Irena Ładak, nazwisko panieńskie – Talach.
Urodziłam się 3 sierpnia 1923 roku.
Po skończeniu szkoły handlowej pracowałam na poczcie. Nie dlatego, że chciałam, tylko po prostu w najtrudniejszym okresie łapanek wiedziałam, że pracując na poczcie czy w innych urzędach, gdzie Niemcy mieli kontrolę, będę miała Ausweis i będę wolna od łapanek. Gdyby mnie złapali, to zwolniliby mnie, chroniłoby to mnie przed aresztowaniem. Pracowałam na dziale Feldpostu – listy, które szły na front i do Niemiec. Przed tym miałam krótki kurs – podział Niemiec na [landy] – tak jak województwa. Potem listy, które szły do Niemiec, to trzeba było wiedzieć, do której skrzynki włożyć. Prawie do Powstania pracowałam. Potem już wiedziałam, że mogę odejść, bo już Niemcy uciekali, wyjeżdżali, likwidowali, zamykali pocztę. Tak, że ostatnie dni przed Powstaniem już nie pracowałam.
Na przykład, kiedy chodziłam jeszcze do szkoły, był taki okres, że zachorowałam, nie byłam przez tydzień w szkole. Po powrocie do szkoły okazało się, że szkoła była zamknięta, bo sufit się oberwał w klasie czy coś [innego się stało]. Wracałam, przeszłam na drugą stronę – Królewska-Zielna był przystanek, żeby wrócić na Sienną do domu. W momencie kiedy czekałam na tramwaj, przejeżdżał tramwaj, gdzie na pomoście stał oficer niemiecki. Wychylił się do mnie, machnął do mnie ręką i się uśmiechnął. Byłam zła, bo było zimno i w ogóle zresztą nie chciałam mieć nic wspólnego – Niemiec, traktowałam go jako wroga – więc zamiast też uśmiechnąć się do niego, pokazałam mu lekko język. Przy zakręcie, kiedy tramwaj zwalniał, wyskoczył z tramwaju i szybkim krokiem szedł do mnie, odpinając z boku [kaburę]. Miał pistolet, wyjął pistolet i szedł w moją stronę. Stało kilka osób, stałam blada, wiedziałam, że prawdopodobnie zginę. Doszedł do mnie i – nie wiem, może sumienie go ruszyło, widząc jaka jestem blada, trzęsę się cała, ludzie przerażeni patrzą na niego i na mnie – zaczął mnie wyzywać po niemiecku: Verfluchte! Donnerwetter! Polnische schweine Madchen!, plunął mi na żakiet i odszedł. To było dla mnie straszne przeżycie. Jak odszedł, dopiero zaczęłam strasznie szlochać. Ludzie mnie zaczęli pocieszać, jeden pan powiedział do mnie: „To, co ciebie, dziecko, spotkało, to pamiętaj, że to jest nic w porównaniu z tym, co cierpią inni Polacy na Pawiaku czy w obozach koncentracyjnych”. Pocieszył mnie, nawet odwiózł mnie do domu – pojechał, bo widział, że byłam zupełnie wyprowadzona z równowagi. To było przykre przeżycie. Drugi raz znów szłam z kolegą ulicą Złotą, szli pijani Niemcy. Pchnęli nas i – tak jak byśmy my zawinili – [jeden] uderzył kolegę tak strasznie w twarz, że przeciął mu policzek. To też było dla nas wielkie przeżycie. Nie można było ich kochać i właściwie się ich nienawidziło, Niemców. Dlatego to był jeden z powodów, że jak była okazja wstąpić do szeregów w Powstanie, to zrobiłam to, żeby po prostu w jakiś sposób się na nich zemścić.
Nie bardzo się orientowałam, bo nie byłam w podziemiu, nie pracowałam. Nie bardzo wiedziałam, ale już jak się szło ulicami… Zresztą mój brat wyszedł z domu, powiedział, że idzie na spotkanie, jedzie na Żoliborz i nie wie, kiedy wróci – to powiedział do matki. Wszystko było bardzo napięte, [wyglądało], że coś się zaczyna dziać. To było kilka dni przed Powstaniem. To już się czuło, już była atmosfera bardzo napięta.
Byłam poza domem, na ulicy Kruczej u kuzynki. Właśnie tam dowiedziałyśmy się, że wybuchło Powstanie. Już nie wróciłam do domu – już nie mogłam wrócić do domu. Na drugi dzień, jak się dowiedziałam, że na Nowogrodzkiej 3/5 tworzy się oddział „Sokoła” (czy już był może, nie wiem, jak to wyglądało wtedy) myśmy trzy poszły i zapisałyśmy się jako sanitariuszki do szturmówki „Sokoła”.
Po prostu wiedziałyśmy, że to jest konieczne i może to dla nas było nawet ciekawe, że coś się będzie działo, będziemy brały w tym udział.
Myśmy się zgłosiły do dowódcy, czy ktoś był, który przyjmował tych, co przychodzili – pytali się, co mnie interesuje. Powiedzieli: „To jest szturmówka. Tworzymy oddział sanitariuszek szturmówki”. W szturmówce szło się na pierwszą linię, to szturm był. Poza tym przyjmowali łączniczki. Dużo z nich w czasie okupacji pracowało w podziemiu. Byłyśmy młode i z wielkim zapałem chciałyśmy walczyć.
Nie miałam. Byłam w harcerstwie przed wojną, to przechodziłyśmy kurs, ale [generalnie] nie miałam. Był doktór „Zet” – miał małą jakby klinikę na Żurawiej, należał do naszego oddziału i z nami przeszedł (tydzień to trwało) przeszkolenie, jak trzeba się zachowywać, co trzeba robić, jak kłaść opatrunki.
Pierwszy ranny był przy zdobyciu [gmachu] YMCA.
Już nie pamiętam dokładnie, ile tygodni po rozpoczęciu Powstania… YMCA była zajęta od początku przez Niemców, Niemcy tam byli. To było w okolicy ulicy Wiejskiej. Na Wiejskiej, prawie naprzeciwko [gmachu] YMCA był budynek sejmu (przedwojenny budynek sejmu). Tam byli Niemcy, mieli dobry obstrzał na okolice i to było prawie naprzeciwko [gmachu] YMCA. Jednego dnia, było to po południu, Niemcy, bombardując Warszawę, przez pomyłkę rzucili bombę na YMCA. Wtedy Niemcy w popłochu – nie rozumieli, nie wiedzieli, co to jest, może myśleli nawet, że to Anglicy czy ktoś inny bombarduje – zaczęli uciekać. Wtedy, ponieważ to było dosyć blisko na Nowogrodzką 3/5, nasi żołnierze ze szturmówki szybko zjawili się przed YMCA, złapali jeszcze kilku Niemców, którzy nie zdążyli uciec, wzięli ich do niewoli i zajęli [gmach] YMCA. W naszym oddziale „Sokoła” był jeden karabin maszynowy. Pierwszym, który dostał karabin maszynowy, był „Antek Rozpylacz”. Młody, piękny chłopak, syn rotmistrza czy kapitana wojska. Niemcy wiedzieli, jak ktoś strzelał z karabinu czy z karabinu maszynowego – to była różnica. Niemcy zaraz wyczuli, że z tego miejsca idą strzały z karabinu maszynowego, więc zawsze ten, który strzelał z karabinu maszynowego był narażony najbardziej. „Antek” był bardzo dzielny i nim zginął, przez dwa czy trzy tygodnie, kiedy był właścicielem karabinu maszynowego, w walkach zdobywania jakiegoś domu, gdzie Niemcy byli, był bardzo dzielny. Nie pamiętam dokładnie, gdzie to było – był na pierwszej linii, zaczął strzelać i krótko po tym Niemcy go zastrzelili. Zginął. Leżał nawet w takim miejscu, że trudno go było ściągnąć. Jakaś łączniczka zgodziła się i ściągnęła go z tego miejsca, narażając bardzo swoje życie. Po nim przejął [karabin] kapral, bardzo dobrze zbudowany żołnierz, i on właśnie był jednym z pierwszych, który wpadł do [gmachu] YMCA z karabinem maszynowym i zdobyli [budynek]. Nasi weszli do środka, ale Niemcy, jak się dowiedzieli o tym, z przeciwka, z sejmu bez przerwy pruli do nas.
Wokół YMCA był bardzo duży ogród pełen dojrzałych pomidorów, wszystko było dojrzałe. Niemcy, którzy byli w YMCA korzystali z tego. Właśnie ten, który przejął karabin maszynowy, nie mógł widocznie [wytrzymać] (zresztą nie tylko on, ale my wszyscy jak byśmy dostali pomidora w tym momencie czy jabłko, to była dla nas wielka radość, bo już było bardzo krucho z jedzeniem), wybiegł, zdążył nazbierać sobie do kieszeni pomidorów i w tym momencie zaczęli do niego pruć Niemcy z sejmu. Naturalnie padł na ziemię. Jego karabin maszynowy był wewnątrz – wyszedł sam, bez [karabinu]. Zresztą i tak to by nie pomogło. W momencie kiedy upadł, z miejsca myśmy były zawiadomione i cztery sanitariuszki od „Sokoła” pobiegłyśmy z ciężkimi noszami do rannego. Jak wpadłyśmy do ogrodu, po zagonach biegłyśmy – zobaczyli nas też, zaczęli do nas pruć. Jedną odrzucił impet w bok, druga zaczęła uciekać i myśmy we dwie dobiegły do rannego. Jama brzuszna była otwarta i nawet przestrzelone pomidory leżały wokół niego. To był straszny widok. Wyciągnęłam z torby – zresztą już było trudno, nie było dobrego zaopatrzenia sanitarnego – ligninę, założyłam mu na ranę i we dwie – w strachu ma się ogromną siłę – z noszami zaczęłyśmy po zagonach biec aż do budynku. Wpadłyśmy do miejsca [gdzie] był kurnik (już kur [oczywiście] nie było), myśmy wpadły do tego i zaczęłyśmy głośno krzyczeć. Niedaleko okna były – żołnierze usłyszeli, przyszli, pomogli nam dostać się do środka. Pobyłyśmy tam krótko, odpoczęłyśmy. Jak biegłyśmy do środka, zobaczyłyśmy ogromny basen w [budynku] YMCA (gdzie normalnie była woda i pływali wszyscy), w [którym] było dużo słomy i kilka świń, żywych świń w basenie. Niemcy hodowali i jak gotowali, to może nawet dostarczali jedzenie do sejmu dla Niemców. Żołnierze nam pomogli z powrotem wyjść stamtąd i myśmy po godzinie biegły znów z ciężko chorym żołnierzem do szpitala. Niestety, rana była tak ogromna, że na drugi dzień zmarł. Powrotna droga do szpitala była też makabryczna, bo cały czas biegłyśmy pod obstrzałem.
To było dla mnie wielkie przeżycie i dzisiaj, kiedy wspominam to, powiedziałam do córki, że w momencie, kiedy człowiek musi coś robić… Nieraz się dziwiłam, że żołnierz wie, że może zginąć, a biegnie. To samo było z nami. Myśmy nie myślały, że możemy zginąć za chwilę. Po prostu dostaje się tyle siły i w ogóle strachu nie ma. W momencie kiedy trzeba coś wykonać, w wojennym momencie, nie myśli się wcale o niebezpieczeństwie. To właśnie przeżyłam, doświadczyłam właśnie może najbardziej w YMCA – wtedy, jak było zdobycie. Ciekawe, że nigdy o tym nie słyszałam i jak czytałam książkę o naszym oddziale, nie było w ogóle wspomniane o tym – o naszym wyczynie bohaterskim, naszego całego oddziału. Niemcy nam ułatwili – jak sami Niemcy przez pomyłkę zbombardowali, to już Niemcy, którzy tam byli, zaczęli uciekać i nam to ułatwiło trochę zdobycie [siedziby] YMCA. Tam właśnie zginął drugi, który otrzymał karabin maszynowy w naszym oddziale – następny po „Antku Rozpylaczu”. O „Antku Rozpylaczu” czytałam w książce – napisana niedawno książka o naszym oddziale „Sokół” – ale właśnie nie znalazłam dużo opowiadań o naszych ciekawych przeżyciach, trudnych zresztą przeżyciach, z naszego oddziału.
Drugi [przypadek]: musiałam iść po wodę i przechodziłam ulicą, która w dół schodziła od Nowego Światu, Książęcą. Biegłam po wodę (chyba dla naszego oddziału), miałam dwa kubełki. Zaczepiła mnie jakaś kobieta, z płaczem zaczęła prosić – już w bramie, bo miałam biec (stał ktoś i [mówił]: „Biec albo czekać”, bo też Niemcy strzelali, potem robili przerwę i wtedy [nasi] krzyczeli: „Biec!” i wszyscy wtedy biegli) – że dziecko, córka, umiera i potrzebuje wody, czy mogłabym jej przynieść, bo cywilom nie wolno było, tylko ci, co brali udział w Powstaniu. Zostawiłam dwa kubełki, pobiegłam do niej i ten, co stał w bramie, mówi: „Schyl łeb, bo cię zastrzelą!” Zupełnie nie myślałam o tym, że trzeba schylić głowę. Tylko schyliłam głowę – za chwilę zaczęli Niemcy strzelać wzdłuż ulicy. Gdyby mnie nie ostrzegł, to prawdopodobnie bym głowę [straciła]. „Schyl łeb, bo ci Niemcy zestrzelą!” – tak krzyknął na mnie. W tym momencie zrobiłam to, biegłam schylona i gdyby nie krzyknął na mnie, to prawdopodobnie by tak się stało. Przyniosłam jej wodę i potem poszłam drugi raz po wodę dla nas.
Były bandaże, lignina. Nie pamiętam, czy były plastry – chyba nie, chyba tego nie było. [Wyposażenie] było dosyć skromne. Jak biegłyśmy z rannym, to pierwsza rzecz, żeby na chwilę zabezpieczyć krwawienie, a potem już odnosili do szpitala.
Tak. Byłam z moją kuzynką i jej starszą siostrą – byłyśmy we trzy. Właśnie u mojej starszej kuzynki zastało mnie Powstanie, na Kruczej. Miałyśmy kwaterę do spania na Nowogrodzkiej 1 – to była narożna [kwatera], bardzo niebezpieczne [miejsce], bo do nas cały czas pruli z BGK. To był wysoki budynek, żelazobeton, tam Niemcy byli cały czas. Myśmy parę razy ich atakowali, ale to był budynek nie do zdobycia (do tej pory stoi). Tam byli przez cały czas Niemcy (zdaje mi się, że pod koniec Powstania chyba w końcu byli zdobyci, ale nie jestem pewna). Myśmy biegły rano na swoją kwaterę z miejsca, gdzie spałyśmy. Biegłam ja, moja kuzynka i łączniczka. To było blisko – spod numeru 1 pod 3/5 do bramy naszego oddziału. Wpół drogi Niemcy nas zobaczyli, zaczęli do nas pruć. Wtedy – pierwsza rzecz – usłyszałam moją kuzynkę młodszą, Krystynę, która krzyknęła: „Boże, jestem ranna!” Za chwilę krzyczy łączniczka: „Oko straciłam!” Spojrzałam, a jej zupełnie wypłynęło oko – dostała z granatnika prosto w oko. Ja zostałam lekko ranna, odłamek przebił mi [policzek], krew mi się lała – tylko doktór założył mi opatrunek i właściwie nigdy w szpitalu nie byłam, bo nie było miejsca na takie [przypadki], byłam lekko ranna. Myśmy dobiegły, zaraz przyleciały nasze koleżanki, które siedziały na kwaterze. Mimo że byłam lekko ranna, założyli mi coś na miejscu i z noszami zaniosłam moją kuzynkę na Mokotowską (nie pamiętam już numeru). Na Mokotowskiej, w bramę się wchodziło i w głębi siostry zakonne miały zakon, [w którym] zrobili szpital. Na Kruczą, na [okolice] to był główny szpital. Tam zanieśliśmy moją kuzynkę i łączniczkę, która niestety straciła oko i to już było bardzo… Moja kuzynka była ranna w śledzionę, więc musieli ją operować. Była w dosyć ciężkim stanie. Jeszcze bardzo ciężko chorą już musiałam zabrać do siebie na kwaterę i nią się opiekować, bo nie było już dla niej miejsca. Byli bardziej ciężko ranni i trzeba było mieć miejsce w szpitalu dla tamtych. Tak że do końca Powstania zajmowałam się nią i właściwie to był powód, że opuściłam [oddział]. To już był chyba dzień kapitulacji. Poszłam do mojego dowódcy, rotmistrza „Janka” i poprosiłam o zwolnienie, żebym mogła wrócić do matki, która też już była starsza i chorowita i żeby z ranną kuzynką razem wyjść.
Każda była ubrana tak, jak ją Powstanie zastało. Nie przypominam sobie, żebyśmy dostawały jakieś ubrania. Może było coś takiego, ale nie przypominam sobie, bo już tyle lat minęło. Wciąż byłam w tym, w czym mnie zastało Powstanie. Może spodnie zdobyłam, bo byłam w spodniach i miałam zieloną bluzkę. To było cywilne ubranie i napis AK na ramieniu. Nie przypominam sobie, żeby nam wydawali ubrania.
Chyba tak. Tak. Nieraz zastanawiałam się, rozmawiałam z córką, jak to było. Przecież sobie nie przypominam jak było z praniem, z myciem się, bo przecież dosyć szybko woda była wyłączona. Były tak zniszczone filtry, że nie było wody, trzeba było biec tam, gdzie z rur leciała woda. Musiałyśmy mieć trochę wody do umycia się, ale to był problem dla wszystkich – dosyć szybko się zaczął – wody.
Każda była młoda i starała się wyglądać ładnie, młodo, dobrze. Sama się dzisiaj dziwię, jak pomyślę o tym, ale jak byłyśmy młode, to zupełnie inaczej podchodziło się do życia i do wszystkiego. W tym momencie chyba żadna z nas nie myślała o tym, żeby się któremuś z chłopców podobać, bo były ważniejsze sprawy.
Z początku jeszcze było [jedzenie]. Czasem jakaś zupa na mięsie czy kawałek mięsa w zupie jeszcze był, ale z każdym tygodniem było coraz gorzej. Potem już dochodziło do tego, że wszystkie konie, jakie były w pobliżu, [które] można było dostać czy były w Warszawie – już na koninie [żyłyśmy]. Pamiętam, kiedyś była pieczeń końska – to było bardzo dobre wtedy. Ale już było coraz gorzej. Kartofli brakowało, jarzyn dawno nie było. Ostatnie tygodnie to właściwie gotowali zupę ze zboża – niewyłuskane zboże było. Brało się do ust zupę i pluło się [łuskami]. Jak myśmy to nazywali…
Tak. To było właściwie nasze wyżywienie. Już nie pamiętam, czy jadłyśmy chleb – w ostatnim czasie to nawet chyba nie było. Jeszcze był okres, że żołnierze przynosili z piekarni bochenki chleba. Była kuchnia. Zarządzającą była aktorka, Helena Grossówna – była w naszym oddziale. Ona się tym zajmowała.
Zdaje się, że podzielili, ale nam się dostało i wtedy była dobra zupa czy może pieczeń, czy słoninki trochę – zupa była ze słoninką, okraszona. Tak, myśmy dostali. Myśmy zdobyli i to było właściwie nasze, ale wypadało podzielić się z tymi, co też nic nie mieli. To było to, co znaleźli, bo na pewno była i inna żywność. Poza tym pewnie pozrywane było wszystko, co rosło wokół YMCA.
Nie przypominam sobie, wydaje mi się, że YMCA pozostała do końca w naszych rękach, ale nie jestem pewna, ze względu na to, że naprzeciwko w sejmie byli Niemcy. Nie mogę sobie przypomnieć, czy sejm był zdobyty kiedykolwiek przez nas i Niemcy byli wypędzeni stamtąd, czy jednak byli do końca.
Niestety, do nas nic nie trafiło. Obok spadły. Patrzyliśmy na zrzuty, jak blisko nas leciały, ale… Raz coś spadło do nas, bo pamiętam, że dostaliśmy [materiał ze spadochronów]. Jak spadały [pojemniki] – broń czy żywność – to był spadochron z białego jedwabiu. Wiem, że myśmy tego dosyć dużo dostali i jak był ktoś zabity, to właśnie był chowany, zawijany w jedwab i chowany do grobu na ulicy – przy bramie kopało się groby dla zabitych żołnierzy, zawijani byli w materiał ze spadochronów. To był biały, prawdziwy jedwab. Dużo tego było, bo przecież spadochron był ogromny. Ale nie przypominam sobie, żebyśmy coś dostali z żywności czy z broni. Może to było, ale nie przypominam sobie takiej chwili, żeby blisko nas coś spadło. Musiało coś być, bo pamiętam, że pewnego dnia dostaliśmy materiały.
Tak. Myśmy wszyscy wyszli, krzyczeliśmy, w ogóle była radość ogromna, że już jest [pomoc]. Nic nie wyszło. Przeleciały i poszło.
Nie przypominam sobie. W ogóle się urodzin nie obchodziło. Dzisiaj też unikam, nie obchodzę, chociaż w Stanach się obchodzi raczej urodziny, dzieci obchodzą urodziny, a ja – w gronie moich przyjaciół jeszcze obchodzimy imieniny, a nie urodziny. Ale jak już jesteśmy starsze panie, to już unikamy urodzin i nie mówimy o tym, między sobą nawet.
Nie, nie. O urodzinach w ogóle nie było mowy. Nawet nie wiem, czy w tym momencie pamiętałam o tym.
Z [moich] przeżyć… Wieczorem, kiedy była cisza – na ogół Niemcy już też szli spać i ze strzelaniem było trochę spokojniej – to zdobyliśmy patefon, nastawiało się i tańczyliśmy, śpiewaliśmy. Doktór „Zet” był z nami wtedy. Na drugi dzień rano był z nami i Niemcy zaczęli bombardować tylną oficynę budynku. Zginął wtedy. To już było wtedy, kiedy miałam ze sobą ciężko ranną kuzynkę. Wszyscy uciekali do schronu, a ja – gdyby rzucili w to miejsce, to byśmy zginęły, bo już kule leciały, już się waliło – jeszcze z nią powoli szłam, żeby wejść do piwnicy. Jak doszłyśmy do piwnicy, to już było po wszystkim. Cały czas zajmowałam się [kuzynką] i cały czas tam była. Nie była z nami na kwaterze, tylko miała kącik i tam spała, bo nie mogła przecież chodzić. Była jeszcze bardzo, bardzo słaba, jak zabrałam ją ze szpitala. Nawe biegłam dwa razy – pierwszy raz, jak biegłam do matki, to jeszcze nie było schronów, tak że biegłam górą. W każdej bramie stał żołnierz i mówił, kiedy można biec, kiedy Niemcy strzelali, kiedy była przerwa – i wtedy myśmy biegli.
Sienna 81. To był drugi dom na Siennej – przy Żelaznej (przy placu Kazimierza).
Tak, musiałam przejść na drugą stronę. Pierwszy raz jak biegłam, to nie było [obstrzału]. Biegłam do matki, żeby coś dostać dla mojej siostry. U mojej matki jeszcze mąka była. Na przykład kiedyś dostałam od kogoś olejek perfumowy (z zapachem, z którego robili perfumy) i na tym mojej kuzynce smażyłam z mąki placuszki, na tym pachnącym oleju.
Nie pamiętam, ale tak mocno pachniało! Z tym że wywietrzało, tak że nie było czuć w plackach zapachu, ale można było na tym usmażyć placuszki. Matka miała kaszę, mąkę czy kawałek słoniny. Za pierwszym razem przyniosłam. Za drugim razem już dużo mniej było wszystkiego, bo moja matka była z cywilami. Z tym że nigdy nie schodziła do piwnicy. Siedziała i powiedziała: „Jak ma się zawalić dom, to pierwsza pójdę, a nie chcę, żeby wszystko się na mnie zawaliło”. Tak że matka była odważna, nie siedziała w piwnicy.
Nie wiedziała, co się ze mną stało, bo Powstanie wybuchło, a ja do domu nie wróciłam. Dopóki się nie zjawiłam, nie wiedziała, że w ogóle żyję, gdzie jestem.
Tak, przyszłam. Miałam hasło – to był wieczór, zdaje się, jak pierwszy raz [szłam] i drugi raz chyba też, z tym że drugi raz podziemiem, pod Alejami był przekop i myśmy już przechodzili [przekopem]. Pierwszy raz biegłam cały czas [górą]. Gdzie stali, trzeba było mówić hasło, zwłaszcza wieczorem.
Nie. Powiedziałam, że wracam do oddziału, że Krystyna jest ciężko ranna i kuzynka (mojego ojca siostry córka). Powiedziałam [mamie], że [kuzynka] jest ciężko ranna i matka co mogła, to mi dla niej dała i starałam się ją tym karmić. Jeszcze do tego [kuzynka] paliła, więc powiedziała: „Słuchaj, żebym mogła dostać papierosa. Mniejsza o jedzenie”. Pewnego dnia poszłam do naszego dowódcy prosić o jedzenie dla ciężko rannej kuzynki i, ewentualnie, o paczkę papierosów.
Nie było. Nie wiem, skąd ludzie brali. Może były jeszcze gdzieś zapasy czy sklepy. Nie mam pojęcia, bo nie paliłam i się tym nie interesowałam.
Nie.
Mieliśmy na podwórku mszę świętą.
Ksiądz przyszedł, odprawiał mszę na podwórku. Potem ludzie przyjmowali komunię świętą. Ksiądz miał kazanie, nawiązał do historycznych momentów – i kościelnych i naszych, wojskowych. Była uroczysta msza, nie tylko z naszego oddziału – bo nie wszędzie były [msze].
Może w szpitalu, ale u nas nie widziałam księdza. Tylko wtedy przyszedł do nas, jak odprawiał mszę, a tak to nie widziałam nigdzie księdza. Możliwe, że do szpitala przychodził, ale myśmy tylko zanosiły rannych i wracałyśmy z powrotem. Prawdopodobnie księża przychodzili do ciężko rannych.
Szłyśmy albo Kruczą, albo [przez] plac Trzech Krzyży. Do mojego oddziału [należała] Nowogrodzka, Żurawia, Wspólna, Hoża, Wilcza i za Wilczą, bodajże, była Mokotowska. Blisko, między placem Trzech Krzyży a Kruczą był szpital. Tak że albo Kruczą biegłyśmy, albo placem Trzech Krzyży.
Były. Plac Trzech Krzyży najbardziej był ostrzeliwany przez cały czas z budynku Banku Gospodarstwa Krajowego. To był wysoki budynek, chyba wszystkie inne były niższe, i mieli bardzo dobry obstrzał wszystkich ulic. Na przykład byłam przy ratowaniu ludzi – wtedy dużo ludzi zginęło – jak został zbombardowany kościół Aleksandra. Wszystko było zawalone i myśmy z noszami po gruzach szły, wyciągałyśmy rannych, bo ludzie byli w kościele. To była też straszna tragedia. Na placu Trzech Krzyży był zakład dla głuchoniemych i tam też był zrobiony szpital. Wydaje mi się, że tam myśmy zaniosły drugiego posiadacza karabinu maszynowego, który zginął w ogrodzie YMCA. Wydaje mi się, że myśmy tam jego zaniosły. Został tam, bo później przyszedł ktoś i powiedział, że zmarł na drugi dzień rano. Nie pamiętam, kto później przejął (trzeci z kolei) karabin maszynowy, nie przypominam sobie. Głównie u nas żołnierze walczyli z placówkami niemieckimi, gdzie wciąż próbowali zdobywać Bank Gospodarstwa Krajowego, sejm – parę razy, ale to było nieudane, Niemców było dużo. Nie pamiętam, ilu było żołnierzy, ale jak myśmy rano byli na apelu, to chyba było nas ponad sto osób w naszym oddziale.
Myśmy dostawali granatniki – jak zdobywali czołgi, to rzucali ręcznie robione granatniki. Z początku były w butelce robione – to już było robione w czasie Powstania, dosyć prymitywne. W środku, w butelce był proch, zapalali i rzucali na czołg. Wiem, że było dużo granatników i były zwykłe karabiny. Tylko jeden był karabin maszynowy.
To jest bardzo przykry moment w życiu i nie zapomnę tego nigdy – właściwie może nie powinnam tego wspominać. To był moment dla mnie bardzo trudny do zrozumienia i bardzo to przeżyłam. Wyszedł rozkaz pewnego dnia – nie wiem, czy to od początku było – że jak jest zbombardowany dom, pali się czy w gruzach, to jak żołnierze ratowali ludzi, jak były sklepy czy jakieś zapasy, to nie wolno było tego zabierać, bo groziła [za to] kara śmierci. Kiedyś niedaleko od nas palił się duży budynek, w którym od ulicy był sklep z delikatesami. Kilku chłopców, którzy ratowali – po prostu słabość ludzka – jak coś pod ręką zobaczyli, zaczęli sobie do kieszeni kłaść (szprotki, pierniczki, koniak, likier czy wino, czy coś takiego). Wiem, że chłopców było czterech i załadowali sobie tym kieszenie. Któryś z oficerów to zobaczył, aresztował ich wszystkich, zabrał, przyprowadził do nas na kwaterę. Wprowadzili ich na podwórko, przeczytali im rozkaz i zastrzelili tych czterech chłopców. Przyszli do nas, na naszą kwaterę, gdzie myśmy siedziały, czekałyśmy na wezwanie. Kazali nam sprawdzić puls – czy chłopcy jeszcze żyją. Dla mnie to było potworne przeżycie, sprawdzanie. Otwarte, chłopaka młodego, osiemnastoletniego, oczy. Podobno krzyczeli, wołali: „Ratunku!”, wołali: „Matko ratuj!” czy „Boże ratuj!” W każdym razie to był rozkaz i to zrobili.
Osiemnaście, dziewiętnaście lat. Młodzi chłopcy.
Byli w Powstaniu, tak. Byli w Powstaniu. To nie chodziło o cywilną ludność, tylko o żołnierzy, którzy brali udział w Powstaniu. Rozumiem, że to był rozkaz dowódcy i wykonali rozkaz. Ale dla mnie najgorsza rzecz była, że zabrali wszystko, co było w kieszeniach chłopców, którzy za to zapłacili życiem i zamiast zanieść do szpitala dla rannych (tam były rzeczy, które ranni mogli zjeść) a spirytus, wódka mogły się też na coś przydać, to przynieśli do nas na kwaterę i nas zapraszali, żeby usiąść i z nimi to zjeść czy wypić. Jedna z naszych koleżanek, która nie miała dobrej opinii jako dziewczyna, usiadła z nimi i wypiła.
Dla mnie to było… Wyszłam ze łzami w oczach, cała roztrzęsiona, na schody. To było dla mnie przeżycie potworne, może najgorsze z okresu Powstania. Tak nie powinno być. Postąpili, uważam, okropnie. Ci chłopcy zapłacili życiem za to, a oni, zamiast oddać (nie można było wyrzucić, to było jedzenie) do kuchni czy do szpitala, wszystko to zjedli, wypili. Dla mnie to był czarny, ciemny moment, jaki przeżyłam w okresie Powstania.
Nie, nie słyszałam. To chyba był jedyny w naszym oddziale moment, który – wydaje mi się, że i ja, i moje koleżanki, które były (poza tą jedną) – przeżyłyśmy bardzo ciężko.
Na ogół nie słyszało się o żadnych skandalach, żeby któreś z koleżanek narzekały. Były między nami dziewczyny, które szły na wszystko, nawet jedna z nich dostała [stopień] sierżanta później, ale nie będę już mówiła, bo po prostu była znana i zresztą jej przeszłość była bardzo… wiem o tym, że była dosyć ponura. Ale, na ogół, chłopcy, żołnierze zachowywali się przyzwoicie [w stosunku] do nas i nie było specjalnie żadnych przykrych momentów, żebyśmy musiały się skarżyć na nich. Przynajmniej ja się z tym nie spotkałam. Może coś… Na pewno się działy jakieś rzeczy po kryjomu, ale ja się z tym ze strony żołnierzy nie spotkałam.
Niestety były takie. Nawet jedna, która była bardzo dzielna, ale była „dziewczyną z Chmielnej”. Ale była w Powstaniu bardzo dzielna i dostała nawet stopień sierżanta.
Tak. W Powstanie była bardzo dzielna i szła nawet, jak trzeba było ściągnąć zabitego czy rannego z miejsca obstrzału.
Ponieważ miałam ze sobą ciężko ranną kuzynkę, musiałam się nią cały czas opiekować i szukać dla niej lepszego jedzenia, bo nie mogła jeść tego co wszyscy. W ostatnich dniach poszłam do mojego dowódcy, cudownego człowieka, rotmistrza „Janka”, który był inwalidą z I wojny światowej (stracił nogę). Był naprawdę cudownym człowiekiem. Nie znam jego nazwiska. Poszłam do niego i powiedziałam, jak sytuacja wygląda, że moja matka jest sama – starsza pani, chorowita – że jednak nie mogę wyjść z wojskiem, tylko muszę zająć się ranną kuzynką, wyprowadzić ją ze sobą, pójść do matki i z matką [wyjść]. Myśmy siedziały do ostatniej chwili, byłyśmy ostatnie, które wyszły z Warszawy. Dom mój stał cały, nawet okna, szyby nie były potłuczone, bo matka zniosła na dół. Po naszym wyjściu przyszli Ukraińcy czy Łotysze i spalili cały budynek. Jak mój brat, który walczył na Żoliborzu, wrócił po jakimś czasie do Warszawy i przyszedł tam, to w piwnicy było wszystko zrabowane, co myśmy schowali. Pozostało tylko na ziemi zgniecione szkło, mój pierwszy obrazek z komunii świętej – to wszystko, co do dzisiaj u mnie nad łóżkiem wisi, pamiątka. Był w ramkach – ramki były całe, tylko zgniecione było szkło. Resztę ludzie rabowali po wyjściu z Warszawy. Nim spalili, to wszystko zrabowali, a później Łotysze czy Ukraińcy palili nasze domy.
Miałam nieprzyjemne przejście, niestety, z naszym dowódcą – drugim [dowódcą] (było dwóch dowódców), majorem – nie chcę zresztą mówić nazwiska. Pewnego dnia, widząc w jakim stanie jest moja kuzynka – jeszcze była ciężko chora, nie mogła jeść tego, co myśmy [jedli] – wybrałam się do majora, żeby poprosić (bo wiedziałam, że na pewno w kuchni coś się znajdzie) dla niej o coś lekkiego z żywności. Poza tym paliła i strasznie pragnęła zapalić papierosa. Poszłam do dowódcy, przyjął mnie w swoim mieszkaniu (zresztą mieszkał tam podobno przed wojną). Powiedziałam, o co chodzi: „Panie majorze, gdyby było możliwe, żebym dostała paczkę papierosów i może herbatniki, coś dla mojej kuzynki”. Powiedział: „Bardzo chętnie”. Ale zaczął mi prawić komplementy, [pytał] czy mam chłopca tutaj. Powiedziałam: „Panie majorze, to nie jest pora na szukanie chłopców, w tej chwili jest walka”. – „No, nie poznali się na tobie – jesteś ładna dziewczyna”. Wyszedł, przyniósł mi papierosy i [jedzenie], ale zachował się wobec mnie… Nie chcę o tym dalej mówić, co zrobił. Złapałam to wszystko ze stołu i uciekłam.
Tak wyglądało, że próbował, siedzieliśmy oboje na kanapie. Nie wiem, czy o tym myślał, tak dalece, ale w każdym razie nie zachował się tak jak dowódca, jak powinien się zachować, kiedy przyszłam do niego z prośbą. Wtedy złapałam [rzeczy], powiedziałam dziękuję i uciekłam. Na drugi dzień na apelu do wszystkich się zwrócił i powiedział: „Mamy tutaj sanitariuszki, ale nie ze wszystkich jesteśmy dumni. Jedna jest taka, co nadaje się do d…” – przy wszystkich tak powiedział i palcem w moją stronę pokazał. Zemścił się za to, że uciekłam, że nie spełniło się to, co zamierzał robić. To jest bardzo trudny moment dla mnie, tego nie mogę zapomnieć i właściwie może nie powinnam mówić, ale… To był też jeden z najbardziej przykrych, czarnych momentów w moim życiu z okresu Powstania. Nie spodziewałam się takich rzeczy – byłam młodą dziewczyną i nie myślałam, że mnie coś takiego spotka od kogoś, kto był właściwie najwyższy [funkcją] w naszym oddziale.
Chyba był trzeźwy, ale – nie wiem, może miał wadę w swoim charakterze, że nie potrafił się opanować w takim momencie.
Nie, nie. To był dowódca. Jeden z dowódców. Było dwóch dowódców. Rotmistrz „Janek” był naprawdę cudownym człowiekiem. Rozmawiał ze mną, powiedział: „Dziecko. Twoim obowiązkiem jest zająć się matką i chorą kuzynką”. Nawet dostawaliśmy pieniądze – dolary, ale powiedział: „Ponieważ wychodzisz, to…” – po parę dolarów dostawaliśmy, tylko dał mi jakąś sumę pieniędzy, którą każdy żołnierz dostawał. Mówi: „Dolary, to już jak ktoś wychodzi, to nie [dostaniesz]”. Zresztą i tak na niewiele by się to przydało. Nawet nie wiem, czy myśmy wydali te pieniądze, bo potem wróciłam do matki i byłyśmy do ostatniego dnia. Byłyśmy jedne z ostatnich wychodzących z Warszawy. [Wychodziłyśmy] z cywilami, Niemcy nas pilnowali przy wyjściu i zaprowadzili nas do Pruszkowa. W Pruszkowie byliśmy parę dni, w dużych halach, gdzie reperowali pociągi, wagony (były doły, gdzie podjeżdżał wagon, ktoś schodził na dół i od spodu reperował). Warunki były okropne, ale jeżeli chodzi jedzenie, to tak straszyli, że będzie głód i nawet mówili, żeby zabierali ludzie, jeżeli mają jakąś żywność. To było niepotrzebne, bo nawet widziałam, że chleb rzucali do śmieci. Chleba było dosyć, jakąś zupę dawali. Po dwóch tygodniach pobytu w [Pruszkowie] wywieźli nas do Niemiec na roboty.
To był wielki zryw. Każdemu chodziło o to, żeby w końcu zniszczyć Niemców, bo każdy z nas, mniej czy więcej, cierpiał w czasie okupacji. Młodzi ludzie szli walczyć, bo chcieli jeszcze doczekać wolnego kraju. Najgorszą rzeczą było to, jak myśmy wiedzieli o tym, że prawie od pierwszej chwili za Wisłą stoi armia sowiecka i właściwie palcem nie kiwnęli, żeby nam pomóc.
Myśmy wiedzieli wszyscy, że tam stoją.
Na początku były jeszcze wiadomości. Niektórzy próbowali nawet przepływać Wisłę. Ale mieli rozkaz od Stalina, że nie wolno się ruszyć, aż Warszawa zostanie… Przecież Warszawa była spalona. Ktoś mówił, że osiemdziesiąt procent – może niezupełnie, ale większość budynków jeszcze była zniszczona po Powstaniu przez żołnierzy, którzy byli w armii niemieckiej – to znaczy to byli Łotysze, Ukraińcy, zdaje się. Palili dużo budynków Warszawy. Poza tym byli wysłani, żeby zniszczyć Warszawę. Ale to był nasz zryw, młodych ludzi, którzy widzieli tę potrzebę, bo każdy z nas, mniej czy więcej, ucierpiał. Ojca mojego aresztowali, wywieźli, było nam bardzo ciężko.
Trudno mi powiedzieć, dlatego że były później różne zdania. Było dużo krytyki, że nie powinno być Powstania, że zginęło tak strasznie dużo młodych ludzi i właściwie nic nie zyskaliśmy – tylko sławę, że walczyliśmy o stolicę, o nasz kraj. Ale właściwie to było dużo krytyki, że Powstanie było niesłusznie, że „Bór” Komorowski to zrobił, żeby… Nie wiem… Ale z drugiej strony to był zryw młodych, którzy naprawdę z wielką chęcią walczyli i nie myśleli o tym nawet, że mogą zginąć. Po prostu walczyli, bo wiedzieli, że to jest jedyne wyjście. Wtedy myśmy walczyli – [uważaliśmy], że to jest jedyne wyjście, [żeby] zdobyć wolność.