Włodzimierz Stankiewicz „Wilk”
Stankiewicz Włodzimierz, [walczyłem] w 199. Plutonie Łączności, III Rejon Warszawa. Obecnie to się nazywa Zgrupowanie „Golski”.
- Czy mógłby pan opowiedzieć, co pan robił przed 1 września 1939 roku?
Mieszkałem na Grochowie (byłem po szóstej klasie szkoły powszechnej) w warunkach raczej ciężkich. Było nas troje. Matka wychowywała nas, ojciec też, ale gros [wychowania] spoczywało na matce. Uczyłem się dobrze, kłopotów ze mną żadnych nie było. Po 1 września żeśmy byli na tułaczce z Warszawy, z Grochowa – może nas nie wypędzono, ale były komunikaty, żeby opuszczać Warszawę i to trwało chyba ze cztery miesiące. Byliśmy w Sulejówku [u rodziny], po czym wróciliśmy. Kontynuowałem szkołę powszechną, gimnazjum wszakże nie było i następnie, po siedmiu oddziałach – powtarzam, nie było gimnazjum – więc trzeba było zawodowe [szkoły wybrać]. Raz byłem w kolejowej, drugi raz w zawodowej, wieczorowej. Prócz tego uczęszczałem na komplety tajnego nauczania, gdzie zdałem, bodajże, miałem zaliczone dwie klasy gimnazjum. W 1942 roku włączyłem się do konspiracji – to chyba było jeszcze ZWZ, nie wiem – czy AK od razu, bo wszystko było konspiracyjne. Tym niemniej od tamtego czasu były już szkolenia, tudzież musztry z drewnianymi karabinami. Była przysięga oczywiście przed tym, dostałem legitymację wtedy, pseudonim „Wilk”. Trwało to do 1944 roku.
- Gdzie zastał pana wybuch Powstania?
Byłem zwerbowany z Grochowa wcześniej, na trzy dni przed Powstaniem. Żeśmy z kolegą przeszli piechotą, bo już wtedy nie jeździły [tramwaje] przez Most Poniatowskiego, żeśmy byli dwa dni na Ogrodowej, po czym żeśmy w dniu 31 lipca bodajże, wylądowali na Wspólnej, [gdzie] następnego dnia zastał nas wybuch Powstania. Jeszcze kilka dni byliśmy na Wspólnej, przy czym już jako pluton łączności zaczęliśmy pracować. Nazywano nas „drucikami”, ponieważ druty telefoniczne się rozciągało, względnie reperowało, jeżeli zostały zniszczone – było raz tak, raz tak. To było dość częste, Śródmieście było bombardowane jednak cały czas. Następnie żeśmy się przenieśli do innego miejsca, najpierw na Lwowskiej kilka dni, a potem już do miejsca, gdzie żeśmy byli do końca, to znaczy Wilcza, blisko Lwowskiej. Po drugiej stronie była ulica Piękna i tam byliśmy do końca Powstania. Do końca – do kapitulacji.
- Jak wyglądała praca w łączności? Jak wyglądał typowy dzień łącznika?
Mieliśmy – jak przed wojną – aparaty się nosiło na ramieniu i telefony były na korbkę, rozciągało się [drut]. Sytuacja w Śródmieściu, gdzie byłem, na Wilczej, była dość trudna, bo na ogół ulicami nie można było przejść, bo Niemcy byli wstrzelani naprawdę bardzo groźnie. Na przykład ulica Poznańska była pod obstrzałem cały czas z poczty na Nowogrodzkiej, która nie została zdobyta do końca. Z kolei już 15 sierpnia, na przykład Piękna – też strzelano z Politechniki, z nowej kreślarni, tak zwanej, też nie można było [przejść]. Nawet były przypadki, kilka osób zginęło. Potem zrobiono pod spodem przejście, względnie barykadę. Tak że to były sprawy dość trudne. W związku z tym, idąc z kablami, z aparatem, trzeba było przeskakiwać czasem. Bywało i tak, że trzeba było czekać do zmroku, bo tak się wstrzelał gołębiarz, że wystawiając na kiju czapkę – natychmiast była seria. To było niebezpieczne. Niezależnie od tego naloty były cały czas. Naloty to w jednym miejscu uderzał, natomiast tutaj trzeba było przejść sto metrów, dwieście metrów, czasem piwnicami, czasem pod barykadami, ale niestety czasem były przelatywania i pod murem zatrzymanie. To było w tej pracy bardzo groźne. Nie walczyło się bezpośrednio, a można było zginąć wręcz, ciągnąc drut czy łącząc go czy nakręcając korbką. Koledzy pracę mieli inną, niektórzy byli przy telefonicznych punktach. Wiem, że nasza stacja była: „Tu Sędzia, tu Sędzia” – zawsze mówiono. Było różnie. Miałem kilka przypadków, że… Nawet był jeden przypadek dość przyjemny czy nieprzyjemny. Byłem jako strzelec wtedy z sierżantem, starszym ode mnie o trzydzieści lat może, już po 1939 roku kombatantem, i było tak, że trzeba było przejść pod ostrzałem. On mi wtedy zaczął mówić: „»Wilczek«… – na mnie wszyscy mówili „Wilczek”, nie „Wilk”, miałem osiemnaście lat – słuchaj, ja tu mam już dwójkę dzieci, to ty jednak przejdź, bo, widzisz, jak ty zginiesz, to ty nie masz żony…” – dosłownie, tak bywało w zagrożeniu życia. Przeszedłem i udało się wszystko. To był dzień pracy, natomiast w czasie wolnym od tego, bo dyżury były nie tak, że całe osiem godzin, nas było dwudziestu kilku, pluton. Był teren między ulicą Wilczą i Piękną, były ściany domów, natomiast był duży plac. Młodzi chłopcy – raz musztra była, szkolenie jeszcze. Żeśmy skakali czy w piłkę grali, w końcu byliśmy młodzi. Jeszcze śmieszna rzecz była. Był Bułat Mironowicz, muzyk, który piosenki układał. Była piosenka „Już czas, już czas, »Bór« wzywa nas…”. On to komponował i wiem, że czasem nawet w czasie warty (bo warty [były]) ściągał nas, żebyśmy śpiewali, czy to wychodzi jakoś. W tym czasie spotkało mnie coś, co może najbardziej pamiętam – byłem przysypany w gmachu Architektury. To było 15 września, już pod koniec. Było tak, że dowództwo od Baonu „Golskiego” było w Architekturze i myśmy co jakiś czas chodzili tam po żywność po prostu, rozdawanie było żywności, punkt centralny. Stąd było bardzo blisko, z Wilczej do Architektury, od strony Koszykowej, to się mieściło w podziemiu. 15 września, piękny, popołudniowy dzień, szedłem z podporucznikiem (nie pamiętam jego pseudonimu) jako ten, który miał… razem trzeba było nieść, bo to było kilkanaście kilogramów i dzień był taki, że sztukasy krążyły i rzucały bomby w różne miejsca. Kilkakrotnie było tak, że jak żeśmy nawet szli, to przelatywał sztukas. Wtedy bezkarnie [krążyły] nad Warszawą, bombardowały. Było tak, że myśmy do piwnicy weszli. W piwnicy był szpital, w głębi, a na początku była lada i „Topór” – podporucznik czy sierżant „Topór” – wydawał żywność. Staliśmy przy ladzie, jeszcze kilka osób było, w głębi krzyki, jęki, bo ranni byli. W tym czasie sztukas zrzucił, jak się okazało, trzy bomby na gmach Architektury, główną część, szczególnie od strony Koszykowej (tam w tej chwili jest klub w piwnicach, „Pakamera” chyba, architektów). Było tak, że jak bomba uderza w dom, w którym się jest, to nie słychać świstu charakterystycznego, jak sztukasy zrzucały bomby. I tak rzeczywiście było – nie było słychać. Owszem, było słychać odgłos samolotu, ale świstu nie było słychać. Wtedy był niegroźny, bo jak był świst, to się uciekało. Uderzyła bomba, więc było tak, że w pewnej chwili głuchy strasznie huk, ciemno się zrobiło, duszne powietrze. Pamiętam moment, jak podporucznik krzyczy: „»Wilczek«! »Wilczek«! Chusteczkę do ust”. Chusteczkę wyjąłem. Potem zaległa w pewnym momencie cisza, jeszcze się normalnie oddychało, natomiast po chwili już były jęki z głębi. Powietrza było coraz mniej ([opowiadam] przebieg, jak to fizycznie wyglądało). W ciszy, w czasem jękach, było słychać gruz, jakby gruz się gdzieś przybliża. Rzeczywiście po nogach poczułem. To trwało być może minutę czy dwie minuty i powietrza było coraz mniej. W końcu tak się złożyło, że straciłem przytomność, nie wiem na jak długo, może to było kilka minut. Może kilka minut, bo jak się okazało, ludzie z zewnątrz odkopywali już, żeby dojść do okienka – bo były drzwi i okienko jakieś. W pewnym momencie ocknąłem się, powiew powietrza – okazało się, że odgarnęli okienko czy drzwi i powietrze doszło. Wtedy ja i nie tylko ja, inni też, żeśmy się wydostali po gruzach już i śmieszny moment, bo przy wyjściu, jak wyszedłem, to ktoś krzyczy: „Murzyn! Murzyn!”.. Byłem cały czarny, jak się okazuje, z pół centymetra na twarzy. Stwierdzili, że nie Murzyn, bo ktoś mi policzek [otarł]. Potem na nogach czułem uderzenia, ale normalnie wszystko było dobrze. Tak to wyglądało fizycznie, natomiast działo się wiele rzeczy w psychice. Wizja śmierci po prostu, bo człowiek sobie zdawał sprawę, że już tu się… Myśl, że ma się osiemnaście lat, staje przed oczami życie, matka przede wszystkim, siostry. Jak wychodziłem na Powstanie, matka wiedziała, że jestem, i tylko powiedziałem: „Już muszę iść”.. Matka ze łzami w oczach coś mi przygotowała jeszcze. To jest charakterystyczne – straszny psychiczny ból, smutek, żal, ale taki, że na granicy wytrzymałości. Człowiek sobie zdawał sprawę, że tutaj, raczej już nikt nie odkryje… Osiemnaście lat, dlaczego akurat w tak młodym wieku. To było najgorsze. Jak wyszedłem potem, doszedłem na kwaterę, to od razu sobie to spisałem dokładnie. Niestety, później jak nas wieźli do obozu, to w Kostrzyniu była mykwa. Wzięli nas na całą noc, na deszczu trzeba było… Straszna mykwa była, bo nas rozebrali, dezynfekcja nie tylko ubrań, tego co mamy, ale i całego ciała smarowanie. Paskudne to było. Tam mi karteczka zaginęła, tak że z rzeczy z Powstania to [bombardowanie] zapamiętałem najbardziej, bo [to mnie] dotyczyło. Poza tym sprawdzian jest – jest powszechnie wiadomo, że w [obliczu] śmierci całe życie staje przed oczami. To się potwierdziło. [...] Z przeżyć to było niewątpliwie najgorsze. Nie brałem udziału bezpośrednio w walkach, tylko rzeczy pośrednie, jak pod barykadą trzymanie czy ostrzał, jak się przebiega, to było groźne. Zresztą Architektura (przeskoczę teraz) – tak się złożyło, że byłem kierownikiem zakładu matematyki na Politechnice dla wydziału sanitarnego i architektury. Tak, że kilka wykładów miałem też, bo ten kolega prowadził wykład, ja go też zastępowałem raz, tak że kontakt był po latach. Były oczywiście inne [przeżycia] – jak na Lwowskiej byliśmy, bomba uderzyła, palił się dom od góry, trzeba było donosić wodę, dwaj koledzy zostali ranni. Też było tak, że jak się na warcie stało – to już jak Rosjanie byli na prawym brzegu – to warta była w mundurze niemieckim, bo zimno było już. W hełmie też, niemieckim. W czasie tego przelatywał rosyjski [samolot] – rzadko się zdarzało, ale – zrzuty, niby zrzuty były, chleba (właściwie suchary) – i puścił serię. Puścił serię – zobaczył [mundur] niemiecki i seria [poszła] po murze. Nieprzyjemny przypadek. Poza tym z groźniejszych [zdarzeń] – znalazłem się w pewnym momencie na placu Trzech Krzyży. U nas to było dość wcześnie w Powstaniu, w pierwszych dniach może. W rejonie, gdzie byłem, na Wilczej, w okolicy Lwowskiej, Politechniki jeszcze nie atakowały tak zwane krowy. Rakiety naciągali, z rykiem i stąd nazwa „krowy”. Nie wiedziałem jeszcze, jak się zachować, bo tego nie było w Śródmieściu, natomiast tam już było, bo była walka o budynek YMCA, tak że atakowali. Szedłem sobie, bo na ulicy można było iść, w pewnej chwili słyszę ryk i nie wiem o co chodzi. Ludzie uciekają, krzyczą: „Padnij! Padnij! Uciekaj!”. Rzeczywiście uciekłem, ale w pewnej chwili coś uderzyło, huk, dym, przewróciłem się. Cisza nastąpiła i słyszę dźwięk piękny. Co się okazało – jak się przykuliłem do ziemi, w pewnej chwili, kilka metrów ode mnie – buch coś. Poszedłem tam – był odłamek, ale skręcony strasznie, gorący jeszcze. Chciałem go złapać, sparzyłem się wręcz. To były rzeczy, gdzie można było zginąć. Również inne – co w Śródmieściu było groźne – była tak zwana „Gruba Berta”. Nazywaliśmy tak działo kolejowe, chyba tysiąc trzysta kilogramów działo. Atakowali Śródmieście i akurat było tak, że myśmy jedli śniadanie przy stole, na pierwszym piętrze, uderzyli – w tej chwili jest bank „Nordea” róg Koszykowej i Poznańskiej. W tym miejscu stal budynek cztero-, pięciopiętrowy i „Berta” uderzyła w ten budynek. Myśmy mieszkali obok na Wilczej. Wtedy wiem, że się zakurzyło, stół się przewrócił. Zresztą w tym budynku zginął słynny napastnik przedwojenny, Garkowienko. Zginął tam, opowiadali później. Kilka osób zginęło. Tego typu niebezpieczeństwa też były. Była ulica Lwowska, gdzie się chodziło bez problemu, ponieważ była barykada przy Politechnice. Pole Mokotowskie – wtedy Niemcy nie byli wstrzelani tam. Na samym Polu strzelali ze [szpitala] – był przedwojenny szpital Piłsudskiego, w tej chwili jest tam wojsko. Oni się wstrzeliwali, bo myśmy chodzili na Pole Mokotowskie, żeby zbierać czasem ziemniaki, marchew – to we wrześniu było. Tego typu różne niebezpieczeństwa były, aczkolwiek powtarzam, nie była to walka bezpośrednia. Nie brałem na przykład udziału w walce o Politechnikę – były bardzo ciężkie walki, 16–17 sierpnia. Przed tym co prawda, jeszcze jak Polacy byli, to raz przeciągaliśmy kable, ale później już nie, bo Niemcy odbili i się na nowej kreślarni zamocowali – wtedy kontrolowali całą ulicę Emilii Plater, mogli wstrzeliwać się i w Piękną.
- Czy pan też przyjmował meldunki o tym, co się dzieje w innych dzielnicach? Czy pan obsługiwał radio?
Nie. Mój kolega – „Tu Sędzia” – podstacja czy coś. Natomiast ja nie. Byłem już w „drucikach” dokładnie.
- Jak wyglądało życie codzienne podczas Powstania – zdobywanie żywności, higiena…
Było rzeczywiście różnie. Do, bodajże 7–8 na Lwowskiej żeśmy jeszcze korzystali z łazienki. Ładne były mieszkania, wszystko było normalnie, natomiast już później – co do jedzenia na przykład – królowała zupa, żyto się w młynku mieliło i melasa powstawała, zupa. Wiem, że to było straszne, ale… Czasem z Pola Mokotowskiego były jarzyny. Kasza czy ryż i cukier – to było dostępne, zrobiło się herbatę czy coś, ponieważ na Hożej był magazyn. Nawet na Powstanie jak wychodziliśmy, żeśmy stamtąd zafasowali po kilogramie cukru w kostkach. Natomiast tak – normalnie. Jedzenie było trzy razy dziennie, zawsze w jakiejś grupie. Notabene gotowała nie kobieta, tylko był – „Magda” pseudonim (nie żyje już dawno), starszy ode mnie o dwadzieścia pięć lat chyba, on gotował. Zresztą później w niewoli, już po uwolnieniu, jak byliśmy w obozie, to żeśmy zbierali grzyby i grzybów kiedyś nagotował cały gar. Ale to już po wojnie, to co innego. Tutaj gotował. Na początku różnie było, bo był dozorca domu, Zryw się nazywał, to jego żona na początku gotowała, ale później „Magda” przejął. Żeśmy przychodzili i jedzenie – był chleb, zdobywało się jakoś, były przydziały z Architektury. Natomiast kilka razy, dwa razy, bodajże, gdzieś w okolicy po drugiej stronie Alej (oczywiście z Alej Jerozolimskich się przechodziło barykadami), z magazynów zdobywało się właśnie żyto, zapas – nas trzech chyba kiedyś było, to żeśmy sto kilogramów w sumie [wzięli]. Tak że nie byliśmy głodni, aczkolwiek było to jednostajne. Ale jedzenia było w ogóle mniej, tak że wiadomo, że jak jest mniej, to wszystko smakuje. Już nie mówię, jak było w obozie, bo tam było znacznie gorzej z jedzeniem. Pierwsze dni Powstania były szalenie przyjemne, bo optymizm, ludność cywilna była wspaniała. Przywozili (na warcie czy jak się przechodziło – zatrzymywali) żywność, ciastka, herbatę. Tak to trwało co najmniej trzy–cztery tygodnie. Później było inaczej – nie żadna wrogość oczywiście, ale ludzie na ogół siedzieli w piwnicach, a wtedy było tak, że się przechodziło czasem piwnicami. Smutny widok, bo i dzieci, i czasem były docinki typu „po co wam to było”, ale rzadko. Ale pierwsze dni były wspaniałe. Naprawdę. Drugi moment był w czasie Powstania też, już później, jak był zrzut amerykański. Piękne widoki. Po pierwsze świetna pogoda, kilkadziesiąt samolotów, spadochrony, na których zrzucali dwumetrowe chyba toboły – też moment psychiczny, że Amerykanie, że samoloty. Myśmy wiedzieli o tym, ponieważ radio działało cały czas. To był też moment, zresztą nie tylko dla mnie, dla wszystkich, sympatyczny. Natomiast były i inne – jeżeli o tym mówimy – niesympatyczne. Do momentu, gdy Rosjanie doszli na prawy brzeg Wisły, to Niemcy, samoloty [latały] tak jak chciały. Czasem strzelali nasi, ale cóż to – z karabinu, nie było w ogóle broni, szkoda było amunicji. Sztukasy [latały] czy inne zwiadowcze były, niemieckie; niebo było ich pełne. Natomiast jak Rosjanie przyszli na prawy brzeg Wisły – to było w południe czy trochę później – i pojawił się niemiecki samolot, jak wtedy artyleria rosyjska zaczęła z tamtego brzegu! Ale tak, że niespotykanie zupełnie, cała ściana ognia. Strącili samolot zresztą. Wtedy był też moment sympatyczny, bo już niebo będzie czyste, każdy był zadowolony, optymistyczny. A następnego dnia cisza była, Niemcy nie latali. Ale po dwóch dniach pierwszy wyleciał – cisza z tamtego brzegu. Niestety, nic nie było. Rosjanie zupełnie wtedy nie bronili. Natomiast tylko w nocy – to był wtedy moment straszny, z kolei – pierwsze była euforia, że już są, że już bezpieczniej, a za dwa dni czy za dzień zupełnie co innego. [Latali] Rosjanie czasem, ale zrzucali żywność. Bez spadochronów. Worki z sucharami, bez spadochronów. Dość nisko przelatywali, rzeczywiście, zrzuty były do niczego. Poza tym to, że przestali bronić nieba – to było straszne. Już wtedy były [głosy] w rozmowach wieczorem – jak to będzie, jak oni zdobędą [Warszawę]. Już takie rozmowy następowały. Wszystko słyszeliśmy, wiedzieliśmy o tyle, że była radiostacja i radio normalnie grało. Londynu oczywiście słuchaliśmy, tam były wiadomości z frontu, żeśmy się cieszyli, jak gdzieś Niemcy przegrywali. Ale też był pewien mankament, bo z Londynu nadawali na końcu audycji – jest taki chorał: „Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej”. To różnie działało. Mnie się to podobało na przykład, bo przybliżało to, co było rzeczywiście – pożary… Pożary są w ogóle straszne, bo czasem było tak, że myśmy przechodzili, na przykład na Wilczej, kiedy cały dom płonął. Z okna płomienie tak buchały, że na piętnaście metrów, dwadzieścia, nie można było dojść. To autentyczne piekło było. Natomiast były osoby, przyznam, że koledzy starsi, ci jeszcze z 1939 roku, trzydziesto-, czterdziestolatki – byli niezadowoleni z tego do tego stopnia, że kiedyś jakiś rzucił butem w radio. Mówi: „Niech nam broń przyślą, a nie chorały!”.. Ale takie było odczucie – jeden tak, drugi tak.
Gazetki były, tak. Były, bo mali chłopcy przynosili pocztę i gazety. Z tym że myśmy wiadomości jednak mieli z radia. Oczywiście pisali, my byliśmy w Śródmieściu, natomiast był przecież problem Starówki, potem Mokotowa. Nawet bliżej, jak [budynek] YMCA zdobyto, były wiadomości. YMCA – budynek, który jest na Prusa. Były walki duże i Polacy zdobyli to. Ale prasa była. Byli mali chłopcy, trzynasto-, czternasto-, dwunastoletni – biegali i dostarczali, zarówno prasę, jak i pocztę. Pocztę nawet chyba posłałem, ale chyba nie doszła na Oboźną – ciocia tam mieszkała. Mieszkałem na Grochowie, tak że tutaj nie mogłem, nie było żadnych szans.
- Czy miał pan kontakt ze swoją rodziną podczas Powstania?
Nie, absolutnie. Żaden. Potem było [zdarzenie] w obozie, z wujkiem, ale to sprawa po Powstaniu, jak byłem w obozie. W czasie Powstania nie. Jak była kapitulacja, to dwa dni były, że myśmy jeszcze zostali. Myśmy dopiero chyba wyszli 7 [października] spod Politechniki, żeśmy broń składali. Broni nie miałem, ale przechodziłem – koledzy niektórzy mieli. Była [chwila] wolna, poszedłem na plac Trzech Krzyży, [gdzie] stoi wysoki budynek, róg Mokotowskiej, siedmiopiętrowy. Miałem lornetkę, chciałem zobaczyć na Grochowie nasz dom. Niestety nie mogłem go dojrzeć. Była tylko tęsknota za tym, żeby coś zobaczyć, ale nie było możliwości.
- Jak pan wspomina swoich kolegów? Jaka atmosfera panowała w waszym oddziale?
Na początku bardzo dobra. Później w moim w plutonie był pewien rozłam. Część przeszła – kilku starszych i kilku młodszych, zdaje się, osiem osób przeszło bezpośrednio do walki na Noakowskiego – wtedy była już Politechnika zdobyta. Był mały bunt, rzeczywiście, ale po prostu było tak, że starsi zauważyli – bo myśmy byli w budynku, gdzie było dowództwo III Rejonu, major „Ratusz” był dowódcą okręgu. Śmieszne rzeczy, bo zauważył ktoś, że jadamy zupki straszne, a oni mieli lepsze jedzenie, ktoś zauważył. I [starsi] się zbuntowali, odeszli w trakcie. Nie odeszli – przeszli, to samo zgrupowanie, ten sam baon, z tym że przeszli do tych, którzy mieli bezpośrednio kontakt, naprzeciw Politechniki stali, patrolowali. Również kolegów dwóch przeszło do Architektury. Ja, zgodnie z pozostałymi – żeśmy pozostali do końca w plutonie. Dowódcą był kapitan „Rafał”. Atmosfera potem się urwała, ale tak, to była zupełnie dobra. Rzeczywiście były dyskusje, co będzie dalej, po wojnie, bo żeśmy zdawali sobie sprawę jednak później, że nic z tego nie będzie, że Rosjanie, jeżeli tam się zatrzymali, to nie chcą. Wiedzieliśmy o tym, że część berlingowców przeszła na Czerniaków, ale też wiedzieliśmy, że to chyba było wbrew Stalinowi, wbrew dowództwu rosyjskiemu w armii Berlinga. Tak że dyskusje były, ale nastrój był dobry. Nastrój cały czas, włącznie do wyjścia do obozu i zresztą tam również. Uważam, że dobrze było – pomijając oczywiście początek, bo to była euforia.
- Kiedy zaczęli panowie sobie zdawać sprawę, że już trwają rozmowy kapitulacyjne, że Powstanie już się kończy?
Jak okazało się, że skapitulował Mokotów. Najpierw Starówka, część żołnierzy przeszła do Architektury (gdzie część ich była), potem przeszli na Mokotów, kolejno po Starówce bodajże wycofali się – kapitulacji nie było, tylko wycofanie. Niemcy zajęli Żoliborz i potem Mokotów. I chyba po tym, jak Mokotów skapitulował, to żeśmy już zdawali sobie sprawę, że przyjdzie czas na Śródmieście, to ścisłe. I chyba dlatego zdecydowało dowództwo, że jednak kapitulacja. To było może dwa tygodnie przed tym – już z tego, co w radiu i z tego, cośmy wiedzieli z meldunków z Powstania, że po Mokotowie już nie będzie szans. Byłem strzelcem, potem dostałem starszego strzelca, na końcu kaprala, osiemnaście lat, to człowiek nie zdawał sobie z tego sprawy, natomiast myślało się o tym, że na froncie alianci już podchodzą. Natomiast co do wschodu, tam gdzie zresztą moi rodzice zostali, dom, siostry, były pesymistyczne domniemania.
- Jak wyglądały praktyki religijne podczas Powstania?
Na Wilczej (budynek stoi w dalszym ciągu) w bramie był ołtarz i mieliśmy co tydzień msze święte. Był sympatyczny, młody ksiądz, nawet przychodził do nas w czasie tygodnia, ale w każdym razie co niedziela były msze święte, normalnie żeśmy [uczęszczali]. Pod tym względem było bardzo dobrze.
- Czy religia stanowiła dla was siłę w tych trudnych chwilach?
Mogę mówić za siebie tylko. Modliłem się, rzeczywiście. Szczególnie chodzi o rozłąkę z rodziną, tak że to było [wsparcie]. Natomiast inni – na ogół wszyscy uczęszczali. Było pełno, cała brama było i jeszcze na podwórko, bo na zewnątrz nie można było, bo ostrzał był. Ale na dziedzińcu sporo osób było. Łącznie z ludnością cywilną oczywiście wtedy to było. Uważam, że to było dobrze pomyślane.
- Chciałabym zapytać o przyjaciół z czasów Powstania. Czy zawiązywały się przyjaźnie?
Byłem z kolegą w Powstaniu, potem w obozie tylko częściowo, bo potem wyszedł z obozu, z którym się znałem od piątego roku życia, z Jurkiem Chruścielem. Tak że z nim przede wszystkim. Poza tym z konspiracji znałem, nie wszystkich, bo wtedy jednak było… Znało się tylko mały zespół, ale trzy, cztery osoby, które potem cały czas były w Powstanie i również w obozie. I spotkania – 1 sierpnia na ogół, niestety rzadziej w trakcie [roku], ale były spotkania (nawet obecnie też – przedwczoraj był kolega, ten, z którym się znam tyle lat). To trwało – tylko koleżeństwo. Być może były skojarzenia, narzeczeni, a nawet śluby były, ale w naszym plutonie to się nie zdarzyło. Natomiast zdarzyło się – zginęła w pierwszym dniu Powstania żona jednego z kolegów, którego poznałem dopiero właśnie tam.
- Czy podczas Powstania miał pan kontakt z przedstawicielami innych narodowości, którzy brali udział w Powstaniu?
Nie. [Tylko] w innym sensie, że w naszym [plutonie] dwóch jeńców [wojennych] było. Barykada była przed Politechniką, przy Lwowskiej i nie wiedzieli – na motorze wjechali na barykadę. Oczywiście zostali aresztowani. Potem u nas trzymano ich w piwnicy. Nawet był młody człowiek, który się „dopisał” ([chyba] tam mieszkał) i się opiekował nimi, ale znęcał się nad nimi, tak że myśmy go mitygowali. Niemcy, którzy roboty jakieś robili, a on… Bardzo nieprzyjemnie. Ale charaktery się ujawniają w takich sprawach. Tak, to nie [spotkałem]. Potem w obozie kilku Żydów było, wiedziałem o tym, ale nie z naszego oddziału. W czasie Powstania tak rzeczywiście było, że, być może, kilkudziesięciu nawet Żydów – dostali papiery, wyrobiono im, poszli z nami do obozu i byli w obozie potem, to pamiętam.
- Czy mógłby pan opowiedzieć o zakończeniu Powstania i o tym, co się z panem działo później?
Spodziewaliśmy się już kapitulacji i nastąpiło to 3 października. Potem żeśmy ze dwa, trzy dni byli jeszcze w Warszawie (właśnie wtedy sprawdzałem [swój] dom) i potem po prostu kazano nam się przygotować, menażki brać (nie miałem menażki, niestety, musiałem dopiero w obozie zdobyć) i żeśmy wyruszyli, bodajże 5 października. Spod Politechniki żeśmy wyruszali. Na Chałubińskiego był niemiecki
Kraftfahrpark (w tej chwili jest WSI chyba w tym gmachu) i tam było składanie broni. Stamtąd piechotą żeśmy dotarli do Ożarowa – fabryka kabli, przy czym po drodze część naszych uciekała, w czasie drogi. Niemcy oczywiście strzelali, tak że na początku się usiłowali [uciec], później nie. Z tym że część oczywiście przeszła od razu z cywilami, ale z naszego oddziału bodajże nikt nie przeszedł, natomiast z innych – słyszałem. W Ożarowie byliśmy chyba ze dwa dni, w ogólnej hali, dali bardzo mało jedzenia i stamtąd wagonami – w niewiadomym dla nas kierunku. Żeśmy jechali chyba z półtora dnia, mijaliśmy bodajże Berlin, bo duże światła były i potem w Kostrzyniu nad Odrą – był Frankfurt nad Odrą, Kostrzyń obok tego. Nas tam wyrzucili z wagonów, pognali chyba dziesięć kilometrów. Były nieprzyjemne sprawy – to było w czasie dnia, prowadzili nas i ludność, młodzi, pytali wachmanów co za…
Banditen aus Warschau! Krzyczeli, kamieniami rzucali. To było bardzo nieprzyjemne. Dotarliśmy do baraków i mykwę nam zrobili. Mykwę – to znaczy zabrali ubranie, do naga trzeba się było rozebrać, [oddać] rzeczy, które mieliśmy. To poszło do dezynfekcji, a nas do mykwy. Najpierw trochę mydła dali, z góry prysznice, żeśmy się wymyli. Potem dezynfekcja – straszliwe – lizolem smarowali pod pachami, części intymne – bardzo nieprzyjemne. Najgorsza była cała noc, bo w nocy byliśmy właściwie prawie pod gołym niebem, bo tylko jakiś daszek i zresztą trzymali nas na deszczu. Następnego ranka żeśmy z powrotem [weszli] do wagonów i zawieźli nas w głąb Niemiec do Bremerhaven, to jest na północy, na północ od Bremy, nad morzem. Stamtąd (nas było chyba z piętnaście tysięcy osób, kilka pociągów) piechotą czternaście kilometrów żeśmy szli do obozu Sandbostel, stalag XB. Sandbostel – jeden z największych obozów i bodajże najgorszych. Po drodze znowu Niemcy krzyczeli
Banditen aus Warschau! – tego typu rzeczy. W obozie (obóz był bardzo duży) podzielono nas. Podoficerów w jednej części, kobiety i młodych (do czternastego roku życia chyba, do piętnastego) w oddzielnej części, też za drutami i oficerów też oddzielili. Była duża, szeroka, na dwadzieścia metrów droga, gdzie rozdzielono – druty tu, druty tu. I do baraków. Trzy baraki były. Prycze były piętrowe – na dole i na górze, z tym że były przegródki jak gdyby na pryczach, po dwóch nas spało. Zaczęło się życie obozowe. To był stalag, więc nas pilnowali wachmani, nie miało wstępu (teoretycznie) gestapo ani SS. Natomiast zdarzyła się w pierwszych dniach straszna tragedia. Nasz dowódca, major „Ratusz”, dowódca III rejonu rozmawiał z łączniczką, bo było tak, że obóz kobiecy i oficerów były w pobliżu. Rozmawiali – doczytałem, sam tego nie widziałem, ale teraz się doczytałem – wiem tylko, że poszło po obozie to, że „Ratusz” rozmawiał i nie chciał odejść, za długo rozmawiał z [łączniczką]. Porucznik, Niemiec go wołał, on nie chciał i [Niemiec] zastrzelił go. Był jedyny przypadek taki. Straszne to było. Oficer. Natomiast później nie [było incydentów]. Później był cały czas Wehrmacht, to znaczy wachmani, zresztą często kulawi nawet, zachowywali się poprawnie. W obozie – jedzenie. Było dziewięćset kalorii. Ktoś powiedział (czy nawet Niemcy powiedzieli), że to jest „za mało do życia, za dużo do śmierci” – coś w tym rodzaju, że to nie wystarczało. Rzeczywiście jedzenie było paskudne. Była brukiew, zupa, brukiew po prostu. Raz na tydzień kasza i tak zwana pajdka chleba – na numerek się [dostawało] (mam nawet ten numerek). Chleb, trzy razy dziennie co prawda jakieś były też ziółka podawane. Jedzenie było marne, przynajmniej przez pierwszy (dla nas) miesiąc, dwa, bo później były paczki z UNRRA. Raz na miesiąc paczka się zdarzała – amerykańska, kanadyjska, argentyńska. Z tym że ich było niedużo. Najlepsze były amerykańskie i kanadyjskie, gdzie były papierosy, które się potem sprzedawało za chleb czy za coś, czekolada, parówki. Jak paczki były, to dwa dni było dużo jedzenia. Niektórzy paczkę przejadali w trzy, cztery dni, niektórzy dłużej. Było o tyle lepiej, że nie był tylko wikt obozowy. W obozie – zupa. Jeszcze ziemniaki. Rytuał był, że ziemniaki przynoszono, położono na ziemi po pięć, po sześć – równo, trzeba było podejść z menażką i wziąć te ziemniaki. Przy czym to bardzo smakowało wtedy, naprawdę, bo byliśmy głodni, bo dziewięćset kalorii to było się permanentnie głodnym. Wtedy i zupa smakowała naprawdę, i ryż, szczególnie jak był czy kaszka i ziemniaki. Jeszcze były ekstra zdobycze, bo myśmy byli na tak zwanych robotach obozowych. Nie mogli nas [brać] do roboty do fabryk, nie mieli prawa, ale w ramach własnego obozu jeździło się na
Schiebekommando, przywożenie wózkami torfu do palenia. Wtedy można było – śmieszne rzeczy, ale tak to było – zamieniać. Myśmy mieli mydełka czasem z [paczek], amerykańskie mydełka i czasem jeszcze była woda kolońska. Jak były wioski niemieckie, to można było za mydło dostać cebulę czy pomidory czasem, tego typu był handel zamienny. Jeszcze ziemniaki żeśmy przywozili, to czasem przemycaliśmy kilka ziemniaków. Ale miałem przygodę – za dużo ich miałem, nie będę opowiadał – nie mogłem ich wrzucić, zostałem wywołany, numerek przeczytał mi wachman i potem – była na to nazwa na „p” – odizolowanie zupełne przez trzy dni. Ale tam było nie tak źle, bo było więcej chleba niż [normalnie]. Jedzenie i w taki sposób żeśmy czasem zdobywali.
- Jak poza pracą wyglądały codzienne zajęcia w obozie?
Nic. Było tak, że byli wyznaczani. Jak nasz barak miał chyba sto dwadzieścia osób, to, wydaje mi się, połowa coś robiła. Na przykład
Latrinenkommando – wywożenie „wucetów” czy właśnie [wyprawy] po opał. Generalnie połowa czasu co najmniej była wolna w obozie. Nawet na początku w siatkówkę grali. Ja akurat nie grałem, ale widziałem, grali. Chodziło się, jakoś czas zlatywał. Było tak, że na pierwszy miesiąc kwarantanny [byliśmy] w obozie przejściowym. Tam było tak, że byli bodajże tylko Rosjanie i Polacy. Było gorzej, bo poruszanie się było trudniejsze i kontakt z rosyjskimi jeńcami był nie bardzo. Potem nas przenieśli na obóz ogólny, gdzie byli Francuzi, Anglicy, Belgowie. Było już lepiej, bo można było chodzić po całym obozie i nawet byłem w baraku, gdzie byli [powstańcy] z „Baszty”. To byli inteligentni ludzie, przede wszystkim była inteligencja, znali języki. Wiem, że jeden zaprzyjaźnił się z Francuzem, śpiewakiem i mieliśmy co tydzień koncerty. Przychodził, po obu stronach były prycze, stawał na pryczach i śpiewał. Jacques Andre – to zapamiętałem. Opowiadał jakieś rzeczy, tak że tu było już sympatyczniej. Myśmy obserwowali jak w kulki Francuzi grali, już było lepiej. Potem nawet na końcu Amerykanie się zdarzyli i nasi, Polacy, żeśmy zamianę robili – oni czekoladę – jak były paczki, to Amerykanie czekoladę chcieli, więc nasi handlowali. Ja tego nie robiłem. Tylko sprzedałem za ziemniaki (chyba to był Rosjanin) wodę kolońską. I on wypił! Tak. Autentyczne.
- Jak długo był pan w obozie?
Do wyzwolenia. Z tym że potem nas przenieśli jeszcze w dwa miejsca – Westertimke, na końcu Stade, jak nas uwolnili. Uwolnili bodajże, 4 maja czy 3 maja [1945]. W obozie była jedna noc straszna. Nasz obóz był oznakowany, ten Stade, Czerwonego Krzyża znaki były, ale ubikacje, latryny były troszeczkę dalej od baraków. Około godziny dziesiątej, już było ciemno, jeden z obozu wychodził, papierosa palił [po drodze] – a było powiedziane, że nie można palić, bo w tym czasie było tak, że Amerykanie bombardowali i często wracali wieczorem, myśliwce też wracały (niżej) – to niemieckie tereny były. Amerykański czy angielski myśliwiec zauważył światełko z papierosa i puścił serię, nawet dwie serie po obozie. Było to straszne, bo nade mną w baraku mieszkał berlingowiec – z armii Berlinga, do jakiegoś oddziału się dopisał. Młody chłopak, rysy miał mongolskie, ale był Polak, po polsku mówił. Zginął. W tym baraku, co ja byłem. Na dół spadłem, on [był] na pryczy wyżej i został zabity. Straszne. Prócz niego jeszcze dwóch zginęło. To była straszna noc. Był jeszcze jeden przypadek, jak mój wujek został ranny w tym obozie. Nie wiedziałem o tym, dopiero się po wojnie dowiedziałem. Nie wiedziałem dlatego, że go widziałem, pamiętam go jako blondyna, a był siwy. Był cały siwy. Nie podszedłem, nie zapytałem, czy to on. Został ranny, bo wachman strzelił do myśliwca, który wracał z nalotów i myśliwiec chciał budkę wachmana [ostrzelać], posłał serię, wujek został ranny ciężko. Uratował się. Wrócił do Polski. Dlaczego go nie poznałem: był siwy – został ciężko ranny w 1939 roku i wtedy osiwiał. Potem wróciłem.
- Czy od razu po wyzwoleniu wrócił pan do Polski?
Nie. Nie miałem żadnych wiadomości o rodzinie, w związku z tym zostałem tam. Myśmy byli w służbach pomocniczych (nawet legitymację mam) – polskie służby wojenne, wojskowe i byłem do 19 lipca 1946 roku [wróciłem]. W dalszym ciągu nic nie wiedziałem, żadnych wiadomości nie miałem niestety. Ale byli inni, którzy kontaktowali się, mówili, że w tej chwili już można wracać. Mówili dokładnie: „Nie wywożą na Sybir już”. Wróciłem z obozu. 22 lipca byłem w Warszawie, na święto – byłem strasznie zdziwiony, tyle czerwonych flag było, hasła. Wróciłem do Polski, do rodziny. Rodzina – wszyscy żyli.
- Jak wyglądały pana losy po wojnie? Czy był pan w jakiś sposób represjonowany za udział w Powstaniu?
Nie. Tylko jak żeśmy wrócili, w Szczecinie UB-owcy chyba przesłuchiwali mnie dwie godziny, wypytali o całą rodzinę – gdzie, dlaczego, co i jak. W związku z tym po tym jak wróciłem, krótko było tak, że – miałem dwa lata wykształcenia gimnazjum, tajne nauczanie, natomiast później przyspieszone – zrobiłem w rok małą maturę i potem w rok dużą maturę, potem uniwerek cztery lata, potem Politechnika, potem doktorat, potem habilitacja i zakończyłem na etacie profesora nadzwyczajnego, na Politechnice Warszawskiej cały czas. Natomiast co do [represji] – był strach, po prostu strach, bo byli koledzy, którzy byli zabierani, „doczepiani” do procesów AK, bo już byłem zdekonspirowany, ale na szczęście przetrwałem. Ale był strach, był wyraźnie strach. Lata 1948, jak maturę robiłem, jak zdawałem na studia, bałem się, że mogę mieć kłopoty. Reminiscencje były tego jednak. Nawet taki szczegół – zdając matematykę w gmachu chemii, na egzaminie wstępnym na uniwersytet, przed podaniem tematów, a sala olbrzymia, trzysta osób nas zdawało – prowadzący zajęcia wymienił moje nazwisko – Włodzimierz Stankiewicz – żebym się zgłosił potem do niego. Strasznie się przestraszyłem, notabene gorzej napisałem egzamin przez to chyba, ale mimo to zdałem, potem wszystko było dobrze. Co się potem okazało – jego kuzynek był w Sandbostel po Powstaniu. Miał w papierach to. Pytał się, czy go nie znałem. Powiedziałem, że „Proszę pana. Należało to zrobić po egzaminie”. Tak że strach był jednak.
- Ale nie żałuje pan, że pan wstąpił wtedy do konspiracji?
Nie, bo jak powiedziałem matce, że idę, powiedziałem: „Już muszę iść”. To było normalne. Z naszej grupy kolegów jeden nie poszedł. Inni, z „Baszty” zresztą byli, mnie też proponowali, ale już byłem wcześniej [w „Golskim”]. Natomiast jeden – śmieszna sprawa – poszedł do zakonu. Bezpośrednio w pierwszym dniu Powstania czy w drugim – do zakonu marianów. Przetrwał wszystko w zakonie, bo był niewzruszony. Ale na ogół wszyscy uważali to za rzecz normalną i tak by zrobili drugi raz.
Warszawa, 11 września 2007 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kraus