Wiesław Wellman „Sten”
Wiesław Wellman, [urodzony] 13 sierpnia 1928 roku w Warszawie.
- Panie Wiesławie, zbliża się wojna, jest pan harcerzem. Niech pan opowie, jak było w harcerstwie przed wojną.
W harcerstwie [byłem] od 1938 roku. Prawdę mówiąc trochę nieprawidłowo, bo miałem lat dziesięć, a do harcerstwa przyjmowano od jedenastu. Chodziłem do szkoły powszechnej w alei Szucha, tak zwanej wzorówki państwowej. Bardzo dobra szkoła, z której nie wyrzucano. Byli tam chłopcy o dosyć dużym temperamencie. Świetlicę mieliśmy w GISZ-u w alei Szucha. To był Główny Inspektorat Sił Zbrojnych, po drugiej stronie ulicy. Było bardzo fajnie. W 1939 roku byłem na obozie harcerskim, bardzo sympatycznym. To było albo w Józefowie, albo w Świdrze nad rzeką Świder. Prawie cały miesiąc. Wojna mnie zastała w Warszawie...
- Jeszcze na sekundkę panu przerwę. Był pan na tym obozie przed wybuchem wojny. Już było wiadomo, że atmosfera była dosyć gęsta w związku ze spodziewanym wybuchem wojny. Czy mieliście jakieś zajęcia nastawiające was jako młodych chłopaków, do tego, co miało nastąpić? Czy wpajano wam jakieś szczególne zasady patriotyzmu? Czy na obozie były jakieś – nazwijmy to – zajęcia paramilitarne? Jak taki obóz wyglądał?
Nie, bo tam byli młodzi chłopcy. To był normalny obóz: zabawy, podchody. W nocy dyżur, bo w lesie były namioty, więc żeby w nocy stać na warcie. Niejeden tam portkami trząsł ze strachu. Później podchody pod inny obóz, chyba pod dziewcząt. Raczej była to zabawa.
Jeżeli chodzi o wojnę, to byłem bardziej informowany w rozmowach z moim ojcem i z moimi wujkami, którzy wiedzieli, że coś może nastąpić... Był taki pewien moment niepewności, obawy, strachu, mimo że nam, młodym, zdawało się, że jak wojna wybuchnie, to my Niemców pokonamy. Oczywiście nie ma o czym mówić.
Nadszedł wrzesień. Myśmy, to znaczy kilku kolegów, gdzie mieszkałem (przy ulicy Wspólnej 29 i obok, w sąsiednich domach), zaciągnęli się (czy nas w to wciągnięto, już nie wiem) do obrony przeciwlotniczej... tych młodych chłopaków... I mieliśmy opaski nawet (chyba OPL się to nazywało, nie bardzo pamiętam). Pełniliśmy dyżury na dachach, patrząc, gdzie padają bomby [zapalające] i krzycząc w dół, gdzie mniej więcej upadły, ponieważ nasze bractwo dosyć dobrze orientowało się w terenie, gdzie mieszkaliśmy. Wspólna, Wilcza, Hoża, Krucza, Żurawia, Nowogrodzka, Poznańska – to był nasz teren działania. Miałem bardzo dobrych kolegów, ale nie w harcerstwie, po prostu tych z ulicy. Byli to biedni chłopcy, synowie dozorców, gazeciarze. W tym bractwie się poruszałem, mnie było z nimi dobrze. To były naprawdę szlachetne chłopaki, z tym że kopcili papierosy. Ja nie, bo byłem harcerzem. Dobrze mi było z nimi. Czasem przeklinali, ale pamiętam, że zawsze jak tylko był dorosły, to nie było mowy, żeby przy [nim] jakieś brzydkie słowo powiedzieć.
Przyszła wojna. I tutaj przeżyłem wielką tragedię... Na Boże Narodzenie pojechałem z matką do Wawra. Stacja Wawer, a miejscowość Anin. Po lewej stronie jest Anin, a po prawej Wawer. Mieszkała tam moja ciotka z wujkiem, [mamy] siostra. Pojechałem z dziadkiem i w drugi dzień świąt [nastąpiło] aresztowanie. Było to jedno z pierwszych takich masowych aresztowań i rozstrzeliwań w Polsce.
- Czy z pańskiej rodziny kogoś aresztowano?
Mój dziadek, mój wujek i ja byliśmy zabrani w nocy z domu. Nie wiem, która to była godzina, ale późna – dwunasta, pierwsza, może dziesiąta, już nie wiem... Przyszedł wielki szwab, żandarm z taką blachą (później wiedzieliśmy, że to żandarmeria) i kazał się bardzo szybko ubierać i wyjść. Była to zima, bardzo sroga zima – bardzo zimno i duże zaspy. Myśmy szli ulicą, gdzie był płot – ogrodzenie od posesji, a z drugiej strony zaspa śniegu. Nie zdążyłem zapiąć sznurowadeł, bo [żandarm] strasznie poganiał. Schyliłem się i wiązałem buty. W tym momencie (nie wiem, czy mnie kopnął, czy popchnął) wpadłem w tą kupę śniegu i oniemiałem. Dziadek i wujek poszli z tym [Niemcem] dalej. Jak zorientowałem się, że jestem sam, ich nie ma, to szybko [uciekłem] z powrotem do domu. Dzięki temu się uratowałem. Uratował się również wujek, bo miał opaskę na ramieniu, na takiej jesionce –
Eisenbalm. Pracował na kolei, był maszynistą kolejowym. Niemcy go wypuścili. Dziadka niestety rozstrzelali. Dziadek to była pierwsza osoba po mojej matce, którą bardzo kochałem. Uczył mnie wszystkiego. Co niedziela bywałem u niego, chodziliśmy po Warszawie. Opowiadał, był gawędziarzem... w ogóle fantastyczny człowiek! Dlaczego o tym mówię: powstała wtedy u takiego małego chłopaka (przecież miałem jedenaście lat) [chęć] zemsty – muszę się zemścić w jakiś sposób na Niemcach. Oczywiście na początku zupełnie nie mogłem...
- Czy pan był świadkiem tej egzekucji?
Nie, nie byłem świadkiem egzekucji. Później, jakiś czas po strzałach, nad ranem (było jeszcze ciemno, bo to Boże Narodzenie, zima) pobiegliśmy z ciocią tam, gdzie były strzały. Jak widzieliśmy zabitych po drugiej stronie torów, ciotka kazała mi iść do domu. Nie pozwoliła mi pójść, a sama poszła. [Niemcy kazali kobietom zakopać zmarłych] – oczywiście nie było czym... Czymkolwiek, podobno nawet łyżkami czy nożami tą ziemię targali (trochę łopat tam było) i zakopali wszystkich. Tak że świadkiem nie byłem. Wiem, że ich bardzo bili przy przejściu przez ten tunel, [który był przejściem pod torami z Anina do Wawra]. To była straszna tragedia, bo to byli ludzie aresztowani... zabrani, wyciągnięci z domów, Bogu ducha winni! Dlaczego? Dlatego, że dwóch bandytów zabiło dwóch Niemców. Ale są relacje w książkach, sporo na ten temat się pisało.
No i okupacja... Okupacja... Myśmy się z chłopakami znali, stworzyliśmy tak zwane własne „bandy” czy grupy. Na wiosnę chodziliśmy do parku Ujazdowskiego, graliśmy w piłkę nożną na tym dużym placu. Dzisiaj to inaczej wygląda, w tamtych czasach był tylko plac. Przystąpił do nas „starszy” [pan] (miał wtedy chyba gdzieś około trzydziestu lat, więc dużo starszy od nas) i zaczął z nami grać, rozmawiać. Wiem, że nasza piłka była kiepska. Za jakiś czas przyniósł nam nową piłkę. A później [zapytał:] „Czy chcecie się może poboksować? Zapraszam was”. Była taka organizacja RGO – Rada Główna Opiekuńcza nad młodzieżą... chyba nie tylko nad młodzieżą (wiem, że tam obiady dawali). „To przyjdźcie tam, poboksujemy się”. Myśmy tam poszli... To była wiosna, 1942 rok. W krótkim czasie zaczął mówić o harcerstwie. Powiedziałem, że jestem harcerzem. „Czy chcecie przystąpić do konspiracji, do »Szarych Szeregów«?”. – „Oczywiście, jak najbardziej”. W Boże Narodzenie 1942 roku w RGO odbyła się przysięga i był poczęstunek.
- Jak ta przysięga wyglądała?
Był stół, na którym leżał sztandar polski i stał krucyfiks. Myśmy, grupa chłopaków, stali na sztandarze niemieckim, który został ściągnięty... Nie pamiętam, [ktoś] z naszych chłopaków (chyba „Borówka” miał pseudonim) ściągnął go albo od sklepu „Bata” (w naszej okolicy był na rogu Hożej i Kruczej), albo od Meindla, który był przy [ulicy Mokotowskiej koło] placu Trzech Krzyży. Z któregoś z tych sklepów został ściągnięty przez niego ten sztandar, w nocy. Była przysięga. Powiedziałem, że już składałem przysięgę harcerską. „Nie szkodzi”. Nie wiem, jak to powiedział – to będzie wojenna czy konspiracyjna przysięga... Wiem, że było sporo z dowództwa... Był na naszej przysiędze „Kuropatwa” (pseudonim) i była pani hrabina Tyszkiewicz. To nazwisko i pseudonim utkwiły mi w głowie. Każdy coś musiał przynieść, tak samo i sztućce. [...]
Chodziłem do szkoły. W 1941 roku byłem w drugiej klasie gimnazjum. Chodziłem na ulicę Śniadeckich, gdzie była szkoła ogrodnicza, a [naprawdę] to było gimnazjum Mickiewicza i Rejtana. Dyrektorem był, pamiętam, pan Ostrowski – nieduży, siwy człowieczek, szalenie miły. [Bardzo o nas się troszczył].
Prawie wszystkie chłopaki w tej szkole były w „Szarych Szeregach”. W ogóle podobno ciężko się było do niej dostać. Nie wiem, jak się tam dostałem. Już nie pamiętam, czy to matka mi załatwiła, czy chłopaki załatwiły tą szkołę. Chodziłem tam prawie do Powstania. Trochę wcześniej już zaczęliśmy wagarować, bo trzeba było się szykować... Może nie tyle do Powstania, bo myśmy sobie nie zdawali sprawy, że będzie Powstanie, chociaż bardzo chcieliśmy, żeby coś było. Ale już była nauka o broni i tak dalej.
Teraz powiem takie rzeczy, z którymi nie spotkałem się, jeżeli chodzi o działalność „Szarych Szeregów”. Mianowicie w innym oddziale był mój kolega (już nie żyje, był kilkakrotnie ranny, zginął w końcu w szpitalu elżbietanek po bombardowaniu), niejaki Tadeusz Kurzak. Nie pamiętam jego pseudonimu, ale ponieważ mieszkał dwa piętra niżej, to pseudonim był nieważny, bo i tak wiedzieliśmy, jak się nazywamy. Miał bardzo przyjemną rodzinę i starszą siostrę, która też była w konspiracji. U nich odbywała się nauka o broni. Przynosiła zawsze broń i wynosiła. Z Tadkiem Kurzakiem myśmy kilkakrotnie rzucali [paczki], jadąc tramwajem przez getto, (bo tramwaj przejeżdżał przez getto na Żoliborz, jakoś tam krążył)... Na jednym z zakrętów rzucaliśmy paczki dla Żydów. Co było w tych paczkach, nie wiem. W każdym razie w żadnej relacji nie spotkałem się, żeby jakaś grupa chłopaków w ten sposób pomagała Żydom. Chyba to była jakaś pomoc [w ramach Żegoty]. Nie wiem, czy tam była bibuła, to znaczy „Biuletyny Informacyjne”, czy tam była [broń lub żywność]. To była nieduża paczka zapakowana w gazetę, owinięta sznurkiem i trzeba było rzucić. Na każdym stopniu stał albo żandarm, albo nasz policjant. Ale z drugiej strony tramwaje nie były takie jak dzisiaj. Miały dwie platformy otwarte. Początek i tył miał dach, ale [po bokach] były otwarte. Po prawej stronie, powiedzmy, stał żandarm, to po lewej się stało. Na ogół był tłok, więc myśmy się dobijali, żeby być bliżej wyjścia i rzucało się. Trzeba było tylko [wiedzieć kiedy i gdzie]. Myśmy wiedzieli, że mamy tego dnia, o tej godzinie, na tym rogu rzucić paczkę. Koniec. To chyba było dwa albo trzy razy i nie spotkałem tego nigdzie.
Co dalej robiliśmy z Tadkiem... Albo dostawał, albo sam robił, już nie pamiętam, tak zwane bomby. To znaczy, to nie były bomby, myśmy to nazywali: śmierdziele. Rzucało się w kinach, tylko trzeba było uważać, bo działały w ten sposób, że trzeba było jednak zapałkę zapalić i podpalić loncik. Zostawić i oczywiście szybko chodu z kina. Ze dwa razy chyba się udało pod dużym strachem, bo sala bardzo szybko wypełniała się gazem, dosyć śmierdzącym, [który] powodował wymioty.
- Pamięta pan, w którym kinie to rzucaliście?
Jedno było […] na Chmielnej. Myśmy mało rzucili, on więcej rzucał. Ja się trochę tego bałem, prawdę mówiąc. Był bardziej odważny ode mnie. Robił więcej rzeczy. Drugie [kino] było, jeśli się nie mylę... [miało] wejście od Nowego Światu. Niedaleko od Alej Jerozolimskich, był pasaż i tam w głębi było kino. Co chłopaki robili? Dosyć wcześnie został zorganizowany... ale to już [był] chyba 1943 rok. Przeszliśmy najpierw do BS-ów. Najpierw byliśmy w „Zawiszakach”, a później w BS-ach. Pierwszym naszym drużynowym z Zawiszaków był „Mirosław” (bardzo ładnie o nim piszą w różnych książkach), Kazimierz Janowski. Po wojnie spotkaliśmy go jeszcze. A później drużynowym był „Mietek”, który mieszkał na Brackiej i z którym weszliśmy do Powstania. Pseudonim „Mietek”, myśmy go nazywali często „Gruby”. Przeszedł z nami do „Pasieki”. Co się później z nim stało, nie bardzo wiem...
- Czym jeszcze się zajmowaliście?
Najwięcej to zasadniczo pisaniem „PW” na ulicach. Z tym że pisaliśmy najczęściej na chodnikach, na jezdni, na zburzonych budynkach, na płotach. Ostrzegali nas, żeby nie pisać na murach domów, bo mogą być sankcje dla dozorcy czy kogoś innego. Wiem, że przestrzegali nas przed tym... Rozlepianie plakatów.... Największym moim sukcesem było powieszenie plakatów na Marszałkowskiej, na rogu [Wspólnej]. W spalonej części budynku był płot i tam się powiesiło. To był wielki sukces, bo był duży ruch na ulicy. Sukces... Nie wiem, czy to nazwać sukcesem, w każdym razie – duża odwaga! Byłem dumny, że to zrobiłem – tak to nazwijmy – jako młody chłopak.
Robiliśmy plany strychów i piwnic. Na tym odcinku, gdzie mieszkaliśmy, chodziło się po strychach. Patrzyło się, gdzie jest [możliwe] jakieś przebicie, gdzie może być przebicie, gdzie przez dach przejść na drugi dach i [gdzie jest piwnica], która łączy się z drugą piwnicą, żeby w razie czego można było to przebić. Nie przypuszczam, że to dla potrzeb Powstania, w każdym razie takie było zadanie i tak trzeba było to robić. I kurs radiotelegrafistów. [Byliśmy z tego szczęśliwi], bo myśleliśmy, że będziemy radiotelegrafistami.
- Nauczył się pan wtedy alfabetu Morse’a?
Tak, oczywiście! Alfabet Morse’a trzeba było znać, nie był trudny. Trzeba było dojść do sześćdziesięciu znaków na minutę – tak mniej więcej dochodziliśmy. Wiem, że czyjeś mistrzostwo było sto dwadzieścia na minutę. A myśmy dochodzili chyba tak do czterdziestu paru, pięćdziesięciu, co też było dość dobrą liczbą w każdym razie. Jeszcze jedna sprawa. W naszym [mieszkaniu mieszkała] Żydówka. Normalnie mieszkała, jako służąca. Bardzo elegancka pani, którą bardzo lubiłem, bo często robiła mi kogel-mogel, a ja to okropnie lubiłem. Mnie o tym nie mówili (matka wiedziała), ale później się zorientowałem, jak ją odprowadzałem. Mama powiedziała: „Weź walizkę tej pani i idź w pewnym odcinku za nią, żebyś ją zawsze widział. Zanieś tą walizkę [tam], gdzie ona pójdzie”. Wtedy się zorientowałem, że to chyba jest jakaś osoba, która się ukrywa. Może nawet nie wiedziałem, że to jest Żydówka. Dowiedziałem się o tym dopiero dużo, dużo później, już nie pamiętam, czy nawet nie po wojnie, czy po Powstaniu. Bardzo sympatyczna pani. Odprowadziłem ją gdzieś na Poznańską albo Emilii Plater.
Co myśmy jeszcze robili? Była tak zwana akcja „M”. Mnie kazali opiekować się chłopcami, którzy [opuszczali lekcje w szkołach], ponieważ między nami byli gazeciarze i ci, co papierosy sprzedawali, wódkę pili... To znaczy między nami kolegami, nie w „Szarych Szeregach”. W ”Szarych Szeregach” było dwóch takich. Był jeden „Borówka”, fajny chłopak. Do mnie przychodziło dwóch i pomagałem im w matematyce, w fizyce, bo podobno się dobrze uczyłem. Jeszcze jak „Mirosław” był, mówił: „Ty się dobrze uczysz, to pilnuj chłopaków, żeby chodzili do szkoły i się uczyli. Jak możesz, to niech do ciebie przyjdą”, [i przychodzili].
Koniec 1942 roku i 1943 rok już był u nas w domu łatwiejszy. O ile początek był dosyć głodny, to wiem, że później nie było problemów z jedzeniem. Jakoś sobie widocznie mama dawała radę. Mój ojciec został aresztowany ze swoją siostrą, z jej mężem, moim stryjkiem […] w 1942 roku i [został zamordowany] w Majdanku na początku 1943 roku, zdaje się. Tak że go zamordowali. […]
- Brał udział w konspiracji, czy był również przypadkową ofiarą?
W czasie okupacji o tym nie wiedziałem, ale z relacji mojej ciotki wszyscy, prawie cała nasza rodzina Wellmanów, łącznie z tym lekarzem Wellmanem, który był ordynatorem szpitala Przemienienia Pańskiego i który ukrywał tam naszych akowców po jakiś akcjach na oddziale ginekologicznym w przebraniu za kobiety (później, po wojnie się o tym dowiedziałem), była w konspiracji. Chyba na początku była w ZWZ, a później w AK. […] Z ojcem na ten temat nigdy nie rozmawialiśmy, on tylko mnie przestrzegał: „Słuchaj! Jeżeli będziesz miał gazetkę, to czytaj ją w ubikacji, żeby w razie czego wrzucić i spuścić wodę”. Zapamiętałem sobie jego słowa.
A cóż to gazetka… Myśmy przewozili broń! Wiem, że przewoziliśmy w chlebie granaty z działek z Pelcowizny. Na [nasypie] były tory kolejowe – tam były działki. Stamtąd myśmy dostali plecak i w chlebie były granaty. Ja tych granatów nie widziałem, tylko tak mnie później powiedzieli: „Wiesz, co przewoziłeś? Granaty!”. Przewoziliśmy tramwajem, może trochę w sposób bezczelny. Myśmy kładli je przy wejściu na początku, a sami przechodziliśmy na tył, bo z tyłu można było wyskoczyć z tramwaju w razie [łapanki]. Zresztą wszystkie chłopaki doskonale skakali z tramwajów. Czepiali się tego z tyłu – to się „cycki” nazywało czy jakoś inaczej – ten bufor. Myśmy [takie worki] dwa razy przewieźli. Więcej nie pamiętam, co. Była nauka, trzeba się było uczyć.
- Czy mieliście jakąś naukę wojskową, o broni?
O broni – tak, ale nie u mnie, nie w mojej drużynie. Myśmy się nazywali 100 drużyna „Gigantów”. Później w BS-ach chyba 101. pluton […]. Nie u mnie, u tego Tadka. Tadek Kurzak (mój kolega, co mieszkał dwa piętra niżej, pode mną, w tym domu) czasem bywał z nami, ale chyba był gdzie indziej. Już nie pamiętam, czy mi mówił, czy mi nie powiedział. Chyba był gdzie indziej, dlatego że nikogo z moich bliskich kolegów nie było na tej nauce o broni. Pamiętam, jego siostra przynosiła raz pistolet, […] to był Parabellum, i raz pistolet maszynowy, chyba Schmeisser. Myśmy uczyli się go składać i rozkładać.
Raz jeden kilku chłopaków wyjechało z „Mietkiem” do Komorowa. W [lewo] poszliśmy, w lasy. Kawał drogi się szło, nie wiem, czy godzinę, dwie, czy półtorej... Po drodze spotkaliśmy chłopaków, którzy pytali się, gdzie idziemy. To byli starsi chłopcy, [zabezpieczenie]. Tam było ostre strzelanie, ale tylko raz strzeliłem z jakiegoś pistoletu, nie wiem dlaczego. Chyba dlatego, że amunicji nie było albo było za głośno. Huk był, ale nikt nie przyszedł. To było bardzo daleko, głęboko w lasach. W Komorowie na stacji się wysiadało, kolejką EKD się jechało. Raz jeden [tam byliśmy].
- Niech pan powie, jaka była atmosfera w Warszawie przed Powstaniem. Czy się czuło, że już jest niedaleki koniec?
Wiem, że myśmy rwali się, żeby Powstanie [nastąpiło]. Jak myśmy się spotkali po wojnie i ktoś krytykował Powstanie – po co ono powstało i dlaczego – to myśmy mówili: „Słuchajcie, gdyby ono nie powstało, to my byśmy sami zaczęli”. Taki był u nas prąd, rwanie się do Powstania! Ale [u nas] było [mało] przygotowań typu wojskowego. W każdym razie ja nie przechodziłem nic, oprócz nauki o broni i kursu radiotelegrafistów, i rysowania planów. Więcej zasadniczo nie byliśmy, my chłopcy, jakoś przygotowywani.
- Czy był pan na pierwszej mobilizacji, w piątek 28 lipca?
Tak. Poszliśmy tam z chłopakami, to znaczy ja z jednym kolegą, z Jankiem Pośpiechem (było dwóch braci). Myśmy byli jednak dobrze zorganizowani, bo już w BS-ach mieliśmy własną melinę, o której nie powiedziałem. Na rogu Mokotowskiej i Wilczej jest apteka. Pod tą apteką była piwnica, która była głęboko posadowiona i dojście do niej od strony piwnic było dosyć zagmatwane, trudne. Była klapa od nas do apteki i można było przez tą aptekę wyjść. Oczywiście nigdy nikt nie próbował. Nieraz się wybierałem do tej apteki, zobaczyć, czy ta klapa jeszcze jest, i jakoś do tej pory nie poszedłem. Tam mieliśmy schowaną tak zwaną broń: dwa zardzewiałe karabiny, kompletnie nie do użytku, [znaleźliśmy je] w Łazienkach zaraz po wojnie, albo w parku Ujazdowskim, ale melina była wykorzystywana przez starszych chłopców do zbiórek. Tam chyba podchorążówka się zbierała. To było nieduże pomieszczenie, piwnica, taka suterena, raczej bym powiedział. Wiem, że tam było łóżko, jakaś szafka i kuchnia. W kuchni na dole, pod rusztem, trzymaliśmy karabiny. Po co, to nie wiem, bo to było do niczego niepotrzebne. Powstanie... Pierwsza koncentracja była [przy końcu lipca].
- Nie byliście zawiedzeni, że kazali wam iść do domu?
Zatrzymaliśmy się na placu Dąbrowskiego i trzeba było za jakiś czas, chyba tego samego dnia wieczorem czy po południu ([może] na drugi dzień, już nie pamiętam) z powrotem do domu. Czy myśmy byli zawiedzeni? Może osobiście tak tego nie odczułem jak niektórzy koledzy, którzy mieli broń. Tą broń dostarczyli i musieli z powrotem wracać na meliny lub do domów. Wiem, że tamci byli bardzo zawiedzeni. Natomiast ja miałem dwie butelki z benzyną [i saperkę].
W czasie okupacji robiłem proch! To też jest ciekawe. Mianowicie chodziło się do apteki, [i prosiło]: „Poproszę sól Bertholleta dla babci, bo babcia musi nogi moczyć”. Tak trzeba było powiedzieć. Do drugiej apteki: „Poproszę siarkę” – już nie pamiętam, po co, ale [potrzebna była]. A w trzeciej aptece – węgiel drzewny. W odpowiednim stosunku się mieszało i to był zupełnie dobry proch! Z tego zrobiłem tylko jedną, jedyną bombę. U znajomych w ogródku wsadziłem w stertę cegieł – oczywiście rozwaliłem wszystko. Lont był bardzo kiepsko zrobiony, bo za szybko leciał płomień, to trochę mnie kamyki potłukły.
- Jak pan pamięta 1 sierpnia?
1 sierpnia nasz pluton 101 zaatakował
Arbeitsamt na rogu Kredytowej i Mazowieckiej.
- To obecne Muzeum Etnograficzne?
Tak, muzeum. Od drugiej strony był mur i trzeba było się jakoś tam dostać. W każdym razie wiem, że miałem saperkę. Jak ktoś miał kilof, walił kilofem. Ktoś znalazł drabinę, po drabinie na górę. Saperką waliłem w cegły, mało coś zdziałałem. Do mnie „Lubicz” czy ktoś z dowódców plutonu mówił: „Co ty tą saperką?!”. Wiedział, jak myśmy się zameldowali u niego: „Wy jesteście radiotelegrafiści, to idźcie i przetnijcie kable w tej studzience telefonicznej na ulicy”. To było dosyć ciężkie [zadanie], dlatego, że podnieść tę płytę na stojąco jest ciężko, a na leżąco przy ostrzale było jeszcze [trudniej]. Wiem, że w jakiś sposób myśmy łomem nie łomem, podnieśli tą płytę i przecięli kabel. Oczywiście śmieszne było, bo za parę dni kazali nam z powrotem łączyć [go].
Nie miałem broni i to było [przykre]. […] Nie dostałem broni – akurat tak wypadło. [W Zgrupowaniu „Bartkiewicza” byłem krótko, zostałem przeniesiony z kolegami bez broni do Pasieki].
- Kiedy pan pierwszy raz zobaczył zabitego – taki pana bliski kontakt ze śmiercią?
Kontakt ze śmiercią miałem w czasie okupacji, jak Niemcy złapali małych Żydów i zbili. Wzięli jakichś ludzi z ulicy, kazali podnieść właz do kanału i wrzucili tych Żydów. To był pierwszy kontakt... Nie. Pierwszy kontakt ze śmiercią był, jak widziałem rozstrzelanych w Wawrze. [To było] we wrześniu w 1939 roku. Strasznie... Przecież mnóstwo ludzi, żołnierzy było wtedy rannych [i zabitych]. Dwóch moich wujków – jeden był w obronie przeciwlotniczej na moście Poniatowskiego, drugi był na Dworcu Wileńskim. [Pobiegłem] do mostu Poniatowskiego, do [wujka], bo wiedziałem, że tam jest – byłem dosyć niesfornym chłopakiem, [bo bez zgody matki]. Po drodze widziałem już w Alejach Jerozolimskich [zabitych]. Ale to były pierwsze kontakty...
- Chciałem zapytać o matkę. Jak pan wychodził do Powstania, to matka wiedziała, gdzie pan idzie?
Nie. Matce nie powiedziałem, że idę.
Uciekłem. Byłem jedynakiem, matka mnie strasznie kochała! Tak się strasznie bała o mnie! Nic nie wiedziała, że jestem w czasie okupacji [w konspiracji]. Nawet „Mirosław” chciał przyjść. Powiedział: „Słuchaj, ja z twoją matką porozmawiam”. Mówię: „W żadnym wypadku, bo będzie zupełna histeria!”.
- Właśnie, przy takich stratach rodzinnych...
Właśnie tak... Jeszcze inne straty, bo jeszcze na wschodzie. Myśmy wtedy nie wiedzieli, ale też tam poszli nasi – dwóch moich wujków, co [ich] Rosjanie rozstrzelali.
- Niech pan opowiada o pańskich losach w czasie Powstania.
Największym moim przeżyciem było, jak będąc w „Pasiece”, rozchorowałem się na krwawą dyzenterię. Dostałem się do szpitala na Boduena. Nie wytrzymałem tam smrodu, tego zapachu wszystkich środków odkażających, jak również i toalety. Dwóch [kolegów] mnie wzięło i przeprowadziło przez Aleje Jerozolimskie do domu, do matki. Matka mnie wyleczyła. Podobno byłem kilka dni nieprzytomny. Wyleczyła w jakiś sposób, nie wiem jaki. W każdym razie doszedłem do siebie i wtedy wróciłem (oszukując mamę, że gdzieś idę) do „Bartkiewicza”, do swoich chłopaków. [Odbywała się] rozmowa między mną a dowódcą kompanii (napatoczyłem się na niego), którego znałem z pierwszych dni Powstania. [Miał] pseudonim „Bohun”. Powiedział: „Przecież nie jesteś z nami, tylko jesteś oddelegowany” – część harcerzy przyszła z „Pasieki” do nas, a część poszła tam, nie wiem dlaczego. „Po drugie: czy masz od lekarza zezwolenie, że możesz walczyć, brać udział?”. Mówię: „Nie mam, bo uciekłem ze szpitala”.– „[Ja] cię nie przyjmę. Idź [przynieś] zaświadczenie”. Gdzie mogę dostać to zaświadczenie?
Wtedy wróciłem do domu sam, z trudem zresztą. Po drodze w budynku przy Alejach Jerozolimskich był nalot, padła bomba. Wpadłem do piwnicy, [pod] klatkę schodową kuchenną. Frontowe schody były kamienne, a kuchenne były przeważnie drewniane. Klatka się zwaliła na mnie – całą noc przeleżałem pod [nią]. Rano się ocuciłem – miałem [z czoła] oderwany płat skóry. Wróciłem do domu, obok był szpital. Tam mnie [przyszywali], tak że prawie nie mam śladu po tym oderwaniu.
Nie mogłem wrócić do nich! Spotkałem chłopaków... Poszedłem na barykadę. Barykad było sporo na rogu Marszałkowskiej i Wspólnej. Spotkałem chłopaków, którzy mnie skierowali na barykadę Żurawia – Żulińskiego – Marszałkowska. Żurawia dochodziła do Marszałkowskiej, a dalej była do Poznańskiej Żulińskiego […]. Tam mnie chłopaki przygarnęli. Nie wiem w jaki sposób, w każdym razie tam byłem. Nawet co jakiś czas dostawałem karabin, pakowałem go w otwór barykady i [czuwałem na warcie]. Chyba raz czy dwa razy udało mi się strzelić. Na rogu Nowogrodzkiej i Marszałkowskiej, na pierwszym czy drugim piętrze byli Niemcy i tam [na balkonie] było gniazdo karabinów maszynowych. Stamtąd strzelali do nas. Bardzo źle się czułem, tak że nieraz ci chłopcy mówili: „Idź, odpocznij gdzieś, bo coś nie bardzo się czujesz”. Nie było co jeść, a co zjadłem, to znowu krwawiłem okropnie, ale jakoś żyłem.
Spotkałem (albo on mnie spotkał) porucznika Armii Krajowej. Nie pamiętam jego pseudonimu. Po wojnie się z nim kolegowałem. Nazywał się Modro. Przeszedł kanałami z Ochoty od okolic akademika na placu Narutowicza (tam ich strasznie Niemcy wystrzelali) do ulicy Noakowskiego. Powiedziałem, że jestem bez przydziału i żaliłem się mu, że chorowałem i tak dalej. Już nie wiem, co mu tam naględziłem, ale powiedziałem, że chcę walczyć (bo cały czas tylko chciałem walczyć). [Powiedział:] „To chodź do mnie” – był właśnie na Noakowskiego. Nie pamiętam, jaki to był oddział [...]. Tam dostałem karabin. Cóż z tego, jak było mało amunicji.
- Jaki to był karabin, pamięta pan?
Jeśli się nie mylę, to był Mauser. W każdym razie zawsze trzeba było repetować, żeby nabój wprowadzić do komory. Mauser nawet był rozbierany przez nas chyba ze dwa razy. Nie wiem, kto go przyniósł do Tadka Kurzaka. Tak że Mauser już znałem w jakiś sposób.
- Zrobił pan użytek z tego karabinu?
Nie, ani razu. Mówili mi: „Słuchaj, tu masz tylko pięć nabojów. Musisz tego strzec!”. Ponieważ był jeden wypad na politechnikę, w drugiej czy trzeciej grupie tam pobiegłem, ale Niemców nie widziałem. Później był odwrót, tak że nie udało mi się ani razu z niego strzelić. Tak że nie mogę się pochwalić swoją walecznością w czasie Powstania. Niestety, nie miałem po prostu broni. Chłopacy, którzy mieli broń, to była zupełnie inna niż [ja] klasa, inni chłopcy.
Powstanie się kończyło. Wyjednałem, nawet bez żadnych problemów [zgodę na niepójście do niewoli]. Myśmy najpierw chcieli zostać z kuzynem w Warszawie – głupie chłopaki, nie zdawały sobie sprawy, że nie mamy co jeść. Było bardzo ciężko z jedzeniem. Po pierwsze – nie było amunicji, [po drugie] – nie było jedzenia. To były dwie najgorsze sprawy. Powiedziałem, że nie pójdę do obozu, zostaję w Warszawie. „Proszę bardzo, możesz zostać jak chcesz, tylko przestrzegam ciebie – gdzieś musisz znaleźć miejsce na bardzo dużą kryjówkę”. Myśmy liczyli jednak, że nasze wojska przyjdą! Liczyliśmy na to, słuchało się. Później były zrzuty. Zrzucali co prawda z samolotów, było więcej połamanego i poniszczonego.
- Mówi pan o sowieckich zrzutach?
O sowieckich, tak. Nie wiem, dlaczego tak rzucali. Byłem ranny, przebiegając [ulicą Marszałkowską koło Śniadeckich]. Koniecznie chciałem dostać się do domu, bo jak już byłem przy Noakowskiego, to matkę przyprowadziłem do domu na ulicy Śniadeckich – […] grube mury. Tam matka [zamieszkała] na pierwszym piętrze z moją ciotką ([jej] mąż był bratem matki). Ostatniego dnia Powstania urodziła dziecko, ale niestety zmarła [razem z dzieckiem]. Nie wiem dlaczego, trudno mi powiedzieć.
Wracałem do naszego domu, ale już wiedziałem, że nasze mieszkanie na czwartym piętrze, gdzie mieszkaliśmy, było już zniszczone. Ale nie bombą, tylko pociskami. Tak że już prawie go nie było. Trzeciego piętra jeszcze trochę było, drugie i pierwsze [mało zniszczone]. Przebiegając Marszałkowską na wysokości Koszykowej i Śniadeckich, miałem przestrzeloną rękę. Ale tak przestrzeloną, że kości nie ruszono, [ręka] jednak była na wylot przebita. Nie zdawałem sobie z tego sprawy. Wiedziałem, że coś mnie uderzyło w rękę, ale tak biegłem, bo był straszny obstrzał przez Marszałkowską [od placu Zbawiciela], a tam barykada była bardzo niska. Strzelali z ruin budynku Ministerstwa Spraw Wojskowych na rogu ulicy 6 Sierpnia (czyli chyba dzisiejsza aleja Wyzwolenia) i placu Zbawiciela. Mówili, że tam są Litwini czy Łotysze. Nie wiem, tak chłopaki mówili: „Ktoś tam się wybrał do nich, żeby ich przetrzebić, ale nie bardzo im się to udało”.
[…] Jeszcze taka ciekawostka, że długo nie odwijałem [opatrunku] – czyli to musiało być w połowie września chyba – i jak po iluś dniach sanitariuszka mi odwinęła w punkcie, to pod bandażem licha była. Ktoś powiedział (lekarz czy ona): „Całe szczęście, bo ta licha powoduje, że bakterie się nie tworzą”. Nie wiem, czy to prawda, czy nie, ale to mi utkwiło w głowie. [...]
Oczywiście nie poszedłem do obozu. 8 października, w ostatni dzień, kiedy wychodziła ludność, z matką i moim kuzynem wyszliśmy z grupą cywilów do Dworca Zachodniego. Tam nas [załadowano] do pociągu. Wagony były takie, że gdzieś do wysokości głowy otwarte. Tak że już myślałem, w jaki sposób uciec. Przed Ursusem pociąg przyhamował. Z dwóch stron tego pociągu, na koniach jechali Niemcy. Co jakiś czas strzelali, więc widocznie ktoś tam uciekał. Pociąg przyhamował i z lewej strony pociągu jakaś grupa musiała się chyba urwać, bo na koniach za nimi [pognali] i zaczęli strzelać.
Dlaczego ostatniego dnia mówiłem? Do nas dochodziły słuchy, że już z Pruszkowa puszczają, że Pruszków jest przeładowany. Nie wiem, w jaki sposób to dochodziło, ale dochodziło, że ludzi puszczają. Mamie mówiłem: „Jedź do Komorowa, bo tam mamy rodzinę i tam się spotkamy, a my wiejemy”. Wyskoczyliśmy z pociągu. Bardzo wolno jechał […]. Po drodze stali ludzie i mówili gdzie biec. „Tędy, tędy!” – kazali tak uciekać i tak myśmy szli, biegli... Zatrzymaliśmy się przed Brwinowem, straszny kawał. Nawet nie wiedziałem, że taki kawał człowiek mógł przebiec. Tam się zatrzymaliśmy na noc. Ludzie bardzo serdecznie nas przyjęli w [swoim] domku.
Obcy, zupełnie obcy. Przeprosili tylko, że nie ma gdzie spać. „Będziecie spali [na] siennikach w przedpokoju”.– „Dobrze”. Poczęstowali nas przepysznym [chlebem]. Pierwszy raz zobaczyłem piękny bochenek chleba, który był jeszcze ciepły! Pół tego chleba zjadłem i po tym umierałem. Przecież byłem po krwawej dezynterii, mnie jeszcze się nie zagoiło to wszystko! Ta pani, co nam dała chleb, nie wiedziała. Chyba dwa dni leżałem u niej nieprzytomny, chorowałem. Ale jakoś to [przeżyłem].
Dostaliśmy się później razem z moim kuzynem do Komorowa. Matka była. Okazało się, że jak tylko zawieźli ich do Pruszkowa, od razu ich [wypuścili]. Część miała jechać gdzieś w Polskę, być rozlokowana na wsi, a część – czy puścili [ich], czy sami jakoś odeszli, już nie bardzo pamiętam... Tam się spotkaliśmy. Byłem tam [przez] cały październik, było zimno. Mieszkaliśmy później u znajomych, ja z kuzynem całe dnie [ukrywałem się] w stodole. Trzy razy Niemcy nas tam złapali. Pierwszy raz zawieźli nas do lasu rąbać drzewo. Starsi ścinali drzewa, a myśmy gałęzie rąbali. Uciekliśmy. Nie strzelali za nami – powiedzieliśmy, że musimy iść na stronę.
Drugi [raz] nas złapali. Budowałem drogę koło Pruszkowa – zawieźli nas [tam]. Kocimi łbami trzeba było układać, drogę budować. To była ciężka praca. Też tylko jeden dzień. Też powiedziałem, że muszę pójść na bok, bo musiałem. Powiedziałem: „Nie wytrzymam tutaj” i uciekłem. Tu za mną strzelali, ale to byli jacyś starzy Niemcy. Chyba tak strzelali po to, żeby strzelać, a nie po to, żeby trafić.
Trzeci raz nas złapali! Do kuchni. Obieraliśmy marchewkę, pietruszkę – jakieś jarzyny. Pół dnia chyba siedzieliśmy w tej kuchni. Był tam jakiś Ślązak nie Ślązak, trochę nawet po polsku mówił. „Jak skończycie, to tam będziecie nocowali, tam macie iść” – jakaś szopa była. Oczywiście musimy wiać! Idziemy za tą szopę i chodu od razu – były jakieś drzewka, krzaczki. Uciekliśmy. I też jakiś szwab strzelał. Nawet chyba blisko, bo jak daleko, to kule gwiżdżą, a blisko, to psykają. Pss, pss! – poleciało... Ale też nie trafił, to też jakiś stary dziad był pewno.
Oczywiście – do domu. Mówimy, że musimy uciekać dalej. Nasza rodzina mieszkała w Łowiczu. Wujek był pułkownikiem, dowódcą 10. Pułku Piechoty w Łowiczu. Był w niewoli, ale została ciotka z synem, który był naszym dalekim kuzynem. Myśmy do niej pojechali. Też umówiliśmy się w ten sposób, że wychodzimy pierwsi, idziemy w nocy (baliśmy się z moim kuzynem Niemców po prostu) i spotykamy się w Ożarowie. [Tam] będziemy starali się dostać do pociągu i jakoś pojechać.
- Jak było z waszym przeniesieniem się do Łowicza?
To też taka harcerska przygoda. Zastała nas noc, [jak] przechodziliśmy koło cmentarza. Mówię do [kuzyna]: „Chodź, tutaj przenocujemy, bo tu na pewno Niemcy nie przyjdą”. Pierwszy raz w życiu nocowałem w grobie, w którym albo były bardzo nisko trumny zamurowane, albo był jakoś przygotowany dla następnych. W każdym razie był pusty, otwarty z przodu. Myśmy nabrali gałęzi rozmaitych, na nich spaliśmy i zakryliśmy [nimi] otwór.
Skoro świt się obudziliśmy i poszliśmy do Ożarowa. Tam się spotkaliśmy z mamą. Dostaliśmy się do pociągu, dojechaliśmy do Łowicza bezpiecznie. W Łowiczu byliśmy jakiś czas, ale coraz więcej było łapanek. Jeszcze jeden nasz kuzyn, który tam mieszkał, powiedział, że musimy stamtąd wiać. Nie wiem dlaczego, przez Częstochowę dostaliśmy się do Poronina, z Poronina do Zubsuchego i trzy kilometry od Poronina w górę, w kierunku Zębu. Tam myśmy siedzieli u górali do końca wojny.
- Niech pan powie, jakie górale mieli podejście do Niemców. Mówi się, że bardzo sprzyjali Niemcom.
Tam, gdzie byłem, w ogóle Niemców nie było. Ani razu nie widziałem Niemca. Matka mieszkała w domu, gdzie mieszkali górale z córką, a myśmy mieli opuszczony, rozwalający się dom. Szło się do niego w ten sposób, że w dół do potoku, kawałek potokiem i od potoku znowu prosto, żeby nie od drogi, która była na górze. Zupełnie nie wolno było palić. W trójkę tam byliśmy. To była zima, minus dwadzieścia parę stopni. Spaliśmy w ubraniach – w paltach, kapotach, nakryci jeszcze baranimi skórami. Woda w miednicy była zamarznięta. Było [bardzo] zimno i głodno. Tak że mama, jak jeszcze coś miała, jakąś biżuterię, wszystko to dała. Trochę głodowaliśmy, ale jak już nic nie mieliśmy do sprzedania i górale widzieli, że nie wychodzimy z tej izby przez dzień czy dwa (mama specjalnie, bo myśmy musieli na noc iść do tej chałupy), to wtedy mieliśmy jedzenie. Rano przed drzwiami zawsze była osełka czy pół masła, placek przez nich pieczony (to moskaliki się chyba nazywało), była jakaś kasza, kawałek mięsa, cebula, tak że było coś do jedzenia. Wiem, że matka robiła tak jak górale – na jedną miskę się rozlewało, każdemu łyżkę, jakieś skwarki w środku i każdy sobie to dziabał. No i przyszli tam później Ruscy...
- Jak się ruscy zachowywali?
Jak się zachowywali? Mogę powiedzieć – ten, co wszedł do naszej chałupy, był pijany, straszny jakiś, dzikus zupełnie! Miał pepeszę na sznurku, obszarpane palto. Był obszarpańcem. No i – żeby dać mu wódki. Oczywiście wódki nie było, to zaczął strzelać w pułap, ale wódki nie dostał. Miałem jeszcze nóż fiński. I myślę – w jakiś sposób trzeba go tu zadźgać, bo po prostu może nam zrobić krzywdę”. Ale on się nie dobierał ani do matki (chociaż matka była jeszcze wtedy młodą kobietą, ładną), ani do góralki, ani do córki. Tak że on tylko chciał pić wódę, ale nie dostał wódy i poszedł. Może uratował sobie życie... Chociaż nie wiem, czy byśmy go zabili, czy nie. Ale gdyby coś robił, to na pewno coś byśmy zrobili. Nie wiem, jak się [Rosjanie] zachowywali, bo później ich nie widziałem.
Bardzo szybko otworzono szkołę w Poroninie. Zacząłem chodzić do czwartej klasy. Krótko chodziłem, bo już nie można było tutaj mieszkać, nie było warunków zupełnie. Znajomi nas namówili: „Jedźcie do Wrocławia”. [Myślimy] – do Warszawy nie ma co wracać, bo nie ma naszego mieszkania, już nie istnieje.
Pojechaliśmy do Wrocławia. We Wrocławiu skończyłem maturę, czyli pierwszą i drugą licealną. W pierwszej szkole, która została, zakładaliśmy harcerstwo. Byłem [zastępowym] w 1. drużynie harcerskiej. Później miałem własną drużynę. UB zaczęło się nas czepiać. Dwa razy tam chodziłem z komendantem hufca, który był chyba milicjantem. Kazali nam się rozwiązać. Byliśmy na zlocie w Szczecinie. To był duży zlot, w którym brało udział harcerstwo, ZWM – Związek Walki Młodych i TUR – to organizacja socjalistyczna […]. Miała być defilada, wojsko przeszło (Mikołajczyk wtedy przyjechał). Jak przeszli ZWM-owcy, przeszli TUR-owcy (sporo ich tam było i sporo było harcerzy), jak myśmy zaczęli iść, to na alei stanęły czołgi radzieckie, jeden koło drugiego i nas nie przepuścili. Jakaś burda się zaczęła. Do szkoły naszej przyszli […]. Pobiliśmy się z ZWM-owcami. Wróciliśmy do Wrocławia. Oczywiście [trafiliśmy] do UB z powrotem, ja i komendant. Miałem najstarszą drużynę, [wszyscy] z pierwszej licealnej. Nie było starszych chłopaków [w innych drużynach]. Lwowiacy, Wilnianie, z Polesia i z Warszawy – przeważnie byli to chłopcy, którzy już mówili, jak wyglądało nadejście Związku Radzieckiego na Polskę (to już wiedziałem), jak zachowali się niestety Żydzi na tamtych terenach i że Polacy, [nasi oficerowie] jednak byli rozstrzelani przez ruskich, a nie [przez] Niemców. Myśmy myśleli, że to jednak Niemcy. Chociaż w czasie okupacji Niemcy pokazali w gazetach, były te zdjęcia...
Rozwiązałem moją drużynę, [ale] miałem sporo broni w domu, bo łaknąłem broni. Miałem karabiny (włoskie, małe, krótkie karabinki), pistolet tylko jeden...
- Jak pan zdobywał tą broń?
Leżało to wszystko, to się brało! Przyjechałem do Wrocławia 1 albo 2 czerwca w 1945 roku, a w maju się poddał. Wrocław wyglądał okropnie! W nocy były straszne walki. Każdy z każdym się tłukł. Tłukło się wojsko z ruskimi, z szabrownikami, z milicjantami, z Niemcami i z naszą ludnością cywilną! Sześć grup nawzajem się zwalczających albo broniących! Najczęściej broniących. [Często w nocy] było słychać:
Hilfe! Hilfe! Hilfe! – napady przez różnych, przez wszystkich po kolei, z wyjątkiem naszych osiedleńców. Ale zarówno Rosjanie, milicja, jak i szabrownicy (bo jednak trochę było szabrowników) tłukli się. Tam był meksyk! Wtedy chodziło się z bronią. Do szkoły jeszcze chodziłem z pistoletem! Opaska biało-czerwona, pistolet za paskiem, bo nie miałem kabury.
W 1946 roku UB nas nękało, ale nie tak strasznie, żeby coś grozili, tylko kazali się rozwiązać. Czymś tam straszyli, ale to nie było jeszcze to, co później. Naiwny byłem, ale jednak w tej całej naiwności wygrałem. Mianowicie z kolegami doszliśmy do wniosku, że wojsko nam pomoże. A kto tu jest w wojsku? Dowódcy Okręgu Dolnośląskiego. Kto tam był? Generał Popławski. I myśmy poszli do [niego]. Generał Popławski mnie i dwóch moich kolegów, chyba mojego przybocznego i jednego zastępowego (ja byłem drużynowym) przyjął, tłumacząc się gęsto, że jest Polakiem, że on i rodzina zostali w którymś roku wywiezieni z Polski. Nie zna dobrze języka polskiego, ale czuje się Polakiem. My, naiwni, przyjęliśmy to na dobrą wiarę, ale o tyle było dobrze, że polecił swojemu oficerowi, żeby udał się z wojskiem do mojego mieszkania i zabrał broń. Przyjechali za parę dni, wszystko pozabierali. Panzerfaust jeszcze jeden był. Mówię: „Weźcie to!”. A jeszcze amunicja – tego było do licha i trochę. „Co ja mam z tym zrobić? Zakopać?”.– „Tak, tutaj”. Każda posesja miała schron przeciwlotniczy w ziemi wykopany, nakryty belkami i ziemią. Całą amunicję wziąłem, władowałem głęboko, dwa metry pod ziemią, a później zawaliłem strop, zasypałem. Wstyd się przyznać, ale pewno do dzisiejszego dnia to tam leży. Ale jednak nie miałem żadnej represji. Czy UB-owcy nie wiedzieli, że ja mam broń? Chyba wiedzieli, bo przecież do szkoły się chodziło. W pierwszym roku oczywiście, później nie... Nie wiem...
Skończyłem szkołę, dostałem się na politechnikę, [którą] skończyłem. W 1948 roku, [na jesieni] aresztowali mnie.
Na ulicy mnie złapali. Muszę [o tym] powiedzieć – dlatego mówiłem o Żydach w czasie okupacji. Złapali mnie na ulicy i zaprowadzili do gmachu. Siedziałem tam w sumie trzy dni i dwie noce. Przez dwa pierwsze dni pisałem bez przerwy życiorysy. Co napisałem życiorys, to przyszedł: „Źle!”, podarł. Kosz od śmieci był pełen moich życiorysów. Ciągle musiałem coś innego pisać. Wiedziałem, gdzie jestem i wiedziałem, co to za ludzie. Jeżeli kazali powiedzieć jakieś nazwiska z czasów Powstania, operowałem tymi, którzy nie żyją, bo wiedziałem, że nic złego już im nie zrobią. Nie bili mnie, ale grozili, że tu zgniję w więzieniu, że na Klęczkowską do więzienia pójdę, że na Syberię wyjadę, że tacy jak ja (a na pewno i ja) rozstrzeliwali Żydów w czasie [Powstania]! Badał mnie jeden Polak i chyba pięciu czy sześciu Żydów na przemian. Tłumaczyłem im: „Dlaczego wy się na mnie mścicie? Nikt z Żydów, ani ja – nikogo nie widzieliśmy, żeby rozstrzeliwali w czasie Powstania. Jeżeli kogoś rozstrzelali, to bandytę, złodzieja, […]. Nie przypuszczam, [że] kogoś innego”. Poza tym jednak miałem dwadzieścia czy dwadzieścia jeden lat, więc jeszcze nie byłem tak dojrzały, jak dzisiaj. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, co to wszystko może być. Ja się bałem! Przypuszczałem: „To już jest koniec! Już stąd nie wyjdę! Ale nie mogę nikogo zdradzić”. Tłumaczyłem im to, mówiłem i to prawda. Najlepszym moim kolegą w szkole powszechnej (nie był w harcerstwie) był Żyd. Szalenie miły chłopak, szalenie miła rodzina. [Ciekawili mnie bo byli inni]. Byłem zapraszany do nich do domu, pokazywali mi rzeczy, które mają. Nie takie jak my, katolicy, tylko zupełnie inne. Mnie to ciekawiło! Oboje bardzo mili ludzie. Nie wiem, co się z nim stało. [Kolega] nazywał się Burstin. Nawet go szukałem [w czasie okupacji], ale nie mogłem go nigdzie znaleźć. Mieliśmy nawet kontakt przez mojego kolegę z getta i przez [niego] prosiłem, czy czasem tam go nie znajdzie. Ale nie znalazł. Poza tym mówiłem, że przecież Żydówka u nas była – [mieszkała] w czasie okupacji. Tak że nie mam nic przeciwko Żydom. Nie jestem antysemitą. Wtedy w ogóle nie znałem nawet chyba tego słowa. [Mówili], że myśmy rozlepiali naklejki przeciw „PPR-owi”. Ja ich nie rozlepiałem, widziałem je. Były takie naklejki: „PPR – Płatne Pachołki Rosji”. Inne chłopaki to rozlepiali. Ja nie rozlepiałem, bo nie dostałem po prostu! Może bym i rozlepiał, nie wiem. W każdym razie pewne jest, że nawet jeżeli bym coś robił, to nie zdawałem sobie sprawy, co robię. Tak było.
No i wyszedłem. Ostatni badał mnie ten, który jednak bardzo namawiał mnie do współpracy. Był zupełnie inny, bardzo grzeczny, „bardzo sympatyczny”. Ale nic nie dali do jedzenia, tylko wodę dostawałem. Namawiał mnie może nie tyle do współpracy, tylko żebym informował go co jakiś czas. Mogę tu przychodzić – jakieś takie banialuki mi opowiadał. Powiedziałem, że nie mam czasu.
Jeszcze o jednym nie powiedziałem. Na to nie wpadli. Miałem kontakt z WiN-em we Wrocławiu. Jeden z moich chłopaków w drużynie miał z nimi kontakty i namawiał mnie, żebym przystąpił do WiN-u. Powiedziałem: „Do niczego więcej już nie przystąpię. Po pierwsze muszę się uczyć i pracować”. Robiłem dzienne studia, pracując. Matka wyjechała do Warszawy. Tak że to był strasznie ciężki okres. Poza tym byłem poważnie chory. Miałem katar sienny. To jest coś okropnego! Przez dwa, trzy miesiące człowiek jest niezdatny do użytku, na wiosnę, kiedy [są] egzaminy i kolokwia. Wszystko robiłem na jesieni. Tak że po długim, długim gadaniu, zupełnie spokojnym nareszcie, nic mi nie grożąc, o dziwo, powiedział: „Ale podpiszesz”. Dyktował mnie: gdzie byłem, z kim rozmawiałem, nikomu nie powiem. Jak będę wiedział o organizacji, to poinformuję ich czy doniosę. Wpadłem na pewien kruczek. Nie wiem, co mnie zaświtało w głowie. Powiedziałem: „Dobrze, jak będzie jakaś banda – bandy to się chyba nazywało – z wyjątkiem mojej rodziny”. On się na to zgodził. Zawsze mogę powiedzieć, że to moja daleka rodzina. Nie wiem, jak mi to przyszło wśród tego strachu, bo jednak mimo wszystko, bałem się. Już może mniej w rozmowie z nim, ale gorzej w rozmowie z poprzednimi ludźmi. I wyszedłem.
- Ile pana trzymali w sumie?
Jeśli się nie mylę, to trzy dni i dwie noce. Pod lampą cały czas. W nocy mało kto przychodził. Nie bardzo wiedziałem, kiedy jest dzień, kiedy jest noc, ponieważ w tym pokoju albo nie było okna, albo było zasłonięte. Była tylko lampa. Ale nie cały czas pod lampą, bo jak pisałem życiorysy, to lampę sobie przyginałem, żebym mógł pisać. Powiedziałem: „Czy mogę?”.– „Możesz” – pozwalali łaskawie. A tak, to prosto w oczy, tak że prawie nic nie widziałem jakiś czas. Ale krótko, później jakoś wzrok się przyzwyczaił. […]
Mieszkałem wtedy u moich znajomych, matka wyjechała. Oczywiście [znajomemu] powiedziałem. Spytał się mnie: „Nie było cię. Gdzieś ty był?”. Mówię: „Zaraz sobie porozmawiamy”. Oczywiście musiał powiedzieć: „Jak Boga kocham...”, że nikomu nie powie. Powiedziałem mu, gdzie byłem i co mówiłem (bo musiałem mówić o tym domu), żeby wiedział w razie czego, co mówiłem. „Powiedziałem, że nie wiem, gdzie pan pracuje, bo prawdę mówiąc, nawet nie wiem. Wiem, że pan wychodzi i wraca. Wódki nie pije, gości nie bywa” – bo nie bywało tam gości. Poza tym od rana do wieczora nie byłem w domu, bo albo byłem w pracy, albo na politechnice, albo u kolegów się uczyłem, albo przepisywałem, jak oni byli na wykładach to, co było na wykładzie. Tak że rano wychodziłem, w nocy wracałem. Stołowałem się w „Bratniaku”. „Bratniak” to była organizacja studencka, w której jadało się wtedy obiady.
- Czy później jeszcze UB zwracało się do pana?
Raz czy dwa razy przyszedł facet. Stał pod furtką. Mieszkałem w domku z kolegą, w ładnej willi. Później, jak już się wyprowadziłem stamtąd, gdzie mieszkałem. Bałem się, że może coś będą chcieli dalej, żebym mówił o tamtych. Uczyłem wtedy w szkole. Pytał się o nauczycieli. Mówię: „Przerwa jest krótka. Na przerwie sobie pijemy herbatę i opowiadamy kawały”.– „A polityczne?”.– „Nie znam politycznych kawałów. Widocznie nie znamy tych kawałów”. Tak że zasadniczo nie. Na mojego kolegę kazał mi mówić. Przed tym z nim uzgodniłem: „Słuchaj, stary. Jak będą coś chcieli, to żebyś wiedział, co mówię”. Zarzuciłem, że nie czyta książek marksistowskich, że to bardzo źle. On się nawet śmiał, taki jakiś mało inteligentny facet. Tak że specjalnie raczej nie.
Ale co ważne: dostałem nakaz pracy. Gdzie? Do przemysłu zbrojeniowego. Ja, „zapluty karzeł reakcji”, dostałem nakaz pracy do przemysłu zbrojeniowego. Oczywiście tam był RW – tak zwany Referat Wojskowy. Trzeba było co tydzień chodzić na początku – chyba długo – i wypełniać ankiety. Ale ten UB-owiec był dosyć [sprytny], bo po jakimś czasie mówi: „Słuchaj, masz ten stary [życiorys]. Przepisz, bo błędy robisz, choroba. Co innego piszesz ciągle, a ja później na Koszykowej mam pretensje przez ciebie”, więc już później było dobrze. Tam się sporo nauczyłem, bo jeździłem po zakładach zbrojeniowych, które były doskonale wyposażone w obrabiarki. Bardzo zdolni ludzie [tam] pracowali. Dopiero od nich nauczyłem się dużo rzeczy.
Później pracowałem w Błoniu, budowałem zakład. Do partii nie należałem. Nie byłem później prześladowany przez UB. Jak pracowałem w centralnym zarządzie, w przemyśle zbrojeniowym, to za mną łaził facet – kiedyś widziałem. Poza tym dozorca mi mówił: „Panie, tu taki przychodzi facet i pyta się, kiedy pan wraca do domu, czy pan pije wódkę, czy dziewczynki przyprowadza i tak dalej. Ale ja wiem, kto to jest! Pan się nie martwi, wszystko w porządku”.
- Na koniec chciałem pana poprosić, żeby pan spróbował ocenić Powstanie Warszawskie z pozycji świadka tych wydarzeń.
Byłem na Powstanie rozgoryczony, bo nie miałem broni! Byłem wściekły i zły! Poza tym ciężko chorowałem. Byłem kilka dni nieprzytomny, tak że matka myślała, że już umarłem, nie żyję. Ciężko przeszedłem to Powstanie: z jednej strony choroba, a z drugiej nie mogę walczyć! Kiedy nam, chłopakom, zdawało się, że będziemy walczyć, że będziemy mieli broń i amunicję, że to szybko pójdzie, szybko przeleci. Był taki moment przed Powstaniem, kiedy Niemcy wycofywali się przez Aleje Jerozolimskie. Ja tam byłem i widziałem tych dziadów okropnych i fury, i konie... Wtedy myśleliśmy – koniec, teraz musi wybuchnąć Powstanie! No ale co? Przecież my [go] nie zrobimy... Mnie się zdawało, że wtedy powinno nastąpić. To było parę czy kilkanaście dni przed Powstaniem, kiedy szły tabory wojska, leżeli ranni. Sznur tego ciągnął przez Aleje Jerozolimskie od mostu Poniatowskiego na zachód, w stronę Dworca Zachodniego. Tak mogę ocenić Powstanie. Dążyło się do tego, bardzo chcieliśmy, żeby to było, ale niestety nie było broni, o której człowiek tak marzył. Dlatego może ten chłopak, co do Wrocławia się dostał, tak garnął się do broni, chociaż nie była ona wtedy w ogóle potrzebna...
Warszawa, 11 grudnia 2007 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz