Zdzisław Głowacki „Kosa”

Archiwum Historii Mówionej

Zdzisław Głowacki. Urodziłem się 9 marca 1923 roku w Stęszewie, powiat poznański.

  • Jak wyglądało pańskie dzieciństwo i życie pana rodziny w okolicach Poznania do momentu wybuchu wojny?

Ojciec był komendantem posterunku Policji Państwowej w stopniu przodownika. Mam nawet legitymację z rodziny policjantów KB. Nas było pięciu chłopaków, siostry nie miałem. Tylko jeden właściwie nie był ranny z mojej rodziny. Najstarszy brat – dziesięć lat straszy ode mnie – pojechał do Dachau. Drugi brat, który urodził się w 1921 roku, zginął w Auschwitz.

  • Czy pamięta pan, jak wybuchła wojna, jak wkroczyli Niemcy w 1939 roku?

Nie pamiętam, dlatego że jako rodzina policyjna myśmy mieli plan ewakuacyjny. Mieliśmy być z całym powiatem poznańskim, włącznie ze starostwem, przeniesieni do Przemyśla. Całe starostwo i rodziny policyjne. Jechaliśmy przez całą Polskę. Zatrzymaliśmy się aż za Łuckiem.

  • Rosjanie zajęli te tereny, kiedy tam byliście?

Jak myśmy dojechali… To był Sokul nad Styrem, małe miasteczko, zatrzymaliśmy się trochę. Tam dopiero doszli nasi „przyjaciele” sowieci. Przedtem jeszcze były incydenty, że Ukraińcy [nosili] czerwone opaski. Niestety i Żydzi włożyli czerwone opaski. Pokazywali po prostu, gdzie się polski żołnierz schował. To krótko trwało, weszli Rosjanie.

  • Jak oni się zachowywali w stosunku do Polaków?

Na rynku urządzili sobie tańce, gramofon zdobyli. Po prostu byliśmy niczym. Tylko od razu, jak już weszli, to starosta rozdzielił pomiędzy rodziny policyjne cały majątek, jaki miał do dyspozycji. Każda rodzina… Nie pamiętam ile… W każdym razie mieliśmy pieniądze. To były trzy pensje czy coś takiego. Na takich warunkach był mój ojciec. Myśmy wynajęli furmanki i całe rodziny nas, poznaniaków, wyruszyły w stronę Hrubieszowa i dalej do Lublina.

  • Dało się wtedy przekroczyć jeszcze strefę demarkacyjną między Rosjanami a Niemcami?

Tak, to znaczy myśmy to ominęli. Dojechaliśmy do Hrubieszowa albo do Włodzimierza Wołyńskiego, gdzie byli jeszcze Rosjanie. Tylko [że] Rosjanie za daleko weszli i [potem] na ich miejsce weszli Niemcy. Tam dopiero pierwszy raz zobaczyłem Niemców, chyba to był Hrubieszów. Pierwszy raz Żydzi nam podpowiedzieli: „Słuchajcie, tutaj wejdą Niemcy. Nie jedzcie już dalej, tylko zatrzymajcie się. Poczekajcie na Niemców”. Myśmy chcieli jechać do domu, wiadomo. Niemcy jeszcze wtedy nie byli takimi hitlerowcami, bo przecież całe rodziny poznańskie, Wielkopolska, Pomorze, Śląsk były pod Prusami. Niemcy byli znani u nas przez całe rodziny. Na przykład ojciec doskonale znał niemiecki, do niemieckiej szkoły chodził, był w niemieckim wojsku. Zaznaczam, w 1939 roku nie, tylko w 1918 czy nawet wcześniej. Nie wiedziałem o tym. Dopiero kiedy się pytałem: „To do ilu Niemców tata strzelił?”… Inny człowiek. Chłopak taki, a ojciec był w niemieckim wojsku. Niestety wszyscy musieli walczyć. Mam zdjęcia z pobytu we Francji, które ojciec przysyłał, czystą polszczyzną napisane pocztówki, a chodził do niemieckiej szkoły przecież.

  • Takie były losy poznaniaków.

Niestety, nie tylko poznaniaków, bo to samo i Pomorze, i Śląsk. A rodzice mieszkali przedtem koło Strzałkowa, gdzie była granica między Kongresówką – tak ją nazywali – a Poznaniem.

  • Czy wraz z całą rodziną pojechaliście państwo w 1939 roku na Kresy Wschodnie?

Ojciec pojechał oddzielnie, później. Myśmy wyruszyli już 3 września samochodami ciężarowymi. Natomiast ojciec [wyjechał] później, jak była ewakuacja jednostek administracji powiatowej i policji; nie wiem, którego dnia. Już jak była bitwa pod Sochaczewem, ojciec został ranny. Koledzy przywieźli ojca do Warszawy, do szpitala Kawalerów Maltańskich.

  • W bitwie brał także udział pański straszy brat?

Tylko jeden. Najstarszy nie brał udziału, miał kategorię C przed wojną. Natomiast brat Józek, który urodził się w 1916 roku, jako kapral rezerwy był w 17. Dywizji. Był odznaczony za wojnę w 1939 roku Krzyżem Walecznych. Potem dopiero się odezwał do rodziny, gdzieś w listopadzie czy w następnym roku. Był w szpitalu w Zgierzu. Nie wiem dokładnie, trudno mi powiedzieć, nie pamiętam.

  • Proszę powiedzieć, czy państwo wróciliście do Poznania?

Wróciliśmy do Lublina, jechaliśmy wozami, dalej już pociągami. Nawet Niemcy nam pomagali, a jakże: Poznań, Poznań, Polen, bo Polacy, tak? Polakami byliśmy, dopóki nie dojechaliśmy do Poznania. Tylko że nasze mieszkanie już było zajęte, bo myśmy mieszkali przy Komendzie Powiatowej w Poznaniu na Wałach Kościuszki. Na przedmieściu była komenda. Rozproszyliśmy się po całej rodzinie. Rodzinę mieliśmy we Wrześni, w Środzie. Byłem na przykład w leśniczówce koło Kostrzyna.

  • Jaki było stosunek Niemców do Polaków? Bo te tereny zostały przydzielone do Niemiec.

Na leśniczówce byłem po szkole, w mundurku gimnazjalnym, więc od razu mnie ostrzegli Polacy: „Zdejmij tę czapkę, zdejmij te wszystkie rzeczy. Musisz się ubrać inaczej, bo cię złapią do rozbiórki pomnika”. Był pomnik na placu przed uniwersytetem, który Niemcy rozebrali, piękny pomnik Wieczności. Znalazłem się w leśniczówce. Ciągle tylko słuchy były, że za Kostrzynem zebrali wszystkich nauczycieli, inteligencję i w lasku (niedaleko leśniczówki, gdzie byłem) rozstrzelali kilkanaście osób. W Środzie na rynku rozstrzelali dużo ludzi, Poznaniacy dopiero wtedy poznali prawdziwych Niemców. Nie wyobrażali sobie… Myśleli, że to ci sami Niemcy, co byli wtedy [w okresie zaborów]. Wtedy nie było mordów. Jak dopiero zaczęli… Coś okropnego. W każdej większej miejscowości poznańskiej były rozstrzeliwania ludzi. Wszystko jedno… Potem utworzyli obóz na Głównej, tak się nazywała dzielnica. Duży obóz przesiedleńczy, gdzie wozili Polaków z Poznania – w piętnaście minut zapakować się, proszę, do obozu i stamtąd do Generalnej Guberni, którą Niemcy utworzyli po wejściu do Polski, do części, gdzie jeszcze wojska sowieckie nie weszły.

  • Przesiedlenia do Generalnej Guberni były jakoś zorganizowane? Czy okupanci wyznaczyli jakieś miejsce docelowe, czy po prostu kazali przekroczyć granicę?

Nie, po prostu przywozili do wioski w Generalnej Guberni: „Musicie zaopiekować się tymi ludźmi”. Myśmy tak nie trafili, nie byłem wysiedlony. Brat, który pracował w gminie, postarał się o przepustkę i myśmy legalnie wyjechali do Warszawy. Bo ojciec się odezwał – był wtedy w szpitalu. Mój ojciec musiał się zapisać do policjantów, bo w szpitalu leżał i dokumenty były. Przydzielili ojca do policji, do polskiej policji granatowej, i ojciec pracował w Komendzie Miasta. Był tłumaczem. Doskonale znał niemiecki i tłumaczył wszystkie meldunki, które z posterunków, komisariatów przychodziły. Wiadome mi było, że one szły gdzie indziej, [te] odpisy z meldunków, które komenda polskiej policji musiała zgłaszać na Szucha. Codziennie były meldunki do Alei Szucha, gdzie była komenda – Schutzpolizei.

  • Kiedy państwo przyjechaliście do Warszawy?

Myśmy byli z rodziną: przyjechał brat, major, który był w Oświęcimiu, Kazimierz, ja, mama. Przyjechaliśmy w styczniu 1940 roku na przepustkę. Brat, który był żonaty ten najstarszy), został w Poznaniu, a Józef był w szpitalu jeszcze, po ranie nad Bzurą. Dopiero ojciec załatwił mieszkanie prywatne u porucznika Wojska Polskiego na Wilczej 68, i tam mieszkaliśmy.

  • Jakie były losy pańskiego brata, który został w Poznaniu z rodziną?

Tak jak się dowiedziałem później, brat pisał, był w Dachau.

  • Kiedy został aresztowany?

W 1943 roku chyba, tak mi się zdaje. Był na Forcie VII w Poznaniu, tam gdzie gestapo miało obóz przejściowy, karny i swoje więzienie. Następnie był w Żabikowie, to był też obóz. Później był przewieziony do Mauthausen i nie wiem, jak długo tam był, trudno mi powiedzieć. Jak pisał jego kolega, który był zwolniony, mój brat był przeznaczony do likwidacji, mieli go żywcem spalić w krematorium. Jakiś Niemiec się ulitował, nie wiem dlaczego, i go uratował. Wysłali go do obozu w Dachau. W obozie Dachau byli przeważnie księża, bardzo dużo księży, kleryków. Był mój katecheta przedwojenny. Niestety był mój kolega, jeszcze ze szkoły. Klerykiem był, też tam zginął.

  • Jakie były losy pańskiego brata w Dachau?

Brat był w Dachau bardzo długo. Wiem, że był pisarzem – mam jeszcze dzisiaj dużo przechowanych listów, które pisał do mojej bratowej, do Poznania. Listy mam, ale co z nimi zrobić nie wiem, wszystkie po niemiecku pisane. Mam legitymację służbową brata, przedwojenną. […] Był w Mauthausen i później w Dachau do stycznia 1945 roku. Był pisarzem, na jakim bloku nie wiem. Jeszcze w styczniu 1945 roku żył. Zmarł na tyfus. Tak przynajmniej księża, którzy wracali z obozu, powiedzieli bratowej. Potem jeszcze bratową się opiekowali i dzieckiem, które się urodziło po aresztowaniu brata. Urodził się jego syn.

  • Czyli dziecko nie znało ojca?

Nie znało ojca. Księża opowiadali, jak on opłatki dostarczał księżom. W jaki sposób – nie wiem, trudno mi powiedzieć. Tak opowiadali o nim, niejeden który wracał wtedy do swojego kościoła z poznańskiego. Mało kościołów było w Poznaniu, dwa chyba kościoły katolickie były czynne.

  • Jakie były losy państwa rodziny w Warszawie w tym czasie?

Jeśli chodzi o Warszawę, to od początku brat przynosił Biuletyn. Jakim cudem, nie wiedziałem. Bracia Marian i Józef. Później brat Marian, jak już wyszedł ze szpitala, został aresztowany po wpadce. To była organizacja „Miecz i Pług”, Stronnictwa Pracy. Karol Popiel – było w Londynie jego stronnictwo. Taka wpadka była, że ponad sto osób [aresztowano]. Próbowałem załatwić, nic się nie dało. Ojciec pracował w policji przecież. Nic się nie dało [zrobić].

  • Właśnie, ojciec pracował w policji…

Nic, raport pisał ojciec. Nic, żadnego odzewu. Był tłumaczem, to niemiecki znał, w policji pracował. Żadnego odzewu nie było. Pół roku chyba brat w Oświęcimiu żył, niestety poszedł na tamten świat. Tak jak wielu innych.

  • Kiedy pan się zetknął z konspiracją?

Nie dokończyłem sprawy brata, który był wywieziony do Oświęcimia, czyli Auschwitz – jak się dzisiaj powinno mówić. Był na Pawiaku, oczywiście na Szucha, przesłuchiwany i chyba w marcu 1942 roku został wywieziony do Oświęcimia. Drugi brat uciekł do Austrii. Okropne, żeby uciec. Już mi się myli to wszystko. […]

  • Jak pan wstąpił do Polskiego Korpusu Bezpieczeństwa?

Jeszcze przedtem byłem w Narodowych Siłach Zbrojnych.

  • Niech pan o tym opowie.

Krótko byłem w Narodowych Siłach Zbrojnych. Szkolenia mieliśmy na Krakowskim Przedmieściu 1, na Krakowskim Przedmieściu 3. Była sztafeta sanitarna organizowana przez Niemców przy policji polskiej. Kazimierz Sott – brał udział w unieszkodliwieniu Kutschery.

  • W zamachu na Kutscherę?

W zamachu na Kutscherę. Zginął w nurtach Wisły. Zawiózł rannych do szpitala Praskiego (dzisiaj [jest to szpital] Przemienienia Pańskiego) i wracał przez most Kierbedzia.

  • Skąd pan go znał?

Właśnie ze sztafety. Następnego dnia, jak się dowiedzieliśmy, matka przyszła go szukać. Niestety, zrzucił marynarkę, tak poznali. Potem u nas Niemcy przeprowadzali nawet wywiad.Brat mój po powrocie z Niemiec spotkał kolegę, który go skierował. Bo był przedtem w Kawalerach Maltańskich. To był nasz porucznik, który znał mojego brata, i mówi: „Jesteście w NSZ-cie, chodźcie do mnie. Już wam wszystko załatwię, żebyście nie mieli nieprzyjemności w Narodowych Siłach Zbrojnych”.

  • Można było zmieniać zgrupowania?

Nie można było zmieniać, ale w każdym razie brat załatwił. Można było w czasie Powstania. Myśmy byli z bratem Kazimierzem, na przykład, w „Chrobrym II”, ale on był potem przeniesiony. Mam to w dokumentach, w rozkazach dziennych. Byli przeniesieni. Przeniesionym był nasz komendant wojewódzki Jan Nowak (ale nie Jeziorański tylko Jan Nowak po prostu). Dużo oficerów było. Był pan Karski, porucznik. Jeśli chodzi o Karskiego, to mam osobiste wspomnienia, bardzo sympatyczne.

  • Jak wyglądają sprawy przygotowania do Powstania Warszawskiego? Czy miał pan jakieś zadania?

Nie, nie miałem. Po prostu myśmy byli przygotowani. To była Komenda Województwa na województwo warszawskie, nie na Warszawę. Stąd w książkach pomyłki są między PKB a KB. I nas w ogień po prostu... Miałem z Marianem, moim kolegą, dyżur wtedy – 1 sierpnia. Nic nie wiedziałem o tym, że będzie Powstanie. Nic. Po prostu byliśmy dyżurnymi. Nasi dowódcy musieli coś wiedzieć, bo następnego dnia [powiedzieli]: „Wiecie co, nie mamy tu co robić. Idźcie do domu. Powstanie kilka dni potrwa i zgłosicie się do nas po Powstaniu na Boduena 4”. Na pierwszym piętrze był dom handlowy. Pod płaszczykiem domu handlowego była Komenda Województwa.

  • Był pan na Boduena dnia 1 sierpnia?

Tak, a wcześniej jeszcze tam miałem przysięgę. Prowadziłem ja i Janeczka, która była w „Chrobrym II”. Obecnie w Kanadzie jest. Przysięgę składaliśmy, dużo osób.

  • Mówi pan, że nie wiedział, że Powstanie wybuchnie 1 sierpnia?

Nie wiedziałem.

  • Kiedy zaczęły się walki, nie chcieliście iść z pomocą? Mieliście broń?

Nie mieliśmy żadnej broni 1 i 2 sierpnia. 1 sierpnia jeszcze byliśmy w nocy [w Komendzie]. Jeszcze koło placu Napoleona walki były. Pamiętam, Niemcy byli. Nasi strzelali. Ja nie strzelałem. Rano powiedzieli: „Idźcie, bo co tu robić? Dopiero po Powstaniu. Wobec tego idźcie do domu”. I poszedłem. Myśmy mieszkali wtedy na Ciepłej 14. Poszedłem do domu z kolegą Marianem (mieszkał na Miodowej i nie mógł się tam dostać). Brat Kazimierz, był w domu. Co robimy? Przecież nie będziemy siedzieć. Wobec tego szukamy. Drugiego dnia, jak już zjedliśmy obiad, powiedzieli nam, że na Kredytowej jest rekrutacja ochotników. Szliśmy twardo ulicą i napotkaliśmy kolegów z opaskami: „Chodźcie do nas, tutaj jest organizacja. Nie wiemy, jak się nazywacie, ale chodźcie do nas! »Jeremi«, porucznik organizuje”. – „Dobrze, to idziemy do was”. [Poszliśmy] na Wielką róg Pańskiej. Tak się zaczęło od 2 sierpnia moje Powstanie. Na razie nic nie robiliśmy.

  • Jak was przyjęli?

Bardzo serdecznie, [tak] jak można przyjąć ochotników! Człowiek rwał się do tego. Nie wiem, czy ktoś to teraz zrozumie. Po co mi to było? Mogłem sobie iść. Wolny byłem. Byłem w organizacji tyle czasu, a musiałem się rwać do [walki].

  • Poszliście z gołą ręką, nie mieliście nic?

Wszystko na Krakowskim Przedmieściu 3 zostało. Tam mieliśmy hełmy. Broń była schowana. Była ta sztafeta. Wszystko było. Myśmy tam nie byli, zresztą później było zdobycie komendy policji niemieckiej. Abschnittswache Schutzpolizei miała w głębi budyneczek i tam urzędowała. Stąd mieliśmy znajomości. W czerwcu 1944 roku całą kupą byliśmy z kolegami na ławeczkach w Wilanowie. Po powrocie do domu poszliśmy do komendy. Pełno ludzi z łapanki. Okazało się, że Niemcy łapali Polaków. Na plaży pełno… Przywieźli na podwórze komendy polskiej. Ale to Niemcy łapali oczywiście, nie Polacy. No i co się dzieje? Tyle osób. Ponieważ nas niemieccy policjanci znali, pytali się: „Macie kogoś tutaj?”. „Oczywiście, że tak” – mówi. „To chodź”. Wyciągnęliśmy na Krakowskie Przedmieście 3. Polscy policjanci w komendzie na strychu pochowali część. Dopiero następnego dnia wypuścili, bo w bramie stali policjant polski i niemiecki. Dnia następnego wypuściliśmy kolegów, którzy u nas nocowali. „Dziękuję, dziękuję” – było za co dziękować. Nie wiadomo, co by się stało. Wywieźli potem wszystkich, którzy zostali. Nie wiem gdzie. Czy na roboty? Trudno mi powiedzieć.

  • Wróćmy do Powstania. Poszedł pan na Pańską, wcielili pana do oddziału na ochotnika. Dostał pan opaskę, dostał pan broń, jakieś zadania?

Zadania żadne. Sidolówki tylko. 4 sierpnia byłem ranny, drugiego byliśmy organizowani. Bohaterem nie byłem. Akurat bohater, że na ochotnika poszedłem. Nic nie zdziałałem jeszcze. Mieliśmy wyjście wzdłuż ulicy Wielkiej. Budynek Bagno 2 miał okna wzdłuż ulicy Wielkiej aż do Alej Jerozolimskich. Tam na dachu schował się Niemiec i pod ostrzałem… Wzdłuż ulicy Wielkiej kilka osób już zostało rannych. Potem pobudowali barykady, żeby można było przebiegać. Strzelał do nas. Kilka razy strzelił. Starszy kolega był plutonowym, miał jako jedyny karabin. Jeden jedyny. Myśmy byli na pierwszym piętrze. Jeszcze jeden kolega, Marian Sitarski… I kolega Błaszczyk ([który] był marynarzem, Marynarz się nazywał, „Marynarz” zresztą chyba miał pseudonim). Byliśmy we trójkę. Naszym dowódcą drużyny był „Ślaz”, podchorąży; ale w jakim stopniu, to nie wiem. Ten plutonowy, nazwiska nie znam, strzelał do Niemca, który był na dachu „Polonii”. Nie wiem, jak strzelił – to był snajper – bo kilka osób po prostu padło po jego strzałach. Myśmy próbowali strzelać. Nie miałem broni, tylko on miał. Obserwowałem dach. Okazało się później, że to nie z dachu, tylko z ulicy Wielkiej [strzelał], gdzieś bliżej był. W każdym razie [trafił] w futrynę i kulą, rykoszetem, plutonowy dostał w oko, czaszkę [kula] przeszła i tą samą kulą zostałem ranny przy szyi. To jest bliziutko aorty i blisko serca. Gdybym był wyższy – dobrze, że mały byłem – to bym dostał w serce rykoszetem. Kula się zatrzymała z drugiej strony. Przeszła mi przez całe płuco. W pięciu szpitalach leżałem.

  • Jak wyglądała służba zdrowia? Pańska rana była bardzo ciężka.

Bardzo ciężka.

  • Operację panu zrobili?

Nie, operacji nie miałem. Najpierw przenieśli mnie na ulicę Śliską. Jeszcze wcześniej [znieśli mnie] z pierwszego piętra. Dopóki przytomności nie straciłem – wiem, że byłem w koszuli granatowej – zatkałem sobie otwór, bo mi krew leciała.

  • Nie stracił pan przytomności?

Nie, nie. Nie straciłem. Dopiero, gdy mnie siostrzyczki kochane znosiły głową do dołu z pierwszego piętra po schodach, straciłem przytomność – widocznie krew czy coś, nie wiem. Naprzeciwko ulicy Wielkiej był punkt sanitarny, gdzie było nasze całe dowództwo. Brat poprzedniego dnia przebiegał i skręcił sobie nogę w kostce. Jak mnie zobaczył – Boże jedyny! – zaczął płakać. Mnie przenieśli do szpitala na Śliskiej. Tam był kiedyś szpital żydowski. Kilka dni leżałem, potem przenieśli mnie na ulicę Mariańską.

  • Ma pan świadomość, jak pana leczono? Czy były antybiotyki, czy tylko zwykłe koszule i bandaże? Jak to wyglądało?

Antybiotyków jeszcze wtedy nie było, tylko bandaże. Na Śliskiej to tylko mnie karmili, przytomności prawie nie miałem – traciłem przytomność, odzyskiwałem. Pamiętam, karmiła mnie siostrzyczka łyżką. Potem mnie przenieśli na prześwietlenie. Pamiętam, że w pierwszym szpitalu czekałem na prześwietlenie na powietrzu. Wtedy przytomność miałem. Nie wiem, po ilu dniach, w każdym razie przenieśli mnie na Mariańską 1. Tam byłem najdłużej w szpitalu.

  • Jak wyglądało życie w tym szpitalu, jedzenie?

Jedzenie z początku było bardzo dobre. Koń chodził na podwórku, stukał. Potem obiad jedliśmy z konia – bardzo dobry zresztą. Na początku jedzenie było bardzo dobre, jak na warunki powstańcze. Siostra „Iga” przynosiła mi jedzenie (wtedy Przybylska, dzisiaj Wolf, Jadwiga Wolf). Jedzenie było dobre. Nie mogłem wysikać się. Nie wiem, co się stało. Musieli mi spuszczać mocz, bo groziło mi zatrucie organizmu.

  • Czy kula przeszła na wylot?

Zatrzymała się. Ale operacja… To opowiem zaraz, co było dalej, do tego dojdziemy. Pamiętam, 15 sierpnia – Święto Żołnierza Polskiego. Wino dostaliśmy, a jakże, ciasto upieczone. Za kilka dni nacierały wojska niemieckie od zachodu. Budzę się wczesnym rankiem, [słyszę wołanie:] „Kto ma siły idzie z nami!”. [Myślę:] „Wszystko jedno, idę. Nie chcę się Niemcom dostać”.

  • Była ewakuacja szpitala?

Tak, nie całego, [wychodził] tylko [ten,] kto może iść. Karawana szła ulicą Świętokrzyską przez Marszałkowską. Poszliśmy do Szpitala Dziecięcego przy Kopernika. Na podwórku zieleń była, tak sobie przypominam dzisiaj. „No, gdzie idziecie?”. Wobec tego przenieśli mnie na Konopczyńskiego. Był szpital powstańczy w szkole. Szkoła na Konopczyńskiego, nie wiem, który numer. Szkoła była [tam] chyba tylko jedna. Tam zrobili mi operację, to znaczy przecięcie. Kula była namacalna, można ją było namacać – był wzgórek. Przeciął na żywca.

  • Bez znieczulenia?

Taka była operacja. Bez znieczulenia. Przeciął, stuknęło o posadzkę. Mówię: „To jest moje” – tyle miałem przytomności. Co gorsze, w tym czasie był gdzieś wybuch. Niestety też długo nie poleżałem, bo epidemia była – czerwonka czy jakieś inne cholerstwo. Szkarlatynę u mnie wykryli, dziecięca choroba. Na [ulicy] Zgoda 11 był szpital. Znowu mnie przenieśli. To był już trzeci szpital. Podwórko ponure, ale można było czytać gazety chociaż. Były siostrzyczki PCK, które tam przenieśli, jak wybuchła szkarlatyna. Szkarlatyna to zakaźna choroba. Najwięcej dzieci chorowało, to [je odsyłano] do szpitala na Kopernika. I mnie położyli razem z dziećmi. Jeden chłop. Byłem obrośnięty, nie miałem się czym ogolić. Leżałem, a obok była sala, gdzie były dziewczyny z PCK, też chore na szkarlatynę. Jak się zbliżała ewakuacja szpitala, bo zagrożony był od Powiśla... Był już wrzesień. Najpierw, jeszcze wcześniej, kanałami powracali ludzie z całego miasta. Okropna sprawa.

  • Czy widział pan, jak wracali kanałami?

Tylko widziałem tych, którzy przychodzili. Chorzy przychodzili do szpitala na Kopernika. Brudne to wszystko, śmierdziało całe, ale nie można było się umyć. Pamiętam, jak siostrzyczka przyniosła jakąś żyletkę, żebym się ogolił – wyglądałem strasznie. Chyba golili rannych przy tym, strasznie było. Ogoliłem się. Zbliżała się ewakuacja szpitala dziecięcego na Kopernika . Ponieważ były dzieci, tata jakiś przyszedł: „Zabiorę się z panem, dobra?”. – „Niech pan idzie”. Gdzie mogę iść? Na Boduena 4. Tylko tam mogę znaleźć swoja rodzinę. Tylko tam mogłem iść, bo jeszcze wcześniej ojciec przyszedł do mnie i mówił, że na ulicy Ciepłej było już wszystko spalone.

  • Ojciec przyszedł do pana do szpitala?

Tak. Ale tylko z jednej strony przejście było. Nowym Światem trudno [było] przejść. Była barykada obok ulicy Ordynackiej. Był ostrzał z tej strony.

  • Z BGK ostrzeliwali cały Nowy Świat.

Ale i z drugiej strony, też od Komendy Policji.

  • Przy Wareckiej była barykada.

Zgadza się, przy Wareckiej. Na Boduena, właściwie na ulicy Przeskok. Przeskoczyć przez ulicę – następna była ulica Boduena 4. Tam była nasza jednostka, komenda. [Pytam się:] „Czy jest ktoś jeszcze? Czy nie zawalony jakiś, czy coś? Czy są w piwnicach ludzie?”. Bo tam był szpital Korpusu Bezpieczeństwa. Okazało się, że Korpus Bezpieczeństwa wszedł do naszej jednostki. Wyżej, na pierwsze piętro. Jeszcze pytam się ludzi, którzy tam byli: „Są jeszcze tam ludzie?”. – „Jest szpital w piwnicy, są jeszcze ludzie”. To poszedłem. Aaa! Radość – żyję.

  • Kto tam był z pana rodziny, ze znajomych?

Cała rodzina była. Komenda była. W piwnicy już byli, nie na pierwszym piętrze. Ojciec, mama, brat jeden i brat drugi, Józef i Kazimierz, który już był zwolniony z „Chrobrego II” do PKB. W dokumentach jest nieoficjalne przeniesienie podpisane chyba przez „Montera”. Nowak się podpisał z uwagą, żeby podać stopień i imię. To wiem, bo nam później, już po Powstaniu, wydano legitymacje. Ja nie dostałem, bo już nie należałem do PKB, bo byłem w AK i już zostałem. Ale nasz komendant przyszedł i wszystkim członkom korpusu dał pieniądze. Dolary były, tak że po dwóch dostało [żołd] w papierkach, jakieś pieniążki były. Tak się prawie Powstanie skończyło.

  • Jeszcze chciałem pana zapytać o lekarzy, o poświęcenie lekarzy w szpitalach?

Nadzwyczajni. Naprawdę robili, co mogli. Co miał robić? Leków nie było. Pamiętam, kiedyś przynieśli mi cebium, białe pastylki. Ssałem to, w aptece czy gdzieś zdobyli – zdobyczne koledzy przynosili mi do szpitala. Ssałem jak cukierki. To były jedyne lekarstwa, jakie miałem.

  • To były jedyne lekarstwa, jakie pan miał?

Właściwie to żadnego lekarstwa mi nie dawali. Obmywali mi tylko ranę i to wszystko. Na opatrunki na południową stronę Alej przechodziliśmy.

  • Chodził pan tam, gdzie była barykada w Alejach?

Tak, przechodziliśmy, cała grupa nasza, cała komenda. Właściwie, ponieważ byłem ranny, nie brałem już udziału w niczym. Jeśli chodzi o sprawę policjantów...

  • Właśnie niech pan powie o ojcu w Powstaniu.

1 sierpnia był w Komendzie, później Komenda była zdobyta. Chyba jeszcze w sierpniu, 22 sierpnia…

  • 23 sierpnia.

Tak, ojciec był internowany.

  • Czy był na Krakowskim Przedmieściu?

Na Krakowskim Przedmieściu wszystkich policjantów zwolnili, niby internowali. Brat brał udział. Od razu wywiódł ojca. To byli policjanci z Komendy. Niektórych nawet znałem. Przymusiński komendant... Potem się okazało, że jednak był w AK. Później, jeszcze po wojnie, miałem z nim kontakty. To był kolega mojego ojca, mieszkał niedaleko.

  • Czyli ojciec był odbity jakby przez oddziały, które zaatakowały i zajęły Komendę?

Tak i brat mój był i brał też [brał w tym] udział – Kazimierz. Myśmy znali dokładnie… To było od ulicy Czackiego, od tyłu jeśli dobrze pamiętam. Niemcy byli w domku, piętrowy budyneczek na środku posesji, Krakowskie Przedmieście 1. Można było wejść od Czackiego. Ojciec praktycznie nie brał udziału w Powstaniu.

  • Co pan powie o pielęgniarkach, które się panem opiekowały, czy to były zawodowe pielęgniarki czy dziewczyny z Powstania?

Nie, dziewczyny z Powstania. Były szkolone już przed Powstaniem. Na przykład siostra „Iga” była zaangażowana też przed Powstaniem. Szkolenia były różne. Trudno mi powiedzieć, bo nie byłem blisko.

  • Jak one się sprawdzały? Wiedziały, jak opatrzyć rannego?

Lepszych pielęgniarek nie było. [...] Byłem młody chłopak, pewnie każda się podobała. Naprawdę się opiekowały. Przynosiły, co mogły. Naprawdę. Jedna była z Poznania – jeszcze jej ojciec chyba był ewakuowany razem z nami do Przemyśla – przynosiła mi jedzenie.

  • Czy jakieś sympatię pan miał wtedy, jakąś pielęgniarkę, którą pan wyraźnie, wybitnie lubił?

Oczywiście. Siostra Iga Wolf. Do dzisiejszego dnia zresztą utrzymujemy bliskie kontakty. [...]

  • Czy w szpitalu byli Niemcy, kiedy pan tam leżał?

Tak.

  • Jak się opiekowano Niemcami, jak się do nich odnosili lekarze, pielęgniarki?

Normalnie, tak samo [się nimi zajmowano] jak i naszymi.

  • To byli wermachtowcy czy esesmani?

Wermachtowcy, wojskowi. Trzech leżało. W niszy, oddzielnie troszeczkę, na drugim piętrze. Siostra „Iga” mną się opiekowała. Co lekarze powiedzieli: „Nie”, ona się upierała: „Musi żyć”.

  • Właśnie, bo to była rana, która raczej się kończyła jednoznacznie.

No tak.

  • Ile wtedy miała lat siostra „Iga”?

Siedemnaście.

  • Miała jakieś doświadczenia pielęgniarskie?

Tak. Nie spotkałem [nikogo], kto by się nie znał [na opatrywaniu rannych]. Różne momenty były i śmiechy były. Leżał starszy pan, Lech, który cały czas jęczał: „Łeee, łeee, łeee”. Boże jedyny – nerwy człowiek tracił. Za mną leżał kolega, potem też na Konopczyńskiego. Jak ten stękał, to on dostawał śmiechu histerycznego. Po prostu [prosiłem go]: „Ty, słuchaj, nie śmiej się”. Bo mnie wszystko bolało, jak się śmiałem. Nie mogłem głęboko oddychać, bo mnie bolało. Zresztą długo, jeszcze jak byłem w Krakowie, chodziłem na zabiegi, opatrunki. Bałem się, że mnie ktoś dotknie, bo to boli po prostu. On śmiał się, bo ktoś jęczał. No i co zrobić?

  • Jak się dla pana skończyło Powstanie?

Z Powstania wyszliśmy 2 października całą rodziną z Wilczej 18. Przejście było przy Politechnice. Broń trzeba było oddawać. Niemiec buńczuczny się pyta: „Czy ci bandyci są jeszcze w środku?”. – „Ja nie rozumiem”. Ojciec znał doskonale niemiecki, bo przecież chodził do niemieckiej szkoły, więc mój ojciec [powiedział]: „To nie są żadni bandyci, tylko tacy żołnierze jak wy!”. Zamknął się Niemiec, nie ruszył się, spuścił łeb, nic nie mówił. Tak to wyglądało. Wyjście na piechotę. Sznurem szliśmy na Dworzec Zachodni. Bydlęce wagony, dojechaliśmy do Pruszkowa. Jeszcze przedtem pociąg zatrzymał się w Ursusie. Brat mój, Józef, który był ranny pod Bzurą i jego koledzy: Bogdanowski, Sitarski, z porucznikiem wyskoczyli z wagonu. Uciekli i Niemcy strzelali, a oni biegli opłotkami. Niemcy psy spuścili, ale uciekli im. Po wojnie [się okazało, że] wszystko w porządku. Myśmy zostali w wagonie. Drugi już nie wyskoczył, bo nie zdążył. Ja nawet nie miałem zamiaru, bo ranny byłem. Wywieźli nas do Pruszkowa.

  • Jak wyglądał obóz w Pruszkowie?

To była duża hala. Pokotem leżeli ludzie, zimno było. Słomy żadnej nie było, ale ponieważ w czasie okupacji mieszkał u nas ksiądz (zresztą [był on] z Poznania), ukrywał się i zostawił futro, to byłem w futrze księdza i było ciepło. Tak to pokotem ludzie leżeli. Był punkt sanitarny. Bałem się iść, ale cóż, musiałem się zgłosić, żeby mi ranę opatrzyli. Musiałem zmieniać opatrunki. Był lekarz, poznaniak, który mnie uratował. Nie zgłosił tego, [że byłem ranny,] po cichu zrobił opatrunek. Tylko jeden raz to się zdarzyło.

  • Niemcy wyłapywali osoby, które miały rany postrzałowe?

Tak, chyba tak. Bali się w każdym bądź razie. Dowieźli nas do Krakowa.

  • Jak wyglądała podróż?

W bydlęcych wagonach, kilka dni, nie pamiętam ile. W każdym razie albo jeden albo dwa dni. Jechaliśmy przez Częstochowę, przez Śląsk, Jak Ślązacy usłyszeli, że powstańcy, to jeść przynosili. Zawieźli nas do Krakowa. Był obóz przejściowy przy ulicy Na Skałce, gdzieś koło kościoła Na Skałce – obóz czy szkoła, czy coś. Później rozpędzili wszystkich. Mój ojciec postarał się o mieszkanie i byliśmy tam do wejścia Rosjan. Jak weszli Rosjanie, to tam, gdzie wynajmowaliśmy mieszkanie, okazało się, że był przedstawiciel (nie wiem dokładnie kim on był) rządu i tego pana aresztowali. Już nie wrócił. Później się dowiedzieliśmy, od siostrzenic które mieszkały z nim, że wywieźli go na białe niedźwiedzie po prostu. Do nas przyszli do pokoju: „Legitymacje! Zgłosić się jutro”. Następnego dnia już nas nie było w Krakowie, wyjechaliśmy. Tak wyglądała sprawa.

  • A jakie były losy policjantów granatowych po wojnie, za nowej władzy?

Rożnie to bywało. Niektórych aresztowali, niektórych nie. Ojciec mój zatrzymał się we Wrześni, nie krył tego, że był w policji. W każdym razie pracował jako pracownik umysłowy (ubezpieczenia, pracownicze sprawy) w fabryce głośników we Wrześni. Jedna fabryka była, dosyć duża, dzisiaj już jej nie ma – szczątki pozostały ponoć. Trudno mi powiedzieć, co [się działo] z niektórymi policjantami. Był ojca kolega, Kłodziński. Był stróżem w sklepie. Na noce chodził.

  • Już kariery w milicji ludowej nie robili?

Byli tacy. Pamiętam, przy komendzie pracował pułkownik Błotnicki. Przedwojenny inspektor. To była jakaś szycha, nie wiem dokładnie, kim był. W czasie okupacji zajmował się zaopatrzeniem policji a nawet policji ukraińskiej, bo i taka była na terenach wschodnich, które Niemcy zajęli. Po wojnie był socjalistą, zatrudnili go w szkole milicyjnej w Słupsku. Był wykładowcą czy komendantem nawet.

  • Niech pan powie, jak się pańskie losy potoczyły po wyzwoleniu i jak to się stało, że pan trafił do więzienia?

Po wyzwoleniu pojechałem do Drawska. Pracowałem w Urzędzie Powiatowym, tak się nazywał urząd pełnomocnika rządu. Nie było jeszcze oficjalnej nazwy starostwo na terenach zajętych przez Polaków. Tam pracowałem. Miałem znajomych, którzy otworzyli fabrykę płyt gramofonowych w Poznaniu. Znajomi nazywali się Wejman. Wobec tego wolałem iść tam, bo to była praca, gdzie mogłem troszeczkę zarobić lepiej. Praca przedstawicielstwa fabryki na Pomorze Zachodnie.

  • Niech pan powie, jak wyglądało Pomorze Zachodnie zaraz po wojnie. Czy ludność niemiecka jeszcze tam była?

Była, była.

  • Jak stosunki wyglądały między Polakami, którzy przyszli a Niemcami, którzy tam mieszkali?

Mieli opaski, podobnie jak Żydzi. Musieli… Na początku przynajmniej tak było w Drawsku. To powiatowe miasto było. W Złocieńcu i w okolicach… Pracowałem w handlu. Przydzielaliśmy sklepy, rzeźnie czy rzeźnickie sklepy, piekarnie, różne.

  • Przydzielaliście je repatriantom?

Tak, repatriantom. Przeważnie wszystkim ze Wschodu, z terenów zajętych przez Sowietów. Oni byli malutcy. Nie mówię o Niemcach, grzecznie się zachowywali, nie mogę powiedzieć, żeby jakieś burdy robili. Stopniowo byli wywożeni.

  • Czy Polacy jakoś agresywnie się do Niemców zachowywali?

Czy ja wiem… Tutaj nie było [takich incydentów]. Natomiast w Krakowie, jak Polacy prowadzili Niemców, to [Niemcy] obrywali od tych, którzy siedzieli w Oświęcimiu. [Po tym jak] Oświęcim wyzwolili, jeszcze w Krakowie byłem kilka dni i jak jeńców prowadzili, to Niemcy obrywali. Polacy po prostu nie wytrzymywali widoku Niemców w mundurach. Potem w Szczecinie mieszkałem. Sąsiad był Niemcem. Ponieważ miałem fabrykę, przedstawicielstwo, potrzebowałem [jego pomocy], żeby płyty nagrywać. Zwróciłem się do niego, był troszeczkę elektronikiem. Sympatyczny nawet człowiek, zreperował mi, a jakże! Nie chciał pieniędzy nawet. Tak to wyglądało, tak że raczej poprawnie [układały się po wojnie moje stosunki z Niemcami].

  • Pytam dlatego, że teraz ze strony niemieckiej pojawiają się jakieś histeryczne zupełnie zdania i opinie na temat Polaków, którzy przyjechali na Pomorze.

Widziałem wysiedlenia z Poznania. Na początku wojny było w ogóle nie do pomyślenia, żeby naród tak wyglądał, jak to wyglądało. „Opuścić w ciągu piętnastu minut!”. Cały dobytek, wszystko zostawić… Tylko tyle, co może zabrać do obozu na Górnej… Już wspominałem, że był obóz. Potem wywozili do Guberni i puszczali: „Idźcie, gdzie chcecie, radźcie sobie”. A miejscowym [mówili]: „Musicie im dać lokum i jedzenie”.

  • Widział pan, jak wyrzucali Polaków.

Widziałem! Widziałem!

  • Jak Polacy potem wyrzucali Niemców z Ziem Zachodnich?

Wtedy jak byłem, [to Niemcy] spokojnie wyjeżdżali. Mieli swoje wózki drabiniaste czy inne, ciągnęli za sobą dobytek. Spokojnie wyjeżdżali. Co tu więcej mówić. Mieszkałem w Szczecinie. [...] Przyjechałem do Poznania na święta i kilka dni przed i po świętach jeszcze byłem w Poznaniu. Brat, który był razem ze mną w czasie Powstania, Kazimierz, pracował w Poznaniu. Przyjechali koledzy, synowie policjantów. Ich ojciec pracował z moim w Komendzie Policji w Poznaniu. [Mówią:] „Słuchajcie, mamy sprawę. Przyjechaliśmy z Gdańska, bo mamy robotę. Musimy zebrać pieniądze [na wykupienie] kolegów z Lubelszczyzny”. Potrzebują na wykupienie ludzi. „No dobra, ale, o co chodzi?”. – „Trzeba przechować broń i pomóc”. Kilku przyjechało, jeden z moich braci [zgodził się]: „No dobra, to przechowujemy”. Przynieśli broń, pistolety.

  • Do domu?

Do domu przynieśli. Myśmy mieli mieszkanie. Dzisiaj ulica Strzałkowskiego, przed wojną ulica Mielna. Myśmy przechowali broń. Przygotowany był napad, jeśli tak to można nazwać – zabór pieniędzy z Urzędu Wojewódzkiego w Poznaniu.

  • Tą bronią miano dokonać napadu?

Tą bronią.

  • Ale pan z bratem nie brał w tym udziału?

Nie, oddziały nie brały udziału, tylko ci, którzy przyjechali z Gdańska. Nawet mój kolega nie brał [udziału], tylko ekipa. Jak mi koledzy przedstawiali: byli z Batalionów Chłopskich, chcieli pieniądze na odbicie swojego dowódcy. To były Bataliony Chłopskie, kółka. Pamiętam nazwiska. Potem była wpadka w Gdańsku. Kolegów aresztowali, dostali po piętnaście lat. Ja z bratem dostałem po pięć lat. Z tym że amnestia była.

  • Który to był rok?

To działo się w Sylwestra 1946 roku. Aresztowali najpierw brata, potem przyszli po mnie.

  • Jak wyglądały przesłuchania?

Normalnie – bicie w pięty, na stołeczku się siedziało. To była normalka. Siedziałem w Gdańsku w więzieniu. Niemiec, który był Leiterem w Gdańsku, w tym samym czasie siedział w innych celach. Dwóch z naszych było w jednej celi. Wyroki śmierci wykonywane były w więzieniu. Jeden taki był, który strzelał w głowę. Okropny był, myśmy wiedzieli, kto to wykonywał.

  • Jak długo trwało śledztwo?

Śledztwo długo nie trwało. To był 1946. W 1947 roku byłem skazany.

  • Miał pan obrońcę?

Tak, miałem obrońcę.

  • Czy to był pański czy z urzędu?

Z Poznania, od ojca – znajomy ojca. Ale to nie dotyczyło organizacji [napadu]. To się nie wydało w ogóle. W każdym razie nikt nie zeznawał z ludzi, że to było związane z napadem na Urząd Wojewódzki.

  • Nie zmuszali pana, żeby pan jakieś fałszywe zeznania podpisywał?

Nie, tylko się przyznać. A ja nie! Potem już się przyznałem.

  • Jaki był wyrok?

Pięć lat. Z [racji] amnestii [zmniejszyli go] o połowę, czyli dwa i pół roku siedziałem.

  • W jakim więzieniu pan był?

W Gdańsku najpierw, potem [mnie przenieśli] na Gęsiówkę do Warszawy, bo trzeba było Warszawę odbudowywać.

  • Niech pan opowie o Warszawie, jak to wyglądało?

W Warszawie najpierw pracowałem… Cegły woziłem na budowie. Na Ksawerowie. Tam pod koniec było mi już za ciężko. Zgłosiłem, że przepraszam bardzo, ale jestem inwalidą wojennym. Już po zgłoszeniu, że jestem inwalidą wojennym, łaskawie [przydzielili mnie] do obierania ziemniaków. Już lżej, ale potem mnie przenieśli do warsztatów dla budownictwa. Warsztaty mechaniczne, nie betoniarki. Był na Górnośląskiej obóz. Jak się schodziło na dół Górnośląską, na dole już była hala i zrobili obóz, gdzie byli Niemcy, którzy byli nad nami. Oni byli grupowymi. Setki były. Bunt się zrobił. Polacy się zbuntowali: „Jak to?! Niemcy nas pilnują?!”. Śledczy przyjechali, szum się zrobił. Aresztowali Polaków, a ja się dostałem do warsztatów, bo troszeczkę gramotny byłem, po rachubie. Więźniowie pracowali i cywilni ludzie. Pracowałem w biurze. Już miałem dobrze.

  • Mówił pan, że w Warszawie siedział pan na Gęsiej. To były baraki obozu poniemieckiego?

Tak, to była Gęsiówka poniemiecka. Stamtąd byłem potem zwolniony, wyszedłem. Tylko tam były wszystkie akta, wszystko. Tutaj oddelegowany byłem.

  • Czy długo obóz na Gęsiej funkcjonował jeszcze po wojnie?

Nie wiem, ale chyba jeszcze długo, bo sobie przypominam, że nosiłem koledze na Gęsiówkę jedzenie, paczuszki. Potem kolega wyszedł, miał więcej lat. Też z tego samego zarzutu. On był z Lubelszczyzny.

  • Niech pan opowie na zakończenie o 1956 roku. Wspominał pan o wypadkach poznańskich?

Pracowałem w budownictwie, w dyrekcji odbudowy miasta, najpierw „Warszawa-Wschód” zresztą po trudnościach – nigdzie nie mogłem znaleźć pracy. Był 1957 rok, odwilż. Można było zajrzeć do swoich akt personalnych. Czytam: „Byli grupowi partyjni w każdym dziale, którzy szpiegowali”. Opinia o mnie – czytam: „Poznaniak, po wypadkach poznańskich – to minus – świadomie unika rozmowy na tematy polityczne, zdecydowany klerykał. Najważniejsze polecenia rady zakładowej – była w zakładach rada – wykonuje bez przekonania”. Takie duperele. Potem do koleżanki… Jak już odczytałem, wziąłem to. Można było zabrać. „Coś ty tu napisała, ty głupia?!”. Cholera, klerykał. Potem okazało się, że jej ojciec był organistą. „Katoliczką jesteś a ja poznaniak”. Wspomniałem o wypadkach poznańskich. Brat mój wtedy pracował w Urzędzie Wojewódzkim w Poznaniu przy Dąbrowskiego, gdzie była głuszarnia, blisko ulicy Kochanowskiego. UB tam było. Opowiadał, jak wszystkie urządzenia do zagłuszania leciały z siódmego piętra chyba. Tam była głuszarnia. Śmieszne sprawy.

  • Na zakończenie naszej rozmowy chciałbym, żeby pan dokonał swojej oceny Powstania Warszawskiego.

Czy było potrzebne czy nie, tak?

  • Co pan o tym myśli?

Myślę, że to było koniecznie. Nie musiałem iść, ale poszedłem. To był zryw – młodzi ludzie by nie wytrzymali bez tego. Widziałem tabory niemieckie z uciekinierami, przyjechali z obstawą. Karabiny mieli. Jak oni uciekali, jak uciekali... To było konieczne. Co nam Sowieci zrobili, to zrobili. Do dzisiejszego dnia wiemy, jak to się skończyło. Widzieliśmy okupację jedną i drugą. Takie były czasy. Jak w Łucku zobaczyłem polską gazetę, to się na ulicy rozpłakałem. „Nie ma Polski, Polski nie ma!”. Miałem szesnaście lat, chłopak… Dla mnie to coś okropnego. Do dzisiejszego dnia nie mogę powstrzymać się, żeby nie powiedzieć: „To jedni i drudzy z nami zrobili”. Nas było pięciu chłopaków, tylko jeden nie był ranny. Tylko skręconą nogę miał. A tak, to wszyscy. I wszyscy patrzyliśmy razem z ojcem. Mama w czasie Powstania szyła opaski.
Warszawa, 10 września 2007 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz
Zdzisław Głowacki Pseudonim: „Kosa” Stopień: strzelec Formacja: Zgrupowanie „Chrobry II” Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter