Maria Dzierzbicka-Saar „Koniczynka”
Nazywam się Maria Dzierzbicka-Saar. Byłam zaprzysiężona w batalionie „Kilińskiego”, 4. kompania „Watra”.
- Jaki pseudonim nosiła pani w czasie Powstania?
„Koniczynka”.
- Pani stopień to strzelec?
Tak jest, strzelec.
- Zacznijmy może od początku, od września 1939 roku. Miała pani wtedy piętnaście lat.
[Czternaście - jestem z miesiąca grudnia]. Tak. Mieszkałam na Powiślu.
- Jak zapamiętała pani początek wojny?
Byłam harcerką, zastępową, miałam swój zastęp dziewcząt [w 53. WŻDH imienia Emilii Plater]. Przechowywałam namioty. Mieliśmy wojskowe namioty dziesięcioosobowe. Musiałam zabrać ze szkoły do domu, bo tam gdzie była drużyna harcerska, nie można było zostawić namiotów, więc chciałam przechować u siebie, bo mieliśmy mieszkanie na parterze. Łazienka była w piwnicy, więc pod schodami umieściłam te namioty. Kiedy zaczęły się rewizje niemieckie w mieszkaniach, kiedy Niemcy weszli do Warszawy, ojciec prosił, żebym je usunęła, bo możemy mieć nieprzyjemności. Bał się aresztowań, bo tak było. Do nas przychodzili Niemcy, sprawdzali, z bagnetami schodzili do piwnicy, do łazienki. Właściwie bali się każdego kąta, czy my przypadkiem gdzieś zasadzki na nich nie szykujemy. Odniosłam zaraz te namioty.
Później zaczęły się szkolenia przeciwlotnicze. Trzeba było pełnić dyżury w bramach. Też się zaangażowałam, bo uważałam, że nie można bezczynnie siedzieć, trzeba czymś się przyczynić. Chcieli zresztą ludzi oddanych. My żeśmy się rwali do tego. Uważałam, że jako harcerka muszę coś z siebie dać. To może było takie dziecinne, ale dawało nam wielką satysfakcję.
- Jaki wpływ na pani wychowanie patriotyczne miała rodzina, szkoła?
Pochodziłam z rodziny artystycznej, bo ojciec był grafikiem i artystą malarzem, więc się nie angażował dużo w politykę. Ale ja i moja najstarsza siostra Zosia angażowałyśmy się. Ona pracowała w Czerwonym Krzyżu [przy ulicy Bartoszewicza], w czasie Powstania też była w szpitalu i pracowała. Natomiast ja – najmłodsza, dostałam propozycję pracy od mojej przyjaciółki w czasie okupacji (ona kiedyś była w moim zastępie harcerskim) gdzieś w organizacji. Mówiła: „Maryla, nam są potrzebni ludzie”. Mówię „OK. Znamy się z harcerstwa, nie ma sprawy. Tylko pamiętaj, ja mam mało czasu, pracuję. Sama się muszę utrzymać. Mogę poświęcić dwie godziny dziennie”.
W kawiarni „Warszawskiej” u mojej kuzynki Zosi Herniczek [ulica Wspólna przy Marszałkowskiej]. Poznałam tam wspaniałych ludzi, zresztą cały świat artystyczny. Całą rodzinę profesora Lorentza znałam, Kornel Makuszyński przychodził również. Tam [przychodziła] masa znanych ludzi. My byliśmy jak jedna rodzina. Państwo Schiele [właściciele browaru] codziennie przychodzili na kawę. Czułam się w tym gronie doskonale. Ale w czasie przerwy obiadowej puszczali mnie, bo wiadomo, mam prawo do odpoczynku, zjeść obiad gdzieś na mieście. Ale obiadu nie jadłam, bo nie miałam na to.
Poświęciłam się tej pracy, którą mi zaproponowali – roznoszenie „Biuletynu Informacyjnego”. Spotkałam się z niejaką porucznik „Jagą”.
To był okres okupacji, wiosna 1943 roku. Spotkałam się z porucznik „Jagą”, ale pierwszą rzeczą to było zaprzysiężenie. To było na ulicy Świętej Barbary chyba 2 lub 4, w maglu [piwnica]. Spotkałam się z nią i powiedziała, że mam się zgłosić do kolegi „Korka”. On mnie wpuścił do magla. Około osiem – dziesięć osób nas było na przysiędze. Jednak myśmy zawsze przychodzili w odstępach, nie można było grupowo przyjść. Przed przysięgą, przyszedł ksiądz, tylko miał stułę i krucyfiks. To była bardzo podniosła chwila, żeśmy się czuli bardzo dorośli i dojrzali, jak żeśmy złożyli przysięgę.
- Do jakiej funkcji się pani przygotowywała w czasie konspiracji?
Głównie jako łączniczka.
- Jak wyglądały szkolenia, przygotowania do pełnienia tej funkcji?
[Spotykaliśmy się] właśnie u tej koleżanki, która mnie wciągnęła do konspiracji. Jej rodzice, właściwie matka, bo ojciec siedział w oflagu, pani Janina Hordliczka (Śliska 18 chyba mieszkania 28, na drugim piętrze) oddała całe mieszkanie dla konspiracji i tam przechodziliśmy szkolenia i zbiórki. Uczyli nas rozbierać zamek karabinu, było ciężko, bo silna sprężyna jest w tym zamku [inne szkolenia z wiedzy obowiązującej , niezbędnej].
Z panią Hordliczka znałam się jeszcze z przed wojny, tak że to była stara przyjaźń. Mąż jej był kapitanem żeglugi. Z Baśką byłam bardzo zżyta jeszcze w szkole, zresztą do tej pory się kontaktujemy, ona mnie właśnie wciągnęła.
Później zaczęło się od konspiracji, jak roznosiłam „Biuletyn Informacyjny”. Dostawałam go na ulicy Poznańskiej przy Alejach Jerozolimskich, na strychu. Tam były jakieś kawalerki. To było ostatnie piętro, mała kawalerka, gdzie w starej, dziurawej kanapie trzymali „Biuletyny Informacyjne”, głównie zrolowane. Dostawałam przeważnie dwa rulony i w porze obiadowej roznosiłam. Czasem dyżurowała porucznik „Jaga”, pani Irena i ps. „Mecenas” – przygłuchy starszy pan. Zawsze tę trójkę spotykałam i oni dawali mi „Biuletyn”. Chciałam gdzieś bliżej w Śródmieściu, żeby z pracy nie tracić za dużo czasu, ale przydzielili mi Wolę i plac Narutowicza. Jak dla takiej początkującej, to była trochę daleka trasa. Ale jak trzeba to trzeba, nie ma się nad czym roztkliwiać. Byłam bardzo dumna z tego.
Roznosiłam po prywatnych mieszkaniach, rozwoziłam i po różnych sklepikach. Pamiętam sklepik przy ulicy Młynarskiej w okolicach cmentarzy. Zawsze jak byli klienci w sklepie, to musiałam się spytać: „Czy będzie potrzebne mydło?” – bo mydło się na lewo dostarczało. Więc ona mi odpowiadała: „Tak. Proszę zaczekać, bo ja potrzebuję mydła”.
Do prywatnych mieszkań [dostarczałam]. Ludzie byli bardzo stęsknieni i spragnieni „Biuletynu”, bo to właściwie podtrzymywało ich na duchu.
- Za działalność konspiracyjną groziły najwyższe kary. Jak pani sobie radziła ze strachem?
Przyznam się, że nie było strachu. Takiego wewnętrznego strachu nie było, coś nas pchało do przodu, nie wiadomo, co to było. Po prostu nie mogliśmy już znieść tego strasznego nacisku wokół. Jak się widzi człowieka, który przychodzi na kawę, młody przystojny chłopak i za parę dni go widzę na liście rozstrzelanych. Te listy to była ogromna ilość nazwisk.
- Czy często na tych listach pojawiali się ludzie, których pani znała?
No nie, bo ja z nazwiska nie znałam tak ludzi, tylko z widzenia [ale ludzie donosili nazwiska straconych].
Ale nasi chłopcy, zresztą i ci, którzy pracowali w konspiracji, bardzo lubili się ubierać w długie płaszcze, buty z cholewami, przepasani jakimś rzemykiem i to był strój partyzancki, można powiedzieć. To im bardzo imponowało, ale niemniej rzucało się później w oczy, więc trochę to było szarżowanie. Ale tak jak pokazują na dzisiejszych filmach, że ktoś z konspiracji w białym płaszczu, czy jakieś takie krzyczące kolory się ubierał, to ja się z tym nie zgodzę, bo my raczej byliśmy szaraczkami, nie można się było rzucać w oczy. To było źle widziane i nierozsądne po prostu.
A ja w płóciennej torebce, którą sobie sama zrobiłam, samodziałową, z takimi drewienkami, trzymałam [„Biuletyn…”] i przykrywałam swoimi rzeczami. Co ma być, to będzie, bo gdzie bym nie schowała, to jeżeli złapią i zrewidują, to i tak znajdą. Tego ani połknąć nie można, ani specjalnie schować gdzieś pod podszewkę. Przecież oni macali, jak chcieli. Ale Pan Bóg mnie uchronił, że nie wpadłam w żadną pułapkę, a przecież zatrzymywali tramwaje często do rewizji.
Myślę, że pod pewnym względem może człowiek był niedojrzały, a poza tym to nas strasznie podbudowywało, że jesteśmy na pewno potrzebni. I to nas zobowiązywało.
- Jaka była atmosfera w Warszawie tuż przed Powstaniem? Czym żyło miasto?
Czekaliśmy na jakiś moment zemsty, bo chociaż ciągle były jakieś sabotaże, ciągle coś się działo, niemniej w nas burzyło się cały czas. Nie można było znieść, przejść nad tym do porządku dziennego, że coś takiego się dzieje. To jest nasza ziemia. A oni rozpanoszyli się tak, że myśmy byli zniewoleni pod każdym względem.
Czasem opowiada się znajomym z zagranicy. Oni mówią: „Trzeba było nie otwierać drzwi, jak Niemcy pukali”. Co znaczy, nie otworzyć Niemcom? Jakieś absurdalne pojęcia ludzie mają, w ogóle nie wiedzą, czym była okupacja.
Kiedy mieszkałam przy ulicy Zgoda w czasie okupacji, przyszło gestapo. [Nasze mieszkanie Lipowa 11 było wynajęte znajomym, ojciec był bez pracy]. Ciągle wynajmowałam pokoje w czasie okupacji. [Mieszkałam] u pani Żochowskiej, a przed nami podobno mieszkał tam Żyd. Przyszło gestapo, każdy, tam gdzie stał, musiał podnieść ręce do góry i nie ruszać się. Myśmy struchleli wtenczas, bo z nimi nie było przelewek, albo nas zgarną, albo nie. Szukali po szufladach fotografii, czy nie ma tego Żyda gdzieś [fotografii]. My żeśmy nie widzieli ani nie znaliśmy nikogo takiego. Ja mieszkałam tam z matką. To przeszło już później spokojnie, bez echa. Ale oni, co chcieli, to mogli zrobić.
- Jak zapamiętała pani pierwszy dzień Powstania Warszawskiego? Gdzie formował się pani oddział?
Nasz oddział formował się na Woli, a mnie [Powstanie] zaskoczyło w pracy, bo ja byłam tylko jedna sama z właścicielką w kawiarni na ulicy Wspólnej 27. [Dostałam kawę i kakao więc zaniosłam naszym do kompanii]. Tam się organizował później szpital polowy pułkownika [Tadeusza] Bętkowskiego, który później ze mną był w obozie. Mnie zaskoczyło Powstanie właśnie na Wspólnej 27. Ale wiedziałam, gdzie oni są. Postanowiłam się przedrzeć. Udało mi się po dwóch dniach tam dostać. Nie było to łatwe. W tym czasie nawet u nas pił kawę minister [Ludwik] Darowski, to był przedwojenny minister Zdrowia i Opieki Społecznej i wyszedł piwnicą, dołem, już nie chciał wyjść na ulicę, bo zaczęła się strzelanina. Ludzie zaczęli budować barykady i trzeba było im pomóc. Nie można było wyjść na razie. Byliśmy zdezorientowani.
Po dwóch dniach dołączyłam do swoich. Wyjmowali broń z cmentarzy, bo broń była pochowana w grobowcach. Później, jak mnie przydzielili do łączności, to cały czas biegałam: Powiśle – Śródmieście, ale głównie Wola – Śródmieście. To była moja trasa. A że byłam bardzo szczupła i zwinna jak zając, więc przemierzałam to lekko.
Pod koniec sierpnia dostałam rozkaz, miałam oddać meldunek po drugiej stronie Alej Jerozolimskich i nie miałam już odwrotu. Musiałam zostać. Byłam zdezorientowana i rozżalona, co ja mam robić ze sobą, czy czekać? W końcu poradzili mi, żebym się przyłączyła do zgrupowania „Golskiego”, III Batalion Pancerny [porucznik „Szafrański” ulica Wilcza 51/53] .
- Czy docierały do pani wiadomości o tym, co się działo na Woli, o mordowaniu ludności cywilnej?
Tak. Ta rzeź na Woli była straszna, co żeśmy się dowiedzieli. [Na Czerniakowie tak samo było].
To była masakra. Było duże przygnębienie. Wzbudzała się w nas coraz większa potrzeba zemsty. To trudno jest wypowiedzieć, trzeba czuć po prostu. Tam się zaczęło najgorzej. Z Wolą byłam bardzo związana, bo chodziłam tam do szkoły, przystępowałam do pierwszej komunii świętej, znałam każdy zakątek.
- Gdzie mieszkała pani rodzina w czasie Powstania?
Ja mieszkałam tylko z ojcem, matka była już bardzo chora na stawy. Ojciec był raczej bardzo przygnębiony. [Brat ojca, astrolog Jan Starża-Dzierzbicki został zamordowany na Pawiaku]. U nas stacjonowali nawet żołnierze w 1939 roku na podwórzu. W naszym domu [ulica Lipowa 11] nocowało masę ludzi, bo z pięter schodzili i nocowali. A ojciec nie interesował się polityką specjalnie [zawsze uczynny i służył ludziom pomocą].
- Czy miała pani kontakt z rodziną w czasie Powstania?
Tylko z siostrą Teresą byłam. Ale nie cały czas [Teresa i Janusz zamieszkali u państwa Przeździeckich, ulica Szczygla]. Ona wyszła za mąż tuż przed Powstaniem dosłownie, właśnie za brata ciotecznego Zdzisława „Jana Nowaka” Jeziorańskiego – Janusza Piotrowskiego, który [w akcji AK] zaginął bez wieści. Był gdzieś na Czerniakowie [Agrykoli]. Tam też było bardzo gorąco. Nie mam żadnych wiadomości, szukałam go, ale teraz miałby już chyba ze sto lat. [Janusz związany był z Zakładem Niewidomych w Laskach. Dużo im czasu poświęcał.]
- Jak była pani umundurowana?
Pierwsza rzecz, to dostałam od kolegi oficerski pas. Byłam tak dumna, bo byłam po cywilnemu przecież, w spódnicy i w żakiecie. Później [miałam] już furażerkę, ale nie polowałam za mundurem jakimś, jak niektórzy.
- Jak więc wyglądał pani mundur?
[Zdobyłam panterkę na pewien czas. Buty narciarskie dostałam kiedy już pierwsze były dziurawe]. Było takie pismo ilustrowane „Stolica” i tam jestem na zdjęciu, zostawiłam dla Muzeum. To było zupełnie cywilne ubranie. Ja się nie domagałam takiego wyróżnienia, a chłopcy bardzo. Oni wszędzie gdzie się dało, to łapali. I mieli mundury rzeczywiście, skąd oni to „wyfasowali” wszystko, to byłam pełna podziwu. Poza tym byliśmy bardzo zgrani, jak jedna rodzina. Mnie nie była potrzebna rodzina. Nie odczuwałam u rodziny w czasie Powstania. Nie rozrzewnialiśmy się, tego nie było, żeby jakieś płacze, lamenty czy ubolewanie, nic podobnego nie miało miejsca.
- Jak wyglądało wasze życie codzienne? Żywność, noclegi, jak spaliście, gdzie spaliście?
Gdzie się dało.
[Zbiórki, apele, meldunki były codziennością. Materace i posłania były na kwaterze. Soczewica i to co zdobyliśmy było naszym posiłkiem. Czasem trochę chleba zdobywaliśmy, cukier w kostkach]. Higiena była wymagana. Nie było wody, więc musiałam biec do Architektury Warszawskiej i tam na podwórzu zdobywałam dwa wiadra wody i kiedy tylko przyniosłam, uderzyła „Berta” [ciężkie działo kolejowe]. Ale to było u mojej znajomej, której chciałam przed mszą świętą przynieść wodę, bo się spieszyłam do kompanii na mszę. [Pocisk „Berty” uderzył 17 września 1944 roku o godz. 8.40 lub 7.40 - ulica Piękna nr 35, II piętro]. Po nabożeństwie zawsze śpiewał u nas [w kompanii] Mieczysław Fogg. Bardzo to zresztą lubiliśmy.
Względnie spokojnie było w Śródmieściu tak do początków września. Pod koniec sierpnia dużo żeśmy przyjęli ludzi ze Starówki, którzy przeszli kanałami. Nie bardzo było się czym dzielić. Przyznam się, że oprócz soczewicy nic do jedzenia nie pamiętam [potem kaszka „pluj”]. W ogóle nie odczuwałam głodu. To dziwne, nie wiem dlaczego. Czasami się zdarzyło, że ktoś nas poprosił do siebie na jakieś placki, więc żeśmy [szli] taką gromadką trzy – cztery osoby. Jak byliśmy poczęstowani, to dla nas była wielka gratka, wielka uczta. Ale z jedzeniem było bardzo krucho. Chłopcy chodzili na działki na Pole Mokotowskie. Zdobywali pomidory, ale ryzykując życiem. Oni też byli wygłodzeni. Nie widziałam ani jednej grubej osoby w czasie Powstania. Ja miałam nogi jak patyki, na zdjęciach widzę. Nawet nie zdawałam sobie z tego sprawy. Straszny głód żeśmy odczuwali. [W Śródmieściu znałam bardzo dużo ludzi wartościowych, oddanych. W Śródmieściu znałam każdą ulicę i kąt.]
Jak postawiłam te wiadra wody u znajomej, to było chyba na drugim piętrze i mówię: „Ja już lecę na mszę, na nabożeństwo”. W tym momencie uderzyła „Berta”. Dom się zakołysał jak na karuzeli. Czarno się zrobiło, bo sadze wylatują i masa gruzu. Ze strachu oparłam się o ścianę. Ściana, tam gdzie ja stałam, to jeszcze była, ale obok już nie było, bo „Berta” przebiła do samej ziemi. Koza przywiązana do trzepaka ocalała, a obok w pokoju była matka z córką – zabite. Tylko cud chciał, że pani Wanda, dla której przyniosłam wodę, ona się cofnęła z kuchni do przedpokoju i wymacała mnie w tych ciemnościach. Ona wiedziała, gdzie jestem i dzięki niej ocalałam. [Pani Wandzie Zawadzkiej, która straciła syna - Jurka już 1 sierpnia 1944 roku (z AK), zawdzięczam życie.]
- Proszę powiedzieć, jaka atmosfera panowała w pani oddziale, o czym rozmawialiście, jakie były nastroje? Czy one się zmieniały?
[Zawsze wyczekiwaliśmy desantu lub zrzutów. Pomocy, pomocy! Kolega „Konrad” dyżurował nocami na dachu i wypatrywał samoloty.] Naturalnie. Myśmy ciągle czekali na jakąś pomoc. Właśnie, jak zostałam ranna i leżałam już [18 września 1944 roku], był duży desant. Boże, myśmy myśleli, że się dla nas niebo otworzyło. Strasznie czekaliśmy na pomoc, jak to zawsze Polacy – naiwni i sentymentalni.
- Było wam wszystko jedno, czy to będzie pomoc aliantów, czy sowietów?
[Początkowo liczyliśmy na aliantów tylko - zawsze nam bliżej byli ale w rozpaczliwych sytuacjach i ze wschodu pomoc byśmy przyjęli. Szli i nasi.] Naturalnie. Chcieliśmy, żeby nam ktoś pomógł. Niemcy byli zdziwieni, że jesteśmy tacy zacięci, tacy waleczni. Nam ciągle co pewien czas [składano] propozycję, żebyśmy się poddali. Parlamentarzystów nam wysyłali, żebyśmy skapitulowali, bo nie ma sensu itp. Niemców dużo ginęło. Chcieli nas psychicznie załamać, ale bez skutku.
- A jeżeli chodzi o Niemców, czy spotkała pani niemieckich żołnierzy w czasie Powstania?
No naturalnie, naturalnie. [Prowadzonych pod eskortą naszych chłopaków.]
- Jako jeńców, czy w walce?
[Po drugiej stronie ulicy Noakowskiego na terenach Politechniki Warszawskiej walczyli z nami.] Tak, tak, jeńców się widziało i folksdojczów. Folksdojcze byli pod opieką takiego kolegi, Żyda bardzo sympatycznego i bardzo oddanego, który mówił: „Ja tylko chcę ich mieć. Dajcie mi folksdojczów”. Pamiętam taką scenę w Architekturze Warszawskiej, jak jeńcy leżeli twarzą do kamiennej podłogi i któryś z chłopców wyskakuje: „Panie poruczniku, ja się nimi zajmę”. „A jak ty się nimi zajmiesz?”. „Pach, pach, pach”. „Spokojnie, my nie jesteśmy Niemcami. Co ty za głupoty pleciesz?”. I on oprzytomniał. „My mamy postępować tak jak Niemcy?”. Oni byli wzięci do niewoli, ale do momentu kapitulacji. Tak, że to były takie sceny.
Jak chodziłam po Moniuszki, Boduena, i tam gdzie „Adria” była, taka uliczka koło placu Napoleona, tam Niemcy byli zabici. Oni tam ściągali tych Niemców. Tam się spotykało zabitych Niemców.
A jak przelatywałam ulicą Boduena, to tam miałam stracha. Dlaczego? Dlatego że z dwóch stron języki ognia wychodziły z tych domów. Już nie było w środku domu kamienicy, tylko były same ściany i bałam się, że te ściany się na mnie zwalą. I puste ulice, wszystko się pochowało. Tam gdzie były duże pożary, to już było mało ludzi. Miałam przebiec do Marszałkowskiej. Patrzyłam tylko, czy ściany się na mnie nie zawalą. Myślałam sobie, że może lepiej było przejść piwnicami, bo piwnicami były świetne tunele, połączenia były doskonałe. [Na chodniku mijałam trupy ludzkie przykryte gazetami i płonące domy.]
- Czy schodziła pani do kanałów?
Nie, kanałami nie chodziłam.
Natomiast w tych piwnicach byłam zdziwiona, że na półkach poukładane były niemowlęta, jeszcze w pieluszkach, maleńkie, nowonarodzone, jakby jakaś żywność leżała na półkach. I matki, które na piętro nie wchodziły z niemowlętami, przesiadywały w piwnicach, bo tam wyżej było bardzo niebezpiecznie.
Miałam szczęście, że jeszcze jak biegłam w stronę placu Napoleona [to jest ulica Szpitalna], to zaczepiłam niechcący o piwnicę, w której wujostwo mieszkali. [Ciocia Nekanda-Trepka i Słubiccy.]
Tam mieścił się też komisariat policji granatowej, która zresztą nam zawsze bardzo pomagała. To byli nawet naczelnicy komisariatów, ale oni bardzo dużo nam pomagali w czasie konspiracji. Nie wiem, dlaczego później niektórzy tak bardzo ich tępili. Wiadomo, że w każdym środowisku jakaś „szuja” się znajdzie, ale to były sporadyczne wypadki, bardzo rzadkie. Jednak większość była patriotyczna. Ja się nie spotkałam z jakąś taką szujowatą osobą. Na Hożej był komisariat i tam był komendant policji, Kaczmarek, bardzo oddany dla konspiracji.
Apteka państwa Jezierskich [na ulicy Kruczej] – oni wszystko oddali dla Powstańców. Panią Marię Jezierską znałam jeszcze z czasów okupacji. [Pan Klawe, właściciel apteki również Anna Lubomirska i Z. Rottermunel - pracowałam z nimi przy ulicy Brackiej w Bistro
vis-à-vis kawiarni Ossowieckiego.]
- Jak ludność cywilna odnosiła się do Powstańców?
[Ludzie byli bardzo przygnębieni ale też dużo było bardzo oddanych i życzliwych.] Na ogół bardzo życzliwie, ale byli też tacy nawet jak mój wuj. Jak weszłam [do piwnicy] i zobaczyłam wuja zdesperowanego: „Szaleńcy, szaleńcy, co oni robią? Na kogo oni się porwali?”. Ciotka też załamana. Ludzie w futrach karakułowych, bo to niby ich dobytek był i myśleli, że to ocaleje. „Ale ja nie mogę się zatrzymać tutaj, wuju”. „Ale poczekaj, bo Jurek zaraz przyleci po maski gazowe. Będzie tutaj, poczekaj na niego”. Ja mówiłam: „Nie, nie mogę wuju czekać. Ja tylko tędy przelatuję”. Nie wiem, po co Jurek wziął maski gazowe, myśleli, że w razie czego się zabezpieczą maskami gazowymi, bo nie było wiadomo, co nas może spotkać. [Były obawy, że mogą zastosować gaz przeciw Polakom.]
- Wspomniała pani, że została ranna w czasie Powstania. W jakich okolicznościach to się stało?
Właśnie przed mszą świętą, to było 17 września, raniutko. I dzięki tej pani Wandzie ocalałam, bo miałam przeciętą żyłę pod kolanem. Odłamek wpadł mi pod kolanem i zjechał w dół, ale to dopiero zorientowali się w obozie. Też miałam szczęście w obozie, że mój gość z kawiarni, niejaki doktor Mroczkowski, rozpoznał mnie i powiedział: „Daj, ja ci tę nogę prześwietlę”. Oni byli cudowni, bo wzięli całą salę operacyjną z Warszawy, sprzęty operacyjne do obozu. Nawet rentgen mieliśmy, dwa gabinety stomatologiczne w obozie. Wszystko dzięki pułkownikowi Bętkowskiemu i pułkownikowi [Leonowi] Strehlowi. Pułkownik Strehl był od spraw sanitarnych. Fantastycznie to zorganizowali, nie mogę narzekać na opiekę. W obozie właśnie mi zrobili zabieg. Jedną operację, potem drugą dla oczyszczenia rany, ale rentgen nie wykazał, że odłamek wciągnął ubranie. Bo jak już wpadł pod kolanem, to wciągnął kawałki ubrania i ono gniło. To gniło prawie trzy lata i jeszcze chcieli mi amputować nogę, w obozie było konsylium. A pułkownik Bętkowski, który nas kochał dosłownie, żeśmy go nazywali „tato”, powiedział: „Niech ma krótszą, niech ma krzywą, ale własną nogę” i walczył o tą nogę. Był wspaniałym człowiekiem! Także mu dużo zawdzięczam. Jeszcze na noszach przyjechałam pociągiem sanitarnym do Polski. Obóz był wyzwolony pod koniec kwietnia, 23 zdaje się…[Ciężkie i niebezpieczne dni zbliżającego się frontu - piekło!]
- Do tego przejdziemy później, a ja chciałbym wrócić jeszcze do służby zdrowia w czasie Powstania. Jak ona działała? W jakich warunkach? Na co mogli liczyć Powstańcy i ludność cywilna?
[Ważna była zaradność i przypadek.] Czasami jak zało bandaży, to zastępowali papierem higienicznym. Skąd oni zdobyli, nie wiem, gdzieś wyszabrowali. Muszę powiedzieć, że teraz niedawno zdobyłam się na to, żeby mnie wpuścili do tych podziemi, gdzie leżałam. Wpuścili mnie studenci. Bo chciałam zobaczyć, jak wygląda to podziemie. [W gmachu Architektury Warszawskiej – ulica Koszykowa.]
Mocno, naturalnie. My żeśmy leżeli już w korytarzu. Kiedy byłam ranna, to położyli mnie na łóżku polowym, a to łóżko polowe przypominało góry Karpaty, więc byłam taka powyginana i byłam w pewną część ciała z tyłu też ranna, w głowę, w dwie ręce, jeszcze mam taką małą bliznę, ale to wszystko jest nic. Najgorzej, bo oni z tym gruzem właściwie nas bandażowali, bo nie było czasu. Jedynie można było przemyć rany. Na ten pierwszy opatrunek mnie zaniosła znajoma z jakimś człowiekiem, którego zbeształa w piwnicy, bo on chciał uciekać. Wszyscy pouciekali, jak „Berta” uderzyła. W kocu zanieśli mnie na opatrunek, do domu obok Architektury Warszawskiej. Tam był mały punkt sanitarny. Ale musiałam czekać w kolejce, bo było kilka osób do opatrunków, więc na kocu mnie trzymali, zaraz zostałam przyjęta. Jeden pan trzymał sobie oko, nie wiem, czy mu wypłynęło, czy nie, ale cały był zakrwawiony, to robiło straszne wrażenie. Ja byłam w szoku cały czas, chwilami sobie coś uprzytamniałam. W piwnicy położyli mnie zaraz przy punkcie opatrunkowym, na tapczanie przy jakimś chłopaku. Byłam strasznie zgorszona. Chłopak się odwrócił plecami, ale tapczan był duży i mnie tam zostawili. Leżałam tam krótko.
Ale nie upłynęło dosłownie parę godzin, jak już się znaleźli chłopcy, bo wiedzieli, gdzie ja jestem, i zaraz po mnie przyszli i przenieśli mnie do mieszkania prywatnego
vis a vis naszego dowództwa na Wilczej 53. Na [Wilczej] 51 stacjonowaliśmy i tam, w tym pokoju już byli nasi poparzeni chłopcy. Kiedy kompanię naszą się przeprowadzało, to nastąpił pożar. Chłopcy skakali z pierwszego piętra i byli bardzo poparzeni. Leżało ich czterech czy pięciu pod ścianami i ja jedna zostałam położona już na łóżku, tak że byłam szczęśliwa i wyprostowana. Musiałam mieć opatrunki, bo chłopcy byli tylko gazą przykryci, bo te rany ropiały bardzo. Upał był okropny i oni pili tylko przez jakąś rurkę napoje. Nawet nie jęczeli, nikt nie płakał. Tylko cierpieli. Leżałam tam ze dwa dni, nie więcej. Postarali się dla mnie o miejsce w Architekturze Warszawskiej [porucznik Józef Kocimierowski „Konrad” i Zbigniew „Szafrański” dowódca], bo musiałam mieć zmieniane opatrunki. W tych opatrunkach zalęgły nam się wszy. Straszne były wszy! A tego żeśmy się bali, żeby Niemcy nie dowiedzieli się o tym. Jeżeli Niemcy nas będą transportować, bo oni [Niemcy] byli na tym punkcie uczuleni. A kiedy mnie przenieśli z tego pomieszczenia przy kompanii z ulicy Wilczej do Architektury, tam do piwnic, to już miałam opiekę lekarską i systematyczne opatrunki. [Znajomi i przyjaciele przynieśli tapczan potem, pościel obcy ludzie, pani Aniela Skórska pled, p. Schiele sztućce i filiżankę. A wynajmowałam pokój na Noakowskiego 16 u p. A. Skórskiej, uroczej osoby.]
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania Warszawskiego?
Trudno powiedzieć. [Strzały i wybuchy bomb, walące się domy! Uraz pozostał.]
Trudno powiedzieć – najgorsze. Bardzo się przeżywało każde rozstanie, stracenie przyjaciół. Nie wolno było nosić za długo tego w sobie, bo to też przeszkadzało. To nas blokowało.
- Jak pani sobie radziła psychicznie ze śmiercią, zniszczeniami dookoła?
Jak się jest młodym, to nie zdaje się chyba sobie ze wszystkiego sprawy. Teraz na pewno gorzej bym to przechodziła, bo jestem bardziej dojrzała. Natomiast w tym czasie, to nie można tego nazwać przygodą, ale to było coś dla nas tak sensacyjnego, tak niesamowitego, ten dzień wolności to był, to trudno opisać, to trzeba odczuć. W nas się to gotowało po prostu wszystko. Wy byście byli tacy sami, gdybyście widzieli, jak nasi bracia, siostry, wszyscy giną i niewinni ludzie. A Niemców mieliśmy potąd [po czubek nosa] na każdym kroku. Pełno ich było wszędzie.
- Dwa miesiące Powstania były tragiczne, ale czy czuła pani, że w Warszawie powstańczej żyje się w wolnej Polsce?
Były momenty, naturalnie. No, flaga polska – jeszcze do tej pory, jak hymn się śpiewa czy jakieś pieśni, to mnie to bardzo wzrusza.
Strasznie byliśmy zawsze przywiązani do Polski. Nie rozumiałam moich kolegów i koleżanek, którzy zostali za granicą i pytali się: „Dlaczego ty wracasz do Polski?”. Mówiłam: „Już czas, żeby wrócić. Gdzie mamy się tułać po obcej ziemi? Nie można tak, naszym obowiązkiem jest [żyć] tutaj! Co by nie było, coś zrobimy, czy przemówimy. Ja jeszcze wierzę, że są dobrzy ludzie [może przejrzą na oczy]”.
- Jak przyjęła pani i pani oddział informację o kapitulacji i upadku Powstania?
[Daliśmy z siebie wszystko. Siła wyższa sytuacji. Te dwa miesiące walki były niezbędne. Pokrzyżowaliśmy wrogom plany! Może to kiedyś docenią?] Byłam przy wyjściu ludzi pod białymi flagami, jeszcze trwało Powstanie. Ale było ogłoszone wyjście dla ludności cywilnej. Kto już nie wytrzymuje i chce się poddać – niech idzie. Właśnie na ulicy Śniadeckich miałam dyżur. Tam spotkałam porucznik „Jagę”. Ona już miała rękę na temblaku. Potem też była w naszym obozie, też była ranna. Widziałam straszne sceny. Na przykład chłopczyk taki, czternaście, piętnaście lat drobny, wychudzony, niósł na barana babcię, taką zasuszoną drobną staruszkę. I myślę sobie, co on ma taki garb? Patrzę, a on niesie tą staruszkę. Chłopak, który normalnie – nie wiem – dzisiaj by zostawił, bo po co taką starą, wysuszoną staruszkę nieść?
Widziałam matkę, która dwoje dzieci prowadziła, jedno na ręku miała i kozę na sznurku dziecko ciągnęło za sobą. Myślę sobie, koza jest im potrzebna do wyżywienia przecież. No bo z czego będą żyli? I tym podobne różne sceny. Ale nie mogłam [wytrzymać], jak widziałam folksdojczów, których znałam z kawiarni jeszcze, którzy przychodzili. Oni się taką grupką zwarli ze sobą i namawiali się, co zrobić. Oni byli dostatnio ubrani. Myślę sobie: „Psiakość, ale Powstanie trwa, tutaj są Niemcy, komu podać ich, żeby nimi się zajęli?”. Zostawiłam ich, bo byłam bez wyjścia. Tu pełno ludzi, ale tak mnie kusiło, żeby ich oddać gdzieś jeszcze w ręce naszych.
Nie, ja nie wychodziłam z tymi ludźmi. My mieliśmy tylko czujki porozstawiane, takie patrole, bo były różne sytuacje. To były tłumy ludzi. Starcy z jakimiś tobołkami, przygnębieni, którzy już nie wytrzymywali nerwowo. Dla nas właściwie to był czasami balast w czasie Powstania, bo ci ludzie się przemieszczali z miejsca na miejsce i często nam blokowali przejścia. Nie można ich było przepuścić, bo były tylko przejścia dla wojska, AK, jak Alejami Jerozolimskimi przejście było bardzo trudne. Ci ludzie byli zagubieni bardzo.
Piwnicami też jak chodziłam, to widziałam te wszystkie babcie, matki – one się cały czas modliły. Było bardzo ciemno w piwnicach. tekst Ale to było tak świetnie zorganizowane, że ja zachodziłam [w głowę], naprawdę byłam pełna uznania, jak te wszystkie przejścia były [zrobione]. Co prawda były bardzo różne, bo raz się przechodziło brzuchem po takich strasznie szerokich rurach, pod ziemią, a czasami trzeba było na półpiętro wejść.
Jak mnie nieśli na noszach, to raz mnie nieśli tunelem, a drugi raz przez jezdnię. Dwóch kolegów mnie niosło, to jeden, ten, który mnie niósł przy nogach przykląkł z tymi noszami - strzelał do nas „gołębiarz” - Niemiec ze strychu. A mnie już było wszystko jedno. [Myślałam:] „Może to i lepiej, jak tutaj rąbną. Co z takiego człowieka rannego, tylko jestem balastem”.
- Pamięta pani, kiedy pani oddział składał broń?
Naturalnie, ale z głową do góry. Co mogli, to jeszcze też pochowali, zostawili, niełatwo było oddać. Wspaniali byli. Duma i honor żołnierza były bardzo ważne do końca.
- Jak traktowali was Niemcy?
Na początku nie było łatwo. Jechałam drugim transportem do obozu. [Niemcy] nas chcieli w Radogoszczy zostawić. Tam było SS, chcieli nas wykończyć. Proponowali pułkownikowi [Bętkowskiemu], żeby ciężko rannych zostawić na betonie, na słomie! Pertraktował dwa dni z Niemcami. Pociąg stał na bocznicy kolejowej. Przejął nas Wehrmacht jako jeńców wojennych. Ruszyliśmy do Zeitheinu stalag IVB.
- Pani była cały czas w ciężkim stanie?
Tak. Na noszach byłam cały czas. Głowa była obandażowana i dwie ręce. Tutaj [na dłoniach] mi ropiał piasek, gruz, który się wbił i to wszystko ropiało.
No nie, ale żeśmy stali dwie doby pod Łodzią. Niemcy się liczyli z pułkownikiem Bętkowskim. Później nas wziął Wehrmacht pod opiekę, byliśmy na prawach jeńca wojennego, podlegaliśmy pod Wehrmacht, a nie pod SS. Z pułkownikiem bardzo się liczyli, on z nimi pertraktował. Lżej ranni, co pojechali „tramwajami” do tego obozu, z powrotem wrócili do naszego transportu. Pułkownik powiedział, że on się absolutnie nie zgadza na takie warunki dla rannych.
Muszę powiedzieć, jaki był wspaniały entuzjazm ludności, która dostawała żywność tylko na kartki. Przecież były całe kolejki ludzi w polu, żeby się do nas dostać, żeby nam coś przekazać z jedzenia. A nas patrolował jeden żołnierz [Niemiecki] na trzy wagony ale chodził z karabinem. No bo co z nas – rannych leżących? Nas było sporo. Większość była leżących. Ludzie chcieli się przedostać koniecznie do wagonów, żeby się dowiedzieć o Powstaniu, jak to było? Byli bardzo ciekawscy. Część się dostała na rozmowy, bo taki gapowaty ten żołnierz, że nasi zawsze wykiwają takiego żołnierza.
I był taki moment, że mały chłopczyk, nie wiem, miał z sześć lat, więcej nie miał czekał długo, w rowie w spodniach trzymał jakiś „skarb”. Nie wiedzieliśmy, co to jest. Ale ja z łóżka [widziałam, bo] leżałam naprzeciwko wejścia do wagonu, coś trzymał długo i strasznie nam chciał dać. A to była kromka chleba! Tego nie zapomnę. To było wzruszające.
Później nam dali trochę odzieży ci ludzie. Ale oni się dzielili tym, co mieli! Rzucaliśmy listy, kartki z adresami bliskich, a oni zbierali i za nas wysyłali. Była jedność i zrozumienie ogólne. tekst
Do Zeitheinu IV B Stamlager, to był obóz niedaleko Elby, bo Mühlberg był bardzo dużym obozem, ale dla ozdrowieńców, czyli zdrowych ludzi i też mieli ten sam numer, Stalag IV B. Natomiast nasz szpital położony był na składach amunicji. Tam były składy amunicji, a obok był poligon. Tam odbywały się ćwiczenia [niemieckie] na tym poligonie.
Dużo straciłam, bo prawie cały czas leżałam. Były nawet komplety. Koleżanki się uczyły na kompletach. Miałam nogę w szynie i na kółku gumowym leżałam, tak że w ogóle nie było mowy, żebym wstała. Nas było około osiemdziesięciu w baraku, były prycze piętrowe, jeszcze pośrodku baraku stały. Baraki takie jak wszędzie. Tylko zapluskwione były i szczury biegające.
Najgorzej, że się rany nie chciały goić, bo nie było co jeść. Jeden kartofel w zupie i lebioda. Najgorsza była lebioda, nie mogłam jej przełknąć. Bo to były całe gotowane łodygi, więc jak połknęłam, to miałam początek w żołądku, a koniec jeszcze w ustach. To było obrzydliwe. Lebiody nie zapomnę. Brukiew była lepsza, ale zanim dyżurne przyniosły zupę do baraku, trzeba było przed barakiem wyciągać chochlą robaki. Siekali tą brukiew, nasi gotowali, ale brukiew robaczywa, nie było czasu, żeby to wybierać i bawić się z tym, to było rąbane wszystko jakimś tasakiem czy coś takiego. Ja tego nie wiem, bo w kuchni nigdy nie byłam. W każdym razie z głodu nam się nie chciały goić rany.
Pierwsze paczki z Czerwonego Krzyża dostaliśmy pod koniec grudnia. Jedna paczka na cztery była dzielona, więc to była kropla w morzu. Ale frajda była.
A najprzyjemniej nam było, że chłopcy, żołnierze z 1939 roku przekupili Niemców wartowników i dostali się do naszego obozu na Wigilię. Byli bardzo wzruszeni i przynieśli nam nawet, można powiedzieć, smakołyki. Nie wiem, czy tam były jakieś rodzynki, czy kakao, w każdym bądź razie to była też kropla w morzu, bo co oni mieli? Ale koleżanki nakryły stoły prześcieradłami. Choinkę też za papierosy dostali od Niemców. Z papieru toaletowego zrobili łańcuchy. Co mogli, to zdobili. W każdym bądź razie stoły połączono i to było wzruszające spotkanie. Dwie koleżanki nawet sobie podcinały żyły, tak się wzruszyły – „Biały Kot” i jeszcze druga koleżanka. To było bez sensu, bo była atmosfera bardzo miła, oni byli bardzo serdeczni dla nas. No i nas też to wzruszało. [Spotkali kobiety po prawie pięciu latach niewoli.]
Obok żeśmy sąsiadowali przez druty z Włochami. Nawet jeden barak żandarmerii naszej był przedzielony ścianą, gdzie oni sobie zrobili ruchomą ścianę. Bo tu Polacy, a tu Włosi, jedni kombinują i drudzy kombinują. No - jak inaczej. Jakaś była przesuwana tam ściana, o której Niemcy nie wiedzieli, i od Włochów kupowali jakieś mundury, coś takiego, więc czasami nam coś skapnęło. Ale że ja nie chodziłam, to specjalnie nie alarmowałam o ubranie.
Kiedy chciałam wstać – jeszcze między operacjami pozwolili mi wstać o kulach – to nie miałam butów. Wiedziałam, że chcę wstać, że muszę wstać, ale jak, jak nie mam butów? No a że koleżanki handlowały między sobą i jakaś miała buty, batowskie [firma obuwnicza „Bata”] półbuty, no więc przez cały tydzień nie jadłam chleba, oddawałam chleb, ale buty sobie kupiłam. Wełnę też kupiłam od koleżanki. Na drutach zrobiłam sobie sweter.
Były bardzo ciężkie przypadki, najgorsze było, jak koleżanka dostała krwotoku rany. Nie wiedziałam, że są takie rzeczy. Krwotok rany było trudno zahamować. Trzeba było wezwać lekarza, czasami pomógł, ale nie zawsze. Były takie, co niestety zmarły. Cisza panowała w baraku kiedy koleżanka żegnała się z nami przed zgonem.
- Jak długo była pani w obozie?
W obozie byłam niby dziewięć miesięcy, ale to było dłużej, dlatego że czekałam na pociąg sanitarny, który nas zabierze później [tj. 3 miesiące dłużej]. A pierwsza rzecz to zabierali z obozów koncentracyjnych i tam, gdzie ludzie byli już na skraju wyczerpania. My żeśmy jednak mieli opiekę. Transport służył przede wszystkim tamtym ludziom. Kierowniczka transportu nie była od nas z obozu, tylko z Czerwonego Krzyża. Jeden wagon miała [pełen] wódki, żeby przekupywać Rosjan, żeby przepuszczali pociąg. Kiedy przyjechał ten transport, nasz obóz był już zajęty przez Rosjan. Najgorszy był moment, kiedy byliśmy bezpańscy. Rosjanie jeszcze nie nadeszli. Amerykanie też jeszcze nie nadeszli. I to była strefa niczyja. A Niemcy z budek wartowniczych zeszli, i zostawili naszych. Nasi wzięli karabiny i niby pilnowali. Nasi chłopcy przejęli władzę. Niemcy pochowali się w lasach. Byli tacy złośliwi, że rzucali pociski zapalające, żeby spalić nasz obóz. Więc jakiś barak [od podmuchu] się złożył.
Cały personel sanitarny [zastanawiał się], co zrobić z rannymi leżącymi. Wykopali okopy między barakami, wyłożyli jakimiś materacami, nie pamiętam już czym, ale było miękko i znieśli tych, co nie mogli chodzić. Zdjęli okiennice z okien i nas przykryli. Bo mówili, że baraki mogą się złożyć od podmuchu. Jak będzie front się zbliżać, to jest niebezpiecznie. Przeczekaliśmy ze dwie doby chyba. Już nie pamiętam tak dokładnie, bo to się zaciera wszystko. Ale to były drastyczne momenty. Pociski były gęste. Front nadchodził!
Zakłady były między nami, kto nadejdzie – Amerykanie czy Rosjanie. Każdy chciał, żeby Amerykanie. Nie było tak niestety, wpadli Rosjanie. To była dzicz nieprawdopodobna. Pułkownik powiedział: „Przez dwa, trzy dni żadna żeby im się nie pokazała na oczy. Żadna nie ma prawa wyjść, ani do wc, ani nic. Żadnego ruchu nie ma babskiego. Zabarykadować się w barakach”. Tak zrobiliśmy wszyscy. [Także] koleżanki, które chodziły. Trzeba było zabarykadować się, stoły, ławki, drzwi i siedzieć w baraku, aż dzicz się uspokoi.
Oni byli w czerwonych czapach obszytych karakułami i wszyscy po wódce. Kiedy się spotkali z naszym dowództwem w obozie, to gorzała musiała być. Jednym grzebieniem się czesali i kazali naszym też się czesać. Dawali ten grzebień, więc nasi oficerowie byli przerażeni, co to za zwyczaje. Naprawdę nasi oficerowie byli na wysokim poziomie. Świetnie sobie poradzili z nimi. A pułkownik Bętkowski za twarz trzymał cały obóz. Był rygor!
Mieliśmy cudownych lekarzy. Takie siły, że nawet w nocy przychodził Bętkowski i sprawdzał u mnie gruczoły w pachwinach, czy jakieś zakażenie się nie wdaje, bo [groziła mi] amputacja, żeby nie było za późno. Jeszcze po wyzwoleniu dał mi skierowanie do Czerwonego Krzyża, żeby bezpłatnie mnie leczyli, bo nie było się gdzie specjalnie zaczepić. Oni mieli złote serce.
Ale kiedy chodziłam codziennie na opatrunki do niego, nie mogłam podjąć pracy żadnej w biurze, ani żadnej stałej pracy, więc co wziąć? Rana otwarta, nogi ropieją. Więc co mogę robić, jaką pracę?
Siostra [Teresa] wróciła z obozu, nie wiedziała, że jej mąż zginął w czasie Powstania. Została z maleńkim dzieckiem, dopiero po obozie urodziła córkę. Miałam ją na głowie. I ja sama. I co robić?
Po Powstaniu matka znalazła mnie w Toruniu, bo nasz pułkownik Bętkowski jak nas przywiózł do Polski pociągiem sanitarnym, to nie miał co z nami zrobić. [Prasa ogłosiła listę osób z transportu PCK. Tak odnalazła mnie matka i zabrała z Torunia.]
- Jak wyglądała sytuacja w obozie po wyzwoleniu go przez Rosjan?
W obozie było bardzo ciężko. Linia frontu jest straszna, dlatego że masę jest dziewuch różnych. Jak to się mówi: „Dziewczynki do wojska biegną”, więc tam były ciąże pozamaciczne, porody, jakieś rebionka nam znosili. Dzień i noc były transporty. Czasami w nocy nam przywozili krwawiące kobiety i rebionka nam zostawiały, bo one nie chciały niańczyć tych rebionek. A nasze sanitariuszki z Powstania, młode, śliczne dziewczyny cieszyły się, z tymi rebionkami chodziły, a chłopcy zaczęli robić kołyski czy jakieś łóżeczka dla tych rebionek. Ale ja dalej nie chodziłam, ja tylko słyszałam i widziałam, bo pielęgniarki nam wszystko opowiadały. Były dwie separatki w naszym baraku, gdzie leżały Rosjanki brudne strasznie, obrzydliwe. Obok był pokój do opatrunków podręcznych.
W ogóle muszę zaznaczyć, że przez cały czas obozu mieliśmy pielęgniarki z Powstania Warszawskiego, więc było dużo dyplomowanych, ale były też te przeszkolone w konspiracji młode dziewczynki. Służyły nam dzień i noc. Z tym że w nocy nie wolno było chodzić po obozie, tylko jak ktoś miał opaskę z Czerwonym Krzyżem i tylko służba sanitarna mogła chodzić – kto musiał. Ale pełne poświęcenia były pielęgniarki, bo z górnych prycz dziewczyny nadużywały czasem tej dobroci pielęgniarek, więc trzeba było je też podkręcać. Był rygor, komendantka w każdym baraku. Co wieczór lampkę się zapalało dla chłopców z Murnau, bo tam koleżanki miały jakiś narzeczonych, jakieś sympatie swoje.
Dużo piosenek się śpiewało i koleżanki w ciężkim stanie nawet się nie buntowały, że śpiewamy, umilamy sobie czas. Bo były bardzo ciężkie przypadki. Barak jedenasty to był barak najciężej chorych kobiet. Obok był barak dla gruźlików, tam też były koleżanki, które miały kłopoty z płucami. Ale dla pielęgniarek miałyśmy wielki szacunek.
Muszę zaznaczyć, że pułkownika Bętkowskiego chcieli nam zabrać Niemcy. Proponowali mu pracę w swoich szpitalach, bo on był znakomitym chirurgiem. A Bętkowski im odpowiedział: „Przyjechałem ze swoimi dziećmi i z nimi wrócę”. I to było wspaniałe. Pułkownik Strehl też został do końca.
Jak wkroczyli już Rosjanie, to był straszny bałagan [dn. 23 kwietnia 1945 roku „wyzwolenie”].
- Jak wyglądała droga do Polski?
Transporty organizowali sobie ci chodzący, organizowali sobie transporty piechotą do Polski tak jak Tadeusz Wóycicki z żoną, jeszcze wtedy narzeczoną. Danusia straciła oko w akcji. I oni sobie wspólnie organizowali wyjazdy. Wyszabrowali gdzieś konie, platformy i szli do Polski [dużymi grupami, 2 tygodnie].
- Pani już mogła się poruszać wtedy o własnych siłach?
Mowy nie było.
W czasie zbliżania się frontu był bałagan na tyle, że można było przejść do Mühlbergu na stronę niby amerykańską. I wtenczas koledzy chodzili parę razy w tę i z powrotem. Wiem, że było to 12 kilometrów, ale to było niedaleko, to można było pokonać. Przyszli po mnie, żebym przeszła na tamtą stronę. Ja mówię: „Gdzie sens i logika, otwarte rany, nogi mi ropieją, gdzie ja pójdę, żeby mi amputowali nogi?”. Wierzyłam naszym lekarzom, a tamtym – no co ja dla nich znaczę, jestem obca osoba! A oni tam dostali wspaniałą opiekę, rzeczywiście bardzo sobie chwalili. Dostali i mundury, i odzież, i wyżywienie bardzo [było] dobre w Mühlbergu. Tam im było dużo lepiej.
Ale byłam przywiązana do tej gromady, z którą cierpiałyśmy, a dla nas pułkownik to było coś tak wspaniałego, że nie mogliśmy Go opuścić. Nie wyobrażałam sobie tego.
W międzyczasie za Niemców też były transporty ozdrowieńców. Oni też selekcjonowali i wysyłali do innych obozów ozdrowieńców. Najczęściej, jeżeli byli jeszcze Niemcy, to do Mühlbergu. Właśnie tam było kilkanaście transportów z naszego obozu.
Ale i były chwile też, na przykład „lany poniedziałek” w obozie. To byście sobie panowie nie wyobrażali co się działo. Ja przeszłam na jakąś wysoką pryczę na drugą stronę baraku, bo
oberlufty (wywietrzniki) wyciągali chłopcy i lali dużymi kubłami wodę. A jak opatrunki zaleją, to wszystko trzeba od początku zmieniać i poza tym może być jakieś zakażenie. Nie chciałyśmy tego. Ale oni szaleli. Zakładali płaszcze jakieś nieprzemakalne, w majteczkach tylko latali i szaleli. Woda się strumieniami lała z baraku, dosłownie. Włosi nie wiedzieli, co to jest, i Niemcy również się dziwili, co to jest? Pompowali bez umiaru, bo były pompy abisynki. Także było i wesoło, ale i niebezpiecznie. Ale wszystko powracało szybko do porządku, pułkownik robił porządek.
Były kontrole w barakach, żadnych flirtów za długo. Chłopcom wolno było odwiedzać nas, ale nie za dużo i nie wieczorem. Żadne zasłanianie się kocami, bo wieszały koce sobie na pryczach i się zasłaniać chciały [nie dozwolone]. Jak pułkownik wszedł, to wszyscy na baczność stawali i uciekali. Wspaniały był.
- Kiedy pani trafiła do Polski?
Pod koniec sierpnia dopiero.
W 1945 roku, tak?
Tak. Do Torunia nas zawieźli [dn. 17 sierpnia 1945 roku]. Ale zanim nas zawieźli do Torunia, to jeszcze nas przewieźli przez Poznań. Tam profesor [Wiktor] Dega wyszedł, bo to kolega pułkownika Bętkowskiego. Pociąg sanitarny składał się z dwóch ambulansów a reszta to wagony towarowe. Nie wiem, jak te wagony wyglądały, ale przypuszczam, że były tam prycze. Natomiast my z Magdą miałyśmy już łóżka przyzwoite. Ja leżałam na górnym łóżku. Magda Rudowska leżała nisko, bo miała rękę w „samolocie” [tj. szyna]. Czerwony Krzyż nas [odwiedził]. Delegacja przyszła, wyperfumowane panie, w futrach na ramionach i panowie też, przywitali się i pytali się o nazwiska. Prawdopodobnie szukali znanych osób czy coś takiego, nie wiem. Ale chłopców naturalnie szlag trafił, bo paczuszki nam dali z Czerwonego Krzyża, maleńkie, a nam krowę zabrali, która była dla nas strasznie ważna! Zawsze jest coś za coś. Chłopcy straszne wiązanki puszczali pod ich adresem, leżeli na tych łóżkach, bo to ich rozdrażniło - czekali na coś lepszego.
Postój trwał czasami dzień, lub dwa jak w Poznaniu. I ci chodzący, naturalnie, chcieli się wyrwać do miasta. Ale to był taki okres niepewności. Niby już Niemców nie ma, są Rosjanie. Chłopcy nie wytrzymali, z opaskami wyszli i zamawiali sobie jakieś bryczki. Bryczkami na wesoło jechali gdzieś do koleżanek. Raz mnie też wzięli ze sobą na taką [przejażdżkę]. Ludzie patrzyli na nas jak na wariatów dosłownie. Odważni, ale po co oni tak ryzykują, dlaczego, przecież pełno było tych kacapów dookoła. Ale to był taki zryw młodzieńczy, co tam dużo mówić. Wszędzie gdzie [jest] młodzież, muszą być jakieś dowcipy, jakieś zagrania.
Z Poznania pojechaliśmy później do Bydgoszczy, bo wiem, że w Bydgoszczy też byliśmy u koleżanki, pseudonim „Śliwka”. Ja o kulach wstałam, bo nie mogłam przecież wytrzymać.
A później nas zawieźli do Torunia, bo widocznie tam wykombinował pułkownik Bętkowski ze Strehlem miejsce, gdzie może nas ulokować [byłam tam do 3 listopada 1945 roku]. Na pierwszym piętrze byli chłopcy, a na drugim piętrze my [dziewczęta]. [Zajęliśmy dawne kasyno oficerskie - budynek masywny.] Naprzeciwko nas był komisariat milicji, więc chłopcy też nie wytrzymali i zaczęli śpiewać taką piosenkę, że tych milicjantów szlag trafiał.
„Akowcy to są żołnierze wszelkiej broni.
Akowcy, niech was zawsze Pan Bóg broni,
Akowcy, do góry wznieśmy skroń,
Karabin ciężki, ciężki weź do ręki,
By bolszewików z Polski znieść”.
I darli się na całe gardło z pierwszego piętra, wąska ulica, niosło ich głosy. Milicjant zabronił.
Przyszli do pułkownika Bętkowskiego i on jak [sam] mówił: „Mordę zamknął wszystkim”, bo bał się o nas, co może być. To było nad samą Wisłą.
Chłopcy byli bez nóg, różne były sytuacje.
Ja byłam umieszczona w pokoju z Magdą Rudowską. To była córka przedwojennego posła [Jan Rudowski] z bardzo majętnej rodziny, znanej, patriotycznej. Ojciec wracając z obozu koncentracyjnego, zmarł. Magda – moja przyjaciółka – skończyła Akademię Sztuk Pięknych. Malowała tylko lewą ręką, bo prawą miała całą strzaskaną [w ramieniu]. Z Magdą zajmowałam pokój i jedno łóżko było wydzielone dla dziewczynek, które były zgwałcone przez Rosjan. Bo oni wyważali drzwi w Toruniu. Tam działy się straszne sceny. Dziewczyny się przebierały za chłopaków, bo matki nie mogły sobie dać rady z tą hołotą, która tam panowała. I te biedne matki przychodziły zrozpaczone do pułkownika Bętkowskiego, żeby on zniszczył ten płód. A Bętkowski tylko do nas miał zaufanie, do mnie i do Magdy. W naszym pokoju zastrzykiem usuwali te płody. Pułkownik był cały czas pod obserwacją wiadomo kogo. Tak że byłyśmy świadkami tego.
Magda była chodząca, ale miała rękę w „samolocie”. Była cudowną przyjaciółką, bo w najtrudniejszych chwilach, kiedy ja już nie wytrzymywałam bólu i miałam wysoką gorączkę, ona mnie ratowała w obozie. Ona była szalenie wierząca, a sama bardzo cierpiała, dlatego że jej Bętkowski na żywca wyjmował odłamki kości [z ramienia]. Tak że miała prawą rękę unieruchomioną, ale mnie służyła dużą pomocą, bo się załamywałam, przyznam się. Nie mogłam czasami znieść, że ta niesprawiedliwość jest ponad siły ludzkie.
- Kiedy pani trafiła z powrotem do Warszawy?
Uuuu, kiedy to było? Z Czerwonego Krzyża mam to zaświadczenie, do was oddałam.
Moja matka przeczytała w gazecie, że przyjeżdża transport Czerwonego Krzyża i podawali nazwiska i wyczytała mnie. Zaraz przyjechała do Torunia i zabrała mnie do Nowego Portu, bo mogła mnie wówczas zabrać. Już miała moją siostrę z dzieckiem u siebie, a zajęła mieszkanie poniemieckie na parterze i dostała pracę w UNRRA. To była pomoc zagraniczna, największa pomoc dla Polaków. Matka prowadziła stołówkę dla portowców i dzięki tej stołówce mogła nas utrzymać, bo ja leżałam cały czas na łóżku i miałam się jeszcze opiekować tą małą dziewczynką. Ona malutka była – co tam miała, pół roczku, coś takiego – tą moją siostrzenicą. A mamusia tam pracowała. Matce też było ciężko, bo cały dzień musiała być [na miejscu]. To była portowa stołówka, można powiedzieć.
Dzielnica Gdańska [miejscowość], niedaleko Wrzeszcza, tylko już nad samym morzem, koło Westerplatte.
Zajął się mną domowy lekarz na miejscu. W końcu pojechałam do Gdańska Wrzeszcza, tam była Akademia Medyczna, żeby mnie pomogli z nogą, bo matka była też zrozpaczona, ale mi nic nie pomogli. Najtrudniej było właśnie dlatego, że w nodze pozostały kawałki ubrań. Nikt nie mógł przypuszczać – odłamek mi wyjęli w obozie, ale ubranie gniło. Byli bezradni, więc musiało to po prostu wygnić. A myślałam już o pracy i nauce.
W Nowym Porcie byłam przy ewakuacji Niemców z mieszkań. To były sceny niesamowite. Oni też z tobołami, bo każdy co mógł, to zabierał. Dziecko w wózku, nocnik przywiązany, tu poduszka wisi, niesamowite były te obrazy. Polacy ewakuowali Niemców z wybrzeża. Oni się nie złościli, wiedzieli, że muszą opuszczać [mieszkania]. Myśmy zajęli mieszkania. Mamusia zupełnie ładne mieszkanie zajęła na parterze, z mahoniowymi meblami. Przychodziła Niemka do sprzątania, można było wynająć niedrogo. Ale to były ciężkie chwile.
Wiem, że później przyjechałam do Warszawy, ale mam już zatarty ten obraz. Przyjechałam do Warszawy, zgłosiłam się zaraz do pułkownika Bętkowskiego, żebym miała pomoc lekarską. On przyjmował w Czerwonym Krzyżu na ulicy Pięknej. Codziennie z pracy wychodziłam na opatrunki i przynosiłam mu kawę w termosie, bo nie miałam się mu czym odwdzięczyć. Był bardzo szczęśliwy, że mu przynosiłam kawę. Ale noga mi bardzo ropiała i nie mogłam w swoim zawodzie [pracować], mimo że dobrze zarabiałam, bo to było dziesięć procent od usługi. Mieszkałam u cioci [Cywińskiej] na Mokotowskiej 51/53, pamiętam. Ona kuchnię mi odstąpiła, tam nic się nie gotowało zresztą w tej kuchni.
- Czy trudne było życie w Warszawie po wojnie?
Ja nie odczuwałam tak tego. Przyznam się, że nie jadałam obiadów. Była praca, praca, praca, po południu szkoła średnia.
No wtenczas, gdy miałam jeszcze nogę chorą i musiałam codziennie chodzić na opatrunki, to tylko pracowałam jako kawiarka albo kelnerka. Pierwsza kawiarnia w Alejach Jerozolimskich nazywała się „Kopciuszek”. Tam przychodziły osoby z placówek dyplomatycznych, bo wszystkie placówki dyplomatyczne mieściły się w hotelu „Polonia”, dlatego że były wszędzie gruzy. Przychodził Julian Tuwim, A. Fiedler, p. Żeromska z Moniką, w ogóle cała śmietanka warszawska, tak że fantastycznie było. Nawet [Stefan] Wiechecki przychodził. Ludzie z zagranicy przyjeżdżali. Śniadania wiedeńskie można było zjeść. Bardzo się dobrze pracowało. Miałyśmy tylko dziesięć procent za usługę, żadnych napiwków się nie przyjmowało, bo byłyśmy, jak to mówią, „panie z towarzystwa”. Przyjaciel Juliana Tuwima założył tą kawiarnię w Alejach Jerozolimskich. Była bardzo elegancka kawiarnia, świetna kawa, świetne torty. Dopóki nie zagoiłam nogi, nie mogłam nic konkretnego podjąć. W międzyczasie ukończyłam kursy wieczorowe księgowości w YMCA. Jak ukończyłam kursy księgowości, to przystąpiłam do pracy w biurze. Noga już była zagojona, bo pułkownik Bętkowski zgodził się, żebym pojechała do profesora Degi. Profesor Dega był przyjacielem mojego wuja, profesora Wiktora Schramma z Poznania. Przez taką protekcję dostałam się do profesora Degi. On mnie zoperował. Wlał tam penicylinę do środka. Musiałam leżeć na brzuchu przez kilka dni. No i to się zakończyło. [Doktor Gruca odmówił mi leczenia bez zapłacenia.]
- Czyli jakieś trzy lata po odniesieniu rany noga została wyleczona?
[Ale noga pozostała krótsza.] W 1947 roku byłam u profesora Degi, mam nawet zaświadczenia.
- Czy była pani w jakiś sposób prześladowana przez władze komunistyczne za to, że służyła pani w Armii Krajowej?
Jak składałam życiorysy do firm – bo składałam jednocześnie do YMCA i składałam jednocześnie do Polskiego Radia, gdzie miałam kuzynkę, która mnie zaprotegowała – na dużym papierze podaniowym, gdzie napisałam życiorys i prośbę o przyjęcie, napisał mi na całym arkuszu podaniowym: „AK”. To był personalny, no więc wiedziałam, czym to grozi. Przy najbliższej jakiejś redukcji czy zmianach to mnie usuną, no co tam dużo mówić. Polskie Radio wiemy, w jakich rękach było.
Wybrałam sobie YMCA, ale YMCA miała reakcjonistów zawsze u siebie. A YMCA zajął się Związek Walki Młodych ZWM. „Psia kość – myślę sobie – z deszczu pod rynnę”. Cudowni ludzie byli zwalniani z pracy, ale ja jako niepartyjna myślę sobie… Ale mnie zaprotegował tam jeden znajomy [do YMCA]. No i z nim przeszłam. On był partyjny, ja nie. Zresztą gburowaty był to człowiek, nie miałam do niego zaufania, ale jak mnie poparł, przyjęłam to stanowisko. Później były naciski, żebym się zapisała do partii, ale śmiałam się z nich, że nie zasłużyłam sobie jeszcze na partię. No bo co miałam, przepraszam, z takim głupkiem w czerwonym krawacie mówić. My mamy tak twarde kręgosłupy, że nas nikt nie złamie, ani żaden Tusk, ani żaden Kwaśniewski itp.
- Jak patrzy pani na Powstanie Warszawskie po latach? Czy było potrzebne?
[Przeszkodziliśmy wrogom, którzy chcieli podzielić się naszym krajem! To była dla nich jedyna okazja - 1944 rok.] Naturalnie, że było potrzebne, jak najbardziej. Przecież my nie mogliśmy się tak dalej dać mordować. Co by nie było, nas podziwiał nawet Hitler. Powiedział: „Gdybym ja miał takich żołnierzy…”.
To trudno jest [powiedzieć]. To trzeba odczuć wewnętrznie, to co się działo. Byliśmy bardzo gnębieni, przecież całą okupację jadłam brukiew albo krupnik taki, że łyżka stawała dęba w [garnku], zawsze taka gęsta. Co to było za jedzenie. Czekolady nie widziałam. Dlatego się podjęłam pracy, mając siedemnaście lat, bo chciałam ulżyć ojcu. Ojciec sobie dorabiał jakimiś szkicami, robił ryciny do książek, ale z tego nie można było wyżyć. [Wykładał przed wojną w Szkole Mazowieckiej - średniej na ulicy Klonowej. Wyszli z tego gimnazjum cichociemni np. Antoni Dzierzbicki.]
- Zawarła pani jakieś znajomości, przyjaźnie w czasie Powstania Warszawskiego?
Do tej pory mam. „Waligóra” - Jadwiga z Grudzielskich Bieleszowa niedawno na białaczkę umarła, Danusia Leźnicka też, która straciła oko. Kiedyś zrobił zjazd [Kazimierz] Kąkol, to był minister do Spraw Wyznań, też z obozu naszego. Zrobił zbowidowski zjazd. Nas było dużo, ale teraz to już jest nas garstka. Teraz mam jeszcze tylko Alusię Żbikowską, z naszego obozu i Tadeusza Wóycickiego, Stasia Milczyńskiego i kilka osób.
- Co chciałaby pani przekazać młodemu pokoleniu Polaków?
Nieugiętość.
W ogóle patriotyzm to jest broń niewidzialna, ale to jest broń! Broń, której się wszyscy boją. Nasi wrogowie też się boją, dlatego się nie wyrabia patriotyzmu. Celowo. Patriotyzm rośnie z nami. W tym się wyrasta. Nasze pieśni były piękne. Nie wiem, dlaczego ich się teraz nie śpiewa. Niedawno byłam zaproszona na zjazd harcerzy hufca „Zamek”. Wszystkie te piosenki żeśmy śpiewali. Starzy harcerze byli, to było wzruszające. Stare dziadki takie różne. Jeździłam na obozy harcerskie. Mówią, że sentyment jest niepotrzebny. Może jak za duży, to nie, bo musi być trzeźwy ten sentyment, ale człowiek bez sentymentu co jest wart? Żałujcie żeście tych ludzi nie znali! Tych lat nie odda nikt…
Warszawa, 4 grudnia 2007 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon