Wojciech Kielim „Kaczor”
Nazywam się Wojciech Kielim. Urodziłem się 18 kwietnia 1930 roku w Warszawie, przy ulicy Bednarskiej 6 mieszkania 31. Pseudonim przed Powstaniem, „Kaczor”. Stopień wojskowy w czasie Powstania – strzelec, Pułk „Baszta”.
- Proszę opowiedzieć o latach przedwojennych, czym zajmowali się rodzice, czy miał pan rodzeństwo?
Mój ojciec pracował w Hotelu Europejskim odkąd miał osiemnaście czy dwadzieścia lat do końca, do Powstania. Jedyna praca, jaką miał, to był Hotel Europejski. Miałem dwóch braci, którzy byli ode mnie starsi. Byli też w konspiracji i byli w Powstaniu. Jeden zginął w obozie koncentracyjnym Flossenburg. Drugi brat był w niewoli niemieckiej i wrócił do Polski, bo wydawało się mu, że żona jest i urodziła dziecko. Został zaaresztowany przez bezpiekę zaraz po powrocie. Po krótkiej rozprawie zasądzono karę śmierci, ale „dobry” prezydent Bierut skorzystał z prawa łaski i zamienił karę na dożywocie. Przesiedział dziesięć lat we Wronkach, do powrotu Gomułki. Jak Gomułka wrócił, to pozwalniał wszystkich.
- Czy brat brał udział w Powstaniu Warszawskim?
Tak. Wszyscy trzej byliśmy w Powstaniu.
- Jak miał na imię brat, który dostał karę śmierci?
Władysław.
Tego nie wiem.
Stanisław. Nie mam pojęcia, jakie mieli pseudonimy, bo byli zupełnie gdzie indziej. Nieszczęśliwie byli na Pradze, ja byłem na Mokotowie. Na Pradze Powstanie wybuchło i zaraz się skończyło. Stamtąd ich powywozili.
- Co pan pamięta z Warszawy przedwojennej?
Pamiętam wspaniałe rzeczy z Warszawy, wspaniałe miasto, wspaniałych ludzi! Mieszkałem na Powiślu – słynne Powiśle – mieliśmy takich ludzi jak Antoś „Złoty ząbek”, Frania „Wenus”. Później miałem kolegę ze szkoły, który się nazywał Weber, ratował mnie w czasie konspiracji, jak mnie policja chciała aresztować. To są wspaniałe wspomnienia.
- Kto to był Antek „Złoty ząbek”?
Można powiedzieć, że to była grupa – apasze. Nikogo nie ruszyli z Powiśla. Antoś „Złoty ząbek” lubił pić wódkę, lubił się napić, a Frania „Wenus” sprzedawała kwiaty na rogu Sowiej i Bednarskiej. Panie, które sprzedawały kwiaty, miały puszki od konserw, w których były kwiaty. Nożyczki wisiały na sznureczku [przy kieszeni]. Antoś przyszedł do niej i mówi: „Frania, daj parę złotych”. Po drugiej stronie była knajpa, która się nazywała „U Goździkowej” – na górze urodziła się Pola Negri, czyli Apolonia Chałupiec. „Frania, no daj parę złotych.” Mówi: „Antek, odejdź. Antek, odejdź!”. Bo jeszcze nic nie utargowała. W rezultacie złapał ją, miała pieniądze, chciał jej wyrwać. Niewiele myśląc, wzięła nożyczki i wbiła mu w plecy. Tak jakby w ogóle nie poczuł. Odwrócił się tylko: „Co ty mnie skrobiesz po plecach?!”. Przyszła policja. I Komisariat Policji Państwowej był na Bednarskiej. Wzięli go do komisariatu, wyciągnęli nożyczki, opatrzyli i puścili z powrotem. To były typy warszawskie, to było coś wspaniałego! Chodziłem do szkoły Marii Skłodowskiej-Curie na ulicy Karowej (jak się wchodzi w ulicę Karową z Krakowskiego Przedmieścia, to ostatni dom po lewej stronie, nad samą skarpą). Niemcy przyszli, zabrali [budynek], bo im się spodobało, a nas wyrzucili. Myśmy błąkali się po całej Warszawie, nasza szkoła. Jedna szkoła wzięła jedną klasę, druga drugą klasę. Byłem na Smulikowskiego, byłem w ogrodach Krasińskich. W rezultacie skończyłem na Sewerynowie.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?
Zapamiętałem, bo o godzinie piątej rano bomby waliły. Mieszkałem koło mostu Kierbedzia i kilka bomb wybuchło blisko mostu. Tak że myśmy od razu wiedzieli, że jest wojna. Przesiedziałem całą wojnę, bombardowania, w Hotelu Europejskim, w podziemiach. Dwie bomby upadły, ale nic nam nie zrobiły. Dla mnie 1939 rok nie był może taki straszny, jak straszna była okupacja niemiecka. To była najstraszniejsza rzecz i pamiętam to do dziś dnia. Jak słyszę niemiecką mowę, to ciarki mnie przechodzą. Jak kiedyś przejeżdżaliśmy przez Niemcy samochodem, to nigdzie nie chciałem się zatrzymywać. Upłynęło dużo czasu, ale nie mogę zapomnieć.
- Weszli Niemcy i zaczęła się okupacja. Co pan pamięta z czasów okupacji?
Pamiętam bardzo dużo. Pamiętam za dużo. Dam najlepszy przykład. Mieliśmy w ogóle szczęście w mojej szkole, bo mieliśmy wspaniałą polonistkę, która przed wojną wykładała język polski w szkołach średnich. Mieliśmy wspaniałego wychowawcę. Mieliśmy w ogóle bardzo dobrych nauczycieli. Pamiętam, jak wpadła pani Brzezińska, polonistka, do szkoły, blada – myśleliśmy, że mdleje. Ktoś podbiegł, przyniósł jej szklankę wody. Okazało się, że była świadkiem egzekucji, która była na Nowym Świecie. Miałem dwóch kolegów, którzy mieszkali na Świętojańskiej, naprzeciwko katedry. Mieszkałem na Bednarskiej, czyli myśmy razem szli. Odprowadzałem ich do Placu Zamkowego i szedłem w prawo, Białoskórniczą do domu, a oni do siebie. Tym razem idziemy we trójkę, dochodzimy do ulicy Miodowej i wyskakują Niemcy – SS, Wehrmacht. Zaganiają wszystkich ludzi w Miodową. Masa ludzi już stoi dookoła, jesteśmy obstawieni zbójami. Przyjeżdżają dwie ciężarówki. Z jednej wychodzi dziesięciu skazańców. Od razu widać, że skazańcy, bo wkładali do ust jakby kredę, żeby nie mogli krzyczeć: „Jeszcze Polska!”. Ustawiają ich pod ścianą i rozstrzeliwują. Zaraz zabierają ciała, wkładają do tej samej ciężarówki i odjeżdżają. Podjeżdża druga, wychodzi następnych dziesięciu i znów ta sama historia. To był koniec 1943 roku, miałem trzynaście lat. Doskonale to pamiętam i będę pamiętał do końca życia. Odjechali. Bandziory wszystkie odjechały, a nas zwolnili, że mogliśmy poruszać się swobodnie. Ludzie przychodzą i kwiaty kładą.
Jak zapalili świeczki, kwiaty położyli, to za chwilę przyjechało gestapo, rozkopało wszystko. Za dwadzieścia minut, następne [kwiaty]. Takie rzeczy pamiętam. Trudno jest zapomnieć. Jak się kończyło szkołę powszechną w Warszawie, to momentalnie trzeba było meldować się do szwabskiego
Arbeitsamtu, biura pracy. Proponowali zaraz wyjazd do Niemiec. Żebym miał ciągłość, że chodzę do szkoły, zapisałem się do szkoły handlowej, która była na końcu Miodowej (Miodowa 25). Szedłem do szkoły na godzinę szesnastą, też z kolegą, a od strony placu Krasińskich, środkiem ulicy idzie Niemiec z karabinem i strzela! W lewo i w prawo! Kogo postrzelił, kogo zabił – jego nie obchodziło. Pamiętam bardzo dużo. Pamiętam też wspaniałe rzeczy. Pamiętam, że jak się uciekało przed Niemcami – przed gestapo czy SS – to ludzie pomagali. Od razu pomagali, robił się tłum. W tramwaju się jechało, wpadał chłopak z gazetami i krzyczał: „Łapanka!” – przy jakiejś ulicy łapanka. Już budy stały szwabskie i ładowali wszystkich z tramwaju. Jeździliśmy na wiślane plaże, wychodziła łacha. Myśmy dopływali łódkami i żeśmy się kąpali. Wisła była wtedy inną Wisłą. Jesteśmy pośrodku rzeki, ale bliżej praskiej strony, i widzimy, jak zajeżdżają niemieckie budy, jedna za drugą. Już wiedzieliśmy, co to będzie. Ci, co chcieli uciekać na warszawską stronę, nie mogli, bo policja rzeczna zaganiała na praską stronę. Wszystkich do bud [załadowali] i na Skaryszewską. Skaryszewska to był punkt, gdzie wszystkich przeglądali. Mnie zwolnili, bo miałem legitymację szkolną. Moich dwóch braci trzymali dwa dni i też ich zwolnili potem. Reszta, jak nie miała odpowiednich papierów, od razu ciupasem do Niemiec. Tak się załatwiało. Pamiętam Kutscherę. Generał Kutschera, SS, który podpisywał wszystkie wyroki śmierci – właśnie egzekucje, to były jego. Ojciec pracował w Hotelu Europejskim, a dyrektorem hotelu był stary gestapowiec, Kruger. Ale, o dziwo, to był człowiek porządny. Jak Kutscherę zastrzelili, to jego szczątki przewieźli do Pałacu Brühla. To było na placu Piłsudskiego, jak się patrzy na Grób Nieznanego Żołnierza, to po prawej stronie był pałac Brühla. Na pogrzeb przyjechał Himmler. Całe Powiśle, gdzie byliśmy, musieliśmy na ten dzień opuścić mieszkania. Nikogo nie miało prawa być, bali się widocznie. Będąc w Hotelu Europejskim, w barze „Europejskim”, patrzyliśmy przez okna. Kurtyny żeśmy odsuwali, żeby patrzeć na cały kondukt. Himmler szedł pierwszy. Kruger przyleciał i krzyczy: „Dajcie spokój, bo nie tylko was zastrzelą, ale i mnie przy okazji!”. Przecież nie wolno było patrzeć się na to. Zjechali w dół, do Wisły, dojechali do Dworca Gdańskiego i stamtąd do Niemiec.
- Dlaczego powiedział pan, że dyrektor Hotelu Europejskiego był porządnym człowiekiem?
To był wyjątkowy człowiek. Nie tyle gestapowiec, choć był partyjny, jeden ze wczesnych... Ale to był porządny człowiek. Bronił wszystkich. Nie mieliśmy z nim żadnego problemu. Chociażby taki przykład: wszyscy, którzy pracowali w Hotelu Europejskim, czy w barze „Europejskim”, musieli mieć przepustki nocne, bo czasem musieli siedzieć do dziesiątej, jedenastej. A godzina policyjna była czasem o dziewiątej, czasem o dziesiątej wieczorem. Potem nie wolno było już chodzić po mieście. Byłem z moim średnim bratem i zrobiło się późno, już po godzinie policyjnej. Ojciec mówi: „Dam Stachowi swoją przepustkę, a on tobie da swoją”. Tak się stało. Z Ossolińskich wychodzimy na Krakowskie Przedmieście, wpadamy prosto na patrol żandarmerii niemieckiej, prawie że na nich. Przestraszyli się nawet, cofnęli:
Hände hoch! Hände hoch! Ausweis! – pokazaliśmy. Nawet, zdaje mi się, że powiedzieli: Danke i poszli. Nic. Wchodzimy w Bednarską, może uszliśmy dziesięć kroków i policja granatowa idzie, polska policja. Już nie mogliśmy się cofnąć. Pełno policji idzie: „Stój! Stój!”. Zatrzymali nas. „Przepustki”. Patrzy się na brata: „A co? To kawaler ma czterdzieści dwa lata?”. Brat mówi: „No, wyglądam bardzo młodo, od urodzenia”. – „To nie czasy na dowcipy”. Patrzy się na moją: „A odkąd to kawaler ma dziewiętnaście lat?”. – „Jak to? Mam dziewiętnaście lat, to co na to poradzę?”. Zaaresztowali nas i idziemy na komisariat. Komisariat był naprzeciwko naszego domu. Dochodzimy do ulicy Furmańskiej i stamtąd wychodzą nasi apasze! Akurat stamtąd. Między innymi jest ten, z którym chodziłem razem do szkoły. Chłopak zawsze był głodny, a w szkole przed wojną było tak, że przynosili drugie śniadanie dla tych, co w domu nie jedli. Prosił mnie zawsze, żebym dla niego brał. Brał raz, a ja mu dawałem drugie. Pani, co dawała, nie wiedziała o tym. Zawsze oddawałem mu śniadania. Idzie z nimi wszystkimi. Antosia „Złotego ząbka” nie było, bo go już Niemcy zastrzelili, ale byli inni, [między innymi „Wilk”. Mój kolega nazywał się Weber. Widzą nas, schodzimy z policją w dół. Podchodzą i Weber mówi: „Panie władza! Panie władza! A dokąd pan tych panów prowadzi?”. Władza od razu się zmienił. Mówi: „No… na komisariat, bo nie mają dobrych przepustek”. – „Eee, panie władza. Pan tak jakby dzisiaj się urodził. Przecież na Powiślu nie potrzeba przepustek. Tu bez przepustek się chodzi. Niech pan ich przeprosi i zwolni, niech idą do domu”. [Policjant] nie bardzo wiedział, co ma zrobić, wreszcie: „Rzeczywiście, to pomyłka. Przepraszam bardzo. Proszę iść”. To są rzeczy bardziej dowcipne, ale takie bywały na porządku dziennym.
- Dlaczego Niemcy zabili Antosia „Złoty ząbek”?
W czasie okupacji dostarczano pociągami węgiel do elektrowni. Wszystko szło Wybrzeżem Gdańskim i Kościuszkowskim. W Warszawie nie było węgla, nikt nie mógł węgla dostać. Jak dostał, to dostał dziesięć kilo, a trzeba było palić przez całą zimę, bo zimy były bardzo ostre wtedy. „Wilk”, Antoś „Złoty ząbek”, Weber i inni, wskakiwali na pociąg, jak pociąg jeszcze jechał – Niemcy siedzieli na górze, ale nie zawsze ich widzieli – i otwierali wagony. Pociąg jechał, a węgiel się sypał. Pojechał, ludzie przychodzili i zbierali wszystko. Jednego postrzelił policjant polski. Pomylił się bardzo, ale postrzelił „Wilka” – nie mocno, w nogę dostał, po paru tygodniach wyszedł. Natomiast ktoś nasłał na Antosia „Złotego ząbka” policję. Złapała go na ulicy Bednarskiej i w ogóle nie pytając się, nie mówiąc, żeby pokazał papiery, od razu go zastrzelili. Znali go już. Antoś leżał w bramie pod numerem 11. Później wzięli go i pochowali. To była wspaniała postać – Antoś „Złoty ząbek”. Nikomu krzywdy nie zrobił.
- To był honorowy złodziej?
Honorowy złodziej, tak. To była w ogóle honorowa szajka.
- Czy pamięta pan Żydów w czasie okupacji?
Naturalnie! Jeździłem do getta. Tramwaje polskie przechodziły przez getto. Wchodziły w Chłodną, Wolską i wyjeżdżały w Młynarską, bo tam getto się kończyło. Jak tramwaj polski wjeżdżał w getto – przedtem wszystkie tramwaje miały odkryte pomosty, tylko parę pulmanów było – to na ostatni pomost wskakiwał albo polski policjant, albo niemiecki żandarm. Było wiadomo, że jak wskakuje niemiecki żandarm, który szmajsera miał przy boku, to trzeba uważać – nie rzucać nic (bo paczki się rzucało) albo jak ktoś chciał wyskoczyć, bo załatwiał interesy i później wracał. Jeśli jechał polski policjant, to można było, bo jakby specjalnie odwracał głowę. Jak tramwaj zakręcał, to wyskakiwało się, dawało paczkę. Albo rzucało się po prostu paczkę, bo biedacy leżeli, bez przerwy umierali. Pamiętam doskonale. Jeździłem tramwajem przez getto czasem nawet parę razy w tygodniu. Po drugie, miałem ciotkę, która mieszkała daleko, na Górczewskiej. Rzucałem im paczki, łapali. Dziwna historia była, że po lewej stronie, jak się wjeżdżało do getta, była wielka restauracja, muzyka grała! Bogaci Żydzi spędzali tam wieczory, a po prawej stronie umierali ludzie, leżeli, przeważnie małe dzieci i starsi. Coraz więcej było trupów. Jakoś nie mogli jedni drugim pomóc. Naturalnie była policja żydowska, która wszystkich waliła pałami. Wtedy, jak Niemcy zażądali pięć tysięcy Żydów z getta na wywózkę, to przecież niesamowite rzeczy się działy. Musieli dostarczyć pięć tysięcy – lali pałami jak nie wiem co. Zastanawiam się, dlaczego jest tak, że zawsze my jesteśmy winni, a oni – nic. Oni to robili, bo „oni musieli”.
- Ale po stronie polskiej też byli służbiści. Było dużo szmalcowników.
Naturalnie, że tak! Gdzie tego nie ma? Proszę mi pokazać kraj, który w czasie okupacji niemieckiej nie miał szmalcowników. Wszędzie to jest. Jakby nie był szmalcownikiem w stosunku do Żydów, to byłby szmalcownikiem w stosunku do kogo innego. Takie były sprawy, że ktoś, komu dobrze powodziło się w Warszawie – nie będę mówił nazwiskami, bo jeszcze ta rodzina żyje – handlował z Niemcami. Kupował coś od Polaków za psie pieniądze, a sprzedawał Niemcom za grube pieniądze. Miał swój sklep. Przyszli do niego cwaniaki, którzy powiedzieli, że jeśli nie da określonej sumy, to wykończą jego i całą rodzinę. Dawał.
Nie, Polak. Szmalcownik, to nie zależy jakiego człowiek jest pochodzenia. Chodzi o to, żeby coś wyciągnąć. Jasne, że byli szmalcownicy. Naturalnie, że tak. Ale więcej było nie-szmalcowników, więcej było tych, którzy pomagali. Chociażby weźmy panią Sendler.
- Czy ktoś z pana bliskich ukrywał Żyda, pomagał?
Nie, u nas nie. Nas było pięć osób w domu, dwóch braci i ja. W naszym domu na Bednarskiej w ogóle Żydów nie było. Jak się szło Bednarską w górę, po prawej stronie była jedna rodzina czy dwie. Mało Żydów było. My żeśmy nie ukrywali.
- Jak pan zetknął się z konspiracją?
Byłem w harcerstwie, później w „Szarych Szeregach”, od 1941 roku. W 1943 roku mój wychowawca na Sewerynowie, pan Tomczak, [zaproponował mi udział], przez niego dostałem się do „Baszty”. Bardzo dobrze żeśmy żyli, nazywaliśmy go panem profesorem, bo jemu bardzo to odpowiadało. To był wspaniały człowiek, zresztą sam był w konspiracji. Zaproponował mojemu koledze, Zygmuntowi Frączkowskiemu i mnie, że mamy być o godzinie drugiej czy trzeciej po południu na rogu placu Krasińskich i Miodowej, że ktoś po nas przyjdzie. Myśmy poszli. Po prawej stronie chodzimy z Zygmuntem, a po drugiej stronie chodzi ktoś inny, ale wcale na nas nie patrzy. Też tak chodzi jakby na kogoś czekał. Myśmy zaczekali. Wreszcie przychodzi ten, co miał mieć gazetę pod pachą. Najpierw z tamtym się spotkał. Przechodzi do nas i wszystkich nas zabiera. Ten pierwszy, to był właśnie Żyd. Żyd, z którym bardzo dobrze żyłem, bardzo długo utrzymywaliśmy kontakt, ale już nie żyje. W Hajfie mieszkał. Zawiózł nas na ulicę, gdzie był dowódca plutonu, Gołaszewski, „Szary”. Od razu była przysięga.
- Czy mógłby pan opisać przysięgę?
Nas było wtedy tylko trzech. Ponieważ kolega był Żydem, to przysięgę na Talmud, chyba, składał. Przysięgaliśmy na krzyż, że będziemy walczyć do końca, nie zdradzimy żadnej tajemnicy. Krótka była przysięga.
- Czy kolega Żyd ukrywał się na aryjskich papierach?
Tak. Ukrywał go nasz wychowawca, Tomczak. Pana Tomczaka po wojnie aresztowali. Zresztą niesamowite rzeczy – aresztowali go i oskarżyli o antysemityzm! Kolega pisał, wysyłał listy z Hajfy w jego obronie. To były czasy komunistyczne.
Miał pseudonim „Sewer”, a nazwisko Pilipski. Seweryn Pilipski.
- Był inaczej traktowany, dlatego że był Żydem?
Ależ skąd! Naturalnie, że nie był traktowany inaczej. Bardzo był lubiany, w ogóle nie było problemu żadnego. Absolutnie nie było problemu. Mogę powiedzieć, że jak pojechało się przed wojną na Nalewki czy na Muranów, to tam wyglądała sprawa trochę inaczej. Byli ortodoksyjni Żydzi, z wielkimi brodami, w chałatach. Ale to jest zupełnie co innego.
- Kolega Żyd też później walczył w Powstaniu?
Ze mną razem. Po złożeniu przysięgi zostaliśmy już żołnierzami Armii Krajowej, w konspiracji. Od razu mieliśmy wyznaczone, kto będzie moim dowódcą sekcji, kto będzie moim dowódcą drużyny i plutonu. Dowódcą sekcji był Adam Pawlikowski, aktor, który grał w filmie „Popiół i Diament”. Grał również w „Kanale” i w „Lotnej”. Był kolegą Wajdy. Było dwóch braci Pawlikowskich. On był moim dowódcą sekcji. To był 1943 rok, tak że mieliśmy jeszcze rok prawie do Powstania. Przed samym Powstaniem jeździliśmy na ćwiczenia, przeważnie nocą, koło Józefowa. W ciągu dnia raz czy dwa razy w tygodniu się spotykaliśmy. Uczyli nas składać broń, rozkładać broń. Później przyszedł 1944 rok, lipiec, wtedy musieliśmy siedzieć na lokalach wszyscy. Nie wolno było się ruszyć, spodziewali się, że Powstanie będzie. Siedziałem ja, Zygmunt Frączkowski, mój kolega „Sewer”. Nas było pięciu i Pawlikowski, który miał pseudonim „Noga”. Pierwszy alarm był w piątek 28 lipca – pojechaliśmy na nasz punkt wyjściowy. W willi przedwojennego prezydenta Warszawy, Stefana Starzyńskiego, na rogu alei Niepodległości i Szustra. Myśmy stamtąd na Powstanie wychodzili. Jak żeśmy wyszli o piątej po południu, ludzie biegli ulicami: „Panowie, dajcie spokój, zaczekajcie na nas!”. Chcieli dobiec do domu. Ale już strzelanina była niesamowita. Naszym celem była szkoła przy Różanej, ale okazało się, że przed samym Powstaniem Niemcy wycofali się stamtąd, więc nas skierowali na szkołę na Narbutta. Musieliśmy przebiec przez Madalińskiego, przez ogródki. Przeskoczyliśmy, jeden tylko był ranny, w nogę. Ostrzał był od Puławskiej – Niemiec z karabinem maszynowym. Z tyłu, do ogródków żeśmy wpadli. Za ogródkami wyskoczyliśmy na ulicę Melsztyńską. Jest bardzo wąskie przejście, ZOM – Zakład Oczyszczania Miasta po prawej stronie, a po lewej była siatka i krzaki. Cała nasza drużyna weszła w to przejście. Przechodził żandarm niedaleko i któryś strzelił, ranił go. Wiem, kto strzelił, ale... Niemiec miał karabin maszynowy, upuścił go, ryczał na cały głos:
Oh, mein Gott! Mein Gott! Niedługo trzeba było czekać. Wiedzieli dokładnie, gdzie jesteśmy i otworzyli ogień – prosto, prościusieńko w nas. Cała drużyna zginęła. Ja się uratowałem i „Sewer”. Reszta, jak nie byli zabici, to byli ranni. Wszystko trwało parę minut.
- Który z kolegów strzelił?
Strzelił „Szary”, dowódca plutonu. Ale żeby go jeszcze zabił albo przynajmniej [strzelił] tak, żeby [Niemiec] upadł. I tak by wiedzieli skąd. W każdym razie wtedy żeśmy dostali strasznie. Wycofaliśmy się z „Sewerem”, wyciągnęliśmy dowódcę, „Szarego”, który w obie nogi był ranny. Między Olsztyńską a Łomnicką, która była tuż przy Madalińskiego, stała budka i w budce była koza. Myśmy do budki wciągnęli kogo było można. Za chwilę przychodzi „Noga”, który był ciężko ranny. Zameldował się jak potrzeba, że jest ciężko ranny. Był ranny w jądro i w płuco. Wszyscy leżą, ledwo dyszą, nie wiadomo, co się dzieje i „Szary” do mnie powiada: „»Kaczor«, weź »Błyskawicę« i zobacz, co się dzieje”. Bo zamknęliśmy drzwi. Jak otwierałem drzwi, to widział mnie Niemiec, co tam stał. Widział, że otwieram drzwi i czekał. Jak otworzyłem, to esesman stał na wprost. Strzelił. Nie wiem, dlaczego strzelił raz. Wywaliłem w niego wszystko, co było [w magazynku]. Tak że dostałem kulę w nogę, siedziała mi przez dwadzieścia trzy lata. A on – wszystko, co w magazynku było. Już nie miał co się podnosić, nie mógł. Wtedy zorientowaliśmy się, że Niemcy zaczynają podchodzić. Trzeba było coś działać, a już ciemno zaczynało się robić. Przyszedł brat „Nogi”, drugi Pawlikowski – „Nowina”, jeszcze kilku przyszło z naszego plutonu. Zabrali „Szarego” i jeszcze jednego, bardzo ciężko rannego, a nas zostawili w domu na Łomnickiej. To był dwupiętrowy dom i suteryna. W domu było siedem kobiet – wspaniałych kobiet! – i był jeden mężczyzna, który się ciągle chował do piwnicy. Zaczęły nas opatrywać. Adam Pawlikowski, „Noga”, był ledwo żywy, najpierw nim się zajęły. Trzeba było przemyć rany. Najgorsze było to, że otwór był z przodu, w lewym boku, ale kula nie wyszła, siedziała koło obojczyka. Mnie nawiązały na nogę pół prześcieradła. Próbujemy spać, ale nie można zasnąć, bo całą noc ryki, krzyki, koło okien przechodzą, a byliśmy w suterynie. Może była godzina szósta rano, jak zacząłem ściągać z siebie prześcieradło, wszystko zdjąłem z siebie. Na Powstanie wszyscy dostawali po dwa opatrunki osobiste, angielskie – to było na plastrze robione, rozrywało się i przylepiało. Przylepiłem to. Krew na spodniach miałem, to wziąłem trochę popiołu i [wtarłem]. Tak jakbym przeczuwał, że coś będzie. Patrzę się na Adama Pawlikowskiego, on ledwo żyje, pytam: „Jak się czujesz?”. Nie mógł w ogóle nic odpowiedzieć. Nie upłynęło dużo czasu i czołg zajeżdża przed nasz dom. Od ulicy Melsztyńskiej w jakiś sposób wjechał wielki „Tygrys”. Otwiera się wieżyczka, wychodzi trzech i pchają się do nas. Czwarty czeka. Jeden rozłożył lekki karabin maszynowy. Pukają. I tak grzecznie, bo pukali. Normalnie, to wrzucali granaty. Jestem w pokoju, mam łóżko, a obok jest „Noga”, Pawlikowski. Panie wbiegają: „Boże! Co to będzie?! Co to będzie?!”. Mówią: „Niech pan stąd wychodzi”, żeby przejść na drugą stronę. O laskach wyszedłem, a na Pawlikowskim zasłały łóżko. Po schodach szło się do góry, panie otworzyły drzwi, Niemcy wchodzą. Siedziałem w pokoju i nogę trzymałem na drugim krześle, bolała mnie trochę. Najpierw wchodzą do pokoju, gdzie leży Pawlikowski. Czekam, aż zaczną ryczeć albo strzelać, ale cisza. Słyszę kroki, idą, wchodzą do naszego pokoju. Zobaczył, że siedzę i pierwsza rzecz, to kopnął w krzesło, żebym nogę [zdjął]. Zaczynają się pytać. Jeden z nich mówi troszeczkę po polsku i pyta, co tutaj robię. Mówię: „Jak to co? Siedzę, mieszkam tutaj na razie. Biją się na ulicy, to przecież nie mogę wychodzić”. A on – skąd tu się wziąłem. Naturalnie, pierwsza rzecz, to Niemcy zawsze:
Ausweis! Mam legitymację szkolną, podaję im. Na legitymacji jest ulica Bednarska. Może wiedzieli, może nie – „Gdzie jest Bednarska? Tu nie ma Bednarskiej!”. Mówię: „Nie. Bednarska jest na Powiślu”. Pyta, dlaczego tu jestem. Mówię: „Dlatego jestem tutaj, że przyjechałem z polecenia pana Krugera”. Widocznie, jak człowiek się boi, ma stracha, to mózg zaczyna więcej pracować. „Przyjechałem od pana Krugera. Pan Kruger to jest dyrektor Hotelu Europejskiego”. Mówi: „O, tak, tak”.
Ja, ja – znają go. „A po co? Co pan Kruger...”. – „Pan Kruger przysłał tutaj porcelanę. Kazał, żebym przywiózł na Madalińskiego”. – „Który numer Madalińskiego?”. – „Dwadzieścia”. Nie wiedziałem, czy jest numer 20, czy nie. Ten, co mówił trochę po polsku, to był zwyczajny frajter czy gefrajter, drugi był trochę starszy, feldfebel jakiś (to znaczy to były „trupie główki” – nie było u nich feldfeblów, tylko pewnie
Sturmführer czy inny). Mówi: „Mój dowódca nie wierzy w to, co mówisz, tak że chodź z nami”. I tu jest najlepsza historia – nie mogłem chodzić! A jak powiedzieli: „Chodź z nami”, ciągną mnie na górę, to zrobiłem się jak na paradzie wojskowej! Wyciągnęli mnie na górę, postawili pod murkiem i – właściwie już nic nie mówili – odchodzą. Za chwilę najważniejszy wraca. Miałem na szyi medalik, który matka mi dała na Powstanie, na białej tasiemce – szkaplerz i Matka Boska czy Pan Jezus, nie pamiętam. Złapał to – myślał może, że to blaszka wojskowa – wziął na rękę, popatrzył się, obrócił, wziął na drugą rękę, przewrócił, popatrzył się na mnie. Nie wiem, może akurat był Bawarczykiem, może katolik – coś mu w oczach się zmieniło. Oddał. Jak pociągnął, to zerwał, więc włożył mi do kieszeni, patrzy się na mnie i mówi:
Geht weg! Ja nic, tak jakby mnie wmurowali. Drugi raz:
Geht weg! Więc otworzył drzwi, wziął mnie za ramiona, obrócił i popchnął lekko. Stał cały czas, dopóki zszedłem na sam dół. Wtedy zamknął drzwi, wsiedli w czołg i pojechali. Tak że był, można powiedzieć, mały cud.
- A Pawlikowskiego nie zauważyli?
Nie! Właśnie o to chodzi. Ledwo żył, nie miał czym oddychać. Pawlikowski czuje się coraz gorzej. Miałem butelkę spirytusu, którą ojciec mi dał na Powstanie – małą butelkę – mówi: „Zawsze się przyda”. Bardzo się przydała. Pawlikowskiemu ropa się robiła, zrywaliśmy ropę i przemywaliśmy spirytusem, nic innego nie było. Była dziura taka, że dwa palce można było włożyć. Pani, która przychodziła, jej mąż był w niewoli niemieckiej (nazywali ją wszyscy „pani majorowa”) bardzo przyjemna, mówi tak: „Wiecie, na rogu Kazimierzowskiej i Madalińskiego jest szpital”. Niemcy pozwolili, żeby ten szpital funkcjonował, przeważnie dla cywilów. Mówi: „Może byśmy mogły dojść i poprosić, żeby przyszedł doktor”. Tym bardziej że Niemcy rzucali ulotki, żeby między godziną dwunastą a czternastą ludność cywilna wychodziła, kierując się na zachód. Była pani, której mąż był w Powstaniu. Mówi do mnie: „To może byśmy razem poszli?”. Kulałem, ale chodziłem. „Dobrze!”. Człowiek ma tyle lat, to co? Wcale się nie boi. Czekaliśmy, jak było dziesięć czy piętnaście po dwunastej, wychodzimy. Idą cztery panie i ja. Idę w środku, żeby mnie za bardzo nie widzieli. Wychodzimy na Madalińskiego – stoją esesmani. Po dwóch stronach stoją, w pałatkach swoich i z pistoletami maszynowymi. Leży masa zabitych, popalonych, nikt nie sprząta ludzi, zaduch jak nie wiem co. Idziemy, dochodzimy do rogu Kazimierzowskiej. Tam było też niebezpiecznie, bo była szkoła rękodzielnicza, gdzie było samo SS, ale jakoś na nas nie zwrócili uwagi. Weszliśmy do szpitala, też był w suterynie i złapaliśmy doktora, który biegał, bardzo był zajęty, bo dużo ludzi było rannych. Myśmy go złapali i mówimy, że tu bardzo blisko jest ranny. Mówi: „Powstaniec?”. – „Tak, powstaniec”. – „Nie, nie mogę pójść. Nie mogę pójść z bardzo prostych względów. Jak pójdę, to już tu nie wrócę więcej”. Miał rację, bo miał iść na zachód, a nie na wschód. Tak że myśmy nic nie zdziałali i wróciliśmy z powrotem. W dalszym ciągu przemywaliśmy mu ranę spirytusem. Dwie rany miał przecież, druga ranę miał w jądro, też bardzo poważną. Pani majorowa to był majątek! Przyszła i mówi: „Wiecie co? Powiem wam. Mamy kierować się na zachód, między dwunastą a czternastą, więc chodźcie, przejdziemy Kazimierzowską, w lewo i jesteśmy u swoich”. Myśmy pojęcia nie mieli, że tak blisko. Śpiewy słyszeliśmy rano – „Kiedy ranne wstają zorze” – wydawało się nam, że to jest gdzieś daleko. [Majorowa] mówi tak: „Zbierzemy się wszyscy”. Siedem pań i jego do środka, na kulach musiał [iść], pod rękę, którą nie mógł ruszać, bochenek chleba mu włożyli. On pośrodku, ja z boku. Kulałem, ale u mnie nie było nic takiego. Znów wchodzimy w szpaler esesmanów. Patrzy się to bykiem na nas, że tylko ktoś by powiedział słowo „strzelaj”, to by strzelał. Tylko przeszliśmy Kazimierzowską, dosłownie jakieś dziesięć kroków w lewo – ogródki. Może dziesięć, piętnaście kroków, przez murek i jesteśmy na jakiejś ulicy. Pierwsza rzecz, patrzę – ktoś leci. Myślałem, że to Niemiec, ale nie, Polak – wielki hełm i wielki orzeł na hełmie. Jego żeśmy złapali. Mówi: „Zaczekajcie tu. Zaczekajcie tu”. Widzi, że Pawlikowski na nogach ledwo się trzyma. „Siadajcie, zaraz transport załatwię”. Rzeczywiście – przyjeżdża prawdziwa karetka ze szpitala elżbietanek. Załadowali nas, pożegnaliśmy się z kobietami. Zawieźli nas do szpitala. Leżeliśmy na tej samej sali. [Pawlikowskiego] opatrzyli, od razu wyjęli mu kulkę. Okazało się, że miał szczęście, że nie wyszła, bo była poprzecinana, czyli [kula] dum-dum. Mnie zbadała doktór Łążyńska, wspaniała lekarka, chirurg i powiedziała, że operować nie mogą, bo kula jest w kości. Nie mogą operować, bo trzeba by rozbić kość, a tutaj ciągle albo jest elektryczność, albo nie ma elektryczności. Uważa, że nie będę chodził prosto. Ale co robić? Mówię: „To co będę siedział w szpitalu? Po co?”. – „No nie, nie. Trochę musi tu kolega poleżeć, może noga trochę się poprawi”. Byłem w szpitalu do 29 sierpnia, u elżbietanek. To był fantastyczny szpital, dopóki nie wywiesili flagi. Major Kościesza był dyrektorem szpitala, kazał wywiesić flagę Czerwonego Krzyża na dachu. Jak tylko wywiesił, to zaraz zaczęli bombardować.
- Jak zaczęli bombardować, to pan już wyszedł?
Nie. Jak pierwsze dwie bomby spadły, to byłem w [szpitalu], ale bomby nic nie zrobiły. Na drugim piętrze leżeli jeńcy niemieccy. Też Niemców nie obchodziło, że leżą ziomkowie. 28 sierpnia rozmawiałem z Pawlikowskim i mówię: „Słuchaj, wychodzę. Nie mam co siedzieć. Jeśli już o to chodzi, to mogę iść na punkt batalionowy, który jest na Misyjnej albo gdzieś na punkt kompanijny. Nic mi tu nikt nie pomoże”. Pawlikowski mówi: „Też tutaj nie będę siedział. Idziemy razem”. Żeśmy wyszli razem o siódmej rano, a o dziewiątej zbombardowali szpital. Zginęło dużo ludzi. Doktor Łążyńska zginęła. Major Kościesza się uratował, ale Łążyńska zginęła. Koło mnie leżał syn generała Pełczyńskiego – „Kasztan”. Leżał koło mnie, na następnym łóżku.
Też był ranny pierwszego dnia. Kula weszła w środek czoła, objechała czaszkę i siedziała z tyłu.
Przytomny. Tańczył nawet! Na początku w szpitalu nie było tak źle. Nikt nie bombardował szpitala, ogród był pełen pomidorów. Któregoś dnia, ni z tego ni z owego „Kasztan” zasłabł. Sanitariuszka, która była na naszej sali, to była jego narzeczona. Szybko zawołali lekarza, przyszedł major Kościesza i jeszcze doktor, chirurg „Lot”, który później zginął. Z tego co podsłuchiwałem, bo leżałem obok niego, to: „Nie można nic zrobić, bo to jest za poważne. Musi być zrobiona trepanacja czaszki”. Ale nie upłynęła godzina i już nie żył. Tu, gdzie weszła kula, wypływało mu osocze mózgowe, ale musiało się coś dziać z tyłu. Jak odszedł doktor „Lot” i major Kościesza, drugi doktor, to już było coraz gorzej. Przyszła doktor Łążyńska, jeszcze dawała mu zastrzyki dosercowe. Przy mnie umarł. Myśmy wyszli ze szpitala, potem zbombardowali szpital. Pawlikowski już nie brał udziału w Powstaniu. Nie mógł władać ręką, wyleczyli go jako tako. Wróciłem do mojego plutonu, ale mojej drużyny nie było. Jedynie był „Sewer”, on jeszcze się znalazł i był kolega z ławy szkolnej, Zygmunt Frączkowski. Nas było trzech, a reszta to wszystko nowi ludzie, nowa drużyna była. Najpierw kuśtykałem, ale później przeszło wszystko, zacząłem normalnie chodzić. Zacząłem już brać udział w akcji. Byliśmy na Forcie Dąbrowskiego, tam siedzieliśmy. Fort Dąbrowskiego to było ciekawe miejsce, dlatego że siedziało się w polu, a niedaleko byli Niemcy, więc trzeba było bardzo uważać. Nie wolno było palić papierosów, nie wolno było nic, tylko siedzieć w dołku. Potem – moja przygoda, można powiedzieć. Poszliśmy na zmianę, nocą, na kolonię Idzikowskiego, za Królikarnię. Byliśmy na najbardziej wysuniętej w tym momencie placówce. Doszliśmy o dwunastej w nocy, ciemno było. Jeszcze plutonowy „Szary” był z nami wtedy i wyznaczył nas dwóch na czujkę. Ktoś musiał pilnować, bo ciągle Niemcy się wałęsali. Żeśmy wykopali sobie dołek przy szosie Sobieskiego i siedzieliśmy. Jechały czołgi, „Tygrysy”, wiadomo, że coś będzie się działo. Zatrzymały się wszystkie, bo chcieli sobie odpocząć. Przyszli się załatwiać wszędzie. Całe szczęście żeśmy hełmy mieli. Przecież nie mogliśmy nic zrobić, a oni stali i się załatwiali. Wsiedli później w czołgi i pojechali dalej. Jeden z nas musiał wrócić do naszej kwatery – to była zupełnie ładna willa – i powiedzieć dowódcy, co się dzieje, że czołgi idą całą noc. Byliśmy w dołku, [obok] szosa – szły cały czas i zawracały gdzieś, tak że wiadomo było, że rano będzie się coś szykowało. Żeśmy zameldowali to – wtedy był porucznik „Bolek”, nowy oficer, bardzo przyzwoity człowiek. Powiada: „Wróćcie jeszcze. Zaraz będzie widniało, to wracajcie z powrotem, bo już nie może być wtedy żadnej czujki”. Myśmy wrócili. Nie zdążyliśmy się napić kawy czy herbaty – nie wiem, co było – zaczęło się bombardowanie niemieckie, właściwie na nasze pozycje. Nas nie tykało, bo myśmy za daleko byli. Przy Królikarni, całą Puławską bombardowali. Skończyło się to i później artyleria zaczęła walić. Wiadomo było, że teraz będzie już natarcie – przygotowanie artyleryjskie. Jak skończyło się przygotowanie artyleryjskie, idą. Na razie nie widać czołgów, tylko idą ludzie – Niemcy, esesmani w pałatkach. W krzakach (wysokie krzaki były) posuwają się tak, jakby myśleli, że nikogo nie ma. Na górze żeśmy mieli karabin maszynowy. Strzelał kolega z mojej kompanii. Jest w Warszawie, właściwie jest prezesem koła „basztowców”.
Militz, tak. Strzelał z karabinu i miał pomocnika. Jak myśmy podpuścili Niemców dwadzieścia, może piętnaście metrów, jak żeśmy otworzyli ogień, to od razu sporo ich położyliśmy. Zatrzymali się wtedy wszyscy i – rakieta w naszym kierunku. Pierwszy pocisk trafił w budynek, ale bardzo nisko. Drugi pocisk akurat tam, gdzie kolega strzelał. Wojtek Militz wyszedł z tego, ale jego pomagierowi nos urwało. Nie pamiętam, czy wyszedł, czy nie – chyba już nie. Pamiętam, że zbiegłem na dół i wpadłem prosto na porucznika „Bolka”, który chodził i nie wiedział, co się dzieje, bo dziurę miał w środku czoła. Ciekawa historia, że nawet kropli krwi nie było. Nie bardzo wiedział, co się dzieje. Żeśmy go posadzili, ale nie wiem, czy wyżył dwadzieścia minut, czy nie. Zaczęliśmy się wycofywać stamtąd. Między nami był jeden, który uciekł z więzienia na Rakowieckiej i przyszedł do Powstania, wielki chłop! Zaczął do nas krzyczeć: „Chłopaki! Chłopaki! Ja umieram! Umieram!”. Malutki odłamek uderzył go w pierś. Jak odpięło się koszulę, to któryś z kolegów wziął i wyciągnął [odłamek] paznokciem. Nie umarł. Myśmy wycofali się stamtąd. Wróciliśmy z powrotem na Królikarnię i z Królikarni na Puławską 162, koło szkoły na Woronicza. Szkoła przechodziła cztery czy pięć razy z rąk do rąk. W rezultacie 24 września żeśmy ostatni raz nacierali na szkołę na Woronicza, w nocy. Niemcy bardzo bali się nocy. Strasznie bali się nocy. Jak tylko usłyszeli, że nacieramy, to jak otworzyli ogień, to trzymali długo i to strzelali ze świetlnych pocisków, nad ziemią. Jak leżało się, to było w porządku, [byle] tylko nogi nie podnosić ani ręki. Właściwie żeśmy nic nie wskórali. To już była chyba ostatnia noc. Rano musieliśmy się wycofać stamtąd, było sporo zabitych. Niemcy nas już wtedy pchali. Z Woronicza przeszliśmy na Ursynowską. Tam zginął dowódca kompanii. Mieliśmy chyba czterech dowódców kompanii. Pierwszy dowódca kompanii to był Michał Juchnicki, „Wicher”. Drugi dowódca kompanii to był Szwarc, wychowawca, profesor z gimnazjum, wyśmienity człowiek. Zginął 25 września. Później przyszedł Złotnicki (już nie żyje, w Anglii był). Po nim był „Nygus”, ostatni dowódca. Już nie mieliśmy gdzie się cofać. Byliśmy na Bałuckiego. Powiada dowódca, jeszcze był „Szary”: „Słuchajcie, musimy tutaj zostać. Będziemy osłaniać tych, co wchodzą do kanałów”. Wszyscy się pchają. Jeszcze mówi: „Jak wejdą, to pójdziemy nad ranem”. Kanał rozkopany był niesamowicie. Ludzie wchodzą, ale żandarmeria stoi i pilnuje, bo wszyscy pchali się do kanałów. Jak żeśmy przyszli o piątej rano, to straszne rzeczy się działy, dantejskie sceny. Nie mogliśmy wejść – i dobrze żeśmy nie weszli. Żeśmy wrócili z powrotem na Bałuckiego. Była godzina dziewiąta rano pewnie, jak dowiadujemy się, że dowódca Batalionu „Bałtyk”, major Ladenberger i porucznik „Nygus” idą jako parlamentariusze do Niemców. Wracają od von dem Bacha, podpalacza Warszawy, przynoszą papierosy, które Anglicy nam zrzucali z samolotów – to było „V”,
Victory – i czekoladę, prezent od von dem Bacha. Mówi do nas „Nygus”: „Słuchajcie, o godzinie jedenastej zawieszenie broni. Teraz róbcie, co chcecie”. Było bardzo dużo samobójstw. Popełniali samobójstwa, bo żeśmy przypuszczali, że nas rozwalą. Pamiętam, że jeden z moich kumpli mówi: „Słuchajcie, znam drogę. Nie bójcie się, chodźcie ze mną”. Przychodzi do pierwszego lepszego włazu, odciąga właz i mówi: „Chodźcie!”. Idziemy za nim, włazimy do kanału (nawet nie był śmierdzący, tylko śliski). Całe szczęście, że mówi: „Wracamy, bo nie wiem gdzie jesteśmy”. Całe szczęście, bo byśmy nigdy nie wyszli. Jak żeśmy wracali na górę, z powrotem, to jeszcze pocisk rozerwał się blisko (jeszcze nie było jedenastej) i odłamek uderzył mnie w plecy. Ale to był taki odłamek, że zrobił dobry siniak i to wszystko.
- Czy wtedy żałował pan, że nie zszedł wcześniej do kanałów ze wszystkimi?
Nie żałowałem wcale.
- Ale wtedy, gdy było tak strasznie, że nie można było się dostać?
No tak. Nie można było się dostać, dlatego że cała ludność cywilna się pchała. Trudno jest mówić dzisiaj na ten temat. Mieli właściwie niektórzy pretensje do nas, że żeśmy narozrabiali, podpalili Warszawę, a oni teraz nie mają co… Ludność cywilna była mordowana bardziej aniżeli my.
- Czy faktycznie działy się takie sceny jak w „Kanale” Wajdy?
Straszne. Zupełnie jak w „Kanale”. Widziałem tłok ludzi. Próbują ich wyciągnąć. Nie udawało się, ludzie wpychali się, szli, później wracali albo woda ich wylewała. Straszne sceny były! Niesamowite sceny! Nie widziałem kanałów na Starym Mieście ani w Śródmieściu, ale pamiętam ten jeden, bo to był niby nasz kanał. Ale żeśmy nie weszli i dziękowałem Panu Bogu później, żeśmy nie weszli. Straszna rzecz w tym kanale! Mieliśmy łączniczki, dziewczyny, które przez kanał chodziły z Mokotowa do Śródmieścia i z powrotem. Fantastyczne! Im należą się medale! Może coś więcej jak medale.
- Czy pamięta pan którąś z łączniczek?
Nie, one już nie żyją. Chodziły łączniczki i łącznicy byli, którzy chodzili cały czas kanałami. Najpierw łączniczki nosiły meldunki różne, a później chłopaki chodzili i przynosili mąkę albo nosili mąkę.
- Powiedział pan, że pana koledzy popełniali samobójstwa.
Tak. Było kilku. Pamiętam najbardziej młodego oficera, podporucznika. Był z naszej kompanii, ale nie z mojego plutonu. Popełnił samobójstwo. Później był sierżant, który popełnił samobójstwo i dwóch czy trzech chłopaków zwyczajnych. Ludzie denerwowali się, dlatego że nie wiedzieli, co [ich czeka]. Każdy przypuszczał, że w ogóle nie przeżyjemy, że nas rozwalą. W każdym razie po tym wszystkim, jak żeśmy do kanału nie mogli wejść – widzimy, że nadchodzi już jedenasta – poszliśmy, żeby przynajmniej trochę się umyć. Znaleźliśmy dom przy Bałuckiego czy Wiktorskiej – nie pamiętam, Bałuckiego pewnie. Pusty dom. Żeśmy weszli na dół, do suteryny i znaleźliśmy odrobinę wody, bo nigdzie wody nie było, światła nie było. Żeśmy troszeczkę zaczęli się oporządzać i w pewnym momencie słyszę, że ktoś rozwala szybę. Stoi Niemiec, wermachtowiec, wali w szybę i mówi: „Podnieśta łapska w górę!”. Po polsku. Wyciągnął karabin i idzie dookoła, żeby dojść do drzwi. Wchodzi, już nic nie mówi, że podnośta łapska, tylko siada i mówi: „Wy pieruny! Nas ściągnęli z frontu wschodniego, żeby was tutaj uciszyć!”. Ktoś się zapytał: „No i co? Dobrze panu uciszać swoich własnych?”. Nic na to nie odpowiedział. Mówi: „Jestem Ślązak”. – „Właśnie, to przecież pan jest Polak”. Później kazali nam wyjść, ustawić się na ulicy i oddzielali kobiety, mężczyzn. Później oddzielali tych, co idą do niewoli i tych, co nie idą do niewoli. My do niewoli żeśmy szli. Popędzili nas na Fort Mokotowski. Przeglądali, co mamy – kazali otwierać wszystko. Kazali rzucić wszystko przed siebie. Nic nie miałem do rzucenia, to się nie przejmowałem. Ten, co stał koło mnie, podchorąży, w ostatniej chwili rzucił, jak już było za późno, a ja dostałem w pysk za to! Tak mnie trzepnął, że mi ząb wybił. Ten mnie później przepraszał. Mówię: „No, kolego. Trochę za późno”. Stamtąd nas pędzili do Pruszkowa. Nas prowadzili lotnicy. Przychodzimy do Włoch, jesteśmy już we Włochach. Z drugiej strony jedzie samochód niemiecki z jakimś panem generałem. Zatrzymuje się i pyta – słyszymy to wszystko – tego, co nas prowadzi: „Kogo prowadzicie?”. Zasalutował mu i mówi:
Zweitausendzweihundert Banditen von Warschau! Ten ucieszył się z tego i pojechał dalej. Zakręcamy, we Włochach jest taki zakręt i „Szary”, mój dowódca plutonu mówi, że będzie uciekał, bo kartofliska były. Jak nasza kolumna zakręcała, to wskoczył w kartofliska. Zatrzymali momentalnie kolumnę – zauważyli. Nie szukali go, tylko strzelali. Strzelali w kierunku, gdzie był. Czterech stało i strzelało. Mogli nie zauważyć, byłoby dobrze. Myśmy nie wiedzieli, co się stało. Popędzili nas dalej. Przychodzimy do Pruszkowa. Dają nam salę kolejową, gdzie jest parę desek i beton. Więcej nie ma nic. Tam nas wepchnęli. Mogliśmy z sali wychodzić, ale dookoła były druty. Na drugi dzień jesteśmy przy drutach, przychodzi człowiek – pamiętam doskonale – i pyta się: „B-3? B-3? B-3?”. Mówimy: „My B-3”. – „Tu jest kartka”. Na kartce jest napisane: „Jestem ranny. Jestem w szpitalu. »Szary«”. Co stało się później, to nie wiem. Wiem, że nie żyje, że tam umarł, tam jest pochowany. Przenieśli go później na Powązki. Chodzili Niemcy i szukali tych, co ich bili albo tych, co ich nie bili, a pamiętali. Szukali koniecznie naszego szefa kompanii.
- Czy pana kolega, Żyd, „Sewer” też wyszedł do niewoli?
Wyszedł.
Nie bał się, bo go nie szukali. Nie patrzyli się, czy on Żyd, czy nie. Wyszedł do niewoli, tylko że pod koniec był ranny, tak jak Zygmunt Frączkowski, mój kolega. Tak że ich wysłali do obozu dla rannych. Pojechał do Austrii, a my żeśmy pojechali do Sandbostel, słynnego obozu akowskiego. Przeszedł, przeżył – nie miał żadnych problemów. Szukali naszego szefa kompanii, bo on ich tłukł. Gdzie tylko spotkał, to lał, dlatego że mu wymordowali całą rodzinę. Stamtąd nas zawieźli do Skierniewic, gdzie byliśmy tydzień pewnie i ze Skierniewic już prosto, przez Berlin, [do obozu]. W Berlinie dali nam zupy i stamtąd do Sandbostel, Bremervörde. W młodocianych byłem i powiadają, że wszyscy młodociani zostaną, dadzą im jakąś pracę. Upłynęło może pięć dni i wywołują moje nazwisko: „Jutro transport do Hamburga”. Mówię: „Jaki transport?”. – „Do pracy!”. – „Przecież jestem ranny, jestem młodociany”. – „To nie szkodzi, tam wszystko będzie wspaniale”. Wyjechaliśmy do Hamburga. Kilku młodocianych ze mną było (jeden w Warszawie jest, jeszcze żyje – mój kolega). Przyjechaliśmy do Hamburga i to już była najgorsza sprawa. Bombardowali dzień i noc. Dzień i noc! Żeśmy nie mogli zdążyć dobiec do bunkra, bo wszyscy chodzili do bunkra. Chodziliśmy na ósme piętro. Bunkier miał dziesięć pięter. Były dwa w Hamburgu i jeden w Berlinie. Jeden bunkier – stała artyleria przeciwlotnicza, największe działa, a drugi to był aparat podsłuchowy. Jeden koło drugiego stał. Jak nawet bomba w to walnęła, to mu nic się nie stało. Do dziś dnia pewnie stoją jeszcze te bunkry.
- Czy tam pan doczekał się końca wojny?
Nie. Nas ewakuowali. Szybko ewakuowali nas z Hamburga pod Lubekę. Tam mnie zastał koniec wojny. Później to już było bardzo szybko, wszystko dobrze szło. W dniu zakończenia wojny, 8 maja, dostałem zapalenia płuc. Anglicy mnie wieźli do szpitala i widocznie pomylili drogi, bo mnie wywalili w niemieckim szpitalu, gdzie nic nie było, tylko wszy. Później, pierwsza rzecz, co Polacy robią – to trzeba przyznać, jesteśmy pod tym względem bardzo dobrzy – oświata. Od razu szkoły otwierają. We wrześniu już chodziłem do gimnazjum matematyczno-przyrodniczego w Lubece, ale nie odpowiadało mi i pojechałem do Norymbergi, gdzie poszedłem do oddziałów wartowniczych, amerykańskich i tam byłem trochę. Stamtąd pojechałem do Włoch, byłem we Włoszech (ale to już osobny rozdział) i z Włoch do Anglii. We Włoszech byłem w Czerwonym Krzyżu.
- Dlaczego pan nie wrócił do Polski?
Już byłem na transporcie. Miałem wracać z Lubeki, już byłem zapisany na transport. Dlatego nie wróciłem do Polski, że dostałem list. Miałem kuzynkę w Anglii, która była z Powstania. Dostała od mojego wujka, swojego ojca, list. Przyszedł przez Szwecję i napisane było: „Powiedz Wojtkowi, żeby w tej chwili nie wracał. Niech skończy – niby rebus miał być taki – szkołę tam, gdzie jest”. Dlatego, że mojego brata już aresztowali, tak że już nie było po co wracać.
- Czy pana rodzice przeżyli Powstanie?
To była w ogóle tragedia. Wszyscy do Powstania byli w porządku, a Powstanie wszystko rozwaliło. Cały dom zburzony, matka, ojciec – wywiezieni do Niemiec. Żona mojego brata – wywieziona do Niemiec. W ciąży była, w ósmym miesiącu i ją wywieźli! Później wróciła do Krakowa i po porodzie umarła, a brat myślał, że żyje. Matka wróciła z ojcem zaraz po wojnie, chyba pierwszym transportem.
- Kiedy pan pierwszy raz przyjechał do Polski?
W 1959 roku. Piętnaście lat po Powstaniu.
- Dlaczego pan przyjął pseudonim „Kaczor”?
Bo podobno chodziłem tak, jak marynarze chodzą. To nie ja, mnie tak nazwali i zostało „Kaczor”.
- Jakby pan miał znowu czternaście lat, czy poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?
Naturalnie że bym poszedł! Jedynie jaki mam problem z Powstaniem, to jest to, że tyle ludzi zginęło. Już nie chodzi o nas, że my ginęliśmy, bo po to żeśmy szli, ale ludzie, którzy nic nikomu nie zrobili i ich mordowali! To było najgorsze dla mnie.
Londyn, 23 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama