Zbigniew Bukowski „Edward” „Rubuz”
Zbigniew Wojciech Bukowski, urodzony 22 kwietnia 1926 roku w Bydgoszczy.Stopień w czasie Powstania: starszy strzelec, dowódca sekcji w 1. drużynie plutonu 206., w oddziale kapitana „Żaglowca”, pseudonim „Rubuz”.
- Proszę powiedzieć o latach przedwojennych. Pan urodził się i mieszkał w Bydgoszczy?
Tak jest.
- Czym się zajmowali pana rodzice, gdzie pan mieszkał w Bydgoszczy?
Mieszkałem na ulicy Grunwaldzkiej. Ojciec był kupcem, udziałowcem w różnych dużych jednostkach gospodarczych. Ostatnio w „Bakonie Eksport” Gniezno, tam [miał] swój nieduży udział. Żyłem w wielkim dostatku.
Miałem rodzeństwo, wszystko ode mnie starsze o kilkanaście lat. Byłem najmłodszy i byłem mamy synkiem. Skończyłem w 1939 roku szóstą klasę szkoły podstawowej, zdawałem do gimnazjum klasycznego, zostałem przyjęty, a 1 września wybuchła tragiczna wojna.
- Jak układały się przed wojną stosunki w Bydgoszczy między Polakami a Niemcami?
Niedobrze się układały, ale władze miasta i policja starały się załagodzić, żeby stosunki polsko-niemieckie nie nabierały rozmiarów wrogości. Ale myśmy odczuwali i wiedzieli, że tutejsi Niemcy organizują nielegalne organizacje o charakterze wojskowym i propagandowym i sytuacje były napięte. 1 września 1939 roku był dniem tragicznym. Wiadomo, że Bydgoszcz była pierwszą ofiarą strasznego terroru niemieckiego w 1939 roku. Niemcy wkroczyli do Bydgoszczy 5 września, we wtorek, o godzinie dziesiątej rano i wtenczas zabrali kilkunastu obywateli bydgoskich, bardzo zasłużonych: nauczycieli, lekarzy i rozstrzelali na Starym Rynku pod kościołem, jak tutaj się mówiło
Deutsch katolików, czyli kościołem katolickim dla tutejszych Niemców, dawniejszym kościołem jezuitów. To była tragedia, bo to był szok dla nas wszystkich. Chodzili po domach, zabierali, wybierali ludzi, którzy byli albo w konflikcie z Niemcami, albo po prostu jakiś Niemiec wskazał bez powodu Polaka i wtenczas następowała egzekucja na ulicy czy ewentualnie brali. Między innymi mojego wujka, jedynego brata mojej matki, Walentego Konarskiego (matka z domu Konarska) też zabrali, dlatego że był członkiem Związku Zachodniego. To był związek szczególnie dla ludzi, którzy mieli jakieś interesy. Było hasło, że Polacy kupują u Polaków, to znaczy, żeby nie kupowali u Niemców, ale również innych nie Polaków, narodowości niepolskiej, ponieważ właściwie handel, przemysł nawet, był tutaj w rękach niemieckich. To były bardzo wielkie zakłady metalurgiczne w Bydgoszczy, gdzie byli Niemcy właścicielami, chociaż była Polska od stycznia 1920 roku – mówię o Bydgoszczy. Niemcy mieli duży wpływ, ale Związek Zachodni starał się, żeby Polacy rozwinęli działalność, przede wszystkim handlową i częściowo przemysłową. Taka była tutaj sytuacja. Ale Bydgoszcz była bardzo polska, patriotyczna. Było bardzo dużo wojska w Bydgoszczy, najpierw marynarki wojennej, później chyba artylerii i piechoty, bardzo duży korpus oficerski. Bydgoszcz była pięknym miastem, młodzież była bardzo patriotyczna.To o przedwojennej Bydgoszczy.
5 września wkroczyli. Były represje straszne. Niemcy najbardziej prześladowali tutejszych Żydów, którzy byli już cywilizowani, nie tacy z bakami, jak w dawnej Kongresówce. Nie bardzo można było stwierdzić, czy to są Żydzi, czy innej narodowości. Ale Niemcy w tym wypadku mieli swoje informacje i bardzo się na Żydach mścili. Wszystkich zaaresztowali, wszystkich mężczyzn. Nie wiem nawet, co się z nimi stało. Dużo tutaj nie było Żydów, ale w handlu dużo prosperowało. Następna grupa społeczności miejscowej, to byli ludzie wywodzący się z Kongresówki i to dotyczyło moich rodziców, bo moi rodzice wywodzili się z Kalisza. Kalisz był dawniej miastem w zaborze rosyjskim i to była tak zwana Kongresówka. Rodzice w 1924 roku się przeprowadzili, a ja, jako najmłodszy, urodziłem się tutaj, na Pomorzu, w Bydgoszczy w 1926 roku. Byliśmy zagrożeni. Zagrożona była moja matka, która byłą osobą bardzo czynną i działaczką niepodległościową. Przedtem była łączniczką, jeszcze za czasów rosyjskich, w ramach POW, na trasie między Kaliszem a Wieluniem, z siedzibą w Bolesławcu nad Prosną. Moja matka narażała się Niemcom, bo na przykład na targu zawsze zwracała uwagę: „Mieszkacie w Polsce, nie mówcie po niemiecku, mówcie po polsku. Ucz się języka polskiego”. Tam przekupki były, które handlowały na targu swoimi artykułami, dużo było mówiących po niemiecku. Matka bardzo była wyczulona na to, że panie tutejsze, Pomorzanki, nie raz stosowały się, nie zawsze oczywiście, do Niemek i mówiły po niemiecku z nimi. Chodziło o to, żeby mowa polska była mową przewodnią wszędzie w Bydgoszczy. Wiedzieliśmy, że matkę mają aresztować i wtenczas żeśmy się przenieśli do Warszawy, wyjechaliśmy. Ojciec wynajął samochód, zresztą nawet folksdojcz nas przewiózł, to było związane z firmą, gdzie ojciec pracował, miał kontakty. Wylądowaliśmy 17 listopada 1939 roku w Warszawie, na ulicy Waliców – pierwszą noc. Następnego dnia trzeba było szukać mieszkania. Ojciec chodził, poszedł do magistratu. Nie można było dostać mieszkania, bo była już zbombardowana po wojnie wrześniowej Warszawa. Ogromne trudności. Ale na korytarzu spotkał pana, który wyszedł na papierosa ze swojego pokoju, gdzie pracował, i pyta się: „Co pan taki zmartwiony?”. Ojciec powiedział: „Jestem z Bydgoszczy uciekinierem i nie mam mieszkania”. Okazało się, że ten pan, to był inżynier architekt Zalewski albo podobne nazwisko i mówi: „Proszę pana, mam mieszkanie w moim domu na Żoliborzu, na ulicy Kochowskiego 4. Tam jest moja gosposia, dam panu karteczkę, niech pan tam idzie, niech pan się zgłosi do mojej gosposi, która ma klucze od wolnego mieszkania. Proszę zająć to mieszkanie. Tam były jeszcze dwie rodziny z Bydgoszczy. Mieszkanie było komfortowe, trzy pokoje z kuchnią, z łazienką, z pokojem dla służącej – czwartym pokojem służbowym. Żeśmy zamieszkali na ulicy Kochowskiego 4 mieszkania 4. Obecnie tam jest przychodnia zdrowia, urzędują lekarze na Kochowskiego. Również z nami wyjechał brat do Warszawy, który uciekł z niewoli niemieckiej. Wrażenie na nas Warszawa zrobiła niesamowite. Tutaj można było mówić po polsku na ulicy. Z niemieckim językiem było u nas w rodzinie bardzo kiepsko, bo wywodzili się z rodzice z Kongresówki. Moi koledzy mówili po niemiecku, bo był zwyczaj, że rodzice często mówili po niemiecku, żeby dzieci nie rozumiały – na Pomorzu. Co prawda to byli ludzie bardzo zaangażowani w polskości, to byli wielcy patrioci tutejsi, Polacy w Bydgoszczy, ale był taki zwyczaj. Dlatego nie miałem kontaktu z językiem niemieckim, nieraz tyle, co słyszałem, jak poszedłem do kolegów, odwiedzić.Przyjechał mój brat Mieczysław, trzynaście lat ode mnie starszy.
- Który brał udział w wojnie, w kampanii wrześniowej?
Który brał udział w wojnie 1939 roku. Jak się zorientował, że w Warszawie mówi się po polsku, że są granatowi policjanci… Dla nas to była polskość. Wszystkich policjantów, z tych, którzy zostali w Bydgoszczy, zastrzelili Niemcy w pierwszych dniach. Nazwy ulic w języku polskim… Myśmy myśleli, że jesteśmy prawie że w Polsce niepodległej. A przecież chodziły patrole niemieckie, ale jeszcze w Warszawie w tym okresie nie było takich zagrożeń, jak myśmy przechodzili w Bydgoszczy. Brat stwierdził, że nawiązał kontakty i nie będzie mieszkał razem z nami. Wstępuje do tajnej organizacji wojskowej. Żeby nas nie narażać, wyprowadza się. Miał kolegę, też z Bydgoszczy, Stasio Marchewka. Wynajęli pokój na ulicy Żelaznej, tam mieszkali i tam pracowali. Przyszedł, pamiętam, na imieniny matki, 29 maja, a 4 czerwca, parę dni potem, został aresztowany przez gestapo. Brat w niedzielę ostatnią miał polecenie, rozkaz, żeby zrobić szkic lotniska polowego. Nie wiem dokładnie, czy na Bielanach, czy gdzieś indziej. Naszkicował coś takiego, poza tym miał pistolet w domu. Jak kończył pracę, przyszli Niemcy. Już nie znaleźli go w zakładzie pracy, ale poszli do domu i wzięli z albumu zdjęcia. Ze zdjęciami stali w bramie na Żelaznej i czekali, aż przyjdzie Mieczysław Bukowski i Stanisław Marchewka. Jakoś długo nie przychodzili, wreszcie przyszli i zaaresztowali ich. Wzięli ich na Szucha. Przechodzili straszne rzeczy. Zaaresztowali 4 czerwca, a teraz dowiedziałem się z literatury, mówiącej o więzieniu Pawiak, że 19 czerwca został przewieziony na Pawiak. Stamtąd dostaliśmy karteczkę, że czuje się, jakby był w sanatorium w porównaniu, co przechodził, jakie przechodził badania straszne na ulicy Szucha. Wylądował w więzieniu 19 czerwca, a 17 września został rozstrzelany w Palmirach. Szukałem mogiły brata, nie wiedziałem. Dopiero przez książkę, przypadkowo… Jeździłem do Warszawy bardzo często, bo miałem kontakty z moim Ministerstwem Budownictwa, a ściśle mówiąc, Departamentem Mechaniki, Energetyki i Transportu. Takie prowadziłem służby w ramach zjednoczenia bydgoskiego. Tam się dowiedziałem zupełnie przypadkowo. Na Marszałkowskiej było stoisko książek starych i zobaczyłem „Warszawski pierścień śmierci” autora pana Władysława Bartoszewskiego. Otworzyłem na stronie 285 i pisze: „Mieczysław Bukowski, urodzony 13 września 1913 roku, stracony 17 września 1940 roku”. Pod nim Stanisław Marchewka. Wtenczas pojechałem szukać mogiły, bo to przecież wielki jest cmentarz. Straceńcy są posegregowani kwaterami. Tam odszukałem brata mogiłę.
- Który to był rok? Wtedy się pan dopiero dowiedział, że brat zginął?
Wiedziałem, że brat zginął, ale nie wiedziałem, gdzie leży.
- Jak się pan dowiedział, że brat zginął? Jeszcze w czasie okupacji?
W czasie okupacji ojciec miał kontakty z tym więzieniem, w więzieniu pracowały panie Polki. Ojciec tam chodził, coś się dowiadywał, coś starał się przekazać, jakąś paczkę czy coś w tym guście. W końcu kiedyś przyszedł, a panie powiedziały: „Proszę pana, niech pan już tu nie przychodzi, syn został wywieziony we wrześniu, w połowie września, z plutonem egzekucyjnym. Syn już nie żyje”. Wtenczas żeśmy się dowiedzieli, że brat już nie żyje, został rozstrzelany. Ale gdzie, nikt nie wiedział.
- I dopiero przypadkowo w Warszawie, jak zobaczył pan tę książkę?
Wróciłem po wojnie do Polski, w roku 1947. Starałem się szukać. W ministerstwie był przemiły pan naczelnik, przedwojenny major artylerii. Wyszedł za mną na korytarz, bo nie wszyscy chcieli mówić o tym. Ja coś opowiadałem moim znajomym w ministerstwie, z którymi byłem zaprzyjaźniony, bo tam często bywałem służbowo, to była dla mnie jednostka nadrzędna. Doszedł i mówi: „Proszę pana, niech pan idzie do kościoła Świętego Krzyża na Krakowskie Przedmieście. Tam jest księga w lewej nawie, gdzie się wpisuje imię i nazwisko osoby, która zginęła, a nie wiadomo, gdzie jest pochowana. W Warszawie krąży coś takiego, że to się sprawdza i później ludzie odnajdują miejsce tego członka rodziny”. Poszedłem do kościoła. Rzeczywiście – gruba księga jest na stoliczku szklanym. Napisałem [nazwisko] brata i kolegi, że przyjechali tutaj z Bydgoszczy, zostali zaaresztowani i nie wiem, gdzie jest [mogiła]. Później, jak następny raz do Warszawy [przyjechałem], szedłem z hotelu na Marszałkowskiej, zobaczyłem stragan z książkami. Patrzę, jest książka, której nie znam, a dużo czytałem tych rzeczy, interesowałem się najnowszą historią. „Warszawski pierścień śmierci” napisana przez Władysława Bartoszewskiego. I tam mój brat. Tak zacząłem szukać.
- Jak pan się zetknął z konspiracją w czasie okupacji?
Brat zginął, miałem czternaście lat. Strasznie to przechodziłem. Chodziłem do szkoły Wolframa, to było prywatne gimnazjum na Miodowej 3 róg Koziej. Strasznie to przeżyłem. Dla chłopca czternastoletniego brat starszy o trzynaście lat, to był ktoś. Starałem się go naśladować. Sny miałem niespokojne, widziałem stale jakieś szeregi i tam kogoś owało. Wydawało mi się, że powinienem do organizacji wstąpić. Ale nikt z poważnych ludzi czternastoletniego chłopca nie chciał wprowadzić do organizacji. To była konspiracja dla ludzi odpowiedzialnych, z doświadczeniem, a nie chłopca czternastoletniego. Starałem się dwa lata. W 1942 roku chodziłem do Wolframa, ale chodziłem [też] na komplety, bo w Wolframie była matematyka, fizyka, chemia na wysokim poziomie, nie mieliśmy historii, języka polskiego. Skontaktowałem się z moim profesorem Majem i mu się zwierzyłem, że szukam [kontaktu]. Posłał mnie do rodziny, która mi pomogła i wstąpiłem 1 albo 3 lutego 1942 roku do konspiracji na Woli, do jakiejś 2. kompanii szturmowej, nawet nie bardzo wiem, co to było. Nieraz przychodził pan z wąsikiem, niskiego wzrostu, mówili, że to jest porucznik „Witold”, chyba dowódca kompanii.
Tak, oczywiście.
- Mógłby pan to opisać? Pamięta pan ten moment?
Tak. Pierwszy kontakt, wprowadzenie do organizacji: myśmy się spotkali na ulicy Wolskiej, w sali, gdzie przychodzili na śniadanie pracownicy. To był warsztat samochodowy, tam reperowali riksze, rowery głównie, nieraz jakiś motocykl. Niemiec przyjechał i też trzeba było. Tam pracowało kilkudziesięciu pracowników. Zarekomendowali mnie, że to jest uciekinier z Bydgoszczy, sprawdzony, pewny. Jeszcze [był] jeden mój kolega. „Proponujemy, żeby wstąpili do naszej organizacji”. W organizacji przeważnie byli ludzie w drelichach, w kombinezonach. Myśmy dwaj byli ubrani jak to chłopcy szesnastoletni. To był 1942 rok, luty. Oczywiście była przysięga. Wierność prezydentowi – piękna, już nie pamiętam treści. Przysięga we dwójkę. A tam się odzywali: były przepisy, nie wiem czy w całej Warszawie, że do konspiracji można było przyjąć chłopców, którzy ukończyli szesnasty rok życia. W lutym nie miałem szesnastu lat, dopiero w trzeciej dekadzie kwietnia kończyłem. Chodziło o to, żeby ktoś nie zapytał się, bo mieli prawo i obowiązek pytania: „Ile masz lat?”. Oczywiście mówiłem: „Szesnaście”. „Ale kiedy kończysz?”. Mogli nie przyjąć. W końcu skończyło się wszystko [dobrze]. Przychodziliśmy tam później na odprawy różne. W międzyczasie zostałem skierowany na kurs peemistów, to znaczy na kurs strzelania z peemów, pistoletów maszynowych, które nie były znane w armii polskiej w 1939 roku. Były cekaemy, erkaemy, karabiny maszynowe. A to były pistolety maszynowe. Myśmy się uczyli na trzech pistoletach maszynowych: na niemieckim Bergmannie chyba, na angielskim Stenie i na polskim, produkowanym na Starym Mieście – „Błyskawicy”. Żeśmy przeszli z kolegą ten kurs i wtenczas dostaliśmy starszego strzelca. Wracałem na Żoliborz, myślałem, że jestem najszczęśliwszy człowiek w Polsce, już wykwalifikowany żołnierz, nawet ze stopniem. Później była wsypa. Przyjąłem wtenczas pseudonim „Edward”. Była wsypa. Znowu żeśmy się spotkali w stołówce, jeżeli to można nazwać stołówką i powiedzieli, że Niemcy rozpracowali nas, naszą organizację, że zabili, zastrzelili, nocnego stróża, Polaka. Trzeba zmienić zewnętrzną garderobę. Musiałem oddać swój prochowiec, wziąłem jakiś inny. I trzeba zmienić pseudonim. Prowadzący spotkanie konspiracyjne powiedział: „Litery sobie popiszcie na papierze i z tych liter złożyć [pseudonim]”. Człowiek z fantazją. „Sklejcie jakiś pseudonim i podajcie nowy”. Trochę to trwało, bo ludzie popisali sobie, później zawieszali, Jako jeden z ostatnich otrzymałem dwie litery – już miałem „Ru” czy „Ur” – te dwie litery. Koło mnie siedział starszy ode mnie pan, który miał tylko „Z”, więc został „Z”, kapral „Z”, z jednej litery. Ja miałem „Ru” i dołożyłem sobie z nazwiska „bu” i z imienia „z”. Z tego wyszło „Rubuz” i zostałem „Rubuzem” w 1943 roku – już nie wiem, który to był miesiąc – i starszym strzelcem. Później mieliśmy różne akcje, między innymi akcja – mówię teraz o konspiracji – w Otwocku. Pamiętam, było strzelanie – bo gdzie się nauczyć strzelać, trzeba trochę postrzelać – chyba nie bardzo udane, ale myśmy Niemców trochę postrzelali. Jak żeśmy się wycofywali, natrafiliśmy na mały punkt żandarmerii niemieckiej. Żeby się wydostać z tej części, bo to było za Otwockiem, z tej części miasta, musieliśmy zlikwidować [żandarmów]. Trzech tam chyba było albo czterech. Żeśmy wsiedli w kolejkę elektryczną, dojechaliśmy do pierwszej stacji za Otwockiem, do Świdra […]. Tam żeśmy wysiedli, bo wiedzieliśmy, że będzie pogoń za nami. Była grupa kilkunastu nas. Przepuściliśmy – w lesie żeśmy byli – jeden pociąg, drugi pociąg. Już się robiło jasno, ludzie jechali do Warszawy, do pracy. Później żeśmy grupkami dojechali do [Warszawy] i szczęśliwie żeśmy dojechali do swoich domów. Byłem bardzo związany towarzysko, koleżeńsko z kolegami z 9. kompanii dywersyjnej żoliborskiej, między innymi Stefanem Kaczmarkiem. Spotkaliśmy się później na Żoliborzu, już po czterdziestu latach. Przyjechał z Ameryki, mieszka w Ameryce. Bardzo zdolny i bardzo odważny żołnierz żoliborskiej dywersji, pseudonim „Jeleń”. Później Jurek Błąk, który zginął. Byłem też na tak zwanej robocie dywersyjnej. Wzięli mnie jako kolegę, który nie był w oddziale, ale wiedzieli, że jestem w konspiracji, wiedzieli, kto jestem – z Bydgoszczy i tak dalej. Jurek zginął, ja uciekłem na Pradze pod cerkiew, tam były krzaki. To była znana robota, Warszawa to odczuła: zamach na ulicy Skaryszewskiej. Na ulicy Skaryszewskiej był obóz przejściowy dla ludzi złapanych w łapankach, skąd wywoziło się do Niemiec. Prawdopodobnie w obozie był ktoś ważny z Komendy Głównej. Chodziło o to, żeby zabić, zlikwidować inaczej mówiąc, dowódcę [obozu] – który był bardzo narażony Polakom, narażał się i był kat – i wypuścić ludzi. To było paręset ludzi. To było na Skaryszewskiej, ale myśmy już później się wycofali. Była naprawdę straszna strzelanina, właściwie każdy do każdego strzelał. Niemcy strzelali do każdego młodego człowieka, właśnie do Jurka Wnyka. Myśmy już doszli ze Skaryszewskiej do Dworca Wileńskiego. Tam do nas jeszcze też strzelali, jakiś
Bahnschutz strzelał. Też strzelałem. Mnie dali Parabellum, jak mnie poprosili, żebym z nimi poszedł. To było nawet wbrew rozkazowi, nie wolno było gdzie indziej [przechodzić], ale człowiek strasznie chciał walczyć. To jeszcze konspiracja była. Później uciekłem na Zygmuntowską w stronę mostu Kierbedzia. Widział widocznie motorniczy tramwaju, że młody człowiek ucieka – chyba powiązał z tym [zamachem] – i jak widział, zmniejszył szybkość tak, że umożliwił mi, że wskoczyłem w biegu do tramwaju. Nieszczęśliwie wskoczyłem w pierwszy pomost, a pierwszy pomost miał
Nur für Deutsche w wagonach silnikowych. Ale wskoczyłem, bo widziałem, że chce mi pomóc. Jakoś Niemcy nie zareagowali, nie przyczepili się. Na następnym przystanku przesiadłem się do środka. Mówię o jednym z przeżyć…
- A tych ludzi z obozu udało się uwolnić, czy nie?
Chyba tak. Chyba wszyscy uciekli stamtąd. Może połapali później.Tak to było: 1943 rok, 1944 rok. Chodziłem na komplety, skończyłem szkołę Wolframa na Miodowej. Tam było Prywatne Gimnazjum Techniczne Doktora Romana Wolframa. Stamtąd można było iść do liceum technicznego, ale w Warszawie nie było liceów technicznych z wyjątkiem jednego, drogowego, w obiekcie szkolnym dawnej szkoły Wawelberga, na Koszykowej czy na Śniadeckich. Chyba na Koszykowej, może się mylę. Były komplety, egzaminy. Na kompletach różnie było z nauką, my konspiratorzy w kratkę żeśmy chodzili, ale jakoś zaliczaliśmy – albo nam pomagano zaliczać – egzaminy. Profesorowie orientowali się, kto z chłopców jest w konspiracji. Przecież nie wszyscy byli w konspiracji. W 1944 roku, przed Powstaniem, w konspiracji było czterdzieści tysięcy młodych ludzi.
- Rodzice wiedzieli, że pan należy?
Matka, która była patriotką, mówiła: „Zbyszek, już do tajnej organizacji nie wchodź. Chociaż ty mi zostań. Mieliśmy doświadczenia z Mietkiem. Jak przyjdzie czas, to wszyscy pójdziemy”.
- Tak że pan mamie nie powiedział?
Byłem zakonspirowany przed matką patriotką.Nadchodzi lipiec 1944 roku. Na zebraniu mówią, że wstrzymane są wakacje, wyjazdy. Czekamy na akcję „Burza”. Wtenczas nie mówiło się Powstanie. Akcja „Burza”. Nigdzie nie wyjeżdżać, być w kontakcie. 28 lipca zostałem skoncentrowany. Mieliśmy swoje „mp” na ulicy Bagatela, chyba się nazywa tak, od placu Unii Lubelskiej.
Miejsce postoju. Tam nas skierowali, na pierwszym piętrze. Okazuje się, że wchodzimy do jakiegoś biura projektów. Trzeba było sprzęt usunąć i żeśmy spali tam na podłodze, czekaliśmy na rozkaz wybuchu akcji „Burza”, akcji „W”. Pierwsza noc – nie było. W Warszawie napięcie jak gdyby troszkę zostało popuszczone. Piątek. Wiadomo, że we wtorek było Powstanie, od piątku do wtorku było parę dni. Mówili: „Co robić?”. Mój kolega, który był dowódcą drużyny, mówi: „Wiesz co? Pójdziemy do ciotki na Mokotów, a ty jedź do domu na Żoliborz, bo będziesz tutaj, przyjedź o godzinie szesnastej”. I tak o godzinie szesnastej każdego dnia przyjeżdżałem. Nie ma Powstania. Co to są nasi przywódcy, że my jesteśmy tu skoncentrowani, chcemy się bić, a oni nie ogłaszają Powstania?! Byliśmy zawiedzeni, byliśmy zdenerwowani. Czekaliśmy akcji! A nasi dowódcy, ludzie mądrzy, wyważeni, wiedzieli, jaka [to] odpowiedzialność. Przesuwali termin. Tak było we wtorek: znowu byłem w domu, spałem. Na czwartą miałem przyjść. Nagle widzę, że o godzinie czternastej chłopaki zaczynają strzelać, z opaskami biało-czerwonymi pod domem przelatują. Nie wiadomo: gonią Niemców czy uciekają? Nie wiem. Coś strasznego, co się działo. Ja, wykwalifikowany żołnierz, czekałem. Tutaj latali chłopcy, a ja nie jestem w Powstaniu? Co się dzieje? To był Żoliborz – wcześniejszy wybuch Powstania na Żoliborzu. Zdekonspirowałem się u mamy, mówię: „Mamusiu, jednak byłem w konspiracji, ale mi mamusia powiedziała, że jak będzie czas, to wszyscy pójdziemy”. Matka mówi: „Dobrze, gdzie chcesz iść?”. Mówię: „Na Czarnieckiego, do kolegi, na Żoliborz”. Prowadziła mnie matka pierwsza, przejeżdżały czołgi, przejeżdżały samochody pancerne. Prowadziła mnie, ubezpieczała. Tam nawiązałem kontakt. Chciałem iść na wiadukt nad Dworcem Gdańskim, to było jedyne przejście z Żoliborza do centrum, a to był zamknięty [teren]. Panie wychodziły stamtąd, mówiły: „Niech pan tam nie idzie, tam Niemcy łapią młodych. Nas przepuszczają, my pracowaliśmy w centrum, żeśmy błagali, że mamy dzieci, żeby nas puścili na Żoliborz, to nas puścili”. Musiałem się cofnąć, już nie szedłem ulicą Mickiewicza, tylko za domami, za blokami. Cofając się, dobrnąłem do bloków, tam były chyba numery 22, 24, 26, coś takiego, na Mickiewicza. Na rogu był elegancki zakład fryzjerski, „Żoli” się nazywał. Patrzę, że z tyłu, z klatki schodowej, chłopak wylatuje z biało-czerwoną opaską. Poszedłem do tego bloku, pytam się. Jest tam jakiś chłopiec, z karabinem chyba, przy wejściu do klatki schodowej. To była chyba godzina w pół do czwartej. Mówię: „Gdzie jest tutaj dowódca?”. „Dowódca jest na drugim piętrze”. Idę na drugie piętro, melduję się, że jestem starszy strzelec „Rubuz” z oddziału takiego i takiego w kompanii szturmowej wolskiej, dowódca: porucznik „Witold”. „Niech pan siada, akurat «Witolda» znam. Co pan umie, w czym się pan specjalizował?”. Mówię: „Przeszedłem kurs pistoletów maszynowych, peemów”. „Dobrze się składa. Słuchaj – mówi do żony – za kanapą jest pistolet maszynowy. Wręczam panu uroczyście. Proszę pana, nasz oddział znajduje się w piwnicy, jest nas trzydziestu, mamy sześć karabinów ręcznych, KB, jedną „Błyskawicę” i cztery granaty. Wyróżniam pana, to jest najlepsza, najnowocześniejsza broń. Z tym że będzie pan stał w klatce schodowej przy wejściu i będzie pan nas ubezpieczał. Mogą przyjść z tej strony Niemcy, to będzie strzelanina, walka. Jak się skończy, nie wiadomo. Może się skończyć źle, bo ich będzie więcej”. Samochody jeżdżą, czołgi jeżdżą, strzelanina jest. Oczywiście nie tutaj, bo tu jest róg Mierosławskiego i ulicy Mickiewicza, gdzie byłem. Więcej na ulicy Krasińskiego, Suzina, Słowackiego. Ale słychać przecież strzały z jednej i z drugiej strony. Stoję. Nagle ktoś wchodzi, jakaś pani w granatowej sukni. Poznaję ją, że to jest starsza siostra mojej koleżanki. Myśmy się troszkę nabijali, że ona jest z trzeciego zakonu, jak to niemądre były żarty młodych chłopców. Ona mówi: „Panie Zbyszku, pan tutaj?”. Czułem się bardzo dotknięty, że ona per Zbyszku, a nie per „Rubuzie”, ale podarowałem, bo mnie znała z opowiadań, od swojej siostry. Ja jej nie znałem, znałem tylko z kościoła, że stale przystępowała do komunii świętej. Wyróżniała się skromnością i ciemnymi sukniami. Jak się dziewczynki na wiosnę, na lato odkrywały, ona stale była zakryta od góry do dołu i chodziła do komunii świętej. Mówi: „To dowódca…” – podała pseudonim. Też już wiedziałem, tylko w tej chwili […]. „Rotunda”? Zapomniałem jego pseudonim. Pełny porucznik, młody człowiek, miał przystojną żonę, miał bardzo sympatyczną teściową. Mieszkał na drugim piętrze w tym bloku, pięknie urządzone mieszkanie. Tam nam zafundowali wspaniałą kolację, pamiętam. Nie zapomnę tej kolacji, bo dawno czegoś takiego nie jadłem. To był makaron rurki polany bardzo dobrym gulaszem, wspaniałym sosem. Zajadałem się, wszyscy żeśmy się zajadali. To była pierwsza kolacja akowska. Wspaniała. Powracamy do pani Krysi. Krysia weszła, zamknęli za sobą drzwi, mnie zostawili w przedpokoju. Nie bardzo to mi się podobało, ale wojsko jest wojskiem. Gdzie starszy strzelec, a gdzie pełny porucznik? Później otwierają się drzwi, roześmiany pan porucznik mówi: „Pani Krysiu, tu jest oddział dżentelmenów. Panią odprowadzi do pani M. P. starszy strzelec «Rubuz»„. Niby wyróżnienie. Ona się na mnie spojrzała, wyszliśmy. A tutaj jadą niemieckie [wozy]. Jak przeskoczyć? Mówię: „Gdzie panią odprowadzić?”. „Na Kozietulskiego”. A tu jeżdżą niemieckie wozy. To była godzina… już było po siedemnastej chyba. Już było Powstanie w Śródmieściu. […] Ona bez opaski była i bardzo mądrze. Ja z opaską i „Błyskawicą”. Ona mówi: „Wie pan co, pierwsza przeskoczę przez aleję Mickiewicza, dam panu znać, żeby pan przeskoczył”. Myślę sobie: „Fajna obstawa, ona mną kieruje”. Też poszedłem i przeskoczyłem. Jestem już na ulicy Mierosławskiego, już tam ruchu nie ma. Z domu dwupiętrowego po prawej stronie otwiera się okno, facjata i dwoje ludzi pokazuje twarze, głowy, jeden bardzo zarośnięty i krzyczy: „Panie żołnierz, panie żołnierz!”. Rzuca mi paczkę papierosów Egipskich. To były najlepsze, najdroższe papierosy okupacyjne, nikt tego nie palił, bo nikt sobie nie mógł pozwolić. Już przeszedłem, mówię sobie; „Nieważne papierosy”. A ona mówi: „Panie Zbyszku, to są Żydzi. Niech pan podniesie te papierosy. Może pan będzie miał szczęście, pan przeżyje Powstanie”. Mówię sobie: „Co ona mówi? Powstanie przeżyć? Mamy ginąć w Powstaniu? Przecież Niemców wyrzucimy i nie ma Powstania”. Zdenerwowałem się, ale dalej idę za nią.
- Podniósł pan te papierosy?
Podniosłem, bo mi mówiła, żeby się wrócić: „To są Żydzi, może panu przyniosą szczęście”.
- Był przesąd, że Żydzi przynosili szczęście?
Nie wiem, ona tak mówiła. To jej słowa. To była kulturalna kobieta, zdaje się córka pułkownika. To był Żoliborz oficerski […]. Nie wiem, czy tam mieszkało dużo oficerów, ale zdaje się tak. Tam Dąbrowscy mieszkali – pułkownik Dąbrowski i synowie, koledzy moi. Zginęli na barykadzie.Przechodzimy. Następna ulica to jest nie wiem, czy Pogonowskiego, czy Felińskiego, pierwsza poprzeczna. Kończy się ulica Mierosławskiego, a za tą przecznicą jest ulica Niegolewskiego.
Felińskiego. Na rogu jest tak zwana PAST-a, czyli dzielnicowa centrala telefoniczna obsługiwana przez Niemców. Zawsze tam było paru Niemców, wiadomo było, ale nie czepiali się i myśmy specjalnie do nich nie mieli pretensji. Oni do nas też nie. Mówię o młodzieży męskiej, żoliborskiej.
Vis-à-vis, po drugiej stronie ulicy Niegolewskiego, była apteka. Jak przechodziłem, to Niemiec zobaczył, że przechodzi powstaniec i strzelił do mnie. Kula trafiła w drzwi szklane apteki. Pobiegłem dalej, jakoś nie trafił we mnie. Pobiegłem dalej Niegolewskiego, do rogu Kozietulskiego. Pani Krysia powiedziała; „Panie Zbyszku – znowu per Zbyszku – niech pan się wróci”. Nawet kiedyś chyba jej powiedziałem: „Ja nie Zbyszek, ja «Rubuz»”. Człowiekowi imponowało, że jest żołnierzem. „Niech pan wróci szczęśliwie, dalej pójdę sama”. Ona szła… jak się nie mylę, był wtenczas sztab na ulicy [Kozietulskiego]… nie wiem, to był 1 sierpnia… sztab jakiegoś większego oddziału, może nawet zgrupowania „Żywiciela”. Wróciłem szczęśliwie. Myślę sobie: „Teraz jak przejść? Ten Niemiec mnie [zastrzeli]”. Podszedłem jak najbliżej budynku. Pole widzenia miałem mniejsze, ale byłem zagrożony, bo gdyby rąbnął, to by mnie trafił. To była kwestia paru metrów. Podszedłem tam i myślę: „Teraz jeszcze przelecieć przecznicę ulicy Felińskiego i już jestem na Mierosławskiego zasłonięty”. On szedł za mną, ale to już nie był groźny strzał. Człowiek młody jest taki, [że] myślę: „Teraz ja do niego strzelę, bo już jest zagrożony. Zza winkla”. Strzeliłem do niego, puściłem serię. Przypuszczam, że nic mu złego nie zrobiłem. Pierwsze strzały.Poszedłem, szczęśliwie doszedłem. [Porucznik] mówi; „Panie «Rubuz», pan pachnie prochem, a pan wie, że każda kula, to jeden Niemiec. Pan chyba małą serie puścił”. Nie mogłem powiedzieć, że nie. Pachnę prochem. Mówię: „No tak, tak się dzieje”. „Najważniejsze, że pan szczęśliwie wrócił”. Przemiły człowiek. I wtenczas porucznik powiedział mi, że tutaj była łączniczka z dowództwa. Okazuje się, że pani Krystyna była bardzo zaufaną łączniczką w najwyższym naszym oddziale czy sztabie. Jest rozkaz pułkownika „Żywiciela”, że Powstanie na Żoliborzu nie ma szans. Wycofujemy się wszyscy do Puszczy Kampinoskiej. Ale jeżeli dowódca ma w swoim oddziale dużo chłopców z Żoliborza, może na własną odpowiedzialność zostać na Żoliborzu, albo zgrupowany w jakimś milioddziale, albo rozesłać do domu i czekać na dalsze rozkazy.
- Pan mówił, że część się wycofała do Kampinosu. A ci, co mieszkali na Żoliborzu?
To zależało od decyzji dowódcy oddziału.Noc przeszła spokojnie, ale już nad ranem zostaliśmy obudzeni. Nie pamiętam, jak to dokładnie było, w każdym razie wymarsz. Zaczęli budować ludzie – widziałem już powstańców na alei Mickiewicza u wylotu ulicy Mierosławskiego – pierwszą barykadę zaczęli budować. Robić przekop, zrywać asfalt i budować pierwszą barykadę na Żoliborzu. Myśmy przy tej barykadzie przechodzili i dalej ulicą Mierosławskiego prowadzą nas do szkoły na ulicy Felińskiego, do szkoły, do której chodziłem, Księcia Józefa Poniatowskiego, tak zwanej, słynnej, Poniatówki żoliborskiej. Gimnazjum i liceum tam było. Okazuje się, że w Poniatówce jest szpital niemiecki. Front wschodni się zbliżał, Niemcy już rekwirowali różne obiekty w Warszawie na szpitale dla rannych, których zbierali z frontu wschodniego i nasza szkoła była zajęta na szpital wojskowy niemiecki. Po małej rozmowie porucznik pogrupował nas. Zostałem z paru żołnierzami – mam na główne wejście przeprowadzić atak, główne wejście od strony południowej na parterze. Z drugiej strony inne grupki żołnierzy. Ktoś z moich żołnierzy rzucił granat, puściły zamki, otworzyły się drzwi i myśmy skoczyli. Okazuje się, że już rannych żołnierzy niemieckich nie było, była obsługa, jak się później okazało licząca jedenastu żołnierzy niemieckich. Myśmy trochę postrzelili Niemców, oni później krwawiąc, uciekali i ślady krwi doprowadziły nas do kotłowni centralnego ogrzewania. Tam, na koksie leżeli dwaj ranni, którymi zaraz zaopiekowały się nasze sanitariuszki. […]. Myśmy zaczęli biegać po całym gmachu, szukać następnych żołnierzy niemieckich, którymi zajęli się nasi koledzy; już żeśmy nikogo nie złapali.To było pierwsze, ogromne zadowolenie z tego, żeśmy coś przecież zdziałali, żeśmy zdobyli wielki gmach Poniatówki na ulicy Felińskiego. Okazuje się, że Niemcy na Dworcu Gdańskiem zorientowali się, że ten gmach już jest w rękach powstańców. Ściągnęli wagon, najpierw jeden. To była artyleria na wagony, mieli uzbrojone działami artyleryjskimi i zaczęli strzelać działami w gmach. Gmach cały się trząsł, od parteru aż po chyba trzecie piętro, już nie wiem, czy to było drugie czy trzecie piętro. A my przez okno żeśmy starali się ich dopaść strzałami naszych karabinów ręcznych. Moja „Błyskawica” nie była wtenczas potrzebna, bo za daleka była odległość na „Błyskawicę”. W końcu był rozkaz, że trzeba wycofać się ze wszystkich korytarzy, bo Niemcy strzelają. Idziemy na dach i z dachu trzeba strzelać do Niemców. Żeśmy strzelali z dachu, zza kominów i tam żeśmy widzieli, że po dalszych strzelaniach jakoś Niemcy siadali, byli ranni, Ale w dalszym ciągu była ciężka walka. Do czasu, jak już było ciemno, przestali Niemcy strzelać. Był bardzo dobrze, silnie obsadzony przez wojsko niemieckie obiekt, tak zwany Instytut Chemiczny Prezydenta Mościckiego, na samym końcu alei Wojska Polskiego. Tam już nie było zabudowań, to już był koniec Żoliborza, ale tam Niemcy siedzieli. Stamtąd wyszli tyralierą i chcieli zdobyć, odbić ten gmach. To była wtenczas dopiero ciężka walka. Znalazłem się, tak mnie kazali, w bunkrze. Niemcy mieli przed każdym wielkim obiektem swoim bunkier. Wybudowali bunkier z betonu i żeśmy z tego bunkra strzelali do Niemców, który podchodzili pod nasz [gmach]. Później zastosowali Niemcy sztuczną mgłę. Myśmy stali. Z bunkra wyszedłem zupełnie głuchy, takie tam były strzały, coś strasznego, ale nie byłem ranny. Jeden kolega zginął. Jak żeśmy strzelali, Niemiec trafił i kolega zginął. Właściwie nie wiem, czy zginął. Był ranny ciężko w głowę. Sanitariuszki go [zabrały]. Taka była walka do północy. Odparliśmy tę walkę i to były pierwsze wyczyny mojego milioddziału w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego. Po tym wszystkim następuje przegrupowanie. Byliśmy zdziwieni, co za przegrupowanie. Nikt z nami nie rozmawiał, szeregiem żeśmy szli długim. Prowadzą nas ulicą Niegolewskiego do ulicy Brodzińskiego. Tam stajemy. Tam, gdzie akurat w każdym domu miałem koleżankę albo kolegę. Drzwi się otwierają i wychodzi moja bardzo bliska koleżanka, Zosia Żołądkowska. Mówi: „Co z tobą? Zbyszek, ty tutaj?”. Ale byłem zupełnie głuchy, nie można nawiązać ze mną kontaktu. To są pierwsze godziny głuchoty, ogromnej głuchoty. W końcu nas zakwaterowali w willach, małych domach, u bardzo ciekawych ludzi. Tak przeszły dwa, trzy dni. Mieliśmy służbę na nowych barykadach, wybudowanych na ulicy Brodzińskiego tuż przed Aleją Wojska Polskiego i dalej, wzdłuż Wojska Polskiego, następna ulica po wojnie nazywała się Wieniawskiego, a przedtem – zapomniałem. Następna – Kozietulskiego. Aż do Felińskiego myśmy trzymali stronę południową na barykadach. Od czasu do czasu strzelanina była, ale było w miarę spokojnie. Tak było do 20 sierpnia. Już kawałek jest Powstania. 20 sierpnia przyszli do nas nowi żołnierze, leśni, którzy przeszli do nas aż spod Nowogródka do Puszczy Kampinoskiej, pod dowództwem porucznika „Doliny”, a przedtem porucznika „Góry”. Bardzo znana powstać w Powstaniu Warszawskim. Przeprowadził prawie że brygadę leśną do Puszczy Kampinoskiej. Tam mu groziło, na wschodzie, aresztowanie przez żołnierzy związku sowieckiego.
- On przyszedł na pomoc Warszawie. Był taki rozkaz. „Góra-Dolina” przyszedł na pomoc Warszawie.
Z własnej inicjatywy – prawda jest. Nikt nie myślał, że się przedostanie.
- Jedyny oddział, który dotarł do Warszawy.
Jedyny oddział, który dostał się na początku Powstania. 20 sierpnia jego żołnierze byli już na Żoliborzu. Na koniach przyjechali świetnie umundurowani. A my, chłopcy, bez mundurów, najwyżej jakaś bluza wojskowa czy harcerska. Przyjechali żołnierze świetnie uzbrojeni, każdy miał pistolet, solidny karabin i na koniu. Gdzieniegdzie strzelano do nas od strony placu Henkla albo od strony alei Wojska Polskiego. Ci żołnierze zaraz przysiadali. Jeden z naszych poruczników, dowódców, mówi: „Widzicie, to są prawdziwi żołnierze. Jak oni się przed kulami chronią! A wy co, chojraki? Bierzcie z nich przykład!”. Pamiętam taką uwagę krytyczną, niezbyt miłą dla nas. Później był rozkaz: zabrać im konie. Bardzo trudna sprawa. Odprowadzili na aleję Słowackiego, bo tam zaplecze było. Te konie pan pułkownik „Żywiciel” zdecydował, że będą zabijane na mięso dla powstańców żoliborskich i ludności Żoliborza. I tak było. Oni płakali, rozstawali się z końmi. 20 [sierpnia] w nocy – oni o czwartej po południu przyszli – 20 sierpnia w nocy: atak na Dworzec Gdański. Do ataku wyznaczeni są chłopcy, którzy tego dnia przyszli z Puszczy Kampinoskiej, zmęczeni, nieznający terenu.
- Pan też uczestniczył w ataku?
Nie, byłem na barykadzie. To była pierwsza linia, która na wypadek niepowodzenia zabezpieczała przed Niemcami, żeby nie wkroczyli na Żoliborz. Przez moją barykadę przeskakiwali i szli prosto na Dworzec Gdański, na tory. A my, cały oddział nasz, zabezpieczał. Oni szli, zdobywali teren. Oczywiście tragedia była. Nie znali terenu, Niemcy uzbrojeni byli, pokosili ich w sposób straszny. Później myśmy chodzili, zbierali rannych albo nieboszczyków i żeśmy ściągali na teren Żoliborza, który był w naszych rękach. […].Będąc w rejonie Żoliborza, miałem dużo koleżanek. Trzy koleżanki wprowadziłem do naszego plutonu. Zosię Żołądkowską, Dankę Dorlankę i Marysię Szczepańską. Te trzy panienki dostały się do mojego plutonu, były sanitariuszkami, łączniczkami. Też poszły zbierać. Pamiętam, jak przechodziły przez moją barykadę, to im pomagałem, bo ledwo dźwigały żołnierzy. To były panienki drobne. Żeśmy ich na Kozietulskiego [zanosili]. Tam mieszkał profesor medycyny, Austriak, który się przed wojną przeprowadził do Warszawy, widocznie tutaj miał stanowisko w jakimś szpitalu. To był Austriak, ale mieszkaniec Żoliborza. Obywatel austriacki, ale nie był żadnym wrogiem w stosunku do Polaków czy sąsiadów. Przyjmował ciężko rannych, z pourywanymi kończynami. Nie było już prądu na Żoliborzu, [sanitariuszki] trzymały świeczki czy karbidówki i przy tym świetle, nie bardzo dobrym, nie bardzo jasnym, robił operacje. Nie miał narzędzi chirurgicznych i piłką do ścinania drzew czy gałęzi obcinał zgruchotane kości tym biednym, bohaterskim żołnierzom, którzy przyszli na pomoc na Żoliborz [z] oddziału porucznika „Doliny”.
- Ten Austriak, chirurg, profesor: pamięta pan może jego nazwisko?
Nie, nie pamiętam. Nie znałem jego nazwiska. Wiem, że mieszkał na ulicy Kozietulskiego. To był starszy pan.
- Chętnie to robił, zaczął pomagać?
Tak, on to chętnie robił, zaczął pomagać. Następna noc… Zostało źle przyjęty natarcie 20 sierpnia, przez dowództwo Komendy Głównej. Kazali powtórzyć. Następnej nocy na to, żeby dowodzić – bo tutaj dowódcą był pułkownik „Żywiciel” – żeby pomóc pułkownikowi „Żywicielowi”, kanałami Starego Miasta przyszedł szef sztabu Komendy Głównej AK, generał „Grzegorz”. Zadecydowali, że lewe skrzydło natarcia, na wysokości ulicy Felińskiego, bliżej Mickiewicza, bliżej centralnego budynku Dworca Gdańskiego, będzie atakowane przez oddział dywersji żoliborskiej 9. kompanii dywersyjnej.
- Panie Zbigniewie, to można przeczytać w książkach historycznych. Chcielibyśmy usłyszeć pana wspomnienia, pan był cały czas na barykadzie?
Tak, na barykadzie byłem.
- Później, jak był drugi atak, też pan był na barykadzie?
Też byłem na tej samej barykadzie.
- Niech pan opowie. Pan widział żołnierzy?
Przechodzili przez barykadę i znowu powtórzyła się ta sama tragedia, z tym że żołnierze, inni, którzy nie byli ranni, w międzyczasie doszli w nocy. Znowu następne oddziały brygady, jeżeli tak można nazwać, porucznika „Doliny”. Byłem w dalszym ciągu na barykadzie. Pilnowałem rannych. Tam jeszcze było dwóch Holendrów, którzy przeszli na naszą stronę, a którzy służyli w niemieckiej armii. Przywieźli w samochodach granaty zaczepne. Mieliśmy przez to bardzo dużo granatów.
To byli Holendrzy, którzy służyli w niemieckiej armii i przeszli na stronę powstańców.
- Pan ich znał? Widział ich pan?
Widziałem. W brydża grałem później w niewoli z nimi.
- Czy z nimi, w czasie Powstania Warszawskiego, były jakieś Polki?
Tak, oni byli bardzo zaprzyjaźnieni z Polkami. To były już narzeczone prawie że. Bardzo byli z Polkami. Jedna Polka zginęła w drugim dniu Powstania Warszawskiego. On ściągał ją, ratował. Z drugą się później pobrali, już po Powstaniu. Byłem tam, jak on przyjechał, szukał [jej] w obozie akaczek.
Nie, Holendrzy nie. Po niemiecku mówili.
- Byli w „Żaglowcu”, jako żołnierze, powstańcy?
Na to pytanie nie umiem odpowiedzieć, czy byli w Żaglowcu”. Byli u „Żaglowca”, ale w jakim oddziale, nie mogę powiedzieć. Tylko się z nimi spotkałem, ale nie byli w moim oddziale.
- W brydża pan z nimi grał w czasie Powstania czy w obozie?
Nie, w brydża w Powstaniu się nie grało, w Powstaniu wódki się nie piło, kawy się nie piło towarzysko, tylko się służyło na barykadzie. Nie było takich komfortów. Dopiero po wojnie spotkałem się z nimi, [w czasach] obozu jenieckiego. Ale to inna sprawa. Na razie jesteśmy 21 sierpnia, po drugim natarciu na Dworzec Gdański. Między innymi zginęła tam dziewczyna Holendra, na przedpolu. Szły za powstańcami sanitariuszki. Wiadomo było, że będą ofiary. Zginęła. On ją, zdaje się, na rękach przyniósł. Już nie pamiętam, czy to widziałem, czy mi opowiadano. Martwą czy może jeszcze żywą. Dokładnie tego nie wiem, ale wszyscy o tym wiedzieli. To jest 21 sierpnia. 22 sierpnia: zbiórka. Jest zmienianie pozycji, zmienianie oddziałów, zmienianie „mp” i miejsc walki. Mój oddział, wtenczas już pluton 206. pod dowództwem porucznika „Marka”, przechodzi z południowego frontu żoliborskiego na front wschodni żoliborski, czyli ulica Krasińskiego u zbiegu ulicy Czarnieckiego, a później, za parę dni, przesuwamy się bliżej Wisły – ulica Krasińskiego przy wylocie ulicy Kaniowskiej. Tam zbudowano wspaniałą konstrukcyjnie barykadę. Chyba najlepsza fortyfikacja na Żoliborzu powstańczym, szeroka, stanowiska do strzelania. Wspaniała barykada. Zostałem przydzielony do tej barykady z moją sekcją. Utrzymywaliśmy front wschodni na Żoliborzu do końca, do kapitulacji. Ale działy się ciekawe rzeczy. Niemcy atakowali naszą barykadę, bo była położona bardzo strategicznie. Gdyby nie było barykady, mogli przejechać do swojego liczniejszego oddziału, który był na Bielanach w dawniejszym CIWF-ie, później się to nazywało inaczej. Nie mogli przejechać, bo była barykada i nas stale atakowali. Ale w bardzo szybkim czasie, w drugim czy trzecim [dniu], jak żeśmy przejęli barykadę, przynieśli nam z Puszczy Kampinoskiej – tam były zrzuty – PIAT-a. PIAT to jest granatnik ppanc., angielski, wspaniały, z odpowiednią ilością amunicji. Amunicja, to był duży pocisk. Kładło się z przodu lufy i chodziło o to tylko, żeby trafić w nadchodzący czołg czy pojazd pancerny. Wtenczas zapalało się i ginęli Niemcy w środku, albo wyskakiwali. Więc oni się przekonali, że barykada jest bardzo dobrze uzbrojona, ale tylko jeden PIAT, parę karabinów „Błyskawica”. Niemcy uważali. […]. Specjalnie nie było częstych ataków broni maszynowej niemieckiej, broni z czołgów. Natomiast rozlokowali się – jest na Żoliborzu wysoki wał przeciwpowodziowy – przed wałem powodziowym zorganizowali sobie stanowiska wykopane i stamtąd do nas strzelali. Trzeba było bardzo uważać, bo do nas podchodzili, często nocą, czołgając się, więc musieliśmy bardzo uważać i z nimi prowadzić bardzo ciężkie walki, prawie że wręcz. Na barykadzie byłem przez ostatnie czterdzieści dni Powstania. Na barykadzie straciłem dużo moich najbliższych kolegów z walki, sanitariuszek. 15 września doszli Rosjanie do Wisły, tak bardzo oczekiwani. Przez lornetkę, po drugiej stronie widziałem wojska rosyjskie. Później widziałem żołnierzy polskich po drugiej stronie. Czekaliśmy każdej nocy, że przyjdą do nas. Nie przychodzili, ale widzieliśmy ich tam. Niemcy już nie raz bombardowali, było straszne bombardowanie naszej barykady na ulicy Krasińskiego u wylotu Kaniowskiej. Przechodziliśmy straszne rzeczy. Wszystkie nasze domy, gdzieśmy kwaterowali, były zbombardowane. Już nie mieliśmy gdzie chodzić na noc, żeby się przespać. To było straszne. Przychodzi 29 września kapitan „Żaglowiec” i mówi: „ Słuchajcie, nie bądźcie zaskoczeni, ale już się zaczęły rozmowy kapitulacyjne”. Rany Boskie, co on mówi, ten człowiek?! Rozmowy kapitulacyjne, jak, tutaj, paręset metrów za Wisłą, jest wojsko sowieckie i polscy żołnierze?! „Tak, będzie kapitulacja”. Żołnierze muszą się podporządkować. Jeden z kolegów skoczył – po drugiej stronie był zbombardowany blok, chyba Krasińskiego 2 albo Krasińskiego 4 – wskoczył tam i się zastrzelił z rozpaczy. Drudzy powiedzieli: „Panie kapitanie, nie wykonamy tego rozkazu! Nie przyszli wczoraj, przyjdą dzisiaj. To jest niemożliwe, żeby była kapitulacja”. „Nie róbcie takich rzeczy, jesteście młodzi, możecie jeszcze być potrzebni Polsce”. To była tragedia.
- Znał pan powstańca, który popełnił samobójstwo?
Tak, z mojej [drużyny]. Ale już nie pamiętam. Nie z mojej sekcji. To była tragedia. Kapitan płakał, ludzi płakali. 29 września chyba, już ciemno – wymarsz z barykady nie atakowanej przez Niemców. Z drugiej strony Rosjanie, którzy przecież byli aliantami naszych aliantów, którzy Niemców wyrzucali z terenów polskich. I wojsko polskie. Jeszcze w międzyczasie na moją barykadę przyszło dwóch. Całe szczęście, że ich nie postrzeliłem, bo cały czas patrzyłem z tamtej strony na czołgających się Niemców, którzy nas atakowali granatami, pistoletami maszynowymi. Trzeba było bardzo uważać, w nocy tak samo wyczulonym być. Dwóch nagle się podnosi z ziemi, uśmiecham się, patrzę: to jest Polak, sierżant Polak, może dwudziestodziewięcio-, trzydziestoletni człowiek i młodziutki podporucznik rosyjski.
Nie, w rosyjskim mundurze. W polskim mundurze sierżant. Przyjmuję ich, niemalże chcę się rzucić im w objęcia, a oni, bardzo dziwni, mówią: „Gdzie tu jest AL?”. Byłem zdziwiony, że ktoś tu przychodzi, że w ogóle orientuje się, że w Polsce jest AK i AL. Wszyscy razem walczymy. Wiemy, że jest AL, mają na Wyspiańskiego barykadę. Wiedziałem gdzie – obok sióstr zmartwychwstanek trzymają barykadę AL – wszystko wiedziałem. Ale że oni wiedzą, zza Wisły, że jest AL? Trzydzieści było przeszło na Żoliborzu plutonów AK i trzy plutony AL-u, taki był stosunek walk AK do AL-u na Żoliborzu. Przyszli, byłem zdziwiony. Sobie myślę: „Mój Boże, to już idzie wolność”. Chcą być doprowadzeni. Wiedziałem, że dowództwo AL jest w tak zwanej czwartej kolei na ulicy Krasińskiego 18 Poprosiłem szefową naszych sanitariuszek i łączniczek, „Hankę”, była starsza od nas, żeby zaprowadziła tych dwóch do AL-u na ulicę Krasińskiego. Tak się stało.
- Więcej pan już ich nie zobaczył?
Nie. Na Krasińskiego dowódcą AL-u był kapitan chyba, „Hiszpan”. To był robotnik z Woli.
Nawet niektórych kolegów znałem z AL-u. Zastępcą dowódcy AL-u, kapitana robotnika „Hiszpana” był, może się mylę, nie wiem, był porucznik „Zenon”, Zenon Kliszko, późniejszy sekretarz Komitetu Centralnego chyba PPR jeszcze wtenczas. Miałem kolegę Lipińskiego, który był w AL, chodził ze mną na komplety. To było przedtem, w międzyczasie miałem kontakt z tymi dwoma żołnierzami. Więc jak coś takiego myśmy przeżywali, że do nas przyszli, tośmy czekali na każdą noc, że przyjdą stamtąd. A tutaj pan kapitan przychodzi z taką propozycją. Straszną, tragiczną. Tyle wyrzeczeń. Sześćdziesiąt jeden dni walki – nie sześćdziesiąt trzy, sześćdziesiąt trzy to Śródmieście – sześćdziesiąt jeden dni walki i taka sprawiedliwość może być, że mamy teraz kapitulować, iść do niewoli? Jeszcze kapitan powiedział: „Słuchajcie, wojna będzie już krótko trwała, żołnierze idą do niewoli. Jak ktoś chce, to na własną odpowiedzialność. Jeżeli ma żonę, dzieci, sam decyduje. Idziemy do niewoli”. Wyprowadził nas o godzinie dwudziestej wieczorem do budynku na ulicę Mickiewicza 27, do piwnic, tam gdzie Kuroń mieszkał na parterze później, słynny blok. W piwnicach myśmy byli. W nocy przyszedł do nas [kapitan] i mówi: „Słuchajcie panowie, część odmówiła wykonania rozkazu. Idźcie na barykadę, zobaczcie, co z nimi jest. Wierzyli, że tej nocy już przyjdą ze wschodu”. Wytypował mojego najbliższego przyjaciela, Janusza Hillebrandta, pseudonim „Benda”. Bardzo zdolny człowiek, grał na każdym instrumencie. Żeśmy grali na fisharmonii – ksiądz odprawiał mszę świętą na barykadzie, on grał wtenczas. „Idźcie, zobaczcie. Panie «Benda», pan pójdzie”. „Tak jest, kapitanie”. Mówi: „Zbyszek, chodź ze mną”. We dwójkę żeśmy… też poszedłem. Poszliśmy, patrzymy: we włazie jest zastrzelony straszy strzelec „Lis”. Odebrał sobie życie. W ręku miał kubek metalowy, oblewany białym i w tym kubku było pełno dżemu. Skąd ma? Zszedłem na dół i dżem mu wziąłem z martwej ręki, żeby się podzielić z kolegą.To była noc z 29 na 30 września, a 30 września – kapitulacja. Przedtem jeszcze, na barykadzie, zdobyliśmy samochód we dwójkę: ja i podchorąży „Eliasz”. Niemiec jechał prosto na barykadę. Trzeba było do niego strzelić. Nie wiedzieliśmy, ilu jest w środku, bo pod górkę jechał, nie było prześwitu. Okazuje się, że to był żandarm niemiecki. Byli bardzo wysocy ci żandarmi, miał chyba metr dziewięćdziesiąt. Myśmy go postrzelili w piersi. Dobrze, że pocisk uderzył w kierownicę, miał wyszarpaną ranę, ale serce nieuszkodzone. Później wychodził, drzwi otwierał – okazało się, że był jeden człowiek w samochodzie – wielkim, limuzynie czarnej. Chciał jechać do dentysty, do Instytutu Kultury Fizycznej na Bielanach, a myślał, że na barykadzie są żołnierze niemieccy. Łapał się za tylną kieszeń, bo chciał się wylegitymować, że jest Niemcem, a nie przebranym powstańcem. Pomyliło mu się, gdzie powstańcy, gdzie Niemcy. Myślał, że przez pomyłkę Niemcy do niego strzelają. A myśmy myśleli, że łapie za pistolet i dalej do niego. Dostał w pachwinę, straszną, szarpana ranę. Samochód zdobyliśmy, nasze pielęgniarki się zajęły bardzo krwawiącym Niemcem. Nie mogły sobie poradzić, bo on chyba ważył przeszło sto kilo, a wysoki był – ponad metr dziewięćdziesiąt. Tacy byli wysocy niemieccy żandarmi. Dostał się do powstańczego szpitala na Czarnieckiego, tam był duży powstańczy szpital. Wyszedł z tego, dożył do kapitulacji, później Niemców witał, którzy przejmowali ulicę Czarnieckiego. To była kapitulacja Żoliborza, 30 [września]. Później żeśmy przechodzili koło Niemców, Niemcy patrzyli się, co to są powstańcy. Myśleli, że to są ludzie prymitywni, z lasu, a to młodzież żoliborska. Dziwili się, że tacy chłopcy tyle się trzymali. Dowódca, generał, już nie wiem, jak się nazywał, który przejmował kapitulację i przemarsz nasz tragiczny, nie mógł się dogadać w pertraktacjach kapitulacyjnych z pułkownikiem „Żywicielem”, który mówił później, po Powstaniu: „Ho, ho, mieliście łatwiejsze rozmowy kapitulacyjne w Śródmieściu!”.
- Panie Zbigniewie, pan wyszedł do niewoli razem z kolegami jako jeniec?
Tak.
- Gdzie pan poszedł? Do którego trafił obozu?
Cały Żoliborz poszedł do przejściowego obozu – mówię o żołnierzach i ludności cywilnej – ale myśmy osobno byli przez Niemców prowadzeni. Przeszliśmy do przejściowego obozu. Stamtąd wagony do Skierniewic. W Skierniewicach ludność cywilna przyjmowała nas ciepłym, wspaniałym, pachnącym chlebem, każdy dostał po jednym bochenku, to było coś, co się nie zapomina, bo był głód. Opiekowałem się podporucznikiem z naszego plutonu, który był ranny i stracił oko. Podporucznik Czarnecki, znany. Dostaliśmy się do obozu. Stamtąd, w Skierniewicach, przesiadka na wagony, znowu bydlęce. Wieźli nas kilkanaście dni, nie wiedzieli, gdzie żołnierzy z Żoliborza ulokować. W końcu wszystkich ulokowali pod Magdeburgiem, w obozie jenieckim Altengrabow. Tam żeśmy się podzielili. Trzymali nas… To był październik, siąpił deszcz bez przerwy, nie puścili nas pod żadne zadaszenie, tylko wyznaczyli nam plac ogrodzony bez zadaszenia. Przedtem nas jeszcze puścili do łaźni, dali jakąś zupę. Uważaliśmy, że tu się przeziębimy, na pewno będzie zapalenie płuc, jesteśmy mokrzy, do rana daleko, dzień – nie wiadomo co. W dzień przyjechali tak zwani, jak myśmy mówili, kupcy jeńców, Niemcy. To byli przedstawiciele cukrowni, którzy kupowali żołnierzy, jeńców, niewolników do pracy. Wtenczas wszyscy się ustawili w kolejkę, żeby się dostać do pracy, bo każdy myślał, że w cukrowni nie będzie źle. Tak wylądowałem w Fabrik Nord Harz, w miejscowości Osterwieck Kreis Halberstadt. Saksonia, pod prawie że samym Brockenem, najwyższym szczytem gór Saksonii. Strasznie żeśmy przechodzili [to], dużo kolegów zmarło. Skończyła się na początku stycznia kampania cukrowa, stwierdzili: co robić z [nami]? Nas była setka. Przyjechaliśmy, to było stu dwudziestu czterech, taki był stan. Później powiedzieli, że część pojedzie do kamieniołomów. Mieliśmy
Dolmetschera, był z naszych, z Żoliborza, w stopniu kaprala. Mówił, że był kierowcą w sanitarce. Nikt nie widział tej sanitarki. Bardzo szybko się skumał z Niemcami, właśnie on decydował, kto miał zostać, a kto miał jechać do kamieniołomów. Tak się złożyło, że w mniejszej grupie zostałem na miejscu, co było szczęściem. Później żeśmy pracowali przy wyrębie lasu. Miałem przygodę nieprzyjemną. Żeśmy chodzili do kopca, kraść kartofle dla nas, bo niesamowity był głód. Dostawaliśmy dziennie piętnaście deko chleba i zupę z brukwi, tylko to. I tam pies pogryzł mojego kolegę, którego trzeba było ratować. W dwójkę byliśmy, musiałem zdjąć z siebie jedyne kalesony, związać mu nogę i ciągnąć go do grupy – zostali przy palenisku. Straszną rzecz przechodziłem, ale uratowałem tego chłopca, sam się uratowałem. Do szesnastej godziny na nas czekali. Niemiec, który nas pilnował, zawsze mówił: „Uważajcie, tutaj leśnik, jak zobaczy jakiegoś jeńca, to strzela. Dwóch zabił, ze spadochronów, Anglików. Uważajcie”. Jakoś żeśmy szczęśliwie doszli. 10 stycznia przyszedł dowódca naszej grupy, Niemiec i mówi: „Przyjechałem z macierzystego obozu jenieckiego, z Altengrabowa. Jest rozkaz. Zbliża się front – na co żeśmy czekali – i musimy być ewakuowani. Wiedzą, że jesteście w nienajlepszej kondycji fizycznej. Postanowiłem, że wyjdziemy stąd o godzinie piątej rano, żeby was długo nie ciągnąć”. Dał do zrozumienia. Zastanawialiśmy się: czy nie ciągnąć przed tym, że nas alianckie wojska oswobodzą, czy nie ciągnąć przed tym, że może będzie egzekucja. Nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Tak żeśmy się wycofywali, wycofywali, aż o godzinie trzynastej, 11 kwietnia 1945 roku oswobodziła nas XXI Armia Amerykańska i stałem się wolnym człowiekiem z jeńca wojennego.
- Kiedy pan wrócił do Polski?
To jeszcze jest długie opowiadanie.
Po oswobodzeniu dostałem się do wojska polskiego. Najpierw przez I Dywizję Pancerną Generała Maczka w północnych Niemczech nad granicą Holenderską. Później żeśmy przejechali samochodem przez Austrię do Włoch. We Włoszech dostałem przydział do II baonu łączności II Warszawskiej Dywizji Pancernej. Tam byłem. Stamtąd zostałem skierowany na podchorążówkę. W 1946 roku podchorążówkę rozwiązali, nie ukończyliśmy podchorążówki. Zostaliśmy przetransportowani przez Gibraltar, Ocean Atlantycki, do Anglii. W Anglii nas skierowali do obozu wojskowego w północno-wschodniej Anglii pod miastem Newcastle. Tam żeśmy się zastanawiali, co ze sobą zrobić. Albo wstąpić do Polskiego Korpusu Przysposobienia i Rozmieszczenia i zostać na miejscu, albo zdecydować się na powrót do kraju. W 1946 roku, w październiku, podjąłem decyzję, że wracam do kraju. Żeby wrócić do kraju, trzeba było czekać w wielkiej kolejce na transport morskimi statkami do Polski. Od października czekałem w wojskowych obozach przejściowych na transport do Polski. 15 [maja] wypłynąłem ze Szkocji, z portu Light i do Gdańska przyjechałem cztery dni później, 20 maja 1947 roku. Lądowałem po ośmiu latach w domu rodzicielskim w Bydgoszczy z planem, że pojadę do Warszawy na Politechnikę. Za tydzień umiera na zawał serca ojciec, który nie chorował. Trzeba było zmienić plan, pochować ojca, iść do pracy, a nie na Politechnikę Warszawską.
Tak. Później, jak pracowałem, uzupełniałem wykształcenie w SGPiS-ie, Szkole Głównej Planowania i Statystyki w Warszawie.
- Reszta rodzeństwa też przeżyła wojnę?
Siostrę miałem, która była – tak zwane Wartegale – z mężem, w okolicy miasta Koło przeżyła. Była siostra i brat, ojciec, matka i ja.Później uzupełniałem wykształcenie w SGPiS-ie, Szkole Głównej Planowania i Statystyki, ukończyłem ekonomikę transportu samochodowego. Pracowałem stale na stanowisku naczelnika wydziału, głównego specjalisty, w Bydgoskim Zjednoczeniu Budownictwa.
- Panie Zbigniewie, ostatnie pytanie: czy jakby pan miał znowu osiemnaście lat, poszedłby pan do Powstania?
Naturalnie.
Bydgoszcz, 13 sierpnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama