Henryk Tadeusz Wasiak „Nogawka”
Nazywam się Henryk Tadeusz Wasiak. 8 czerwca skończyłem dziewięćdziesiąt trzy lata. Właściwie urodziłem się 8 czerwca 1914 roku w Warszawie, przy Krochmalnej 81 – jak mama przyjechała do Warszawy po zakupy. Stryj przyjechał powozem, zabrał mnie i dokumenty mam z 1915 roku. Dziesięć lat się chowałem na wsi.
- Proszę opowiedzieć, co pan robił w 1939 roku? Jak pamięta pan wybuch wojny?
20 stycznia 1937 roku stawiłem się do odbycia służby wojskowej. 3. kompania saperów w Modlinie. Po przeszkoleniu zostałem przeniesiony do centrum wyszkolenia saperów – kompania gospodarcza. Pracowałem w warsztatach krawieckich. W 1939 roku w pierwszym dniu wojny – rano – alarm, że wojna. Pierwszy nalot był na Modlin i na stację modlinową… i magazyny palne. Bomba nie trafiła [w magazyny], ale trafiła w sierżanta, który łowił rybki na Narwi. To był pierwszy poległy żołnierz. Służbę objąłem rano w pierwszym dniu wojny na punkcie obserwacyjnym przy karabinie maszynowym.
- O której godzinie był pierwszy nalot?
Nalot w Modlinie był parę minut przed piątą rano. Podczas drugiego nalotu na Modlin bomby zostały zrzucone na stocznię. Samolot przeleciał i zawrócił, zrzucił bomby zapalające i podpalił stocznię na Narwi – przy wlocie Narwi do Wisły. Kiedy wracał – a szedł bardzo nisko – oddałem serię z karabinu maszynowego. Zachwiał się i wylądował za murami Modlina. Saper Burchacki i saper Liwszyc (Żyd – był sanitariuszem) przynieśli pilota na pierwsze piętro na noszach. Jak wchodzili, to Żyd celowo potknął się na półpiętrze i zrzucił Niemca.
Tak, tego rannego. Wiadoma rzecz – za co zrzucił. Tego Żyda postawili pod karabinem na godzinę czasu i ukarali go za to, że zrzucił...
- Jak traktowaliście jeńców? Nie było złości, nienawiści?
Nie było złości. Powiedziawszy prawdę, nie było czasu na… zemszczenie się. Przynieśli na izbę chorych tych dwóch Niemców – ich załoga była trzyosobowa – pytali się [co i jak]. Niemcy powiedzieli, że Polska napadła na nich, dostali rozkaz bronić ojczyzny i tak dalej... Nie chcieli nic więcej mówić. Absolutnie nie chcieli mówić. Za karę zamknęli ich w areszcie i na przywitanie dano im miskę słonych śledzi z beczki, i nic więcej.
Nie wiem, czy jedli, czy nie jedli. Tego nie mogę powiedzieć, bo nie widziałem. Tylko wiem, że tak było. Jak to pierwszego dnia wojny – wszystko rozgarnięte, rozproszone, nie wiedzieli, co robić. W każdym razie okopy były kopane do szóstego dnia. Szóstego dnia dostaliśmy rozkaz wymarszu.
- Niech pan powie, jak to było z awansem za strącony samolot? Czy od razu pana awansowali i dali Krzyż Walecznych?
Nie. Na drugi dzień został sporządzony raport, do którego żeśmy wszyscy stanęli, było przemówienie. Dokładnie nie pamiętam, co było mówione. Dostałem awans ze starszego sapera na kaprala. Wręczono mi Krzyż Walecznych.
- Radość była pewnie duża. To był pierwszy Krzyż Walecznych w Modlinie?
Tak. Po krzyżu [nastąpiła] taka dezorganizacja – to jest nie do opowiedzenia. Wszystko było w napięciu. Szef – dowódca kompanii gospodarczej – dostał rozkaz wymaszerowania. Kierunek – Brześć nad Bugiem. Wymaszerowaliśmy szóstego dnia wojny. Dotarliśmy do Rembertowa. Odpoczynek między Rembertowem a wioską Kobyłką. O drugiej trzydzieści rano, po odpoczynku, na skraju lasu wykopali dół [i] zakopali tam zamaskowaną skrzynkę. Wymaszerowaliśmy na Mińsk Mazowiecki. W Mińsku Mazowieckim zatrzymaliśmy się w lesie, zaraz poza miastem. Zrobili obiad, zastrzelili krowę i jak się zrobiło szaro, wymaszerowaliśmy w kierunku Siedlec. Rano doszliśmy do Siedlec, które były już zbombardowane. Nie było nawet z czego strzelać. Jak wyszedłem z Modlina, to miałem dwadzieścia pięć sztuk amunicji i karabinek kawalerzysty. Oczywiście puszkę mięsną i sucharki w chlebaku. Z Siedlec pomaszerowaliśmy [dalej] – nawet nie pamiętam wiosek. Przeszliśmy przez Radzyń Podlaski, [gdzie] na przedmieściach nadjechał oficer na koniu. Zatrzymał tabor składający się z trzech wozów konnych.
- Dużo ludzi było w kolumnie?
[Prawie] cała kompania gospodarcza, część została. Jak zatrzymali – była rozmowa. Nie wiem, o czym rozmawiali. W każdym bądź razie dowództwo i tabor ruszył z powrotem. Kierunek – Rumunia. Zmęczeni zrzuciliśmy buty i obmyliśmy nogi, bo tam była akurat rzeczka czy stawik. Parę minut nam tam zeszło. Tabor poszedł z powrotem. Nie trwało pół godziny – nadleciały samoloty i zaczęły bombardować. Jak się dowiedzieliśmy, dowództwo poszło z taborem w kierunku Rumunii, a my – około trzydziestu, czterdziestu żołnierzy – poszliśmy w kierunku Brześcia, a z nami szef kompanii – Karaś. Prawdę mówiąc, to był taki marsz głodny, chłodny i brudny. Niestety tak było... Doszliśmy do Łukowa, do mostu na Bugu w kierunku Brześcia. Kiedy doszliśmy, to po drugiej stronie stali Ruscy.
- Do twierdzy nie doszliście?
Nie. Byłem w Chełmie, we Włodawie – tak żeśmy się kręcili.
- Gdzie pana Rosjanie złapali?
W miejscowości Nadwyżka. 13 września doszliśmy do 6. Baonu Saperów. [Wchodziłem w skład] trzyosobowego patrolu nocnego. W czasie patrolu, wieczorem 16 września, słychać było strzały. Trafił mnie rykoszet. Skaleczył mnie tylko.
Nie wiadomo, bo to noc. A my – warta trzyosobowa – szliśmy na inspekcję. Rano znienacka otoczyli nas Ruscy. Rozbroili.
- Jak się zachowywali w stosunku do pana?
W stosunku do mnie, to pytał się mnie:
Aficer? Ja mówię:
Sołdat. Powiedział do mnie:
Skażi ty ruki. Ja wskazałem
ruki, on popatrzył i mówi:
Nu job twoju mać, sukinsyn Poliak! Ty aficer? Pytam się go:
Pacziom tak gawarisz? On mówi:
Patom, że sałdat nie maju gładu ruku, tilko aficer! Na prawu stronu! Przez trzy dni trzymali nas na takim torfowisku, łąkach – po prostu na mokradłach.. Kawałka chleba żeśmy nie dostali, nic. Jak chciał się pan wody napić, to przez chusteczkę. Jak człowiek przewrócił się do wody, to tak leżał. Trzeciego dnia popędzili nas nie wiadomo gdzie – prawdopodobnie na stację. Człowiek szedł, jak to skazany... Ale między nami rozmawialiśmy, jakby tu kombinować, żeby uciec. Akurat nam się trafił komunista z Berezy Kartuskiej, który [szedł] jako cywil, ale był też aresztowany. Jak Ruscy weszli do Brześcia, do Berezy Kartuskiej (nawet nie wiem, jak ona wygląda), to on wrócił się do nas. To był komunista z Warszawy – z Bródna, ale nazwiska nie pamiętam...
Myśmy rozmawiali, bo to był złodziejaszek, cwaniak. Żeśmy się umówili, jakby zbiec. Podczas marszu, jak żeśmy szli [zobaczyliśmy] w Siedlcach rozbity był sklep monopolowy, tytoniowy. Wziąłem karton papierosów, Extra Płaskie – pamiętam jak dziś. Podzieliliśmy się nimi. Człowiek gdzie mógł to upchał te papierosy. Jak nas pędzili na stację, to ja zapaliłem papierosa, a ten Ruski doszedł:
Nu szto, miejesz zakurit? – Mieju. Dałem mu papierosa. Maszerowaliśmy przez zarośla i robiło się ciemnawo, szaro. Mówię: „Strasznie brzuch mnie boli i chcę na stronę pójść”.
Nie nada! Nie nada! Wyciągnąłem całą paczkę – dziesięć sztuk – Extra Płaskich. Mówię do niego:
Słysz, tawarisz – że niby brzuch mnie boli. Wyszedłem za krzaki, jak najdalej od niego, ten stał za mną. Jak stał nade mną, to tamci jak szli, naprzód dwoje [szło]: żołnierz ruski – kobieta, szła na przodzie, a ten żołnierz z tyłu. Jak tam poszedłem, niby spuściłem spodnie, to chłopaki się umówili… i choda! Wyskoczył, wziął karabin i: Puk! Puk! Puk! – zaczął strzelać, a ja spodnie naciągnąłem i choda. Przenocowaliśmy, a w stogu siana z spotkałem się tym złodziejaszkiem. Nad ranem żeśmy poszli do gospodarza, do stodoły, bo byliśmy głodni. Tak przesiedzieliśmy cały dzień. Na wieczór wymaszerowaliśmy w kierunku Warszawy. Jak wyszliśmy na wieczór, nad ranem patrzymy – a jesteśmy w tym samym miejscu.
Chodziliśmy, zrobiliśmy bardzo dużo kilometrów. Potem dołączyło do nas trochę maruderów, cywili, którzy byli z tamtych stron – gdzieś z Podlasia. 24 [września] dotarliśmy nad Wieprz koło Lubartowa. Właśnie tam były dwie czy trzy chałupki, żeby pójść się pożywić, zdobyć jedzenia. Nadjechały dwa łaziki – mercedesy. Wyskoczyli Niemcy:
Hände hoch! Hände hoch! Podnieśliśmy ręce, nie było na to [rady]. Odebrali chyba ze trzy czy cztery karabinki. Było nas trzynastu. Oni pewno chcieli zbadać głębokość [rzeki] i przepędzili nas od strony Warszawy w kierunku Lublina. Przepędzili nas, bo bali się jechać przez drewniany mostek. Przejechali przez ten mostek i doszli. Porucznik przyglądał się mnie, patrzy i w końcu mówi:
Heinrich. A mnie się tak mimo woli wypowiedziało: „Srairich nie Heinrich”.
To właśnie żołnierz z Modlina, z łączności, któremu w 1939 roku na Wielkanoc zmarł ojciec czy matka. Dostał przepustkę do domu – był ze Śląska. Przyszedł do mnie do warsztatu krawieckiego, do magazynu, żeby mu poprawić mundur – bo jechał [na pogrzeb]. Dostał świeży, żeby nie jechał w brudnym. Poprawiłem mu – pojechał i więcej nie wrócił. Trzeba trafu, że on, jako oficer, rozbrajał mnie. Doszedł do mnie i uściskał się ze mną. Niemcy popatrzyli na niego, a on mówi: „Pomaszerujcie do Lubartowa. Wypiszę wam przepustkę do Warszawy”.
Tak... Myśmy poszli do Lubartowa. Z Lubartowa w kierunku Lublina szliśmy szosą. Ponieważ byliśmy mokrzy, rozebraliśmy się na przedmieściu Lubartowa. Zrzuciliśmy spodnie, żeby wysuszyć. Była kupa kamieni, z których budowano szosę. Oparłem się na nich. Legitymację i papierki położyłem [na kamieniach], bo ciepło było, słońce prażyło. Od strony Lubartowa nadjechały trzy wozy bojowe. Z ostatniego wozu wyrzucono granat na krótkim kiju. Upadł mi koło nogi. Odrzuciłem go, ale gdy eksplodował, to poharatał mi rękę, twarz. Do dziś dnia mam piasek w czole, pokaleczone [czoło]. Po tym wszystkim dotarliśmy do Warszawy. Już nie było innej drogi, tylko wszystkie w kierunku Warszawy. Kto do Warszawy – ten do Warszawy. Reszta się rozeszła. Z komunistą z Bródna oraz z rezerwistą z Warszawy, który mieszkał w Warszawie przy Obozowej, dotarliśmy do miasteczka pod Warszawą – Piaseczna. Po drodze zatrzymaliśmy się w mieszkaniu u wdowy, której zasiał zboże. 29 czy 30 [września] dotarliśmy do Warszawy, która poddała się 28 [września] i nie można było do niej wejść. Ruszyłem na Nowe Miasto nad Pilicą, do Lubani, w której się chowałem przez dziesięć lat. Dotarłem tam, umyłem się, wykąpałem – wszy miałem pod pasem. Tylko im tyłki wystawały – wysmarowałem się naftą. W rodzinie dali mi ubranie. Właściwie trafiłem do dziadka. Po tym wszystkim wróciłem do Warszawy.
- Jak to się stało, że wstąpił pan do ZWZ?
Na drugi dzień po przyjściu do dziadka – do miejsca, gdzie się chowałem – wróciłem do Warszawy. Ponieważ byłem ranny, to trzeba było pójść do lekarza, ale nie było gdzie. Przyjechałem do Warszawy na Okęcie, żeby zobaczyć, co jest u rodziców i tak dalej... Przyszedłem do ośrodka zdrowia na ulicy Sabały. Pierwszy opatrunek dał mi doktor Jasiółkowski – to jest lekarz wszech nauk. W tej przychodni leczyłem się przez parę dni. Był tam też lekarz Jan Durko, z którym się zaprzyjaźniłem. Rozmawialiśmy na temat wojny. Wstąpiłem do Związku Walki Zbrojnej. Zapisałem się u niego.
- Pamięta pan, kiedy to było?
Do ZWZ wstąpiłem już w grudniu.[…] Kiedy wróciłem ze wsi do domu, to nie było czym napalić, [było] zimno. Nie było gazu, paliło się tylko w kuchni. Wyszedłem na glinki na Okęciu za drzewem na opał. Na glinkach napotkałem zasypaną skrzynkę. Odsunąłem ją – były w niej granaty moździerzowe. Niewiele myśląc, przykryłem to drzewem, które uzbierałem. Przyszedłem do domu. Poszedłem do sąsiada – gospodarza na Sabały 8 – a mieszkaliśmy na Sabały 5, po drugiej stronie. Byłem ranny i mówię mu: „Taka i taka sprawa jest...”. Wzięliśmy wózek i poszliśmy. Wieczorem żeśmy to ściągnęli. Tam była skrzynka amunicji, granatów ręcznych, dwa KBK i skrzynka trotylu wraz ze spłonkami. Jako saper zainteresowałem się tym. Żeśmy to zanieśli do sąsiedniego domu, pod schody w piwnicy. Wykopaliśmy dół i zamurowaliśmy. Wszystko poszło do lasu, wyprowadził to właśnie Szablista – tak się nazywał i szef kompanii broni pancernej z Modlina, Baranowski. Po trochu wyprowadzili na ulicę Ogrodową do Warszawy, blisko sądów. To wszystko poszło do lasu. Trzeba trafu, jak byłem u siebie w domu, mieszkał [tam] Niemiec, który prowadził roboty budowlane, baraki i tak dalej. Przyszedł żołnierz z AK i miałem mu wydać broń. Wyjąłem pistolet – Visa i amunicję. Dałem mu. Nadjechał wóz pełen niemieckich żołnierzy. Nikogo nie było. Stanęli. Dwóch żołnierzy weszło na podwórko, na klatkę schodową, a ja na pierwszym piętrze z pistoletem i sześcioma granatami. Niewiele myśląc, wyskoczyłem z pierwszego piętra. Na podwórku stała szopa – ubikacja i szambo. Na szczęście szambo, do którego wskoczyłem z tym wszystkim, nie było takie pełne. I tak stałem w tym całym szajsie. Poszli. Jak odjechali, nic nie było, spokojnie. Tak człowiek chodził do tego ośrodka zdrowia. Byliśmy w nim zarejestrowani jako sanitariusze. Mieliśmy za zadanie tylko [sprawdzanie] poruszania [się] wojsk niemieckich, gdzie mieli jakieś magazyny czy miejsca kwaterunkowe. To wszystko żeśmy donosili. A żołnierz, dowódca – Jan Durko, lekarz – dopiero wszystko dalej przesyłał. Była tam pielęgniarka – jedyna u góry stoi – na zdjęciu. ([Pamiętam, jak przed] wejściem do Łazienek i ulicą Agrykolą w Alejach Ujazdowskich na ławce siedział Marszałek Piłsudski. Stanąłem mu na baczność, zameldowałem, że harcerz taki i taki wraz z kolegą melduje swoją obecność. A on mówi: „Zbliżcie się, moje dziatki”. Kiedy się zbliżyłem, zapytał się mnie: „Do jakiej szkoły chodzicie? Jak się uczycie?”. A ja mówię: „Tak sobie, średnio – panie Marszałku”. On się trochę oburzył. Mówi: „Jak to! Piątek nie ma? Są tróje, dwóje?”. Mówię: „Panie Marszałku, są piątki. Ale czasami się trafiają tróje i dwóje, dlatego średnio się uczymy”. Dopiero twarz mu się zrobiła trochę weselsza. [Powiedział:] „Siadajcie tu obok mnie”. Usiedliśmy. Objął nas ramionami i mówi: „Wy, moje dziatki, jesteście przyszłością narodu polskiego! Macie się uczyć, uczyć i jeszcze się raz uczyć. Bo kiedy skończycie szkołę, pójdziecie do pracy, żebyście umieli się wywiązać uczciwie z pracy”. I mówi: „Dlatego macie się uczyć, uczyć i jeszcze raz się uczyć”. Potem otworzył prawą kieszeń i mówi: „No poczęstuj się, ale – mówi – dla kolegi weź”. Wyjąłem z kieszeni kostki czekoladowe firmy „Domański”. Były na koniaku czy na jakimś likierze, że jak zjadłem kostkę to mi się w głowie zakręciło. Kiedy zjadłem kostkę, Marszałek się podniósł i mówi: „Jak żeście przyszli Belweder zwiedzić, to czas iść”. Stanął, rozejrzał się tak i mówi: „Pilnują mnie – mówi – nawet za swoją potrzebą nie mogę wyjść. Psy. Pilnują mnie”. Poszliśmy do Łazienek, pokazał nam Pałac na Wodzie, potem Wyspę Teatralną i maszerowaliśmy do Belwederu. W Belwederze żeśmy zwiedzili. Poczęstowali nas herbatką: nas dwóch i dziadka. Mówi: „Na mnie już czas. Bo mam dużo pracy. Każdego tygodnia wychodzę sobie na spacer tego dnia. Chętnie bym was widział”. Jak były uroczystości to byłem. W 1935 roku, kiedy Marszałek był chory, pojechałem do Sulejówka jako harcerz, składałem życzenia imieninowe i dostałem książkę i tablicę, która jest po Marszałku Piłsudskim.)
- Przejdźmy teraz do Powstania Warszawskiego. Jak to się odbyło? Jaką mieliście broń?
Udział brała cała grupa. Kiedy przyszedł dzień Powstania, byliśmy umówieni na punkcie – na Okęciu. Ulica imienia Marszałka Piłsudskiego, gmina. Tam żeśmy się stawili – około czterdziestu osób. Jak się okazało, przyjechał furgon konny. Przywieźli dwie skrzynki, parę karabinów, amunicji nie ma, nic nie ma. Nie wiedzieliśmy, co robić. Z powidłem na słońce? Przesiedzieliśmy dwa dni i dwie noce. Bez żadnego strzału. Mieliśmy parę pistoletów, ja miałem Visa, trochę amunicji. Ale co? Z czym żeśmy mieli ruszyć opanować tą Skodę? W każdym razie trzeciego dnia dowództwo rozkazało się rozejść. Ani do Warszawy nie można było wejść, ani wyjść z Okęcia. Powychodziliśmy na pola, czołgaliśmy się po kartoflach. Samoloty chodziły i ostrzeliwały. Doszedłem do Opaczy, z Opaczy na polach znów nadleciały samoloty, zaczęli strzelać. W kopkach żyta żeśmy się schowali. Przedarłem się do miejsca urodzenia – Lubania nad Pilicą. Tam wstąpiłem do… Jana Olszewskiego – Armia Krajowa.
Tak, do partyzantów. Rozbroiliśmy gminę Lubań, popaliliśmy wszystkie dokumenty. Podatkowe i jakie tam były, co się dało. Maślarnię żeśmy rozbili, gdzie było masło, sery, jajka, kuraki dla Niemców – to wszystko rozdaliśmy uchodźcom z Warszawy. Tak trwało do 4 stycznia. 4 stycznia Niemcy zrobili obławę. Całą wieś obstawili Ukraińcami. Komendantem gestapo był Hofman, zastępca w Nowym Mieście – Majewski. Obtoczyli, spędzili nas do gminy. Wyciągnęli parę osób na furmankę i na gestapo do Nowego Miasta. Policja nasza pilnowała, obstawiała. Chłopaki pouciekali w drodze. Jeden policjant też uciekł. Poszedł do partyzantki, do majątku. Jednego z uciekinierów – Feliksa Rzuchowskiego – przyhaczyli zbiegłego i zaraz rozstrzelali na drodze. To mój kolega z jednego roku. Jeszcze [jeden] wypadek miałem w Lubaniu. Szedłem i kowal zaczepił mnie, żebym mu pomógł szwejsować obręcz. Bo był sam jeden. Miałem taki pięciokilowy młotek i puch, puch, puch... Rozżarzona ta obręcz. Nadjechał Hofman – gestapowiec, a kuźnia była na skrzyżowaniu. Zauważył, przyszedł do kuźni:
Hände hoch! Hände hoch! „Do góry ręce!”. Obrewidowali mnie.
Ausweis! A ja miałem
Ausweis lipny, z lotniska – lewy. Sięgam po ten
Ausweis do kieszeni, bo byłem w koszuli. A ten jak mnie uderzył automatem w żołądek, aż zwymiotowałem żółcią. W końcu obrewidowali mnie – nie ma nic. [Mówi:]
Ausweis! To ja wyciągnąłem ten
Ausweis z kieszeni. Przeczytał: „[niezrozumiałe] Okęcie” – że [tam] pracowałem – i mówi: „Przeczytaj:
Schneider – krawiec”. Powiedział mi, żebym się stawił na komendanturę w Nowym Mieście do warsztatów, do szycia. [Mówi:] „Tam będziesz miał zapłatę i żywność”. Oni z rabowanych materiałów żydowskich szyli sobie garnitury. Nie stawiłem się tam. Przedtem, zanim to powiedział, to mówi: „Co, stracha miałeś?”. Mówię: „Nie miałem żadnego powodu, żeby się przestraszyć”. On mówi po polsku: „Nie kłam. Zerżnąłeś się w pory – śmierdzi”. Odpowiedziałem mu: „Nie zna pan takiego przysłowia: »Nie rusz gówna, bo śmierdzi«? A pan wlazł obcasem w gówno, dlatego śmierdzi”. A dzieciak kowala przy kuźni zrobił kupę. Jak on zaczął okładać tego kowala, to litości. I mnie, żebym się stawił na tę komendanturę. Nie stawiłem się, bo szyłem kostium żonie restauratora – miał restaurację i w niej szyłem kostium. Nazywał się Królak. To był jakiś obcy człowiek, osiedlił się we wsi Lubania. Był konfidentem. Wszystko donosił. Ponieważ szyłem kostium – przyjechał komendant. Ten naszykował mu jedzenie, wódkę, drzwi uchylone do pokoju. Spojrzał i od razu do mnie:
Komm! Komm! Komm! „Zgoliłeś wąsy i brodę. Myślisz, że Cię nie poznałem?”. Niewiele myślący, [wziął] Ukraińcowi łopatę. A pięćdziesiąt metrów [dalej] był kościółek i cmentarz. Przed cmentarzem była żwirownia. Dali mi łopatę, żebym sobie dół kopał. Ukrainiec stał z automatem. Kopałem ten dół, bo chciałem go jak najgłębiej wykopać – między nogami miałem zamek błyskawiczny i carską siódemkę. Chciałem tę siódemkę sięgnąć, to go od razu z miejsca bym trzepnął. Jak byłem w wojsku w saperach, to prowadziłem ostrzeliwanie karabinów – metrykę żeśmy pisali. Tak celnie strzelałem, że butelkę postawioną do góry dnem tak trafiłem z tej siódemki, że kula szyjką wychodziła. Konfident i jego żona ubłagali, że jestem
Bruder, rodzina. Że jestem w porządku, że chodzę na okopy. Mówi: „Kartki z okopów ma przy sobie”. Bo tak było. I:
Komm zurück – z powrotem. Uratowali mnie od śmierci.
- Albo sami się uratowali, bo przecież pan by się bronił. Pan miał pistolet.
Chciałem pistolet [dosięgnąć], żeby Ukraińca sprzątnąć i samemu choda zrobić. Niedaleko był pagórek i las. Mówię: „Ucieknę”. Rozkaz przyszedł, żeby z powrotem, żebym się stawił do szycia. Pokazałem, że mam kartki na papierosy, kartkę z okopów na wódkę.
- Zaraz przecież przyszli Rosjanie.
Tak. 4 stycznia zrobili obławę. Tak jak opowiadałem. Uszedłem cało, aż 17 stycznia Warszawa została oswobodzona. Po oswobodzeniu Warszawy wróciłem na Okęcie. Było pismo, żeby się stawić do RKU. A ponieważ pod Skodą rozstrzelali mego stryja i brata stryjecznego…
Niemcy. Pod Skodą. Do dziś dnia jest tam tablica. Byli pochowani na fortach na Okęciu. Przyjechałem do Warszawy po oswobodzeniu i stawiłem się do RKW Włochy. Wysłali mnie na komisję do Pruszkowa, do domu wariatów – do szpitala. Tam była komisja. Zaraz mnie wzięli do wojska, do 2. armii. Do Łodzi. Staliśmy w Łodzi na placu Hallera. Z Łodzi pomaszerowaliśmy: Poznań, Zielona Góra, Gubin do Forstu. We Forście stałem na granicy, na straży granicznej, nad Nysą.
- Stawiał pan słupy graniczne?
Ja nie stawiałem, ale inni stawiali słupy. Na strażnicy dowódcą był dyrektor szkoły z Okęcia.
Warszawa, 6 grudnia 2007 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz