Leszek Daniłowicz „Stankun”
Leszek Daniłowicz. Urodziłem się 4 stycznia 1925 roku, mieszkałem w Warszawie. Ojciec mój był oficerem. Pseudonim „Stankun” przyjąłem od nazwiska matki mojego ojca. Walczyłem w 21. kompanii Zgrupowania „Narew”.
- Urodził się pan w Warszawie?
Urodziłem się w Warszawie. Ojciec był oficerem, był przenoszony z różnych jednostek w różne miejsca. Mieszkaliśmy na ulicy Czerniakowskiej przy Zagórnej. Znałem bardzo dobrze Czerniaków, ponieważ do szkoły powszechnej chodziłem na Zagórną, mieszkając na Natolińskiej. To był duży odcinek drogi, ale przez pierwsze cztery lata tam chodziłem. Później chodziłem do innych powszechnych szkół, a do gimnazjum chodziłem do Reja, które było w centrum Warszawy.
- Proszę powiedzieć coś o swojej rodzinie?
Matka nie pracowała wtedy, miałem starszego brata, który umarł dwa lata przed wojną. Ojciec dostał się do niewoli w 1939 roku. Brał udział w bitwie pod Kockiem. Z ojcem widziałem się dopiero dużo, dużo później, po wielu latach.
- Jakie ma pan wspomnienia sprzed 1939 roku? Jak wyglądało życie w Warszawie?
Trudno mi powiedzieć, jak wyglądało. Szkoła była elitarna, bo chodziłem do Reja. Jedna z najlepszych szkół w Warszawie. To była szkoła, w której młodzież była wychowywana bardzo ostro. Absolutnie nie dopuszczano do żadnych ekscesów, tak jak się teraz słyszy, że różne rzeczy są, że można robić w szkole to, co się chce. Przykładem reżimu w szkole to było to, że każdy z nas musiał zobowiązać się, że będzie przynosił śniadanie dla biednych dzieci. Jak przychodziliśmy do szkoły, to stał zawsze inspektor czy nauczyciel na schodach – bo to był budynek trzypiętrowy – jak żeśmy wchodzili, to się pytał: „Gdzie jest śniadanie?”. Jeżeli któryś powiedział, że zapomniałem, to: „Wróć do domu. Przecież on musi jeść”. Drugi przykład – to była szkoła powszechna i gimnazjum i liceum razem – w liceum jeden z chłopców powiedział do drugiego: „Woźny to ma takie wąsy jak mój pies”. Jak dyrektor szkoły o tym się dowiedział, momentalnie obydwóch zwolnił ze szkoły. To było przed samą maturą. Wiadomo było, że nie będą mogli zdawać matury. Proszę sobie wyobrazić, jaka wówczas była sytuacja. Oczywiście przeprosili woźnego, ale dyrektor powiedział: „Mowy nie ma”. Po bardzo długich dyskusjach, bardzo długich przeprosinach, w końcu dyrektor zgodził się, że pozwoli im zdawać maturę, ale w innej szkole. To pokazuje, jak odnoszono się do młodzieży. To była szkoła prywatna, gdzie było dosyć wysokie czesne, ale pomimo tego pilnowano, jak młodzież się zachowuje na przerwie czy w czasie zajęć szkolnych. Nie było tego, co teraz. Przyzwyczajony byłem do takiego reżimu, przyzwyczajony byłem do tego, że miałem do czynienia z bronią ojca. Ojciec miał komplet rewolwerów. Przed wojną były schowane, jak się wojna zaczęła, trzeba było je zdać.
- Ojciec próbował pana uczyć?
Nie. Jeżeli, to konnej jazdy, tego rodzaju rzeczy. Jeżeli chodzi o broń, to raczej strzelałem razem z moim kuzynem, starszym o trzy lata. Polowaliśmy na ptaszki, na różne rzeczy z ploterów, to był mały karabinek. W szkole uczyliśmy się strzelać z kb. Na Nowym Świecie była długa piwnica. W piwnicy była strzelnica i tam strzelaliśmy.
- To było w szkole powszechnej?
Nie, to już było w gimnazjum, w starszych klasach, bo w gimnazjum byłem w pierwszej i drugiej klasie. W 1939 roku wyjechałem na wakacje razem z siostrą mojej matki i byliśmy w Lesznie pod Warszawą. Nie było mnie w czasie walki o Warszawę w 1939 roku.
- Kiedy pan wrócił do Warszawy?
Do Warszawy wróciłem po zajęciu jej przez Niemców.
- Wrócił pan do swojego domu?
Wróciliśmy do swojego domu, nie był zniszczony. Z tym że już była zupełnie inna sytuacja. Wtedy sam byłem z matką, miałem szesnaście lat, musiałem już zacząć myśleć o zarabianiu. Zacząłem pracować. Różne rzeczy robiłem. To jest nie do uwierzenia, ale zacząłem robić na drutach swetry. Potem doszedłem do wniosku, że to niewiele daje. Ponieważ w czasie wojny młodzież musiała mieć [legitymacje] – nie mogło być młodzieży, która nie chodzi do szkoły, a gimnazja były zamknięte od razu, po paru dniach od wejściu Niemców do Warszawy, można było tylko chodzić i trzeba było chodzić do szkoły technicznej, żeby mieć legitymację, żeby móc powiedzieć, że jest się w szkole, że nie chodzi się po ulicach, że się nic nie robi – zapisałem się do szkoły dziewiarstwa maszynowego. To jest robienie na maszynach swetrów, różnych rzeczy, dzianin. Nauczyłem się tego, bardzo dobrze mnie to szło. Potem poszedłem na praktykę do firmy dziewiarskiej. To była duża firma, Matuszewskiego. Przez dwa tygodnie męczyłem się wśród pracowników, którzy mieli duże doświadczenie, ale okazało się, że dobrze mi to wyszło. Dyrektor nawet zaprosił mnie do siebie, zaproponował mi, żebym później pracował w firmie. Dawał mi różne uwagi, jak mam się zachowywać wśród pracowników. Powiedziałem mu: „Wie pan, sądzę, że rodzice mieli pieniądze, żebym się kształcił”. – „Tak, ale chyba panu będzie przyjemniej jednak samemu zarabiać. A my panu damy stypendium”. Tak to się skończyło. Po ćwiczeniach w szkole sam uczyłem się dziewiarstwa, zaproponowano mi, żebym był instruktorem, nauczycielem. Przez następny rok uczyłem się. Dyrektorem szkoły dziewiarstwa był jeden z nauczycieli czy dyrektorów chyba gimnazjum tramwajarzy na Młynarskiej. To było dla mnie o tyle ważne, że on wiedział, że również chodzę na komplety. Kiedyś powiedział: „Wie pan co, my sobie zrobimy tutaj egzamin”. To bardzo mi się przydało, dlatego że przeegzaminował mnie i powiedział: „Widzę, że pan jest na poziomie licealnym”.
Z matematyki, z fizyki, z technicznych zadań. Pracowałem rok i uczyłem się. Później, niezależnie od tego, razem z matką założyliśmy punkt robienia swetrów z wełny. Pruło się stare swetry, można było z tej wełny zrobić nowe swetry. Kupiliśmy maszyny, jakoś się to wszystko układało.
- Taką działalność państwo prowadzili przez całą okupację?
Nie, to przez rok było. Rok przed końcem okupacji, 1943 rok. Najpierw musiałem się nauczyć tego wszystkiego, potem dopiero mogłem zarabiać. Później, jak wstąpiłem do Armii Krajowej, to zaczęło się jedno z drugim kłócić.
To było w lipcu 1944 roku.
Razem z kolegą się uczyliśmy. On mi mówi: „Słuchaj, czy jesteś w organizacji?”. Tego się nie mówiło na ogół. Miałem inne kontakty, ale chodziło o to, że jeden drugiemu nic nie mówił. Wiadomo było, że coś gdzieś jest, ale się nie mówiło. W końcu powiedział: „Jeżeli chcesz, to chodź do nas”. Myślał, że jestem w innej organizacji. Wstąpiliśmy, złożyłem przysięgę. Po paru dniach, przygotowanie. Już wiadomo było, że będzie Powstanie. Przed tym jeszcze było ogłoszenie Niemców, że będzie kopanie rowów, że wzywają wszystkich mężczyzn do kopania rowów i tak dalej. Czekaliśmy tego dnia, ten dzień przyszedł 1 sierpnia. To w pamięci mnie utkwiło, to wyjście z domu. Ciężko mówić, dlatego że w zasadzie byłem opiekunem matki, dostarczałem pieniądze na życie i wychodziłem z domu. Matka o tym wszystkim wiedziała.
Nie o działalności, wiedziała, że jestem [w organizacji] i że idziemy już do Powstania. Nie to, że pójdę na ćwiczenia, że to, że tamto. Domyślała się wszystkiego, ale nie wiedziała, że już tego dnia. Oczywiście, pamiętam, najpierw myśmy mieli iść do lasu, [mieliśmy] przygotować ciepłą odzież, wszystkie rzeczy. Później, jak wychodziłem, dała mi wałówkę. Powstanie miało trwać jeden, dwa, trzy dni. Na trzy dni dostałem wałówkę i zaczęła płakać. Wtedy powiedziałem: „Daj spokój, nie płacz. Muszę iść”. Powiedziała: „Tak, ale chyba płakać mogę”.
- To było na dzień przed wybuchem Powstania?
Nie, to było w dniu wybuchu Powstania, już wiadomo było, co będzie, jak będzie. Znaczy wszyscy myśleliśmy, że Powstanie będzie trwało dwa, trzy dni maksimum. To przeświadczenie brało się stąd, że w końcu lipca widać było, że Niemcy wycofują się z Warszawy. To się obserwowało. Niemcy, folksdojcze powoli uciekali z Warszawy. Już wiadomo było, że to jest koniec panowania Niemców w Warszawie. Właśnie dlatego matka wszystko wiedziała, że idę. Powiedziała mi: „Ale chyba płakać mogę”.
- Jakie pan miał wyznaczone rozkazy na godzinę „W”?
Że mam przyjść i będziemy walczyli.
Zbiórki były na Śliskiej, to było bardzo daleko. Myślałem, że dostaniemy broń, coś takiego. Okazało się, że nie. Karabińczyk dostałem tylko, a kolega, z którym przyszliśmy razem, ten który po mnie przyszedł, dostał menażkę. Już nie pamiętam. Rzeczy, które absolutnie nie były potrzebne. Stamtąd skierował nas w Aleje Ujazdowskie. Dom istnieje po prawej, nieparzystej stronie Alej Ujazdowskich, od podwórka wchodziło się na trzecie piętro. Dom istnieje do dzisiaj, uszkodzony jest. Tam już było zgrupowanie szeregu osób, głównie dziewczęta były. Stamtąd kazali nam przejść na plac Trzech Krzyży do gimnazjum. Tam było prywatne gimnazjum, na czwartym piętrze chyba. Mieliśmy czekać na dalsze rozkazy.
- To było przed wybuchem Powstania?
Przed wybuchem Powstania. To wszystko – kręcenie, najpierw na Śliskiej, później w Alejach Ujazdowskich, później w gimnazjum. Z tym że do gimnazjum już nie wszyscy przyszli. Coraz więcej spotykało się nas. Później stamtąd idziemy w kierunku Ośrodka Głuchoniemych i Ociemniałych na placu Trzech Krzyży. Dalej, po prawej stronie, jak się frontem stoi do budynku głuchoniemych, był sklep „Todis”, nie pamiętam, chyba z technicznymi rzeczami. Tam myśmy mieli się zgromadzić. Wszyscyśmy szli, nie zdążyliśmy jeszcze wszyscy się zgromadzić. Nie wszyscy zdążyli, być może, że wchodzili jeszcze. Sanitariuszki czy łączniczki przechodziły bezpośrednio tam, myśmy przechodzili z gimnazjum i już zaczęła się walka. Naszym zadaniem było zajęcie Gimnazjum imienia Królowej Jadwigi na placu Trzech Krzyży. Kawałek gimnazjum istnieje, tylna ściana za pomnikiem Witosa na placu Trzech Krzyży. Gimnazjum było zajęte przez Niemców. Myśmy mieli zdobyć to gimnazjum. Ale okazało się – jeszcze przed samym wybuchem Powstania zdążyła przyjechać łączniczka i przywiozła ręczny karabin maszynowy, ale karabin się zacinał – przejeżdżał motocykl z Niemcami, motocykl z koszem i jeden z kolegów nie wytrzymał, wybił szybę kolbą i puścił serie w motocykl. Załatwił Niemców. Jeszcze inni wchodzili. „Todis” to był sklep, widzieliśmy, że było zgromadzonych mnóstwo butelek z benzyną, ale broni nie było. W tym pomieszczeniu nie mogliśmy się zmieścić. Szereg z nas przesunięto do baraku, tak jakby był do tej pory, coś podobnego jest w tej chwili w tym miejscu, z tyłu za „Todisem”. Tam myśmy czekali na dalszy ciąg, że będziemy szli do walki. Ale koniec końców dowódca zorientował się, że właściwie nie ma z czym walczyć, dlatego że obok było kino „Napoleon” zajęte przez Niemców, Niemcy byli w sąsiednim budynku, więc byli i obok nas i to Gimnazjum Królowej Jadwigi, które było zajęte całkowicie przez Niemców. Niemcy, jak jechali motocyklem, zostali ostrzelani, to już zorientowali się tamci, że coś się dzieje. Mało się o tym mówi, ale punkt piąta rozległy się syreny w Warszawie. Właściwie nie wiadomo było, czy to jest znak do Powstania, czy znak dla Niemców o Powstaniu. To było coś zaskakującego, ale był ten sygnał. Jeżeli chodzi o moją sytuację, to czekałem na dalsze rozkazy, co będzie dalej, ale rozkazów nie było. Jak wyszliśmy na podwórze z tyłu, bo nam powiedzieli, żeby opuścić pokój – bo już było za ciężko, już jeden z kolegów został ciężko postrzelony, zresztą po paru dniach umarł, „Ben” – na podwórku zobaczyłem dwóch Kałmuków, którzy dostali się do naszej niewoli. Z tym że dwóch z nich zabito. Uciekali i zostali zastrzeleni, a dwóch zostało. To jest dosyć ciekawa rzecz, bo oni z nami przeżyli całe Powstanie, tych dwóch Kałmuków. Myśmy zdobyli na nich cztery karabiny, co było dla nas bardzo ważne, to była nasza podstawa. Broni praktycznie nie było. Siedzieliśmy tam, staliśmy pod ścianą w głównym budyneczku drewnianym na terenie ogrodu głuchoniemych. Staliśmy i naraz padł strzał. Wszyscyśmy upadli na ziemię. Pocisk zbił szybę. Patrzę, że kolega, co stał obok mnie nie wstaje. Dostał prosto w głowę, w czoło, to był strzał z YMCA. Wiadomo, trzeba było zasłonić okno, żeby nas nie widzieli. Dalej żeśmy czekali. Po paru godzinach, jak już zrobiło się ciemno, dostaliśmy rozkaz. Powiedziano nam, że wychodzimy na Czerniaków. Właściwie nie bardzo było wiadomo, gdzie idziemy. Tak zeszliśmy w Myśliwiecką, Książęcą na dół. W ogóle śliczna pogoda była 1 sierpnia w Warszawie, ale akurat zaczął padać deszcz, jak myśmy schodzili. Zmoknięci byliśmy, zrobiło się chłodno już. Szliśmy koło ZUS-u na Czerniakowskiej, później dalej, nie wiadomo było, dokąd idziemy. Wyglądało na to, że wchodzimy do lasu. Doszliśmy do ulicy Łazienkowskiej, była barykada zrobiona przez mieszkańców i zobaczyliśmy, że nie ma szans przejścia dalej, bo zaraz za barykadą kilkadziesiąt metrów była szkoła powszechna, w której mieszkali Niemcy. Byli skoszarowani i był bunkier. Właściwie nie wiadomo było, co dalej robić. Tu zaczyna się nasza historia. Myśmy mieli przejść. Całą noc żeśmy stali, chodziło o to, żeby przejść. Jeden z kolegów, mój bezpośredni zwierzchnik, plutonowy, poszedł i od razu go trafili. Leżał później przez dłuższy czas. Trafili gdzieś koło kręgosłupa, tak że udało mu się w jakiś sposób wydostać. Wyciągnęli go stamtąd, ale już do końca Powstania nie wrócił [do oddziału]. Żyje do dzisiaj. Później jest dosyć ciężka i znana historia, że w tamtym rejonie na Czerniakowskiej był pan, który podawał się za kapitana, bodajże kapitan „Sęp”. W ogóle nie był kapitanem, jak się potem okazało, ale ponieważ nasz dowódca był porucznikiem, to „Sęp” powiedział: „Pójdziemy wszyscy na szkołę, w której są Niemcy”. A porucznik mu powiedział: „Przecież to jest nierealne. W ogóle nie ma szans na to, żebyśmy przeszli. Przecież to jest otwarty teren, nie ma gdzie się schować”.
- Jak liczną grupą byliście?
Koło osiemdziesięciu osób, ale on powiedział, że ma swoich żołnierzy, ma swoich strzelców i pójdziemy razem, będzie dowodził, trzeba przejść. Okazało się, że to przejście się nie udało. Nie było możliwości schowania się. To było obok stoczni na Czerniakowie, akurat jest zakątek Wisły, w Wisłę wchodzi kawał terenu, tam były na zimę ściągane barki, remontowali statki i tak dalej. W końcu tam weszliśmy, zajęliśmy budynek. Oczywiście nie było żadnych problemów wtedy. Chcemy coś robić, wszyscy mieliśmy opaski biało-czerwone. Wiadomo było, że jak wchodzą powstańcy, to trzeba im ułatwić to wszystko. Było względnie dobrze. Z tym że zaczęły się ciężkie walki. Już był problem walk, stamtąd można było próbować atakować Niemców w szkole. To skończyło się tym, że kilku kolegów zginęło, było ciężko rannych. Jednemu amputowano rękę, ale żyje, przychodzi na zebrania.
Nie, wtedy to było w ten sposób, że było parę karabinów na pluton, jeżeli ktoś szedł do walki, to dostawał karabin. Wracał, oddawał karabin i następny szedł. Nie tak było. Trzeba wziąć pod uwagę, że to wszystko byli wolontariusze. Wszyscy chcieli walczyć. To nie było to, że jeden mówił: „Ty idź. Masz karabin i idź walcz”. Była walka o karabin. Walka o to, żeby z czymś iść, żeby dostać granat, bo: „Jak nie tak, to pójdę z granatem”. A dowódca mówił: „Nie, ten pójdzie, ten pójdzie, a wy zostajecie”. Cały czas były tarcia: „Dlaczego on idzie, a nie ja?”. Dlatego że tamten jest kapralem, tamten jest plutonowym czy starszym plutonowym, tak to było. Ale było już bardzo ciężko. Niemcy używali artylerii, jeżeli chodzi o ten odcinek, o stocznię rzeczną. Po dłuższym czasie przeniesiono nas na ulicę Mączną 2. To była wąziutka, mała ulica pomiędzy Solcem a Czerniakowską. Tam już zaczęło się normalne życie. Na Mącznej mieliśmy kuchnie polową. Nikt nie wiedział, skąd kuchnia polowa się wzięła. Kuchnia polowa była ze stoczni rzecznej. Teraz kuchnię polową obsługiwało dwóch Kałmuków, o których powiedziałem. Oni gotowali.
Na początku to było względnie, nie pamiętam co, soczewicę na przykład. Ale skąd to było? Jak powiedziałem, mieszkałem na Czerniakowskiej, to było kilkaset metrów od Mącznej. W zespole domów, gdzie mieszkałem, narożny dom to był Zagórna 16, gdzie sklepy były zajęte przez Niemców. To był sklep tylko dla Niemców. Tam było mnóstwo żywności. Zajęliśmy żywność. Następnie, jeszcze na Czerniakowskiej, pomiędzy Zagórną a Mączną była piekarnia. W piekarni było trochę mąki, więc piekarze nam piekli chleb. Jeszcze początek, jeżeli chodzi o żywność, to był do wytrzymania.
- Pamięta pan, co jeszcze gotowali Kałmucy?
Nie pamiętam. Wiem, że śledzie się znalazły. Coś gotowali, ale były dramatyczne rzeczy, jak o nich dzisiaj myślę. Przecież to było sześćdziesiąt–osiemdziesiąt osób, to co mógł ugotować. Ugotował soczewicę, ale mieszkańcy nie mieli tam w ogóle żywności, to po paru dniach się wyczerpało. Był chłopaczek, który był już sam, stanął, a ja jem. Mam miskę, menażkę i jem, a on czeka, żebym mu dał. To były ciężkie rzeczy, ciężkie momenty – trzeba się podzielić, ale ja muszę jeść. Ale on też musi żreć i trzeba mu było dać. Początek, jeszcze na Mącznej, był względnie dobry, ale już zaczął się ostrzał. Trzeba powiedzieć, że w tym czasie rejon Czerniakowskiej to była tak zwana dzielnica niemiecka, aż do Alej Ujazdowskich. Od Wisły w górę był rejon niemiecki, wysiedlano Polaków, a dawano mieszkania Niemcom sprowadzonym z Niemiec, którzy uciekali przed bombardowaniami alianckimi.
- Zaczął pan mówić, że sytuacja zaczęła się pogarszać.
Póki żeśmy byli na Mącznej to w zasadzie było względnie dobrze. Z tym że musieliśmy chodzić. Bo teren od Wisły do Czerniakowskiej to był jak gdyby nasz, natomiast za Rozbrat było gimnazjum Batorego i szkoła dla dziewcząt. Duża szkoła, tam byli Niemcy i ci Niemcy do nas podchodzili trochę, na teren pomiędzy Czerniakowską a Rozbrat. Nie szedł cały oddział, tylko poszczególni Niemcy. Coś robili, na przykład kiedyś był Niemiec, który pędził świnie. Któryś z kolegów zobaczył, to zastrzelił po prostu. Tam trzeba było iść. W końcu, jak żeśmy zajęli tamten teren, to trzeba było kilkudziesięciu, to odpowiednie drużyny szły, jedne za drugim idą, idą. Ale to już był ostrzał, już Niemcy zorganizowali się, strzelali ze szkół. To było bardzo niebezpieczne i sporo było folksdojczów czy Niemców, którzy byli tak zwanymi gołębiarzami. Strzelali do przechodniów i do nas oczywiście. Też trzeba było zwracać na to uwagę, wyszukiwać i walczyć z nimi. Tam żeśmy chodzili. Na Mącznej to jeszcze było pół biedy. Pamiętam, kiedyś zaczęli nas ostrzeliwać. To był śmieszny wypadek, dlatego że pocisk trafił gdzieś na drugą stronę Mącznej. Myśmy byli po parzystej stronie Mącznej, to było po drugiej stronie. Wtedy rozkaz: „Schować się w piwnicy!”. Wiadomo było, że pocisk może spaść na podwórko. Stanęliśmy w piwnicy i miałem takiego pecha, że akurat się umyłem, ogoliłem, a stanąłem pod wylotem z komina. W momencie jak pocisk wpadł, dom się zatrząsł, komin się otworzył i cała sadza poszła na mnie. Druga rzecz śmieszna była wtedy, jak zapytała się jakaś koleżanka: „Kto na ochotnika przyjdzie? Potrzebny ochotnik”. Tu załamałem się, bo obiecałem matce. Matka powiedziała: „Dobrze, ale nigdzie nie chodź na ochotnika. Co masz robić, to rób, ale nie będziesz ochotnikiem”. Powiedziałem: „Pójdę”. Byłem przekonany, że to coś poważnego. Pytam się: „O co chodzi?”. – „Jest głęboka studnia na podwórku – bo woda potrzebna była do gotowania – ale linka z kubłem spadła do środka, trzeba zejść do studni”. Tak poszedłem. Jak już zgłosiłem się, to poszedłem. Śmieszne to było.
- Jak długo był pan na Mącznej?
Nie pamiętam. Myślę, że to było dziesięć dni. Później przeszliśmy na Fabryczną. Zajęliśmy na Fabrycznej komisariat. Znaczy już nie było obsługi w komisariacie, budynek był pusty. Odcinek zajmowaliśmy. To był nasz odcinek cały, między Górnośląską a Fabryczną i od frontu Rozbrat, po drugiej stronie był dom dla dziewcząt, szkoła. Niemcy tam byli, ulokowali sobie karabin maszynowy w płocie, na przejściu. Bo trzeba było przejść z domów przed Fabryczną na drugą stronę, odcinek szerokości jezdni, trzech metrów. Było bardzo dużo wypadków, że jak kto przechodził tamtędy, spróbował przechodzić, to został zabity przez Niemców. Strzelali. Później zrobiliśmy wykop, że już można było przechodzić i z kolei to była granica naszego działania. Wtedy poszliśmy i trzeba było pilnować tego. To były piękne sierpniowe noce, a sierpniowa noc była taka zimna, że chociaż miałem sweter, powinno było być ciepło, a marzliśmy w niesamowity sposób. Z kolegą byliśmy, mieliśmy służbę. Jeszcze zanim myśmy poszli na Fabryczną, to zaczęli bombardować. Widocznie Niemcy wiedzieli, gdzie jesteśmy, że mamy zgromadzenie na Mącznej i zaczęli bombardować ten rejon. Wyglądało na to, że to było z dział kolejowych ustawionych we Włochach. Cięższymi pociskami walili. Pamiętam, że wtedy dostałem rozkaz, żeby pójść do jednego domu, który był zawalony, że być może przeżyli ludzie – bo to się zawaliło do piwnicy – żebym przekuł się przez ścianę do piwnicy. Jeżeli będą ludzie, żeby ich wyciągać Taka była zasada, że zawsze staraliśmy się, czy gasić pożary, czy pomagać ludziom. Oczywiście nie chodziło o żywność, chodziło o to, żeby ich wyciągnąć stamtąd, a jeśli trzeba było, zanieść do szpitala. Jeden z pocisków spadł na dom, właśnie zaczął się dom palić po drugiej stronie Mącznej. To były warsztaty. Nie wiem, co mogli robić z drzewa, ale były deski, różne rzeczy. Nie mówiłem, że do nas od strony Mącznej i od strony Solca, i od strony Czerniakowskiej, na samym początku Powstania, piątego–szóstego dnia podjechały czołgi. Próbowały przejechać, ale udało się nam powstrzymać czołgi. Jeden został unieruchomiony, zerwana była gąsienica. Ale niewiele nam to dało, dlatego że Niemcy z drugiego czołgu wysiedli, mieli karabiny maszynowe i nie można było zbliżyć się do nich, żeby cokolwiek więcej zrobić i wyciągnęli ten czołg. Drugi był ostrzeliwany, nie chciał wjechać na barykadę. Barykady były względnie proste, bo to były deski różne, szafy nie szafy. Później zrobiło się lepiej, głębsze kopało się barykady czy rowy przeciwczołgowe. Wtedy jak zaczęło się ostrzeliwanie z ciężkiego działa, to spadł z domu, do którego miałem się dostać... Nie dostałem się, nie udało mi się przekopać, dlatego że nie miałem czym. Miałem kilof, ale to absolutnie nic nie dawało, nie można było przebić ściany. Nie słyszałem żadnych znaków życia, że ktoś przeżył. To było wszystko zgniecione do środka, a kolega mój, z którym razem pracowaliśmy, uczyliśmy się, wtedy był skierowany na inny punkt – do gaszenia pożarów na dachu stolarni. Dużej stolarni, duży warsztat. Następny pocisk trafił w to i skończyło się i go nie było. Nikt nie wiedział, co się z nim stało. Do dzisiejszego dnia nie wiadomo, co się z nim stało. Przypuszczałem, że to się zawaliło wszystko. Był pożar i po prostu był spalony. Od tego pocisku jednemu z kolegów – „Skała”, pamiętam jego pseudonim, bo bliżej żyliśmy – urwało rękę i nogę. Był jeszcze Heniu. Teraz problem, co z nimi zrobić. Był szpital, tak zwana Blaszanka na ulicy Przemysłowej i trzeba było ich zanieść. Ale to nie było takie proste, bo trzeba było przejść przez Przemysłową i przez ulice, które były jednak obsadzone przez Niemców, które Niemcy kontrolowali. Jakoś udało się ich donieść do szpitala. Wtedy jeszcze Niemcy względnie dobrze zachowywali się [w stosunku] do rannych, natomiast nie do tych, którzy ich nieśli. Sanitariuszki nie zawsze dawały radę nieść, to byli jednak ciężcy ludzie, [na przykład] ten Heniu. To było o tyle dramatyczne, że miał urwaną rękę i nogę.
- Pan go odprowadził do szpitala?
Nie, tylko pomagałem go przenieść stąd, gdzie leżał, bo nie wolno było zejść z posterunku. Jak miałem być, to musiałem być, już kto inny przechodził, żeby zabrać. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że nie ma ręki. Zanieśli go do szpitala. Jeden z kolegów, który chodził do Zaorskiego na uniwersyteckie studia medyczne, wymógł na lekarzu, żeby jednak go operował, bo lekarz powiedział: „Wie pan co, nie mamy co operować. On nie przeżyje tego” – miał rację. Amputował mu rękę, a noga została.
- Czy przez cały okres Powstania miał pan kontakt z matką?
To było bardzo niedobre. Dlatego że jak powiedziałem, myśmy mieszkali na Czerniakowskiej przy Zagórnej. W rezultacie miałem możliwość kontaktu z matką, miałem przepustkę i chodziłem. Rzecz polegała na tym, że właściwie myśmy nie mieli ani gdzie spać, ani na czym spać. Jeżeli ktoś mógł gdzieś się zaczepić, to było bardzo dobrze widziane: „Proszę bardzo, idź”. Przecież myśmy byli ochotnikami, nie to, że ktoś ucieknie i nie przyjdzie. Mój kolega, który po mnie przyszedł, niemal naprzeciwko Mącznej mieszkał, czasami chodziliśmy i jego rodzice nas karmili. Niedobre było to, że matka była blisko. Zastanawiałem się nad tym, że jeżeli żołnierz idzie na front, to wiadomo, że pojechał, że jest kilkadziesiąt kilometrów od domu, coś się dzieje. Może czeka się tylko, czy przyjdzie list, czy nie przyjdzie, że jest źle, że jest ranny czy coś takiego. Tutaj cały czas się obserwowało. Słyszało się, co jest ostrzeliwane, co jest bombardowane, gdzie samoloty bomby zrzucają. Wiadomo było, że my tam jesteśmy. To było straszne dla matki, dla wszystkich matek. Tylko inaczej przeżywały to matki chłopców, którzy byli gdzieś w Śródmieściu. One wiedziały, że walczą, że giną, na pewno muszą ginąć, ale nie wszyscy. A tam wiadomo było, że leci samolot, to rzuca bomby. Po co? Żeby ich zabić. Teraz matka cieszyła się, że przyszedłem, ale z kolei jak wychodziłem, to było znów pożegnanie. Mogłem przyjść, żeby przespać się albo iść na godzinę i z powrotem czy razem z kolegą. Kolega, o którym mówiłem, że spadł, spalił się. Później jego rodzice jeszcze mnie pytali po Powstaniu, co z Tadziem się stało. To musiało być pod koniec Powstania, bo mówiłem, że prawdopodobnie przepłynął Wisłę, bo jego nie było, nikt nie widział. Na ogół wszyscy, którzy ginęli, to były ślady. Wiadomo było – umarł w szpitalu, został trafiony, wiadomo było. Natomiast nie wiadomo było, co z nim się stało. Dopiero niedawno dowiedziałem się, tak jak przypuszczałem, że jego podmuch wrzucił w to ognisko, w palący się dach. Gdyby był trafiony, to gdzieś byłoby ciało, leżałoby. Jeszcze po wojnie przyszli do mnie, pytali się, gdzie jest Tadzio.
- Udało się panu całe Powstanie przejść bez rany?
Udało mi się, ale później były różne jeszcze rzeczy. Jeżeli chodzi o rany, to śmieszna rzecz była. Już jak przenieśliśmy się z Mącznej na Fabryczną, znów nie myślałem o tym, że Niemcy doskonale wiedzą, gdzie jesteśmy. Że tam jesteśmy, to Niemcy z tej szkoły wiedzieli. Próbowali jednak wchodzić, dom spalili. Pilnowanie często było, tak że nie miałem broni, a musiałem pilnować. Natomiast mieli komisariat policji. W komisariacie jeden z kolegów rewolwer znalazł, co było zdobyczą niesamowitą dla nas, a ja znalazłem amunicję. W komisariacie miałem kilka takich zadań. Pierwsze – pilnowanie, bo to był komisariat na Fabrycznej, po drugiej stronie były bloki BGK. Bloki już były przez inne zgrupowanie obsadzone. Nas tylko interesowało, żeby nie dopuścić Niemców, żeby nie weszli w Fabryczną. Próbowali to robić. Byłem kiedyś na drugim piętrze z karabinem, bo wtedy musiałem pilnować, że jeżeli po drugiej stronie ulicy któryś Niemiec wyjdzie, to będę strzelał do niego. Dlatego że nie widzę tego, co jest pode mną, ale widzę, co jest naprzeciwko. Byłem sprytny i doszedłem do tego, że założyłem sobie lusterko we framugę, żeby zobaczyć, co jest, czy ktoś idzie, czy zbliża się, czy od dołu jest. Umocowałem lusterko, delikatnie wsadzałem, żeby mi nie odstrzelili ręki. Za moment strzał i lusterka nie ma. Niemcy zobaczyli lusterko. Było łatwo zobaczyć, słońce odbijało pewnie wtedy. Widać było, że też obserwują, co robimy. To była jedna rzecz. Było ciężko na Fabrycznej, dlatego że Niemcy byli naprzeciwko. To nie jest tak, jak na normalnym froncie – oddzielone pięćdziesiąt metrów. To była odległość jezdni. Jezdnia, chodnik, otwarta brama w spalonym domu. Niemcy, jeżeli chcieli wlecieć, to wchodzili do nas przez bramę. To już były makabryczne rzeczy. Kiedyś była taka historia, że był komisariat, w komisariacie nie pamiętam, jak duża sala była, i tam żeśmy spali albo spaliśmy w sąsiednim domu. Był dom, nazwijmy to cywilny, nie policyjny. Te dwa domy były zajęte przez naszą 21. kompanię. Pewnego dnia leciał sobie samolot, a był jeden z kolegów, który dostał karabin maszynowy ręczny, przeciwlotniczy, dwa bębenki miał ładne i wszyscy wołali: „Gdzie »Pojawa«?”, żeby strzelał do niego. A nisko leciał samolot. Mnie nie przyszło do głowy, że to jest samolot wywiadowczy i dokładnie ustalili, gdzie jesteśmy, w jakiej odległości. Ci żołnierze, którzy byli po drugiej stronie Rozbrat, nie ruszali nas specjalnie, nie atakowali, dlatego że wiedzieli, że właściwie nie dadzą rady. Jak będą przez mur wychodzić, to będziemy do nich strzelali. Nasza kompania była od pilnowania. Były dwie kompanie – 21. i 22. – to na zmianę było: albo oni, albo my. W naszej kompanii też zmieniało się, co się robi, w którym miejscu się siedzi. Na przykład z bramy nie zostało nic, bo dom się spalił, przez bramę Niemcy mogli wejść. Tak to myśmy nie widzieli. Akurat okazało się, że był mur, w którym zrobiliśmy dziurę i pilnowaliśmy znów, że jeżeliby wchodzili przez bramę, to by się strzelało. Pamiętam, że kiedyś przyszedł do nas pułkownik czy podpułkownik „Sławbor”, był dowódcą naszego odcinka, pytał mnie, w jaki sposób chronimy odcinek. To pokazywałem mu. Położył się przy mnie, zobaczył, że stąd można strzelać przez bramę i było wszystko dobrze. Była ciekawa rzecz. Jak samolot przeleciał sobie, to przeleciał, ale następnego dnia przyleciał z bombami. Już bombowiec przeleciał. Tylko było szczęście i nieszczęście, bo miał dwie bomby pod skrzydłami, jedną bombę zrzucił bezpośrednio na komisariat, a drugą bombę zrzucił na dom za komisariatem. Nikt z naszych kolegów nie zginął, jeżeli chodzi o sąsiedni dom. Z tym że sporo cywilnych osób zginęło. Później zobaczyłem, że uciekali i leżeli na podwórku. A druga bomba, kawałek dalej ją zrzucił, za naszym komisariatem, na sąsiedni dom spadła. Zawalił się i w gruzie był kolega. Wyciągnęliśmy go z gruzu, ale niestety nic nie pomogło. Już był tak ciężko ranny, że umarł na podwórku. To już było przed samym końcem, już musieliśmy go zostawić, nawet nie było pogrzebu. Dlaczego mówię, że zabawne były historie. Dlatego że właśnie wtedy jak bomba spadła po drugiej stronie komisariatu, w oficynie komisariatu, to akurat też miałem pecha, bo jak się zacząłem myć czy golić, to miałem miskę, nawet nie zastanawiałem się skąd miałem miskę ciepłej wody. Miałem na stołku miskę ciepłej wody, jak bomba spadła na oficynę, to szyby wszystkie u nas poszły i dostałem kawałkiem okna w ucho. Czuję, że boli mnie ucho, ale słyszę. Za chwilę ciepło mi się zrobiło na brzuchu, dotykam ręką – krew. Ale patrzę – nie, macam po brzuchu. Każdy z nas najbardziej bał się rany brzucha. A po wybuchu bomby w sali było zupełnie ciemno, nic nie było widać, tylko się czuło. Mam wszystko mokre. Później patrzę, na ręce krwi nie widzę, ale krew mi kapie, to mnie mniej bolało. Potem okazało się, że miska z ciepłą wodą wylała mi się na brzuch, jak był powiew wiatru. To było względnie śmiesznie, że to tak się skończyło, że byłem tylko zamoczony. Później już były cięższe rzeczy. Kiedyś taki plutonowy, nazywał się „Sęk”, mówi: „Chodź ze mną. Czołgi będą jechały, już jeżdżą na Rozbrat, musimy uniemożliwić im wjazd na Górnośląską”. Wtedy poszliśmy z kanistrem benzyny i pompką jakiej używa się do zraszania drzew owocowych.
Rozpylacz, że on strumieniem dawał wodę. Chodziło o to, że jeżeli czołg wjedzie, to wtedy będzie lało się na niego benzynę i granatem go zapalimy. Udało się, że czołg nie wjeżdżał.
Nie, w ogóle nie wjechał. Wycofaliśmy się i nie wjechał. Później, już w czasie walk, Niemcy próbowali dostać się do naszego rejonu, terenu między Fabryczną a Górnośląską i Rozbrat. W tym czasie byłem w przekopie. Zrobiliśmy przekop na Fabrycznej, żeby móc przechodzić do bloków BGK, inne kompanie tam miały [stanowiska]. Z karabinem sobie stałem, przed sobą miałem wał ziemi i wybudowałem sobie stanowisko, żeby móc strzelać. Wiedziałem, że muszę to tak zrobić, żeby Niemcy, którzy mieli wylot specjalny, otwór w płocie ceglanym, nie mogli do mnie strzelić. Tak pilnowałem. Też mi się udało, że czołg przejechał, ale wzdłuż Rozbrat, nie jechał Fabryczną. Wtedy zobaczyłem straszą rzecz, dlatego że w czasie ataku Niemców na nasz teren jeden z nich rozbrajał granat, czy próbował granat wyrzucić, bo miał obydwie nogi zmiażdżone, zmiażdżone stopy. Jego ze zmiażdżonymi stopami nieśli do szpitala, do „Blaszanki” na Przemysłowej. Myśmy honorowali – jak był ranny Niemiec, trzeba go było odstawić do szpitala. Ich było dwóch, drugi się poddał. Właściwie już był do końca Powstania z nami, ten drugi, nawet nie próbował uciekać. Mógł uciec, dlatego że niejednokrotnie wartownik nawet nie miał broni czy miał broń nieczynną, która się nie nadawała do użycia, ale on tego nie wiedział. Był do samego końca. Powiem szczerze, że to się przydało, dlatego że później, jak Niemcy wypędzali ludność cywilną, to jednak tym, którzy nas atakowali, powiedział: „Słuchajcie...”. Przeżyłem to, oni go szybko poznali. Okazało się wtedy, że ci Niemcy, co nas atakowali, to byli z karnych kompani. Coś przeskrobali, szli do karnej kompanii, byli wystawiani na pierwszy ogień. Nie wiedzieliśmy o tym. Później musieliśmy wycofać się, już był nacisk silny.
- Ci dwaj Kałmucy dalej z państwem przebywali?
Nie pamiętam w tej chwili, nie mogę powiedzieć, gdzie byli. Zaczynał się robić galimatias, już nie bardzo wiadomo było, co gdzie jest, jak to jest.
- Ale przez dużą część Powstania byli na Fabrycznej?
Właśnie nie pamiętam, czy byli na Fabrycznej, ale w każdym razie już zaczęły się problemy z żywnością, już nie bardzo było co jeść. Już zdobycie kawałka kiełbasy czy kawałka słoniny czy coś, to był problem. Na przykład była taka historia, że przyszli do nas jedni państwo i mówili, że mieli tu sklep wędliniarski czy jakiś z mięsem i że mają zakopaną słoninę, że jeżeli pozwolimy im, to ją wykopią i podzielą się z nami. Później były targi, ile mają dać słoniny, ile sami zabiorą, ale to się przydało, to była pożywka dla nas, bo naprawdę myśmy już nie mieli co jeść. Zastanawiam się często, co myśmy jedli wtedy, bo już nie było żadnych rzeczy. Kałmucy gdzieś byli, cały czas się trzymali.
- Czy pan z nimi rozmawiał?
Nie, nie rozmawiałem z nimi. Wiedziałem, że to są Kałmucy i wiedziałem co robią, że gotowali. Było im dobrze i koniec, nie chcieli wracać do Niemców. Byli w niemieckich mundurach, ale nie chcieli wracać. Powiem na końcu, jak to było z Kałmukami. Później musieliśmy już się wycofać od ulicy Rozbrat. Z jednym z plutonowych cofnęliśmy się, kazano nam pilnować bramy, żeby Niemcy nie weszli od Zagórnej przez bramę – stalowa brama z kratami. Już tam siedzieliśmy do nocy. Trudno mi powiedzieć, że to było do nocy, bo już było wcześniej ciemno. Zobaczyliśmy, że po drugiej stronie domy były i szkoła, gdzie byli Niemcy i był dowódca naszego zgrupowania. Na Czerniakowskiej, w tamtym rejonie, były zakłady „Citroëna”. Przed nami była pusta przestrzeń, nie tyle pusta, ile zarośnięta. Widzieliśmy, że ktoś idzie, nie wiedzieliśmy, czy strzelać do nich, czy nie strzelać. Czy to są Niemcy, czy to są Polacy, którzy atakują. Wtedy kolega, który był plutonowym, powiedział mi: „Słuchaj, to idź w takim razie”. Już nie było naszego dowódcy, a ponieważ, jak mówiłem, znałem ten teren, więc jeszcze myślałem, że mnie najłatwiej będzie przejść, żeby pójść do dowódcy odcinka i zapytać się, kto to jest. Przecież nie możemy do nich strzelać. W tym momencie mieliśmy Stena. On miał Stena w ręku, a mi dał rewolwer „siódemkę”. Mały był, ale był. Poszedłem i okazało się, że to byli jednak Polacy, którzy atakowali szkołę. Kontratak był wieczorem. Później, jak wróciłem, nie znalazłem tego kolegi. Niemcy nie weszli dalej, ale nie znalazłem go, nie wiadomo było, gdzie był. To zaczęło się wszystko łamać. Była noc. Gdzie miałem spać? Próbowałem wejść do łóżka dziecięcego. Łóżeczko stało gdzieś w piwnicy, tam nie mogłem spać, w końcu na schodach spałem. Strasznie było niewygodnie, bo na stopniach drewnianych. Przypomina mi się teraz, że jak myśmy chodzili z Mącznej na Fabryczną, do Rozbrat, to na ogół trzeba było iść piwnicami. Były przebite piwnice do sąsiednich domów. Tamtędy szliśmy, a ludzie siedzieli w piwnicach, czekając, aż Powstanie się skończy. Zmienialiśmy się, jedni w jedną stronę szli, drudzy w drugą. Ci, którzy byli na odcinku wartowniczym, to zostawiali broń, którą myśmy przejmowali. Zapytali się mnie kiedyś: „Jak to jest, że idziecie bez broni? To czym chcecie walczyć?”. Ludzi denerwowało to, bo widzieli, że nie mamy broni. Co było prawdą. Na kilkudziesięciu nas, osiemdziesięciu czy więcej, to było kilka karabinów, jeden ręczny karabin maszynowy, który ciągle się zacinał. Nie było granatów. Granaty to były tak zwane „sidolki”, straszaki, niewiele powodowały. Uzbrojenie było bardzo słabe. To był prawie koniec sierpnia. Pamiętam, że staliśmy na placu i wszyscy usłyszeli, że most jest wysadzony. Zorientowaliśmy się, że mosty są wysadzone. Wiadomo było, że jeżeli mosty są wysadzone, to Rosjanie już się zbliżają. Bo Niemcy przejeżdżali, cały czas był ruch na moście. Była chmura kurzu czy dymu, jak mosty wysadzili. Najbliższy był most Poniatowskiego, tośmy wiedzieli. Już wtedy, ponieważ widocznie kierownictwo zorientowało się, że musimy dojść do Wisły – bo myśmy byli jednak z dala od Wisły – to doszliśmy do tego, że przechodzimy z naszego terenu między Fabryczną a Górnośląską, na Cecylii Śniegockiej. Ale tam już właściwie nie wiadomo było co kto robi, gdzie kto robi. Spałem na przykład gdzieś pod stołem. Już nie pamiętam, jak wszedłem do mieszkania. Czy dali mi kolację, czy dali mi coś jeść, czy nie. W każdym bądź razie spałem pod stołem, bo nie było gdzie spać. Później poszliśmy, nie pamiętam, jak się ta ulica nazywa, od Cecylii Śniegockiej jest mały zakątek uliczny do ulicy Rozbrat, żeśmy zajęli budynek. Pilnowaliśmy, żeby Niemcy znów od Rozbrat tamtędy nie weszli do budynku i wzdłuż Cecylii Śniegockiej, żeby nie atakowali. Nie wiem dlaczego, co się stało, naraz zrobił się popłoch i myśmy stamtąd uciekli, szczerze mówiąc. Nie wiem, który z oficerów, w ogóle nie orientuje się – ale nie z naszych oficerów, nie z naszego zgrupowania – zgromadził nas w bramie sąsiedniego domu, po przeciwnej stronie ulicy, której nazwy nie pamiętam. Z jednej strony była brama, z drugiej strony brama. Powiedział: „Chłopcy, ale to trzeba odbić. Musimy odbić ten dom”. I ustawił nas, tych którzy mają broń. Miałem broń, „siódemkę”, to dobrze. Ci, którzy są z bronią, to na froncie. Dopiero po wojnie dowiedziałem się, o co chodziło. Naraz: „Hura!!!” – on zaintonował to i biegiem wszyscy. To pomogło. Rzeczywiście, myśmy rzucili się przez bramę i Niemcy uciekli stamtąd. Przestraszyli się. Nie wiedziałem właściwie, kto tak krzyczał, skąd wzięło się tyle krzyczących, a to okazało się, po wojnie przeczytałem, że oficer zebrał tych, którzy nie mieli broni i postawił z tyłu, żeby krzyczeli. To nam nadało – trudno powiedzieć odwagę, ale wprowadziło nas w trans, że szliśmy. Załatwiliśmy jednego Niemca, który nie zdążył wyjść. Później upadł tak, że nie bardzo mogliśmy od niego wyciągnąć karabinu. To był problem, bo Niemcy byli przy szkole, w zaułku. Upadł na rogu samym, jakoś drzwi się otworzyło i ściągnęło karabin od niego. Nic więcej nie chcieli wziąć, tylko karabin. Zyskaliśmy karabin. Ale to był ostatni akord naszego działania. Później wszyscyśmy dostali rozkaz zgrupowania się na Idźkowskiego. To jest uliczka odchodząca od ulicy Zagórnej, nad samą Wisłą, później Solec. Dom jest między Solcem a Idźkowskiego. Tam zgromadziliśmy się wszyscy i powstał problem, co dalej. Teraz tak – jest Wisła, jest noc. Do nocy byliśmy.
- To były ostatnie dni września?
To był chyba 28–29 września, trudno mi powiedzieć, który to był dzień. Wtedy czekamy. Kilku kolegów powiedziało: „Przepływamy Wisłę”. Już wiedzieliśmy, że są Rosjanie i Polacy, tak zwani berlingowcy, bo już pierwsze łodzie dopłynęły. Znaczy jeszcze myśmy w naszym bloku nie wiedzieli, dopłynęli niżej, gdzie był dowódca rejonu późniejszy. Myśmy tego nie wiedzieli, nie wiadomo było, co robić dalej. Pilnowaliśmy bloków, ale dowódca powiedział: „Słuchajcie, kto chce, niech idzie gdzieś się przespać. Tutaj nie ma gdzie spać”. Nie było sensu wchodzić na górę, bo nie było z czym, więc będziemy czekali. Było założenie, że przepłyną Polacy i będzie można dalej walczyć, będzie broń. Okazało się, że to nie było takie proste. Kilku kolegów, sami zdecydowali, że przepłyną. Kilku przeżyło to. Jeden z nich wrócił do Polski po piętnastu chyba latach, z Sybiru przyjechał. Ponieważ myśmy wiedzieli, co Rosjanie robią z nami, więc niewielu z kolei miało ochotę płynąć na drugą stronę. Wtedy poszedłem do domu, do matki, bo znałem zaułki wszystkie, że mogłem przejść. Ponieważ trzy noce nie spałem, jak położyłem się, to zasnąłem. Naraz budzę się, a matka mówi: „Słuchaj, przecież bomba spadła na sąsiedni dom”. Nie słyszałem nic. Już byli Niemcy w domu. Wtedy: „Wychodzić! Wychodzić!”. Znowu dla matki był problem, bo miałem kurtkę zieloną jakby wojskową i opaskę. Jakaś kobieta mówi: „Dobrze, ale jeżeli Niemcy to znajdą, to powiemy, że to on jest”. Matka mówi: „Tak, pierwsza powiem”. Wyszliśmy na plac przed naszym domem. Był pusty plac po fabryce „Citroëna” i Niemcy właściwie zachowali się zupełnie inaczej niż w innych miejscach. Rzeczywiście, głównie były kobiety i dzieci. Być może, że na ich stanowisko wpłynęło to, że wśród osób była jedna dziewczynka, Niemka, folksdojczka. To znaczy córka folksdojczów, którą – nie wiem dlaczego – opiekowali się dozorcy z sąsiedniego domu. Jak oni to zobaczyli, to zupełnie inaczej patrzyli na to.Widziałem w rejonie szpitala, że leżały trupy. Czy byli zabici w czasie walki, czy po walkach, nie wiedziałem.
- Gdy wrócił pan do domu, to wiedział pan, że Powstanie upada?
To już wiadomo było. Problem polegał na tym, że kończy się Powstanie, teraz wejdą Rosjanie. Tu był dylemat dla wszystkich. Nie tylko dla mnie. Gdybym obudził się wcześniej, to bym wyszedł stamtąd. Ale były zrobione przekopy w piwnicy, jak już chyba w całej Warszawie, że były przejścia. Później trzeba było wychodzić, bo i tak spalą wszystko. I spalili.
- Co się stało z dwoma Kałmukami?
Z tymi dwoma, to późnej rozmawialiśmy z kolegami, których też Niemcy nie rozstrzelali. Nie wiem dlaczego, ranni byli, różne były rzeczy. Jeden był tylko taki, którego Niemiec zastrzelił, jak ich wprowadzali do którejś z ulic, bo jemu kazał nieść nosze. Na noszach były – jak koledzy mi później mówili – jakieś rzeczy, walizki czy coś takiego. On Niemcowi powiedział – rzeczywiście, jeszcze przed Powstaniem, w akcji miał ranę brzucha – że nie mógł nieść tego, bo by to wszystko pękło. Tłumaczył mu, a tamten wyjął rewolwer i strzelił mu w głowę i tyle. Ale wśród nich [kolegów] szli Kałmucy. Dwóch Kałmuków.
- Wyszli razem z powstańcami?
Razem z powstańcami wyszli, ale powiedzieli kolegom: „Wy się nic nie bójcie, bo nic nie powiem”. Mógł powiedzieć, że to są wszystko powstańcy. Taka to była ciekawa historia z tymi ludźmi.
- Czyli pana koledzy ze zgrupowania nie wyszli jako żołnierze?
Część wyszła. Nie brałem udziału wtedy, kiedy wychodzili, bo ze swojego domu wychodziłem z ludnością cywilną. Natomiast, gdzie oni byli wtedy, to nie wiem. Na Przyczółku Czerniakowskim walki były bardzo ciężkie, ale już szczególnie w rejonie Zagórnej. To było wtedy możliwe dla naszych kolegów, dlatego że brali broń od Rosjan, od Polaków, którzy byli w wojsku polskim. Dzielili się bronią, tylko ci Polacy [berlingowcy] też nie wiedzieli, co jest, gdzie się chować, jak walczy się w mieście. To było zupełnie co innego walczyć w polu, w lesie, a co innego wśród ruin. Mnóstwo ich ginęło, ale najgorsze było to, że ich wszystkich Niemcy rozstrzeliwali później, że nie wzięli ich do niewoli.
- Jak wyglądało pana wyjście z Warszawy?
Dalej wyglądało w ten sposób, że całą grupą zapędzili nas do gestapo na Szucha, tam przenocowaliśmy. Właściwie przenocowaliśmy na sąsiedniej ulicy, poprzecznej do Szucha, gdzie jest teatr „Syrena”. Tam nas zapędzili. Później dali kawę i wypędzili. Znaczy pieszo doszliśmy na Dworzec Zachodni i pojechaliśmy do obozu w Pruszkowie. Stamtąd matce udało się, ponieważ dobrze znała niemiecki, przekonać lekarza. Bo lekarz badał, który decydował, kto gdzie jedzie. Czy pojedzie na roboty do Niemiec, czy co z nim zrobić, rannych do szpitala czy coś takiego. Matka mu wytłumaczyła, że tylko ja jej zostałem.
- Lekarz dał się przekonać?
Jakoś dał się przekonać i wsadzili nas do pociągu, który jechał za Warszawę, za Częstochową nas wysadzili. Tak to się skończyło.
- Kiedy pan wrócił do Warszawy?
Do Warszawy wróciłem w marcu 1945 roku, do gruzów. Później zacząłem pracować w szkole. To były też różne przypadki.
- Gdzie państwo zamieszkali?
U sąsiadów, z którymi mieszkaliśmy. Bo tam, gdzie nas wysadzili, nie pamiętam, to było gdzieś poniżej Częstochowy i stamtąd zabierali nas chłopi. Musieli zabierać rodziny powstańców, przydzielali każdemu. Nas zabrał jakiś właściciel ziemski. Był bardzo sprytny, bo właściwie wybrał same kobiety, bo to było najłatwiej. Ja jeden dlatego, że z matką byłem. Pojechałem, powiedziałem, że będę pracował. Razem żeśmy byli w kilkanaście osób, mieszkaliśmy w majątku. Później weszli Rosjanie, już można było wracać, ale właściwie żeśmy się zastanawiali, do czego mamy wracać.
- Wiedział pan wtedy, że mieszkanie jest spalone?
Już sobie zdawałem sprawę, co się dzieje. Widziałem wszystkie domy, które były po drodze, co się działo. Na Mokotowie, jak żeśmy przechodzili przez Mokotów, to było dużo lepiej, dlatego że widać było, że tam były domy inaczej budowane. Były budowane w ten sposób, że nie paliły się całe domy, tylko można było wypalić mieszkanie, a domy się nie zawalały. Natomiast myśmy mieszkali w domach, które się zawalały. Wiadomo było, że nie ma do czego wrócić. Ale wróciliśmy z poznanymi na wygnaniu ludźmi i mieszkaliśmy początkowo razem z nimi, a później w opuszczonym przez sąsiadów mieszkaniu. Tam żeśmy mieszkali już długi czas. Zacząłem pracować w szkole jako instruktor dziewiarstwa i wstąpiłem na Politechnikę. Taki był los.
- Ujawniał pan swoją przynależność do AK?
Taki naiwny to nie byłem.
- Spodziewał się pan, co robią akowcom?
Nie trzeba było się spodziewać, ale trzeba powiedzieć, że jednak w tamtych czasach, zastanawiam się czasami, jak to było, że już jak byliśmy na Politechnice, to był odsłaniany pomnik Gloria Victis na Powązkach Wojskowych. Wtedy wszystkie uczelnie poszły na msze, to był chyba 1946 albo 1947 rok, nie pamiętam. Była msza w kościele Świętej Anny i później stamtąd szliśmy pochodem na Powązki Wojskowe. Wiadomo było, że to są wszystko akowcy, jakoś wtedy się nie baliśmy. Na Politechnice spotkałem kolegę, z którym razem żeśmy siedzieli w bramie na Górnośląskiej i przez dwa lata razem żeśmy studiowali. Różnie bywało.
- Jak pan teraz myśli o Powstaniu?
Myślę, że po prostu to było niedokładnie zorganizowane. To co mówiłem, chodzenie z punktu na punkt, sprawa broni. Za mało było broni, wiadomo było, że broni nie ma. Natomiast bardzo trudno powiedzieć, że Powstanie nie było potrzebne. Zawsze bronię tezy, że ono było potrzebne. Rozmawiałem często z Polakami w Anglii, tam miałem rodzinę, zresztą mój ojciec po wyjściu z oflagu był w Anglii, więc tłumaczyłem, jak to jest. Bo zorientowaliśmy się, że gdyby nie było Powstania, gdyby nie było hekatomby ofiar, to właściwie świat by uważał, że Polska powinna należeć do Rosji, że Rosjanie powinni od razu wprowadzić swój reżim tutaj i Rosjanie prawdopodobnie też tak myśleli, że Polacy potrafili w ten sposób walczyć, takimi małymi siłami. Potrafili dwa miesiące się bić, to lepiej jednak, żeby Polska była niepodległa, niezależnie jaka była, jak się nazywała – PRL, że ofiary nie były daremne. Szereg osób, szczególnie w Anglii, uważało, że tak, ale straty, kto to odbuduje. Przecież myśmy, wracając do Warszawy, myśleli, że i za pięćdziesiąt lat się tego nie odbuduje. Prawie wszystko było spalone, myśmy sobie nie zdawali sprawy jak to jest. Sądziłem, że to nie jest pięćdziesiąt procent zniszczone, dlatego że cała infrastruktura podziemna została, kanalizacja, przewody gazowe i tak dalej, że to jest zrobione, trzeba będzie tylko odbudować. Rzeczywiście, trzeba przyznać, że odbudowa Warszawy wtedy, to jakoś ludzie do tego podchodzili zupełnie inaczej niż dzisiaj. Pamiętam jak pierwszy tramwaj uruchomili tramwajarze, to było parę dni po remoncie mostu Poniatowskiego. A przedtem jeździło się mostami różnymi, samochodami ciężarowymi, ale ludzie robili. Pamiętam, jak zatrudnili mnie w szkole, dyrektorkę spotkałem na ulicy i ona mi mówi: „Panie Leszku, a co pan tu robi? Gdzie pan pracuje?”. Mówię: „Nie pracuję”. – „To niech pan przyjdzie do nas do szkoły”. Później zapytałem się: „Ile będę zarabiał?”. Aha, jeszcze przed tym to zarabiałem w ten sposób, że jeździłem do Częstochowy i kupowałem świece i potem sprzedawałem na ulicach. W ten sposób miałem pieniądze. Ona mnie zatrudniła. Zapytałem się, jaką pensję dostanę. Mówi: „Wie pan co? Jestem oburzona. Zamiast zapytać się, co pan będzie robił, to pan się mnie pyta, ile pan będzie zarabiał”. Takie było podejście wtedy ludzi do pracy, najważniejsza jest szkoła, najważniejsze jest to, że będzie się pracowało, a że się mało zarabia, to były dodatki, materiały, coś takiego. Późnej skończyłem Politechnikę. Z tym że wtedy nie było takich sytuacji jak teraz, że można było brać stypendium czy coś takiego. Mowy nie było. Pamiętam takie sceny, pierwsze wykłady na Politechnice, to były w budynku telefonów na Poznańskiej. Kiedyś tak siedzimy, a to była gdzieś godzina dziewiąta czy dziesiąta wieczorem, jeden wykładowca mówi: „Prawda panie Kowalski?”. On sobie spał. W końcu z naszego roku, to skończyły studia ze cztery osoby. Dlatego, że nie dali rady. Chodziło o to, że musieli rodziny utrzymywać. Nie mogli sobie pozwolić, trzeba było zaliczać poszczególne semestry niezależnie od tego, czy się przychodzi na wykłady, czy nie. Później, będąc studentem na trzecim i czwartym roku, to już pracowałem w Kronice Filmowej, żadnych zwolnień nie mogłem mieć. Zdarzyła mi się taka przygoda, że szedłem na egzamin, woźnego musiałem się pytać, bo zajrzałem przez szybkę, że trzy osoby siedzą w pokoju z profesorem, a ja na żadnym wykładzie nie byłem. Poszedłem do woźnego: „Który to jest profesor?”. – „Ten z krostą na nosie”. Wszedłem, ale myślę tak: „Jak on mnie podpuścił z tą krostą, to będzie dopiero numer”. Egzaminował mnie, w końcu mówi tak: „Wie pan co? Coś tu jest dziwnego, bo jak pana pytam o coś, co jest w książce, to pan mi odpowiada dobrze, a jak się pytam z tego, co wykładałem, to pan w ogóle nie wie nic. To ja panu daję jednak tróję, ale to jest nie w porządku”. Takie to były czasy.
Warszawa, 20 listopada 2007 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk