowie mieli dobre wykształcenie, natomiast ciotki miały tylko podstawowe wiadomości. W ogóle rodzina była [wykształcona] raczej dzięki babci, która bardzo była mądra. Miała swojego prawnika, który jej we wszystkim pomagał. Nie tylko prowadził rachunkowość i wszystkie urzędowe sprawy, miała [go też] do pomocy. Dzięki temu mogła wykształcić dzieci.
Przed wojną było bardzo ciężko o pracę. W tej chwili jest ciężko, ale i przed wojną, szczególnie w Żyrardowie, to robotnicy byli sezonowi. Przychodziła zima, byli bez pracy. Dzieci w szkole były niedożywione, padały, mdlały z głodu. Miałam mądrego wychowawcę, który przemówił w naszej klasie, żeby dzieci zamożne przynosiły podwójne śniadania i kładły na tacę. W ten sposób można było te biedne dzieci dokarmiać. To było coś wspaniałego, a jednocześnie jednoczyło tą młodzież. Myśmy byli posłuszni, nie tak jak teraz młodzież. Jak linijką trzasnął, to była cisza. Nie to, że można było rozrabiać. Nie było mowy o tym. On głosu nie podnosił, tylko miał linijkę. Jak nie, to dawaj łapę i linijką w rękę walił. Ale to rzadko się zdarzało. Ale miał serce i rozum, bo dzięki temu dzieci przestały głodować. W ogóle byłam niejadkiem. Brałam zawsze dwie bułki i moja mama była taka szczęśliwa, że biorę kanapki. A ja wcale nie dla siebie, tylko dla tych, co nie jedzą. On nas tak nauczył. Taca była wielka, każdy kładł kanapki na tacę. Myśmy wychodzili na przerwę, a ci, co byli niedożywieni, dzielili się tymi kanapkami. Różne były: z serem, z wędliną, z mięsem. Co kto miał, to przynosił. Tak było. Byłam od trzeciej klasy, czwartej i piątej. Dobrze się uczyłam i już w czerwcu wyjeżdżałam na wakacje. W czerwcu on mnie nie dawał świadectwa, ale zwalniał mnie z nauki. Rodzice odbierali moje świadectwo ze szkoły, jak był koniec roku. Moja rodzina była liczna. Jedni w Gdyni, inni w Krynicy, w Zakopanem. Jeździłam [po Polsce]. Przed wojną mało kto mógł sobie pozwolić na takie rozjazdy. Stale jeździłam na wakacje. Byłam wśród takich ludzi na poziomie. Tak że jako dziecko – trochę przepraszam, że się chwalę – byłam odpowiednio już przygotowana do życia. Pociąg, który wiózł nas do Gdyni przed wojną, był prawie pusty. Spotkałam taką dziewczynkę, która jechała ze mną pierwszą klasą, i się zaprzyjaźniłyśmy. Jej ojciec był jakimś bankowcem. Ona przed wojną nosiła piękny szwajcarski zegarek. U nas w Polsce nawet się nie marzyło, żeby taki zegarek posiadać. Nie tylko wskazówki piękne, ale dzień i rok był oznakowany, że był ustawiony. Przecież taki zegarek to dla nas była nowość. Tak że miałam nawiązane niezwykłe kontakty. A pociąg był pusty, bo tak drogo kosztował przejazd. Tak że jak jechałam do mniejszej miejscowości, do rodziny ojca, to cała wieś się schodziła, bo z Warszawy [przyjechałam]. Ludzie nie znali Warszawy. Dzisiaj trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś z dalekiej prowincji nie znał Warszawy.
Wyszków, załóżmy. Przasnysz. Nie są to takie dalekie miejscowości od Warszawy, ale dojazd był okropny. Do Wyszkowa można było jechać tylko pociągiem, a [do Przasnysza] autobusem. Raz na trzy czy cztery godziny dwa autobusy jeździły. Jak pojechałam w te okolice, to byłam gwiazdą w tamtym okresie.
Ale nie o tym chciałam mówić. Chciałam wrócić do tego momentu, jak przyjechałam do Żyrardowa. Wujek pomyślał, żebym koniecznie poszła do szkoły. Szkoły nasze były zamknięte. Niemcy nie otworzyli szkół w 1939 roku, tylko dzieci były, jak to się mówi, w domu. Wróciłam w październiku, już były przymrozki. Od razu byłam zapisana do prywatnej szkoły, która kosztowała dość dużo. Ta szkoła była jeszcze sprzed wojny, ale wszystkich dzieci w tej szkole było pięćdziesiąt. [To były dzieci] bardzo zamożnych ludzi, na stanowiskach. Wujek mówi: „Ona musi chodzić do szkoły. Nie ma mowy, żeby ona nie chodziła”. Zostałam zapisana i musiałam chodzić. Chodziłam. Ale jaki był w tym problem dla mnie nie do przeżycia: musiałam wstawać między drugą a wpół do trzeciej w nocy, bo jedna ciotka pracowała w fabryce i zawsze brała noce. Od razu zajmowała kolejkę. Był taki budynek rzemieślniczo-spółdzielczy i oni piekli jedni na cały Żyrardów pieczywo, takie duże bochny dwukilowe. Na jedną osobę przypadał jeden bochenek. Wygłodzona prawie pół bochenka chleba sama zjadałam. Ciotka zajmowała nam kolejkę, żeby być druga albo trzecia. Czekała jeszcze, żeby ktoś przyszedł. Ona leciała, bo myśmy blisko mieszkali tej spółdzielni, nas budziła. Z drugą ciotką szłyśmy do tej kolejki, żeby stać za tym pieczywem. Jakie to było okropne. Takie dziecko wymorzone, zagłodzone, stać w tej kolejce. Od godziny trzeciej do szóstej [stałyśmy], trzy godziny. Nie miałam ciepłego ubrania w Żyrardowie, wszystko było w Warszawie. Boże! Jak się wymarzłam, niewyspana. To mnie między sobą brali. Co było takie straszne. Żaden mężczyzna nie mógł stać, bo od razu był aresztowany albo gdzieś wywieziony, nie wiadomo [dokąd]. Ginął, po prostu znikał. Tak że żaden mężczyzna w kolejce nie stał, tylko kobiety. Potem to tylko same stare [kobiety] albo dzieci, dlatego że Niemcy wybierali sobie młode kobiety na prostytutki. Zabierali te kobiety, nagromadzili ileś tych dziewczyn i zrobili sobie u siebie dom publiczny. Tak że tylko patrzył się, przyglądał, która młoda, ładna, i wyciągał z kolejki, a drugi zabierał. Znikała. Już nie wracała do domu. To się szybko rozeszło. Dwóch, trzech nas pilnowało w tej kolejce. Nie było co jeść, tylko ten chleb, więc były awantury. Biły się kobiety, bo jak miała kilkoro dzieci… Nie każdy miał tak dobrze, jak myśmy mieli z tą ciotką w fabryce, że blisko miała, wyrwała się na chwilę, zajęła kolejkę, a myśmy potem pilnowały tej kolejki. Ja między tymi ciotkami, taka mała, chuda, to na mnie nie zwracali uwagi. Tylko marzłam.
Jak chodziłam do szkoły, to weszłam do ciepłego, rozgrzanego łóżka, ale przecież spać mi się chciało. Od godziny trzeciej do godziny wpół do siódmej [stałam w kolejce], a do szkoły na ósmą. Skończyło to się kiedyś jedną wielką awanturą. W naszej klasie było dziesięcioro dzieci. Trzech moich kolegów nie mogło się nadziwić, że nie chcę z nimi utrzymywać kontaktów. Byłam stale nieprzytomna, niewyspana, chciało mi się spać. Młody wiek, niedożywiony, to się chce strasznie spać. Jak spałam cztery czy pięć godzin, to nieprzytomna szłam do tej szkoły, ale lekcje zawsze miałam w porządku, odrobione wszystko, tak że nauczyciele nie mieli do mnie pretensji. Takich trzech chłopaków mnie złapało na przerwie i drucianą szczotką mnie poszarpali ręce, aż krew mi [poleciała]. Ale zacięta byłam, nawet nie krzyczałam ani nic, […] nawet się nie poskarżyłam. Ale moja koleżanka, która siedziała obok mnie, mówi: „Co tobie?”. Odsunęła mnie. Zrobiła straszną awanturę, że oni mi tak zmasakrowali ręce. Zakończyło to się straszną awanturą. Dyrektorka mało ich ze szkoły nie wyrzuciła za taką napaść na mnie. W domu nawet się nie przyznałam. Wstydziłam się powiedzieć, że… Oni mieli pretensję, że jestem tak zarozumiała, że nie rozmawiam z nimi. […] A ja po prostu byłam wiecznie niewyspana. Mnie nikt nie pytał, dlaczego nie rozmawiam. Jak jest człowiek ciągle przemęczony… Trzy miesiące musiałam stać w nocy za chlebem.
Pół roku byłam z rodzicami. Skończyły się nasze zapasy i rodzice pojechali do Warszawy, bo mieliśmy w Warszawie mieszkanie. Tam mama z tatą zorganizowali warsztat na piątym piętrze. Byłam [w Żyrardowie] do końca roku szkolnego, bo musiałam przecież szkołę skończyć. Przyjechałam do Warszawy… Nie pamiętam, czy była jeszcze szkoła wtedy. Kiedy rok 1940 był… Jedną noc spałam w domu. Z naszego okna jak na dłoni było widać plac Kercelego. Zawsze pełno ludzi. Tysiące ludzi korzystało z tego targowiska. Wszystko można było kupić. Wstałam raz rano, nagle widzę: dziesięciu mężczyzn powieszonych. Przez tydzień czasu ci mężczyźni tak wisieli. To było na Lesznie. Miałam bardzo bystry wzrok, tak że na przestrzeni dwóch kilometrów wszystko widziałam. Ci mężczyźni, dziesięciu młodych tak wisiało, że jak się otworzyło, to na wprost naszych okien widziało się tych mężczyzn powieszonych.
Celowo trzymali, żeby zastraszyć. Nie wiadomo. Pewno z ulicy zabranych, niewinnych ludzi złapali. […]
To było w 1940 roku.
Nie potrzeba było żadnego powodu, żeby oni kogoś złapali na ulicy i od razu [mordowali]. Potem to już były masowe egzekucje, ale pierwsze to były początki, jak widziałam tych wisielców na Lesznie. To były pierwsze [mordy], taki postrach. Brali, aresztowali. Myśmy mieli kontakt z całą Warszawą, ponieważ moi rodzice prowadzili warsztat mięsny. Nam się wszystko szczęśliwie zawsze udawało, ponieważ w naszym domu mieszkał komendant policji na całą Wolę, pan Andrzejewski. Wspaniały człowiek. On nie tylko, że był komendantem, ale pracował z podziemiem. Nas tak chronił, że nam się nigdy nic nie stało.
Pamiętam tylko pierwsze święta, jak rodzice przenieśli się do Warszawy, to była chyba Wielkanoc. Trochę mama [uzbierała], bo przecież niewiele mogliśmy sprzedać, nie mieliśmy klientów. Niewiele rodzice zostawili sobie na święta. Nie wiem, w jaki sposób – dwóch policjantów przyszło nas szantażować. Tata od razu mówi: „Oddaj to, co mamy. Trudno, my nie będziemy mieli świąt, ale panowie będą mieli święta”. Nie było nic do kupienia. Był straszny głód, to jak ktoś nie umiał sprzedać, za to kupić jedzenia, to koniec. Ludzie łapali jakąkolwiek pracę, byle tylko mieć dowód, że pracuje, tak zwany ausweis. Tak że w domu inną pracę wykonywali, a tutaj do fabryki jeździli.
Dlaczego o tym mówię? Mama się poskarżyła dozorczyni, że przyszli policjanci i zabrali nam całe zakupy, wszystko, cośmy mieli. Ona poszła do komendanta, złożyła taką skargę na tych policjantów. Miałam potem straszną przeprawę z jego żoną. Ojciec zrobił specjalnie taką wyśmienitą kiełbasę, jakby szynkową, i mówi: „Idź, zanieś”. On przeprowadził rozmowę z tymi policjantami i powiedział, że ich ukarze. To był ich jeden jedyny raz taki wybryk, więcej nie mają prawa nas nachodzić. Ta dozorczyni nam to wszystko powtórzyła. Ona pracowała z nami. „Zanieś to”. Zeszłam na dół, zapukałam. Ona otworzyła drzwi. Mówię: „To jest dla państwa jako poczęstunek”. Jak ona zaczęła na mnie krzyczeć: „Co pani myśli, że mój mąż to jest taki, że współpracuje z Niemcami?!”. Już nie pamiętam. Wiem, że zamarłam. Nie wiedziałam, jak się mam zachować.
Ona dosłownie by mnie pobiła. Złość taką straszną miała. Jak śmiem jej męża o cokolwiek podejrzewać, że on to zrobił. Ma sumienie, stanął w obronie, ale nie po to, żeby jej za to coś dać. Ja łzy w oczach, mało nie zemdlałam z przerażenia. Przeprosiłam, głowę spuściłam, zaczęłam chyba płakać. Jej potem żal się zrobiło, że tak zareagowała. Później byłam taką ich ulubienicą.
Mieszkałam na piątym piętrze, sąsiad mój miał z nim bliski kontakt z podziemia, współpracowali. Mam wydane specjalne zaświadczenie przez jego pracownika, że byłam pielęgniarką, z Czerwonego Krzyża. Mówiłam, że nas tak strasznie w maju bombardowali Rosjanie. Rodzice w okresie letnim nie prowadzili tego warsztatu przez trzy miesiące. Upały, nie było przecież lodówek, żadnych możliwości. Tak że przez trzy miesiące ojciec jechał na ryby, mama do rodziny, a ja siedziałam w domu. Lubiłam być sama. Być oddzielnie bez nikogo, być w domu, pilnować. Raz, że grałam na pianinie; drugie, że dużo czytałam książek.
Nigdy nie pytałam o broń, którą [gromadzili] przed Powstaniem. Orientowałam się, w których paczkach jest broń, a w których mieli bardzo takie wartościowe materiały. […] Przynosili mi torby, przynosili i zawsze [zaznaczali], żeby do nich nie zaglądać. Jak mi tak ktoś powiedział, to zdawałam sobie sprawę. Potem ten nasz pan Andrzejewski mnie zawsze honory składał, salutował mi. Ja taka młoda dziewczyna, a on takie honory. On miał z pięćdziesiąt lat. Dopiero potem się zorientowałam, że on współpracował z moim sąsiadem Bałdykowskim. Proszę pana, robił naprawdę wspaniałe rzeczy. Niemcy go prawdopodobnie w pierwszych dniach Powstania zlikwidowali. Coś widocznie u niego znaleźli, że zginął. W jaki sposób, w jakich okolicznościach, nie wiem. Tragicznie to się jakoś skończyło. [Żona pana Andrzejewskiego] była tak strasznie załamana… Jak Niemcy weszli, to ona wyszła w szlafroku, w kapciach na nogach byle jakich. Nie chciała zostawić psa w domu na głodową śmierć, więc niosła tego psa na ręku. Oczywiście Niemcy, pierwsza rzecz, zabili jej tego psa. Jakimi wyrazami ją obrzucili, to się nie da opowiedzieć. Idąc do tego obozu, do [kościoła świętego] Wojciecha, to ona z tym psem. Od razu został zastrzelony. Położyła go na ziemi… Tak jakby w ogóle nieżywa szła. Do nikogo się nie odzywała, nic nie mówiła, skamieniała dosłownie. Dlaczego to mówię? Ona szła w tym samym szeregu co ja. W tym samym szeregu, obok służąca. Ona, moja matka, ja i jeszcze ktoś. Nas w ósemki wtedy ustawili. Ta kobieta na pewno tragicznie zginęła. Nie umiała ani uciec, ani się obronić. To jest trudno sobie wyobrazić. Tłum ludzi wypchnięty z kościoła. Ósemkami nas przecież ustawili. Wysadzili wtedy szkołę. Odwróciłam się, to wszystko widziałam. […]
Jeszcze powiem taki fragment. Powstańcy musieli kopać rowy. Dlaczego kopali, to nie wiem. Taką zrobili wkładkę, że potem musiałyśmy szeregiem przechodzić przez tę wkładkę, dlatego że nie dało się [inaczej] przejść. Czy oni chcieli część ludzi… Była normalnie jezdnia. W jednym miejscu kazali im kopać i ci powstańcy, co wzięci byli do niewoli, kopali. Tutaj upał, gorąco, bali się choroby. Prawdopodobnie to jest zasypane. Nawet nie wiem, czy do tej pory kto odkrył, że tam są ludzie zasypani i zrobiony chodnik. W takim jednym miejscu doszliśmy. Taka kupa, widziałam niby śmieci z daleka, a to ludzie byli pomordowani przez... Rzucali w nich granaty, granaty rozrywały ich ciała.
Nie, to już za kościołem, w kierunku jak się idzie na Jelonki, już była cała ta droga usłana ludźmi.
Na Jelonki, idąca do Włoch. Z Jelonek się przechodziło na Włochy. Inaczej trasa teraz prowadzi. Kupa pomordowanych ludzi. Ręce, nogi, wszystko razem. Taka wielka kopa zrobiona. Na wierzchu był elegancko ubrany mężczyzna w kapeluszu. Otworzył walizkę prawdopodobnie. Miał mnóstwo jakichś pieniędzy. Fabrykant, bo był sam elegancko ubrany. Na tych trupach rozłożona była walizka pełna pieniędzy. Tak że jak myśmy przechodzili, to każdy mógł ręką sięgnąć po te pieniądze, ale nikt nie ruszył. Nikt nie dotknął. Na samym szczycie leżał ten mężczyzna, który prawdopodobnie chciał im dać [pieniądze], żeby darowali mu życie. Oni mu strzelili w tył pleców prawdopodobnie, bo on leżał zgięty, nieżywy. Od razu sobie uświadomiłam, ile warte jest ludzkie życie. Majątek im dał, a oni i tak go zastrzelili. Leżał na samym szczycie tego wzgórka, wśród trupów, on na wierzchu. Tyle lat, a ja mam ten widok przed oczyma. To jest nieprawdopodobne. […]
Jak ktoś szedł, załóżmy kulał czy nie mógł iść dalej (nie każdy jest w stanie tyle kilometrów iść), to od razu Niemcy go zabijali. Tak że coraz było słychać, że ludzi mordują. Ludzie, kto mógł, to się zebrał i chciał iść, żeby tylko nie być w tym kościele. Zresztą była taka ich zasada, że nie uznawali kalek, nie uznawali ludzi słabo rozwiniętych. Od razu rozstrzeliwali.
Sąsiadka miała syna, który miał padaczkę. Był po ataku padaczki. Jak weszli do naszego domu, to pierwsza rzecz, jej tego syna zabili. Zorientowali się, że on jest [chory], nieprzytomny był, coś z głową – od razu go zlikwidowali.
Co jeszcze robili? Jak trwało Powstanie, to wpadało pięciu, sześciu Niemców i brali gromadę ludzi, przeważnie mężczyzn, żeby chronić czołgi. Z naszego domu to tak ze trzy razy wpadali i zabierali ludzi przed czołgi. Żywe tarcze. W naszym domu mieszkał taki młody chłopak, który spalił czołgi. Kostecki się nazywał. Pamiętam tego chłopaka. Taki łobuziak trochę, ale był sprytny. W domu Korczaka było AK „Chrobry”. „Chrobry II”. Tylko że niestety ich zachowanie mi się nie podobało. Do nich bym się nie dołączyła.
Tak. Nic nie powiedzieli, wycofali się. A myśmy ich karmili. U nas w domu matka miała zwyczaj, że miała zawsze duże zapasy. Pokój, gdzie ojciec pracował, to był jak w sklepie. Worki wszystkiego, cukru, mąki, kaszy. Bo się bała, że jak wejdą Rosjanie, to będzie głód. Była w Rosji, jak była rewolucja. Miała uraz, że głód będzie. Kupowała żywność. Tak że myśmy żywności mieli. Mama moja w tym czasie, w Powstanie, nie była ze mną, tylko była na Starym Mieście. Myślałam, że oszaleję. Bo tak: mamy nie ma, ojciec oślepł, ciotka gdzieś mi zaginęła i zostałam sama w tym domu. Dzięki temu, że słuchałam oczywiście takich różnych wiadomości, to trzymałam na oknie wszystkie garnki ponapełniane wodą. Jaki to był dobry pomysł. Bo nie byłoby po wojnie w czym ugotować. Nie było naczyń, nie można było kupić garnka. Garnki, które zostawiłam na parapecie, wszystkie ocalały.
Nam ktoś powiedział, żeby w razie czego, czy jak wpadnie pocisk, czy coś, to mieszkanie może się palić. Żeby ogień dalej się nie [rozprzestrzeniał], to żeby była woda. Ile garów było, to wszystkie gary wystawiłam w kuchni, w pokoju. Akurat ta część domu ocalała, to znaczy była spalona, ale woda się wygotowała, a garnki zostały. Miałam nawet taką brytfankę (nie wiem, czy syn ją jeszcze ma), która ocalała z Powstania. Ojciec był tak szczęśliwy, że garnki mógł zabrać. Potem taką miał brytfankę, to masę rzeczy naodkładał. A mama była nieprzytomna, nie mogła z nim nieść tych wszystkich rzeczy, to ojciec mówi: „Następnym razem przyjdę, to zabiorę”. Hieny ludzkie przyszły i zabrały to, co było na piątym piętrze zebrane, i przepadło. Tak że to tylko zabrali. Miał swoje narzędzia pracy w łazience. Łazienka się spaliła, a metal przecież się nie pali. Ojciec wszystkie swoje narzędzia pracy znalazł i zabrał ze sobą. Całe szczęście, że potem mógł pracować i dalej mogliśmy jakoś żyć. Rodzice moi mieszkali cały czas na Woli, w wypalonej starej ruderze. Nie chciałam [tam mieszkać] za skarby, nie mogłam, miałam takie urazy psychiczne, takie straszne… Rodzice mieszkali Wolska 13, a potem mieszkali naprzeciwko kościoła Świętego Wojciecha. To była Wolska 93, narożny budynek. Teraz to chyba ze czterdzieści lat, jak ten budynek już jest rozebrany, bo to była wypalona rudera i groziła zawaleniem. Kilkakrotnie inżynierowie naprawiali, ale nie mieli mieszkań. Co tam widziałam… Na piechotę musiałam iść, bo do Nowego Światu chodziło się z Pragi na piechotę. Z początku nawet przez most pontonowy nie wolno było chodzić. Trzeba było mieć specjalną przepustkę, żeby przejść przez most pontonowy. Dopiero potem zrobili, że miało się przepustkę, żeby przejść na drugą stronę Wisły. Kolejka elektryczna dochodziła tylko do Włoch, potem do Zachodniego. Nieczynne to wszystko było, całkowicie nieczynne. Nic absolutnie nie działało.
Właśnie, o Korczaku.
Widziałam, jak zabierali dzieci. Jaki straszny krzyk, jaka to była rozpacz. To były polskie dzieci. Żydzi mieli zawsze służące. Miał starą żonę, a młoda dziewczyna przyjęta, to mu się podobała ta młoda przecież i mieli z nimi dzieci. Tak że to nie były dzieci żydowskiego pochodzenia, bo miały ojca… U Żydów to jest, że matka musi być Żydówką. Dlatego jak był chłopiec, to miał szczęście, bo go jakoś gdzieś umiejscowił. Do Boduena, taki był na Nowogrodzkiej przytułek dla małych dzieci. […] Był dom i zakonnik i taka nazwa, że niemowlęta były podrzucane i wychowywały się u Boduena. […] Potem już takie pięcioletnie dziecko było przenoszone do Korczaka. Tam były prawie same dziewczynki, chłopców było mało. Było tam spore podwórze. Teraz to jest zrobione, że jak gdyby odcięte jest to podwórze i postawiony jest budynek numer 15. Natomiast Krochmalna była z tyłu za Korczakiem. Ta Krochmalna teraz nie istnieje, jest ulica Jaktorowska. Pół ulicy Krochmalnej zostało zabrane i cała ulica Krochmalna należy do terenu Korczaka. Ogrodzenie, podwórze, mogą wjeżdżać samochodami. Duży plac. Obok Korczaka, z tamtej strony, był postawiony nieduży dom, bo chodziłam tam do mojej serdecznej przyjaciółki. Przeżyłam straszną rzecz. Przyjaźniliśmy się i kochały jak siostry. Przyszłam do niej, ona mnie do domu nie wpuściła, a jak uchyliła drzwi, to było ciemno w mieszkaniu od papierosów, od dymu i pełno chłopaków. Ponieważ ona miała braci, to koledzy przyszli. Ona była najmłodsza. Kazała mnie usiąść na schodach, tam tak czyściusieńko było, usiadłam na tych schodkach z nią. Ona mówi tak: „Żebyś tu nigdy więcej nie przyszła. Proszę cię na wszystko, żebyś tu nigdy więcej nie przyszła”. Zgłupiałam. Taka koleżanka, Myśmy się jak siostry kochały i nagle ona mówi, żebym tu więcej do niej nie przyszła. Mówi: „Na ulicy możemy się zobaczyć, ale tu nigdy”. Odebrałam to jako afront z jej strony do mojej osoby. Chora byłam, nie mogłam tego przeboleć. Miałam taką straszną wrażliwość, że jak się z kimś zaprzyjaźnię, to jestem jak wierny pies. Życie gotowa jestem oddać za zaprzyjaźnioną osobę. Nie mogłam tego przeżyć, nie mogłam tego zrozumieć. Dopiero później, jak byłam starsza, miałam więcej lat, to zrozumiałam, że ona miała dwóch czy trzech braci, nazywali się Jakubowscy, a ona Romualda Jakubowska. Oni jedni z pierwszych otworzyli komórkę podziemia. [A ja przez nią] tak się poczułam odepchnięta, tak przeżyłam to strasznie. Bo przecież moja najlepsza przyjaciółka, tak ją kochałam jak rodzoną siostrę i raptem ona mnie odepchnęła od siebie. A wie pan, do domu nie mogłam nikogo zaprosić, bo mnie rodzice zabronili. Dawniej to było takie posłuszeństwo wobec rodziców, że jak ojciec czy matka coś powiedział, to trzeba było to wykonać. Nie było, że nie chcę czy nie zrobię. Nie istniało. Tak że byłam całkowicie odizolowana od młodzieży, bo do mnie nie mógł nikt przyjść. Bo za to była kara śmierci, za nielegalne prowadzenie takiego warsztatu, pomimo że mój ojciec pracował społecznie w rzemiośle (Izba Rzemieślnicza była), pracował prawie całą okupację.
Z początku były duże trudności. Wspaniałą mieliśmy dozorczynię. Mądra kobieta, młoda, która miała dużą rodzinę w Radomiu. Taka poczta była pantoflowa, że ona dawała znać i mięso nam na górę wnosili. Ojciec mój był znany na całą Warszawę jako najlepszy fachowiec. Miał średnie wykształcenie, to było dużo przed wojną, że mógł normalnie pracować, ale nie opłaciło mu się, bo w swoim zawodzie zarabiał bardzo dużo. Przynosił deputat jedzenia taki, że nie zjadaliśmy tego, co dostawał. Miał problemy z ludźmi, bo ludzie jednak mają długie ręce, a ojciec mój tego nie tolerował. Nawet przez to zginął po wojnie. Za to, że nie pozwolił kraść, został zamordowany.
Miał ciągle superaty, a był kierownikiem wielkiej chłodni na Woli. Dostawał nagrody i wyróżnienia za to, że tak potrafi prowadzić. [Pracownikom] się nie podobało, że miał takie duże superaty. Leje się wodę i mięso chłonie, zamarza. Jak potem sprzedawali to mięso do sklepów czy gdzieś, to mieli z tego zyski. Te zyski zamiast ojciec dzielić wśród pracowników, to wykazywał się, że ma takie superaty (nadwyżki). Raz mu dali do zrozumienia, drugi, trzeci… On za to dostawał nagrody. Za to, że nie kradł, to go tak pobili, że niedługo umarł. Trzech chłopów na starego człowieka jak się rzuci… Jestem z nietypowej rodziny, bo moja mama w młodym wieku pracowała, a ojciec też pracował w tym samym sklepie. Nie śmiał nawet do niej dochodzić, bo mu się tak podobała. […] Moja mama wyjechała z rodzicami do Rosji i tam wyszła za mąż, miała dzieci. Wróciła tutaj do Polski, a ojciec mój nie żenił się, tylko czekał, że moja mama wróci. Mówił, że czuł, że wróci. Wróciła. Jak wróciła, to była wdowa i bez dzieci. W dwa miesiące się z nią ożenił, już jako prawie stary chłop. Ona miała dwadzieścia trzy, cztery lata, a on był dużo od niej starszy. Osiem lat na nią czekał. Dzisiaj się nie spotyka tak, żeby któryś mężczyzna osiem lat czekał na ukochaną. Jak się urodziłam, to mój ojciec miał czterdzieści dwa lata. Całe życie pamiętam starego ojca – matka młoda, a ojciec stary.
O tym bufecie to jest temat rzeka. To jest nieprawdopodobne, co zrobiłam. Nie zdawałam sobie z początku nawet sprawy, że otworzenie tego bufetu dwa dni po wyzwoleniu Żyrardowa [będzie możliwe]. Tu front. Tego wojska co widziałam, który jechał na front…
Co dzień to były nowe przeżycia. Tysiące do mnie wysiadało.
Ci, co jechali na front, to byli wspaniali chłopcy, to byli naprawdę porządni ludzie.
Tak. Jeść im nie dawali, tylko wódę. Niektórzy nie pili, a niektórzy byli prawie wszyscy po wódce. Tak że jak oni wysiadali, to tylko chcieli pić, pić, pić. Trzeba było gotować całe kotły gorącej wody. To były kotły specjalne i zabierali garami, kotłami, bańkami, czym tylko. Pić. Kawę to im się dawało bez przerwy. Pociąg za pociągiem. Żaden generał nie widział tyle wojska co ja. Sznurem jechały pociągi i wieźli wszystko. Przeżycia jakie miałam… To się nie da opowiedzieć, kogo nie widziałam i co nie widziałam. Jedni wysiadali, jedni zostali w Żyrardowie na taki postój […]. Głód, robactwo, a u nas na dworcu było ciepło, noclegownia. Jedni z zachodu uciekali, noclegownię mieli na dworcu, bo było ciepło. Wymyśliłam, że gotowałam kotły jedzenia i rozdawałam te jedzenie.
A kto miał pieniądze.
Nikt nie miał pieniędzy, grosiczka. Jeśli ktoś pieniądze miał, to tylko Rosjanie mieli swoje ruskie banknoty. Cywilna ludność nie miała grosiczka. W ogóle zrobili, że kilka dni po wyzwoleniu wszystkie dawne niemieckie pieniądze były całkowicie nieważne. Tylko na kenkartę można było wymienić pięćset złotych. Ponieważ rodzice byli, ja byłam, jeszcze ktoś z rodziny, że akurat te pieniądze myśmy nie mieli, to akurat nam wymienili, że grosza się nie straciło… Ci, co mieszkali w Żyrardowie, to potracili dużo pieniędzy… Ludzie mieli pieniądze, tylko że nic kupić nie można było.
Nie. To już przepadło.
Wchodziło się. Ojciec czy mama zebrała kenkarty, takie były punkty i zanosiło się. Oni zabierali i darli kenkarty i na pięćset złotych wymieniali, dając niemieckie pieniądze. Oczywiście trzeba było do zwrotu oddać. Potem oni palili te pieniądze, bo przecież na co [trzymać]. Te pieniądze straciły całkowicie wartość.
Nikt nie miał pieniędzy, bo skąd. Niektórzy nawet kenkarty nie mieli. Ci, co uciekali, to żadnych dowodów, nic nie mieli. Noclegownię robili. Ponieważ mama moja miała beczkę kapusty, dużo było kupionych kartofli i wielki gar łoju topionego. Tym łojem się z cebulką zasmażało i zupę się krasiło. Tak minimalnie, żeby jak najdłużej można było gotować i dawać ludziom jeść. Sto, dwieście posiłków. Bufet to jest na okrągło, dzień i noc. Pracowałam po dwadzieścia godzin. Padałam ze zmęczenia.
Poszłam dosłownie do zawiadowcy stacji, jak rodzice pojechali do Warszawy, bo mieli okazję zabrać się jakimś samochodem, żeby dał mi pozwolenie. Dał mi to pozwolenie. Poszłam do tych folksdojczy i mówię, że oni muszą opuścić teren, ponieważ to jest nasza własność. Tym bardziej że moi rodzice po śmierci dziadków musieli dać na kolej do ministerstwa dwa tysiące dolarów. Dziadkowie, że mieli tego bohatera.
A mama musiała dać za to kaucję (ta kaucja nigdy w życiu nie została zwrócona) w dolarach, dwa tysiące dolarów. Wiem, że to były straszne pieniądze. Dlatego postanowiłam otworzyć bufet. Bo taki był rozkaz, że wszystkie sklepy, wszystko, co było w rękach niemieckich, mają prawo wrócić do swojego właściciela. Nie dla zysku tylko wiedziałam, że ludzie wracają, że przecież trzeba pomóc tym ludziom. Robiłam to, jak to się mówi, z dobrego serca. A ci ludzie przychodzili, patrzyli błagalnym wzrokiem, czy mogą poprosić [jeść]. Najgorszy problem to nie było tych talerzy ani łyżek, ani widelców. Jak jedna gromadka zjadła, to czekałam, żeby szybko oddali, żebym mogła drugim dać. Tłum bez przerwy mnie otaczał, bo w międzyczasie jeszcze wojsko wpadało i zabierało wodę, kawę, wszystko, co było.
Z różnych stron ludzie uciekali gdzieś na wyzwolone tereny. Na jaki pociąg się załapali, to dojeżdżali i na piechotę, i tak. Nie umiem powiedzieć. Za trudno to wszystko było ogarnąć. Były setki ludzi, dwie duże poczekalnie. Ludzie nocowali po dwa, trzy dni. Przecież pociągi szły na front, a nie było miejsca na to, żeby puścić pociąg do Warszawy. Co się działo? To jest nieludzkie, co to było za… Wojsko miało pierwszą rzecz, jechać na front. […]
Chcieli mi ojca zabić. Przyszło takich dwóch cwaniaczków wojskowych, żeby im dać napić się alkoholu. Ojciec trochę tego alkoholu miał, bo sąsiedzi mieli i dali nam trochę spirytusu. Żyrardów był znany nie tylko z fabryki lnianej, ale był znany z gorzelni. Jak Niemcy coś uszkodzili, uciekając, to spirytus lał się jak rzeka. Ludzie wiadrami łapali spirytus. Sąsiedzi sami wódki nie pili, ale poszli, spirytus przynieśli. Jak mieli spirytus, tak i nam dali. A u nas nikt nie pił. Ojciec miał trochę tego spirytusu, bo ręce wydezynfekować czy coś. Potem poczęstował ich tym alkoholem, bo w ogóle miał słabość do wojskowych. Oni tak mojego ojca zaatakowali, uznali go za folksdojcza, a przecież nie miał nic z tym wspólnego. Miałam drugie wyjście z mieszkania na peron. Wyskoczyłam, zaczęłam krzyczeć: „Ratujcie mojego ojca, koledzy!”. Budynki takie, jak dworzec, to pięciu uzbrojonych chłopów musiało pilnować dworca. To wszystko młodzi chłopcy. Wtedy to się nie orientowałam, a oni nie chcieli iść do wojska na front, więc szli chętnie na straż pilnować tego budynku. Od razu wyskoczyli, moment. Wyskoczyłam na śnieg, na mróz w koszuli nocnej, żeby ojca ratować, jak usłyszałam, że go chcą zabić. Obezwładnili tych ludzi. Potem co się działo, to długa historia. Nie chcę nawet opowiadać, co przeszłam. W związku z tym miałam duże problemy i potem jeszcze włączył się taki pan sędzia, który żądał odszkodowania od tych cywilów, którzy… Bo tam byli i cywile po tych wojskowych, takie nieciekawe panie. W związku z tym potem była afera na cały Żyrardów. Nie chciałam nic, powiedziałam: „Niech z Bogiem sobie idą”.
Chcieli ich aresztować i sądzić. Facetowi chciał futro zabrać, ale powiedziałam, że nic nie chcę. Machnęłam ręką. Tyle co przeżyłam, to nie potrzebuję. Daruję im to wszystko. Dobrze, że udało się ojca ocalić.
Sprawy sądowej nie było, bo nie zgłaszałam się. Sędzia przysyłał swojego woźnego, żebym przyszła i sprawę poprowadziła, bo przy tej okazji ktoś inny skorzystał. Nas skrzywdzili, a ktoś skorzystał. On nie mógł tego przeboleć, bo wiedział, że taką pracę robię i poświęcam się, na końcu jestem jeszcze pokrzywdzona, a ktoś lekką ręką sobie przywłaszczył to wszystko, co zostało.
Drobiazgi pozabierał. Znalazł się taki z wojskowości czy ktoś (specjalną nazwę ma taka osoba), zabezpieczył to wszystko, żeby nam zwrócić pewne koszty. Pracował w sądzie jako pracownik i okradł nas. Chciał, żebym poprowadziła sprawę przeciwko temu człowiekowi, który nas okradł. Powiedziałam, że nie będę się sądować i nie chcę żadnej sprawy zakładać. On był strasznie zaskoczony. Powiedziałam: „Nie, nie będę się procesować i żadnych skarg nie będę wnosiła, bo to nie w mojej naturze. Trudno. Wziął, to wziął i koniec”. Potem po dwóch czy trzech miesiącach dostaliśmy pismo, że mamy wynieść się z tego bufetu, bo jakaś wdowa koniecznie chciała zająć ten bufet po nas. Miałam już dosyć i byłam tak strasznie przemęczona, bo tyle godzin pracowałam, ponad siły ludzkie. Chętnie wynieśliśmy się z tego bufetu, bo rodzice już byli w Warszawie, tylko ja zostałam na ulicy Wąskiej, tylko gdzie indziej mieszkałam. Niedługo dostałam zawiadomienie (ktoś przyjechał z Warszawy z karteczką, bo poczta w ogóle nie działała), że mam przyjechać do Warszawy. Przyjechałam do Warszawy i dostałam znakomitą pracę. Taką dobrą, wymarzoną pracę i dobrze płatną, zarabiałam bardzo dużo. […] Ile pensji dali nam? Pięćset złotych na miesiąc wszystkim. A ja od razu przyszłam z pensją dwa tysiące, to czterokrotnie więcej. Co miesiąc dostawałam podwyżkę.
Pracowałam w składzie materiałów dentystycznych. Wpadłam na pomysł, żeby kompletować zęby. To się rozeszło po całej Polsce. Z całej Polski wszyscy dentyści, technicy przyjeżdżali do nas na Inżynierską. Nie nadążyłam produkować, jak to wszystko schodziło. Mam takie zaświadczenie od mojego pracodawcy, że u niego pracowałam i wywiązywałam się znakomicie ze swoich obowiązków. W międzyczasie jeszcze chodziłam do szkoły. Pracowałam jak dziki osioł. Z Pragi na Górnośląską szłam do szkoły. Trzeba na piechotę było iść. To jest strasznie daleko. Mieszkałam na ulicy Stalowej, blisko miałam na Inżynierską do pracy, a potem po pracy do szkoły. Zrobili kursy przygotowawcze na uczelnie. Nas było koło tysiąc osób. Na grupy nas podzielili. Prawie sami mężczyźni, a mało kobiet. W mojej grupie było nas pięć. Wszystkie zdobyłyśmy wysokie wykształcenie, a ja w międzyczasie już byłam bardzo chora. Oprócz tego miałam takie niemiłe wydarzenie, że musiałam zostawić szkołę, bo kierownik całego tego mnie prześladował. Dziś tą sprawę można by było szybko załatwić, a w dawnych czasach do kogo pójść na skargę, że kierownik nie dawał mi spokoju. Wpadłam mu w oko i nachodził mnie. Tak że jak ze szkoły wychodziłam, to błagałam kolegów, żeby gromadą, pięciu, sześciu szło ze mną, żeby on nie mógł do mnie dojść. Miał coś takiego w oczach, że Niemców się nie bałam, a jego się bałam. Jakby mnie chciał zahipnotyzować. Bałam się go.
Komorów, 29 września i 9 października 2008 roku
Rozmowę prowadził Tadeusz Nagalski