Teresa Suchecka-Nowak „Grenadier”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Teresa Suchecka-Nowak.

  • Kiedy się pani urodziła?

W Warszawie 10 października 1926 roku. Kobietom się nie zadaje takich pytań, ale powiem, jak skwitował moje przyszłe narodziny mój dziadziuś.

  • Bardzo proszę.

Ojciec mojej mamy, dziadziuś Jakub, wąsaty legionista: „Przewrót w kraju majowy i przewrót w rodzinie”.

  • Proszę powiedzieć, w jakim oddziale pani walczyła, w jakiej dzielnicy i jaki pani miała pseudonim.

Walczyłam na Mokotowie w Pułku Armii Krajowej „Baszta”, w kompanii B-3, którą dowodził kapitan Michał Juchnicki pseudonim „Wicher”, „Ryszard”. Mój pseudonim „Grenadier”, ale wrócimy do tego, bo był w wielkim rozważaniu.

  • Proszę opowiedzieć, jak pani wspomina 1939 rok, ostatnie miesiące wakacji, wybuch wojny.

Urodziłam się w Warszawie na Mokotowie, gdzie do 1939 roku dorastałam w szczęśliwej, katolickiej, patriotycznej rodzinie. Rok 1939 był obfity w wydarzenia, ponieważ ukończyłam szkołę powszechną, ojca zmobilizowano – przedostał się później do armii na zachodzie, wrócił dopiero w 1947 roku – i zaczęła się okupacja.

  • Miała pani trzynaście lat. Jak wspomina pani jako dziecko wrzesień? Rozpoczęcie wojny, naloty, sytuację we wrześniu 1939 roku?

Byłam już starsza, ponieważ należałam do „Szarych Szeregów”, dywersyjnej drużyny „Pasieka”, tak że miałam świadomość tego wszystkiego. Funkcję miałam: donosicielka broni, poważną już funkcję. Orientowałam się, że w czasie okupacji ludzie byli tak zmaltretowani, ciemiężeni przez wroga, że musi coś nastąpić. I tak się stało, bo cały kraj nie mógł już znieść rządów niemieckich.

  • Proszę powiedzieć, kiedy pani przystąpiła do organizacji konspiracyjnej.

Należałam najpierw do „Szarych Szeregów”, ale przesunięto mnie ze względu, że miałam już siedemnaście lat do starszej grupy „Pasieka”. Jak Niemcy napadli na kraj, to wprowadzili swoje rządy. Wprowadzili policyjną godzinę, rekwirowali żywność. Naród polski był bardzo zmęczony okupacją.

  • Czy chodziła pani do szkoły podczas okupacji?

Przede wszystkim Niemcy pozamykali szkoły. Młodzież uczyła się w zakonspirowanych lokalach na tajnych kompletach. Mama moja miała przyjaciółkę, panią Grendyszyńską, która miała syna o rok starszego ode mnie. Należał do Legii Akademickiej, ja do „Szarych z Szeregów”. Mama obawiała się o mnie, żebym nie łaziła po mieście, zbiórki były na 6 Sierpnia chyba, już nie pamiętam dokładnie. To było bardzo niebezpieczne dla dziewczyn. A „Żuk” mieszkał po sąsiedzku, była to rodzina szlachecka herbu Szreniawa, był jedynakiem. Miał swojego profesora, był szalenie zdolny i podjął się mnie douczać. Tak zwane nauczanie było u niego. Był to wspaniały chłopak, ogromną miał wiedzę. Do niego przychodził prawdziwy profesor, o którym ja jeszcze nic nie wiedziałam. Musiałam zapoznać go, bośmy się widywali na lekcjach: okazało się, że do niego przychodzi pan profesor, mój późniejszy dowódca. Ponieważ byłam w „Szarych Szeregach”, on wszystko o mnie wiedział, że byłam donosicielką broni, zaproponował mi, żebym zrobiła kurs do Lublina i przewiozła paczki. Takie trefne paczki przewoziłam trzy razy. Kiedy zbliżał się 30 lipca, „Żuk” i ja zostaliśmy przez niego włączeni do pułku „Baszta”. Tu zaczęła się moja wojenna droga.

  • Proszę powiedzieć, jak zapamiętała pani dzień 1 sierpnia, wybuch Powstania. Gdzie pani była dokładnie?

1 sierpnia my, powstańcy, wiedzieliśmy o co walczymy. Wiedzieliśmy, że walczymy o honor, o niepodległość, o granice. Byłam dorosła. Ponieważ pan profesor, późniejszy dowódca kompanii, nas wprowadził, małe zaprzysiężenie było, bo i on w Legii Akademickiej i ja w „Szarych Szeregach” żeśmy przysięgę składali. To się odbywało 29 albo 30 lipca. Trzeba było nam nadać pseudonimy. Ponieważ ja w 1943 roku, od marca, trzy razy przemierzałam trasę Lublin–Warszawa, w związku z tym koniecznie musiał wybrać pseudonimy. Mój pseudonim stwarzał mu dużo kłopotów, to znaczy, że nie mógł dla mnie znaleźć pseudonimu. Uważał moje wyczyny za bardzo bohaterskie. Ja tego nie czułam. Normalnie – wyglądało to na szmugiel, przejechałam się w jedną, w druga stronę. Broń Boże nie przypisywałam sobie żadnych bohaterskich czynów. Ale on się ogromnie długo zastanawiał, jaki pseudonim mi nadać. W końcu parsknął śmiechem. Myślałam, że sobie kpi ze mnie. Tymczasem powiedział: „Mam! Będziesz »Grenadier«”. Tylko tego słowa jeszcze nie rozumiałam, ale on mi wytłumaczył, że w XVII, XVIII wieku grenadierzy byli wykorzystywani do trudnych zadań, a to było zadanie odpowiedzialne. Zaczął chwalić i zostałam „Grenadierem”. A potem – godzina „W”. Byłam w obronie szkoły na Woronicza, razem z kompanią B-3. Szkoła była siedmiokrotnie odbijana. Tam mnie jeszcze trochę doszkalali w rzucaniu granatami, bo tego nie mogłam się nauczyć. Dobrze strzelałam, ale nie mogłam z granatami, szczególnie ręcznymi. Ale szybko pojęłam. Potem byłam we wszystkich akcjach przez całe PowstaniePowiem jeszcze, że miałam trudne życie z chłopcami, ponieważ uważali, że dziewczyna... chcieli żebym była na tyłach, żebym nie była w akcji, ponieważ dziewczynę trzeba chronić przed wrogiem. A ja gwałtem chciałam być żołnierzem, tak że musiałam bardzo prosić zawsze dowódcę plutonu, żeby mnie zabrał. I udawało mnie się to, tak że byłam w bardzo trudnych momentach naszej kompanii bardzo użyteczna. W ogóle byłam użyteczna, ponieważ doktor mojej kompanii, Bloch, zawsze mi mówił: „Jak będziesz w akcji, to na pewno będzie ci potrzebna torba sanitarna”. Zawsze miałam bardzo pięknie wyposażoną tę torbę. Tak że spełniałam też rolę sanitariuszki, niewątpliwie. Zaczęłam od Chełmskiej. To było tragiczne, jak szpital się palił z ludźmi, a sztukasy leciały na dół, coraz niżej. Na Czerniakowskiej, u sióstr nazaretanek, gdzie była zasadzka niemiecka, zginęło kilku naszych kolegów. Na Podchorążych dwunastu ich zginęło. Nie mogłam się doczekać noszowego, to z jednej strony, z drugiej strony trzymali mnie ranni za ręce, żebym broń Boże nie odeszła od nich. Byłam bardzo lubiana, chronili mnie. Niezależnie od tych akcji, chciałam udowodnić chłopakom, że jestem dzielna i że dziewczyna też może być żołnierzem. Nadarzyła się okazja. Placówka na Puławskiej 162 to był dom wielokrotnie burzony, z wyrwami olbrzymimi od wystrzałów armatnich. Miałam dodatkowe zajęcie, chłopaki mnie odsyłali, żebym pilnowała swojej drużyny, a nie biegała z nimi.

  • Miała pani swoją broń?

Dużo miałam.Doszłam do placówki, gdzie ten dom, przeszkadzał Niemcom we wjeździe na Mokotów, a potem do Śródmieścia. Ponieważ mieszkałam w pobliżu, znałam wszystkie kąty. Byłam na tej placówce z moją kompanią, moim 3. plutonem, którym dowodził Henryk Królikowski. Starszy, żonaty mężczyzna, bardzo poważny, podchodził do chłopaków jako dowódca, miał troszkę inne spojrzenie na walkę, ale był bardzo dzielny. Byłam tam z nimi i każdy miał swój posterunek: przez wyrwy, które Niemcy przez strzelanie robili. Mury były takie podziurawione, [że] kościotrup został z tego budynku. Czuwałam i czuwałam dobrze, bo w dobrym kierunku. W pewnym momencie patrzę: jadą dwa samochody. Oczywiście nie pytając się – byłam niesubordynowana, wytknęli mi to potem – wyskoczyłam na jezdnię i po prostu zatrzymałam te samochody. A że byłam w hełmie i w kombinezonie, to być może kierowca nie zorientował się, że to dziewczyna. Jakby wiedział, że dziewczyna, może by przejechał. W każdym razie słyszę z góry: „Nie strzelaj, bo tam »Grenadier«!”. Ale strzał padł i kierowca został ranny. Chłopaki splądrowali pierwszy samochód, to była żywność. Drugi był z granatami: ichnie „filipinki” chyba, a może gdzieś zrabowane były. Musiałam na podwórku się zająć rannym, więc torba sanitarna zdała egzamin, bo ładowałam jemu gazę, żeby zatamować krew. Jako triumfatorka, na stopniu samochodu, zawiozłam go do szpitala Elżbietanek.

  • To był Niemiec?

Niemiec, tak. Tak że mam zasługę, ponieważ dostałam awans na starszego strzelca, dostałam Krzyż Walecznych.

  • Za akcję na samochody?

Chyba tak. Visa dostałam od swojego dowódcy, a od chłopaków hiszpankę. A granaty musieli ode mnie żebrać, bo drugi samochód był z bronią. Nie była to broń akurat potrzebna w tym okresie, bo to był już dwudziesty.Byłam, można powiedzieć, wszędzie. Byłam bardzo szanowana.

  • Jak wyglądał dzień powszedni, jak chłopcy panią traktowali? Czy nie chcieli, żeby pani na przykład obiady gotowała?

Nie. Stworzyłam drużynę gospodarczą, miałam osiem dziewczyn, które czasami pomagały sanitariuszkom. Było u nas jedenaście sanitariuszek z przeszkoleniem. Nasz goniec – nie nazywaliśmy go gońcem, tylko strzelcem [...] – został ranny, to już nie był na punkcie sanitarnym, poza naszym zasięgiem, tylko był w mojej drużynie. Dziewczyny gotowały. Ja nie gotowałam, ponieważ się do tego nie nadawałam. Mnie wszystko podano. Miałam wspaniałych kolegów. Kiedy byłam ranna… To trochę zabawna historia. Niestety doktor mi nie pozwolił wstać. Chciałam wstać następnego dnia, bo lekko byłam ranna, w bok, ale nie pozwolił mi, tak że musiałam poleżeć tydzień albo może trochę więcej. Chłopcy z drużyny gospodarczej pewnego dnia przynoszą mi na półmisku… Mnie najbardziej podobał się półmisek, na półmisku był prosiak upieczony. Piękny prosiak, ze ślepiami. W życiu bym go nie dotknęła. Oni mieli i alkohol, i tego prosiaczka. Takie miałam dowody życzliwości. Ale do dzisiaj – dzisiaj jestem już przecież matroną – dociekam, jaka to porcelana była. To było coś pięknego. Oni to po prostu wyszabrowali.Mam ogromnie dużo dowodów życzliwości do dzisiaj.

  • Który to był dzień Powstania, że prosiaka zdobyto?

To był może 22 sierpnia. Szabrowali. Po polach były pomidory, wszystko było.Myśmy mieli odkryte przestrzenie. Walka była bardzo trudna, bo dużo było wolnych przestrzeni, takich że strzelali. Wystarczyło, że wszedł na drzewo po owoce, i już dostawał. Obserwowali nas Niemcy bardzo.

  • W jakich okolicznościach została pani ranna? Jak to się stało?

Zwyczajnie: przechodziłam z jednego budynku do drugiego. Taki był ostrzał. Jak powiedziałam: odkryte przestrzenie i jak na dłoni wszystko było widać. Myśmy wtedy stali na Ursynowskiej, a dowództwo było na Tenisowej. Na środek podwórka szło się do garażu zaopatrzeniowców. Normalnie: ciach i już leżę. Ale ja jestem twarda.

  • Długo pani była w szpitalu?

Nie byłam wcale w szpitalu, bo mój doktor dbał o to no i moje dziewczyny. Nazywał się Bloch. Zginął nam z horyzontu, nie wiem, dlaczego. Starszy pan był, więc może już go nie ma. W każdym razie nikt nie doniósł, że coś się z nim stało.

  • Proszę powiedzieć, jak ludność cywilna reagowała na dziewczynę żołnierza?

Ludność cywilna była tak maltretowana i taka zabiedzona! Ale jeśli chodzi o Mokotów, to była raczej za działaniami. Ludność miała dosyć okupacji pięcioletniej. Wiem, że wszyscy jak jeden mąż, nawet dzieci, włączali się do akcji.

  • Pani rodzina była na Mokotowie? Miała pani kontakty?

Ojciec mój był zmobilizowany i był już na wojnie. Mama miała trzydzieści lat wtedy i miała troje dzieci: Brat – 1933 rocznik, siostra – 1930 i ja – 1926. Tak że musiałam pomagać mamie, niezależnie od tego, w czasie okupacji.

  • Czy w czasie Powstania oni byli na Mokotowie?

Nie. Mama była w obozie już, ponieważ ona była w Zgrupowaniu „Miłosz”. Wróciła dopiero w 1945 roku. Brat był w Kompanii O-3, dowodzonej przez Ludwika Kotowskiego też w Pułku „Baszta”. Później do obozu się dostał, w Stutthofie. A ojciec wrócił w 1947 roku. Tak że byłam całą podporą.

  • Z bratem pani miała kontakty w czasie Powstania?

Raz go widziałam. Placówki były w różnych miejscach. Oni stali przy Alkazarze, ja byłam przy Woronicza, właściwie przy Madalińskiego, pomiędzy Madalińskiego a Olszewską.

  • Proszę opowiedzieć o nalotach niemieckich. Mokotów był często bombardowany przez samoloty.

Tak. Muszę powiedzieć, że najgorsze były „krowy”. Słychać było, jak się zniżają. Przeżyłam zmasowany nalot ze wszystkich stron: i artyleria, i samoloty sztukasy. Czego tam nie było! Wszystka broń jaką tylko mieli Niemcy. Z 24 na 25 byłam na wypadzie ze swoim plutonem. Jakoś nie miałam okazji pójść do siostry. Siostrę umieściłam u cioci, bo ona została sama, a była o sześć lat młodsza ode mnie. Przez swoje działanie było mi trudno latać na drugi koniec Mokotowa, ale chciałam się do niej wybrać na Bukowińską. Nie doszłam. Żeśmy się zatrzymali przy skoczni, to była ulica Czerniowiecka, poprzeczna do Idzikowskiego i Ikara. Przy skoczni, dosłownie, mieliśmy budyneczek. Ten budyneczek był bardzo wysunięty po skosie na klasztor ojców Dominikanów. Tak że z klasztoru bez przerwy Niemcy do nas walili. 26 był zmasowany atak. Ze wszystkich stron. Zostali ranni: mój obecny prezes Wojciech Militz, Stasio Lipski i przede wszystkim osunął się, dostał w głowę Bolek Zawadzki. Ten, który zgodził się, żebym poszła na skarpę. Tam się kopało rowy. Wszyscy są ranni, ja jedna z torbą. Mój prezes krzyczy: „Zajmij się Bolkiem!”. A Bolek to był mężczyzna duży i starszy trochę. Nie wykazuje żadnego ruchu, nic. W głowę dostał, więc należy się spodziewać, że jest nieprzytomny, bo nigdy w życiu bym nie przypuszczała, że on nie żyje. W każdym razie czy żyłby, czy nie żyłby, to i tak nie mogłabym go tam zostawić. Więc jak Wojtek krzyknął: „Zajmij się Bolkiem!”, to ja przez pięć willi (ulica Idzikowskiego jest krótka, sześć czy siedem willi, to była lotnicza kolonia), przez siatki, które łączyły wille, Bolka ciągnęłam przez wyrwy porobione. Mogę powiedzieć – nieprzytomnego, ale nie zdawałam sobie sprawy, czy przytomny, czy nieprzytomny. Do dzisiaj mnie to męczy. Żeby go dociągnąć do drugiej willi od Puławskiej, gdzie był szpitalik. Przedtem była bursa, a teraz szpitalik. Dociągnęłam go do tej willi, walę w drzwi, nikt nie otwiera. W końcu drzwi się otworzyły. Bolek mnie się zsuwa po schodach na dół, do piwnicy. A mnie zatrzaśnięto drzwi przed nosem. Co robić? Tam zostawiłam chłopców rannych, pomocy potrzebujących. Byłam trochę zdeterminowana, dlaczego oni mi zamknęli drzwi przed nosem, ale zdałam sobie za chwile sprawę. Bo jak się odwróciłam – przed willą są chodniczki z jednym stopniem – patrzę, a w dzikim winie może trzy hełmy nawet były, ja widziałam dwa. Pod osłona dymnego granatu udało mi się przelecieć na drugą stronę, na Zawrat. W pierwszej chwili chciałam wziąć gruszkę. Pan Bóg mnie ostrzegł, bo gdybym rzuciła gruszkę przy takiej odległości, to bym i siebie raniła. Ale przy dymnym granacie… Miałam ze trzy…Położyłam się na górce i dumałam, co mam teraz zrobić. Czy wracać, czy iść w kierunku Woronicza. To był jeden długi przystanek, ale trzeba było przejść na drugą stronę Puławskiej. Musiałam najpierw odpocząć, bo Bolek był szalenie ciężki. Nic nie wiedziałam, co z nim, bo mi zamknęli drzwi. Okazało się, że tam Niemcy prawdopodobnie już byli i dlatego z opaską i w hełmie mnie nie wpuścili. Był dom, numer 117, podłużny, duży, ostatni przed kościołem Królikarni. Zza węgła patrzę, jak przelecieć ulicę Puławską do rowu łącznikowego, żeby się dostać na Woronicza, bo tam zawsze w bramie wszyscy się chronili. Patrzę, jadą dwa czołgi w kierunku Woronicza. Co zrobić? Jechały w tamtą stronę, ja żadnej „sidolówki” nie miałam, zresztą to by było irracjonalne rzucić „sidolówkę” na czołg. Jak one jechały, to przeleciałam na drugą stronę. Jak byłam w połowie rowu, to już wracały. Strasznie się bałam wtedy, ale doleciałam do końca rowu łącznikowego. Mała uliczka była przed domem na Woronicza. Szkoła była troszeczkę dalej od Puławskiej. Nim wyszłam z rowu, coś mnie zagłuszyło: oczy, piasek, nogi… Coś takiego, co myślałam, że już koniec ze mną. Ale jak to ja: otrząsnęłam się, bo usłyszałam ze środka ulicy wołanie. Jęki. Oczywiście oczy przetarłam i stanowczo musiałam zobaczyć, co to jęczy na środku ulicy Puławskiej. Dosłownie przy domu, tylko na środku jezdni. Dosyć szeroko przed Gimnazjum Giżyckiego. To był „Sas”. Poznał mnie. Okazało się, że Niemcy już byli i od strony Królikarni masakrę zrobili. Nasi chłopcy też zostali wypędzeni. Sasa musiałam do bramy dociągnąć, a to wielki mężczyzna był, starszy. Ale jeszcze ktoś jęczy. Więc rzuciłam „Sasa” w bramę i wracam znowu, nic nie mówiąc. Patrzę, a to Trojanowski, „Cygan”, ucho ma obcięte, twarz zakrwawiona. Więc drugiego wprowadzam do bramy, ciągnę jak tylko mogę, a sama prawie nie widzę na oczy, bo piach mnie zasypał. Po trzeciego, to już chłopaki mówią: „Siadaj! Już ktoś poleciał”. Ale nie dane mi było odpocząć. Chłopcy spod skoczni, Wojtek „przyleciał”, Niemcy wypłoszyli ich w kierunku Królikarni. To też jeden przystanek, ale dołem. Wszyscy byli ranni. Do dzisiaj ma sztywny kark. Takie były sytuacje…Nie dane mi było odpocząć. To już był 26 września. Na ławeczce siedział mój dowódca, pan Witold Złotnicki, z rannym płucem. Nie mogli go pierwszego zabrać, bo to by nie wypadało, że dowódcę się bierze, a rannych się zostawia. Ale on był malutki. Złapałam go na swoje barki, plecy. Witold przez całą drogę się podśmiewał ze mnie. Chory, ledwie go prowadzę, a on się podśmiewał: „Żołnierz! Kobieta, baba!”. Musiałam go doprowadzić na Misyjną, do sióstr franciszkanek do szpitala. Później, po odzyskaniu wolności, szalenie był oddany naszej „Baszcie”. Co roku przyjeżdżał – ożeniony był z Angielką – był bardzo związany z ludźmi, mnie wyjątkowo hołubił. Dzięki niemu mogliśmy przekazać swoje tradycje bojowe pułkowi ochrony. To już jest powojenna karta, ale nadal był związany z nami. W ogóle miałam wspaniałych dowódców, pułk, kompanię też. Takich epizodów było dużo. Już się nie pamięta.

  • Proszę powiedzieć, co to jest odwaga. Pani się nie bała?

Odwaga? To znaczy wiedzieć, za co się walczy i lecieć bez namysłu.

  • Niemcy w krzakach, parę metrów od pani. Przecież dziewczyna powinna się tego przestraszyć.

Nie byłam dziewczyną, byłam żołnierzem! Do dzisiaj nie pozwalam tak mówić.

  • Wyjście na samochody. Pani nie myślała, że panią mogą zastrzelić?

Nie za bardzo sobie zdawałam sprawę. Natomiast od swoich bym zginęła, bo już jakiś z otworu wielkiego strzelał, tylko inny wołał: „Nie strzelaj, bo tam jest »Grenadier«!”. Ale strzał padł i niestety ranny został kierowca. Bardzo sympatyczny. Medalik miał na szyi, chciał mi go oddać. Straszne rzeczy, lała się z niego krew strasznie. Chyba jakoś go wyratowali, nie wiem, co się z nim stało. W każdym razie epizod był nagłośniony.

  • Nie czuje się strachu, wychodząc na ulicę pod ostrzałem?

Nie. Byłam dorosła. Myśmy wiedzieli, o co [walczymy].

  • Ile lat pani miała?

Siedemnaście, dorosła byłam. Wiedziałam, o co walczę. Naprawdę wiedziałam. Tym bardziej że byłam w domu chowana po wojskowemu. Mama moja była bardzo oczytana, skromna, gardziła zaszczytami, ale była bardzo mądra kobieta i wielka patriotka. Babcia była wilnianka, też patriotka. Dziadziuś był legionistą, też patriota. Tak że takie tradycje rodzinne się wyniosło. Ale miałam problemy, bo nie wiedziałam, gdzie mama; nie wiedziałam, gdzie ojciec. Brat w 1945 roku wrócił. Mama miała trzydzieści lat, jak wojna się zaczęła. Było jej bardzo ciężko. Naprawdę dużo pomagałam. W „Pasiece” byłam przy siostrze księdza Marii Wojtczak, [oni] prowadzili harcerską działalność konspiracyjną. Na przykład Żydów ukrywali. Przez jakiś czas na przykład u mnie w domu była Krysia [...]. Także wykradali Żydów. Przede wszystkim ludzie wtedy bardzo byli wierzący. Pamiętam, że moja mama w czasie okupacji dzień w dzień była na majowym, a jak było czerwcowe, to dzień w dzień na czerwcowym. I nas trójkę prowadzała. Nigdy nie pracowała zawodowo, bo zawsze była przy mężu. Dzielna była szalenie.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądały sprawy wiary w Powstaniu. Mieliście kapelanów?

Mieliśmy kapelanów. Mieliśmy księdza Zieję, spowiadaliśmy się na trawie, na kolanach. Jeszcze był chyba jakiś ksiądz u nas. Natomiast z naszego pułku był bardzo ciężko ranny Andrzej Kasznica, który sobie przyrzekł, że jak wyzdrowieje, przeżyje, to pójdzie do zakonu. Był w zakonie Dominikanów. Kulał. Był wybitnie inteligentny, był prowincjałem na Rzym zakonu Dominikanów. Szalenie dużo było pozytywnych „chłopców” żołnierzy. Mam wspaniałych „chłopców”. Jestem sekretarzem od 1946 roku, tak że nazywam ich chłopcy, bo ja ich kocham, oni mnie kochają. Tylko że to się wszystko kończy. Tak mi umierają strasznie… W zeszłym roku umarły trzydzieści cztery osoby. Ale to taki jest wiek.

  • Proszę nam opowiedzieć jeszcze, jak Powstanie się dla pani skończyło.

To jest szalenie ważna sprawa. Jak szłam na Czerniowiecką w nadziei, że może do siostry zajrzę, to ona się nie mogła mnie doczekać i szła do mnie. Ja o tym nie wiedziałam. Ale jak żeśmy wrócili po wszystkich walkach i po wszystkich zmaganiach… Dla mnie zbieranie kolegów z ulicy i [ciągnięcie] Bolka, to było takie przeżycie! Że ja się nie rozchorowałam wtedy… Strachu się nie czuło. Kobieta raczej czuje współczucie, strachu nie. Myślałam o tym, żeby on żył, potem cały czas myślałam, czy żyje w dalszym ciągu, gdzie jest. Niestety, on na pewno umarł. Jak wróciłam z tej tragicznej wyprawy, bo tam prawie wszyscy byli ranni, poza mną – na Tenisowej to było – chłopaki mi mówią: „Mamy dla ciebie wspaniałą wiadomość”. Patrzę, a to moja siostra, sześć lat młodsza ode mnie. Nie mogła się mnie doczekać. Ona do dzisiaj mi wyrzuca, bo uważa, że ja niedostatecznie ucieszyłam się z tego, że przyszła. I ma rację. Bo ja nie spełniłam swojego obowiązku do końca, dlatego że powinnam z rannymi kolegami pojechać. Oni się znaleźli w szpitalach czy nawet w Niemczech, a ja musiałam pójść jako cywil. Tak zdecydowali chłopcy. Dostałam futerko z białej foczki, ubrali mnie. Moja koleżanka, która z nami szła – peliskę. Poszabrowali, ubrali nas. Prowadzili nas na Okęcie całą kolumną. Ostatni dom we Włochach, przed torami. Rozległy się strzały, pomiędzy kartofliskami padali ludzie, Niemcy bardzo ostro reagowali. Patrzę, a moja siostra, nie pytając mnie o nic, ucieka do tego domu. Co miałam robić? Musiałam za nią polecieć. Za mną polecieli też Lola i Miecio Pawłowski, i Teresa Wojciechowska. Do dzisiaj się nie mogę nadziwić, gdzie ci ludzie, z jednopiętrowego domu, pomieścili uciekinierów… Bo to ze cztery konwoje szły, nie tylko mój i tych ludzi, którzy uciekali, oni wszystkich gdzieś ulokowali. Albo tam były piwnice, albo po domach zorganizowani byli. Naprawdę, ludność cywilna właśnie tak reagowała – z wielkim uznaniem dla nas.

  • Co było dalej?

Dalej też było bardzo poważnie. Miałam kolegę, Maćka Abramowskiego, który się znęcał nad żołnierzem dziewczyną. Mucha mi siedziała na nosie, a ja musiałam stać pod karabinem. Ale dał mi list. On był ranny, musiałam zostawić chłopców wszystkich niestety. Dał mi list – w Pruszkowie mieszkał – do swoich rodziców. Jak konwój przeszedł, to na piechotę żeśmy wszyscy poszli do Pruszkowa, do pani Abramowskiej. Ona nam użyczyła [miejsca]. Dzień czy dwa żeśmy byli w mieszkaniu Maćka. On był dorosły. Musiałam coś z siostrą zrobić i dalej pójść. Żeśmy szli na piechotę, Miecio też z nami jeszcze szedł. W Milanówku była sala kinowa. Powiedziano mi, [że] powstańcy ranni leżą w tej sali. Tam zobaczyłam Halinkę Wołłowicz, późniejszą Kubalską, i „Aldonę” Krystynę Kosiorek, z którą byłam zaprzyjaźniona. Kubalska była z K-1, a „Aldona” była z B-3, ode mnie. Ale była ranna i nic tylko mówi: „Musisz przyjść, bo ja mam dla ciebie zadanie”. Potem miejscowa ludność rozlokowała po domach chorych, tak że wiedziałam, gdzie leży Krysia. Doszłam do Żyrardowa, zostawiłam tam siostrę u swojego stryjka, policjanta, którego do dziś nie mogę miło wspominać. Sama wróciłam. Lola była jeszcze ze mną, Teresa poszła do majątku babci, Miecio do kolegi. Jeszcze ktoś z nami był, już nie pamiętam. Ja Dobrunię – siostrę zostawiłam u stryjków, a sama wróciłam do tej sali. Sali już nie było, ale wiedziałam, gdzie [Krysia] w willi leży. Ona mówi: „Terenia, musisz wejść w akcję »Niedźwiadek«”. Akcja „Niedźwiadek” to była pomoc. A Krysia bardzo się kochała w synu generała Pełczyńskiego. Krzysztof – kapral podchorąży został zabity, 18 sierpnia, a ją cały czas miała w zasięgu pani Wanda Pełczyńska, która prowadziła akcję „Niedźwiadek”. Co to była za akcja? To były zrzutowe pieniądze. Trzeba było wynajdywać potrzebujących i rozwozić. Krysia nie miała siły, powiedziała, że nie nadaje się do tego. Ona była kurierem pani Wandy, zostałam w ten sposób jej łącznikiem. Rozwoziłam pieniądze po całej Polsce. Jechałam na dachu pociągu. W Skierniewicach leżeli w szpitalu moi chłopcy, chyba ze sześciu. Dostałam namiary, wszyscy wiedzieli, że mogą mi to zadanie przekazać, że ja to dalej będę ciągnęła. Starsza byłam… W tym szpitalu była jeszcze moja sympatia, stracił rękę, tak że ja bardzo często jeździłam z Warszawy do Skierniewic. Tam była masa potrzebujących kolegów. W Skierniewicach była rodzina państwa Muszyńskich, którzy konspirowali pod osłoną taką, że robili alkohole. Mogli swobodnie działać dla szpitala i masę naszych chłopców powykradali ze szpitala. Tam automatycznie musiałam wciągnąć się do pracy w RGO. Muszę powiedzieć, że byłam szczęśliwa. Przyjeżdżałam ze trzy razy w tygodniu z Warszawy do Skierniewic w takich warunkach, z pieniędzmi. Niebezpieczne to było, ale ja sobie nie zdawałam z tego sprawy. Państwo Muszyńscy, Leszek – po Powstaniu to wielcy przyjaciele – wciągnęli mnie w pracę. I znalazłam swoją mamę. Była w obozie pod Lipskiem. Też wysłałam paczkę i podobno ją dostała. To były Skierniewice. Ale byłam w Rozprzy pod Piotrkowem. W Krakowie trafiłam na ślub mojego dowódcy, Michała Juchnickiego z naszą „Lalą”. Tam było chyba z pięciu kolegów, którym mogłam pieniądze wręczyć. To było po pięćset złotych, nowiutkie, ładne. Musiałam rozpruwać torbę od góry, ładnie układać na dole i zaszywać z powrotem. W Zakopanem byłam. Przyjechałam – do „Sasa” – koło dwunastej w nocy, do rana siedziałam na dworze, zmarzłam jak sopel. Nie wiem, jak ci ludzie z Warszawy, te rodziny, ich tam poprzewozili. Nie pytałam o to. W każdym razie do Rozprzy dojechałam. Tam był Jerzy Cydzik „Jeż”, który prowadził akcje przy Królikarni. Był bardzo ciężko ranny w głowę. Pan Anzelm – ojciec był leśnikiem, na terenach Rozprzy były własnością jego lasy i pracował na tych terenach. Tam dobiła moja przyjaciółka, ich córka „Bogda”, późniejsza Hania Piekarska, która była w mojej kompanii, z tym że była sanitariuszką. Jeszcze moja mama nie wróciła i mieszkałam u nich. Pani Cydzikowa uważała, że jestem jej drugą córką. Tam poznałam swojego męża Ryszarda, który mówił, że ma jedwabne życie, z którym przeżyłam pięćdziesiąt sześć lat i którego już nie mam. Tak to się toczy…

  • Nie bał się pani? Odważny żołnierz, Krzyż Walecznych… To strach żyć z taką kobietą.

Nie, ja jestem bardzo łagodna, życzliwa i wyrozumiała – kocham ludzi z wadami.

  • Czy po wojnie miała pani jakieś nieprzyjemności od władz polskich? Problemy, kłopoty, aresztowania, przesłuchania?

Jak najbardziej. Byłam naczelnikiem wydziału Warszawskiej Spółdzielni Spożywców i zostałam zwolniona za to, że byłam w AK. Jeden dyrektor drugiemu dyrektorowi szepnął. Nie mogłam pracować. Ale jakoś sobie radziłam. Takich epizodów dużo jest.

  • Ale nie była pani aresztowana w latach czterdziestych czy pięćdziesiątych?

Nie.
Warszawa, 16 maja 2007 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz
Teresa Suchecka-Nowak Pseudonim: „Grenadier” Stopień: starszy strzelec Formacja: Pułk AK „Baszta”, kompania B-3 Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter