O tyle mi się kojarzy, że byłam z babcią w godzinach rannych na Starym Mieście i wchodząc do katedry, zauważyłyśmy dużo młodzieży, która przystępowała do komunii.
Dzień powszedni. Babcia mówi: „Chyba coś się stanie, bo to niemożliwe, że tyle młodzieży przystępuje do komunii”. Wróciłyśmy do domu.
Na ulicy Lipowej numer 9.
Rano.
Nie widziałam. Tylko mostem Kierbedzia jechały furmanki, (bośmy schodziły Nowym Zjazdem), gdzie żołnierze (przypuszczałyśmy, że rasy mongolskiej) jechali z całymi rodzinami. To nas zaskoczyło.
Jechali z Pragi na Śródmieście. Nie wiem, gdzie oni później się rozlokowali. W każdym razie jechali.
Tylko jechali. Nie, absolutnie, żadnej [akcji] nie było. Wróciłyśmy spokojnie do domu i o godzinie siedemnastej usłyszałam strzały. […] Sąsiedzi wybiegli i mówią: „No, już się zaczęło”. Z tego wniosek, że spodziewali się Powstania.
Tylko z babcią. Nasza ulica była pod silnym obstrzałem z uniwersytetu, który był w rękach Niemców. Kobieta, która została zastrzelona pierwszego dnia, leżała przez pięć tygodni do mojego wyjścia z Warszawy. Nie można jej było zabrać. Co próbowano, to był [duży] ostrzał, i nikt nie mógł tego zrobić.
Bombardowania były przeważnie w dzień. W zawiązku z tym życie toczyło się w piwnicy. Ludzie trzymali co wartościowsze rzeczy. My miałyśmy spakowane walizki, wisiało palto, jesionka.
Tak, ale nikt nie myślał, że Powstanie upadnie. Mimo że słuchaliśmy radia, gdzie nie było optymistycznych wiadomości, ale wszyscy wierzyli, że przyjdzie pomoc.
[…] W pierwszych dniach Powstania kilkakrotnie udało się powstańcom przejąć uniwersytet, ale na bardzo krótko.
Owszem, przychodzili do nas, żeby im szyć naszywki, opaski.
Czynnego udziału w Powstaniu nie brałam.
Szyłam łącznie z sąsiadkami naszywki i opaski powstańcze. Taki właściwie kontakt był z powstańcami. Czasami przychodzili, to coś się im dawało do jedzenia. Nie wiem jak im to… Właściwie trudno powiedzieć. Wszyscy jakoś przygotowywali się. Nie wiem, co myśleli wtedy, ale w miarę możliwości każdy robił zapasy. I dzięki temu przeżyliśmy jakoś półtora miesiąca.
Tak. Była kapusta kiszona w piwnicy i trochę ziemniaków.
Właściwie u nas woda była prawie do końca.
Elektrownię zbombardowali i nie było światła. Ale właściwie światło nam specjalnie nie było potrzebne. W piwnicach i tak nie było światła. W związku z tym siedzieliśmy przy karbidówkach.
Raczej toczyło się życie [w piwnicy].
Nie. Do spania chodziliśmy na górę. Mieszkałam na drugim piętrze. Chodziło się spać do mieszkania. Z tym że nie można było na przykład otworzyć okna ani stanąć przy oknie, bo był ostrzał. [W piwnicach] toczyło się cały czas życie. Słuchaliśmy radia – sąsiedzi mieli, bo my nie.
Właściwie radio nie podawało konkretnych [informacji], a może nie słyszałam.
Ulotki dochodziły. Ludzie zrobili sobie po prostu przejścia w piwnicach.
Tak. Przemieszczali się. Mężczyźni byli na tyle zorganizowani, że sobie wyznaczali czas, gdzie przebywali na strychach, na wypadek, gdy wpadnie jakaś bomba zapalająca, żeby gasić. Był przygotowany piasek, była przygotowana woda.
Sporo.
Cywilów. Jako dziecko nie znałam wszystkich. Poza tym nie wolno mi było się bawić na podwórzu, w związku z tym nie miałam specjalnie kontaktu z najbliższymi, tylko z sąsiadami.
Owszem, były dzieci.
Też się w piwnicach siedziało. Bardzo dużą część dnia spędzało się w piwnicach. Stale były naloty.
Kochana Halinko,
Dziękujemy Ci wszyscy za list. U nas jest dobrze. Jesteśmy wszyscy zdrowi. Zasyłamy Wam serdeczne życzenia. Pozdrówcie od nas stryjka. Życzymy Wam wszystkim wytrwania tego przykrego na razie czasu.
Bogdańscy z synem
Sierpień 25, 1944 rok”.
W sierpniu 1944 roku wysłałam list z ulicy Lipowej 9 do ciotecznego brata Bogdana Bogdańskiego, zamieszkałego przy ulicy Żurawiej 4.
Chciałam dowiedzieć się, co się dzieje, czy są zdrowi?
Listy zostawiało się na podwórzu, był wystawiony stolik i kiedy zgłosił się chłopiec to zabierano [je].
Nie pamiętam.
Tak. Pod koniec sierpnia dostałam odpowiedź.
List napisał mój brat Bogdan w dniu 25 sierpnia 1944 roku, zapewniając, że wszystko jest w porządku. List został podpisany, w imieniu całej rodziny Bogdańskich, przez moją ciocię Sabinę, która była rodzoną siostrą mojej mamy.
Stryjek był rodzonym bratem mojego ojca, nazywał się Czesław Ziółkowski, zamieszkały przy ulicy księdza Siemca, obecnie Wiślanej, bardzo blisko mnie.
Niestety, pozdrowienia nie przekazałam, ponieważ nie miałam z nim żadnego kontaktu. Wiedziałam tylko, że wyszedł z domu i nie wrócił. Dopiero spotkałam się z nim w roku 1946.
Niestety, tego nie pamiętam.
Bardzo się ucieszyłam tą wiadomością, ponieważ wiedziałam, że u nich wszystko jest w porządku.
Jedyny list, jak pamiętam.
Nie wysyłałam już.
List został z pamiątkami wyniesiony z Warszawy i do tej pory stanowił dla mnie jakąś pamiątkę. Bardzo się cieszę, że w tej chwili zostanie umieszczony w Muzeum.
Niestety na ten temat jakoś nie rozmawiałam i nie przypuszczam, żeby przechowali.
Tak. Wszyscy wyszli z Warszawy. Tylko oni bardzo późno wyszli, bo dopiero w dniu 24 października. W tej chwili nic nie mogę powiedzieć więcej, bo nie wiem. Te osoby nie żyją.
Mieszkałam z babcią. Nie miałam mamy. Mama zmarła, jak miałam pięć lat, i wychowywałam się u ojca mamy.
Tak, na Lipowej.
A Bogdańscy cały czas byli na ulicy Żurawiej pod numerem 4.
Nie pamiętam. Nie skojarzę nic.
Nie. Jeśli wisiały, to na zewnątrz, a niestety na zewnątrz nie można było wyjść, ponieważ był ostrzał z uniwersytetu.
Tak, to było napisane przez moją ciocię – Sabinę.
Papier to raczej był, bo chodziłam do szkoły. Z domu wysłałam. Wiem tylko, że się zbierało [listy] na podwórzu i później, jeśli ktoś przyszedł no to… Przeważnie to roznosili chłopcy.
Teraz niedawno. Nie pamiętam, w którym dniu.
Tak. Dlatego że uważałam, że nic ten list nie wnosi. Miałam go wcześniej oddać, ale myślałam sobie, że on w zasadzie nic nie wnosi.
Tak. Do końca Powstania.
24 października.
Spotkanie to było już po jakimś dłuższym czasie. W każdym razie po 1945 roku dopiero ich spotkałam.
W dniu 6 września wdarli się do naszego domu Niemcy. W tym czasie byłam z babcią w piwnicy. Wyganiali nas esesmani z wycelowanymi pistoletami. Zdążyłam wziąć jesionkę, palto na siebie, dwie walizki w rękę. Babcia jakieś walizki [wzięła], które, idąc, po drodze wyrzucała, bo nie miała siły ich nieść. Niemcy ustawili nas przed domem, oddzielając mężczyzn od kobiet. Kto miał psa – zabierali. Latarki również [zabierali]. Poprowadzono nas ulicą: Browarną, Bednarską do Krakowskiego Przedmieścia (tutaj przy figurce Matki Boskiej). Na Krakowskim Przedmieściu były wykopane rowy, w których siedzieli żołnierze.
Nie. Siedzieli [żołnierze] rasy mongolskiej o dzikim wyrazie twarzy. W oczach widziałam jakąś ich dzikość. Poprowadzono nas – pod eskortą żołnierzy z Wermachtu – do kościoła świętego Wojciecha na ulicę Wolską. Przenocowaliśmy. Przed kościołem były wykopane rowy zarzucone deskami, w celach załatwiania spraw fizjologicznych. W koło kościół był obstawiony przez żołnierzy Wehrmachtu.
Rano wyprowadzono nas przed kościół. Przyjechał generał niemiecki z tłumaczem, zapewniając nas, że nic nam się złego nie stanie, żebyśmy byli spokojni. Popatrzyłam na płonącą Warszawę i zauważyłam samoloty zrzucające bomby umocowane po trzy sztuki na łańcuchach.
Tak. Doprowadzono nas w pobliżu Dworca Zachodniego, gdzie były podstawione wagony podmiejskie, zwykłe wagony, którym dowieziono nas do Pruszkowa. Jadąc i wyglądając przez okno, byłam strasznie zdziwiona, że życie toczy się normalnie. Ludzie chodzą po ulicach, nic się nie dzieje. Rodzina przetrwała. Nie wiem, jakim sposobem… Nie dowiedziałam się, jakim sposobem mój stryjek też przetrwał. Wiem tylko, że mu w Pruszkowie… ponieważ bardzo dobrze znał język niemiecki, jakiś Niemiec pomógł w ucieczce, ale nie wiem dokładnie. Powiedział, że takim pięknym akcentem [mówił], że [go] podziwiał.
Byliśmy najpierw w Pruszkowie. Zakwaterowano nas w halach, w warsztatach kolejowych, gdzie były jakieś deski, płyty, wagony. Ludzie mający dzieci starali się zrobić sobie jakieś posłania. W związku z tym naściągali desek, płyt. Ledwośmy się ulokowali, przyszli Niemcy i przerzucili nas do drugiej hali. I tak robili trzy razy. Nie wiem, czy to było dla zabawy? Przypuszczam, że tak. Przecież mogli napływających ludzi umieścić w drugiej hali, po co nas przerzucać?
Raz dziennie siostry z PCK ubrane na biało wydawały nam zupę. Mieliśmy już komfortowe warunki, ponieważ w tym czasie podobno nasi żołnierze bardzo wtedy źle się obchodzili z niemieckimi żołnierzami, ze względu na to, że tak nas traktowano w Powstaniu. Na Zachodzie oczywiście.
[W Pruszkowie] byłam trzy dni. Wyprowadzono nas [na peron], gdzie były podstawione wagony towarowe. Załadowano i wożono dwadzieścia cztery godziny z postojami, po to, żeby nas [psychicznie wykończyć]. Po dwudziestu czterech godzinach dotarliśmy do Sochaczewa. Raz jedyny Niemcy w tym czasie otworzyli wagony i pozwolili napić się wody z małej sadzawki pokrytej rzęsą. Warunki w wagonie były okropne. Dzieci… Nie było się gdzie [załatwić], więc zaduch, mimo że wagony nie są szczelne, trochę tymi oknami [wpadało powietrze], ale nas było bardzo dużo. Był to wieczór, w Sochaczewie. Przy wyjściu rozdawano ćwiartkę chleba na osobę i po jednym pomidorze, pamiętam. Słyszałam, że to pochodziło z RGO.
Niemcy już się nami przestali opiekować. Po prostu wysiedliśmy w Sochaczewie i musieliśmy [sami sobie radzić]. Wyszliśmy na perony, przeszliśmy przez przejścia na ulice. Powiedziano nam żeby przejść na rynek. Przenocowaliśmy na rynku przy mżącym deszczu.
Cały pociąg, więc było masę ludzi. Rano przyjechały furmanki, które nas zabierały, rozwoziły po okolicznych wsiach. Miałam szczęście, bo dostałam się do majątku księżnej Woronieckiej w Szymanowie. Inni takiego szczęścia nie mieli. U chłopów mieli różnie. W Szymanowie zakwaterowano nas w dawnej roszarni, gdzie była tylko rozłożona słoma, oddzielona deskami, żeby można było zrobić przejście. Było nas z Warszawy w tym pomieszczeniu sto osób. Spaliśmy na słomie jeden obok drugiego. Nie wiem jakim sposobem starsi mężczyźni również [byli]. Były starsze kobiety, dzieci. Wiem, że patrzyłam z zazdrością na jednego starszego pana, który miał za poduszkę, reformy damskie z długimi nogawkami wypchane słomą. Ponieważ on spał pod słupem, to na dzień wieszał je na gwoździu. Każdy przykrywał się tym, co posiadał. Byłam w komfortowych warunkach, bo miałam i jesionkę i palto, mimo że 6 września było bardzo upalnie i w ogóle wrzesień był upalny. W majątku było bardzo dobrze poza tym spaniem.
Kto się zajął? Księżna Woroniecka. Była to przystojna, wysoka pani z kokiem, chodziła w czarnej sukni. I ona chyba zorganizowała [kuchnię]. Była kucharka – nie pamiętam, czy to była kucharka, która była z Powstania, w każdym razie codziennie było wyznaczone po dziesięć osób do pomocy w kuchni. I właśnie ten pan, który miał komfortowe warunki pod głową, jak rozdawano zupę, to był pierwszy, ale niestety do pomocy [ostatni] – był ciężko chory na serce.
[W majątku] można było pracować. Pracowałam przy zbieraniu kartofli, kopaniu selerów, które bardzo ciężko jest wykopać, obcinałam pędy od cebuli, wydrążaliśmy ogórki z miąższu. Rano dostawaliśmy czarną kawę z chlebem, ja jako dziecko z białym [chlebem], a w południe otrzymywaliśmy bardzo dobrą zupę [gotowaną] na mięsie z pływającymi kawałkami mięsa. [Na] wieczór również była kawa i chleb.
Kto chciał, to pracował. Myśmy z babcią pracowały. Płacono nam cukrem – pół kilo dziennie. Za dniówkę pół kilo. [Cukier] można było sprzedać na targu i kupić sobie potrzebne rzeczy. Oczywiście garnka nie można było kupić. Mimo że nie byłyśmy głodne, miałam bardzo ochotę zjeść kartofli na sucho. Raz pożyczyłam garnek od pracowników, którzy mieszkali w czworakach (do dzisiaj jeszcze stoją, tylko że w opłakanym stanie). Ugotowałam sobie ziemniaków w kuźni na palenisku.
Bardzo mi smakowały. […] Byłyśmy [w majątku] do listopada. Ale jak się zaczęły chłody, to już nie pomagała mi ani jesionka, ani palto. Jak się naciągnęło [wyżej] to nogi marzły.
Babcia miała rodzinę w Żyrardowie.
W tym czasie tak było zorganizowane w okolicznych miastach, wsiach, że ludzie mając jakieś odpowiednie warunki, musieli nocować ludzi, którzy wychodzili z Warszawy. Bywało tak, że spali albo jedną noc, albo dwie noce w zależności [od potrzeby]. Byli to ludzie czasem brudni, zawszeni. W związku z tym rodzinie naszej było na rękę, żebyśmy my tam były, ponieważ już nie musieli przenicowywać [innych] ludzi. Nam też było bardzo dobrze.
Pierwszego dnia jak się położyłam do łóżka z czystą pościelą, słyszałam padający deszcz, to wydawało mi się, że jestem w raju. I tak się moje Powstanie skończyło.
Czy ja wiem, wydaje mi się, że starszym było trudniej.
Czy ja wiem? Przypuszczam, że tak. Bardzo się cieszyłam, że chodziłam w pole pracować. Wcale nie byłam z tego tytułu jakaś nieszczęśliwa.
Do Warszawy [wróciłyśmy] w pierwszych dniach po wyzwoleniu, przypuszczam, że gdzieś 20 stycznia. Poszłyśmy na Lipową, dom spalony. Jeszcze były gorące mury. Piwnice wypalone. Kikuty domu tylko stały. Nie miałyśmy się gdzie podziać. Babcia miała bratanicę na Pradze i u niej mieszkałyśmy osiem lat.
Sama się sobie dziwię. Widocznie to zasługa mojej babci, że go zabrała. Widocznie miała go w torbie.
Nie przypuszczam.
Tak rozmawialiśmy, ale nie widział tego listu.
Dla mnie to było pamiątką.
Niestety, brat już dawno nie żyje, ciocia też, więc może miała mój list… Nie przypuszczam zresztą…