Maria Szydluk „Rysia”
Maria Szydluk, pseudonim w Powstaniu „Ryszarda Drutowska”. Popularnie mówiono mi „Rysia”.
- Pani Mario, pani urodziła się w 1925 roku. Jak pani zapamiętała swoje dzieciństwo przed wybuchem wojny? Czy mieszkała pani w Warszawie?
Mieszkałam w Warszawie, urodziłam się na Powiślu, na ulicy Dobrej
vis-à-vis ulicy Księdza Siemca. Stanowiliśmy mieszczańską rodzinę.
- Czym się zajmowali pani rodzice?
Ojciec prowadził administrację garaży i stację benzynową. Mama zajmowała się po prostu domem. Nas było czworo, tak że miała co robić.
- Czy administrowanie garażami i prowadzenie stacji benzynowej przez tatę pozwalało na godne utrzymanie rodziny?
Tak, jak najbardziej. To trudno dochodzić w szczegółach, ale ogólnie biorąc, starczało. Nie było problemu, dopiero okupacja nam się dała we znaki.
- Chodziła pani do szkoły na Powiślu?
Tak. Na Drewnianą 8. Kierowniczką była pani Wanda Żerańska. Jeszcze po wojnie ją odwiedzałam, bo mieszkała róg Dobrej i Tamki. [...]
- Jak pani zapamiętała szkołę?
Bardzo dobrze. Wysoki poziom był. Zawsze byłam bardzo operatywna.
Obrotna. Operatywna zawsze. Wszystkim się zajmowałam w szkole.
- Miała pani społecznikowskie zacięcie?
Jak najbardziej. W czasie okupacji także.
- Czy przed wojną należała może pani do harcerstwa?
Nie. Do Czerwonego Krzyża tylko. Bez przynależności swoje robiłam.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
Ciągłe naloty bombowe w nocy. Bieganie – ponieważ myśmy mieszkali w budynku parterowym – albo do urszulanek się szło na Dobrą, naprzeciwko nas, albo na Lipową róg Dobrej. Potem, już w czasie okupacji, było dość charakterystyczne, że młodzież przeważnie była z książką w ręku, bo nie było czasu na to. Tak jak na przykład w czasie okupacji uczyłam się, chodziłam do szkoły handlowej, chodziłam na komplety, pracowałam, bo były praktyki obowiązkowe.
- Mieszkała pani z rodzicami?
Mieszkałam z rodzicami oczywiście. Ale jak się wychodziło rano, to się wracało tuż przed godziną policyjną albo nawet czasem i po godzinie policyjnej biegiem do domu.
- Gdzie pani pracowała podczas okupacji?
W księgarni Markiewicza, to prywatne przecież było wszystko. Na Żelaznej 30 róg Siennej.
Jako posady się tego nie traktowało, bo właściwie zaczęłam pracować na zasadzie praktyk szkolnych, bo były obowiązkowe praktyki. Były tylko szkoły zawodowe, nie było innych, były obowiązkowe praktyki. Po prostu w ramach praktyki zaczęłam pracować w księgarni. To mi się tak podobało, że zostałam na zawsze, bo do Powstania. Również po wojnie organizowałam po prostu wypożyczanie książek na przykład, bo szef mój zakupił na lewo duży transport książek od Niemców i to bardzo cennych jak na przykład „Cuda polskie”, „Wielka Geografia Powszechna”, „Encyklopedia Gutenberga”, Encyklopedia Trzaska, Michalski, Biblioteka Wiedzy, potem Sienkiewicz też, Trylogia i wszystko.
- Nie wszystkie książki można było sprzedawać w księgarni?
Można było. Właściwie nie wszystkie, bo był magazyn książek, których nie można było wystawiać na wystawę na przykład.
- Pamięta pani tytuły, których nie można było wystawić?
Nie pamiętam. Ale nawet jeżeli chodzi o Sienkiewicza, to tak samo był zakaz. To wbrew porządkowi obowiązującemu robiłam. Na przykład robiłam wystawę wydawnictw Sienkiewicza, ale była półtora dnia, bo natychmiast znikało wszystko, szybko się sprzedawało. Mickiewicz – „Pan Tadeusz” także, to też był zakazany owoc przecież. Ale nie pamiętam już dokładnie. Musiałabym się zastanowić i po prostu sobie przypomnieć.
- Wiele osób przychodziło do księgarni?
Bardzo dużo. Bardzo dużo ludzi korzystało też z wypożyczalni. Myśmy mieli w wypożyczalni masę ludzi. W każdym razie ponad pięćset osób na pewno było w wypożyczalni zarejestrowanych. Nie wszyscy oczywiście codziennie przychodzili. Byli tacy, którzy przychodzili raz na dziesięć dni, raz na tydzień, ale byli tacy, którzy przychodzili co drugi, trzeci dzień.
- Korzystanie z wypożyczalni było bezpłatne?
Nie. Płatne było. Wpłacało się kaucję, a niezależnie od tego był abonament miesięczny. Nie pamiętam już, jakiej wysokości kaucja czy abonament ile kosztował, nie pamiętam po prostu tych rzeczy zupełnie.
- Kończyła pani pracę i potem co? Na tajne komplety?
Najpierw do szkoły. O czwartej już wychodziłam z księgarni. Zastępowała mnie żona właściciela księgarni, pani Markiewiczowa. Szłam do szkoły na Bagatela 15. Komplety dwa, trzy razy w tygodniu były, na Pięknej. Był też Międzynarodowy Czerwony Krzyż w tym budynku. Pamiętam bardzo dobrze, jak kiedyś wracałyśmy ze szkoły, z Bagateli właśnie, i jeszcze poszłyśmy na komplety. Tak jak to młode dziewczęta – roześmiane, wesołe. Któraś się potknęła, poślizgnęła i wtedy zobaczyłyśmy, że to jest krew. Ona się poślizgnęła o krew po prostu, jeszcze było nieposprzątane. A akurat
vis-à-vis budynku, w którym odbywały się komplety, rozstrzelali wtedy ileś osób. Jest tablica pamiątkowa. To było przerażenie ogromne. Dopiero wtedy żeśmy spostrzegły, że było zupełnie pusto na ulicach. Nie było ani żywego ducha. Weszłyśmy do pomieszczenia, w którym się odbywały komplety, to była pani Maria Pikolska, profesor. My byłyśmy we trzy. Dwie koleżanki jeszcze były, ale nawet ich imion nie pamiętam. W każdym razie żeśmy spędziły półtorej godziny chyba, bo żadna nie miała siły, żeby wyjść stamtąd, bo to było ogromne przeżycie. Jeszcze świeże ślady krwi na chodnikach, na murach, wszędzie. Okropne to było, straszne. Tak to bywało.
- Jaki był pani kontakt pierwszy z konspiracją?
Organizowałam wówczas majowe nabożeństwa. Wychodziłam mniej więcej pod koniec ostatniej lekcji. Zawsze miałam prawo wyjść wcześniej, wszystkie profesorki wiedziały. Szłam na górę, żeby na piątym piętrze przygotować pomieszczenie – to była sala gimnastyczna, w której się wszyscy zbieraliśmy, łącznie z ciałem profesorskim – i jechałam windą. Stałam, czekałam na windę. Szła pani Urbanowicz. To była dyrektorka szkoły. Ona mnie nazywała Baśka. Byłam Basiewicz, to mnie nazywano Baśka. Między innymi i ona mnie tak nazywała: „Baśka, poczekaj”. To poczekałam. Zaczęła ze mną rozmowę, czy nie chciałabym pracować w konspiracji. Mówię: „Jeżeli pani dyrektor uważa, że się nadaję do tego, to jestem chętna”. W każdym razie rozmowa była krótka. Uprzedziła mnie tylko, żebym pamiętała, że nie wolno nikomu o tym mówić. Ani w domu, ani żadnej przyjaciółce, ani żadnej siostrze, nikomu absolutnie, żeby nie mówić o tym. Za parę dni zgłosi się do mnie – uprzedzi mnie przedtem – pani do księgarni i powie mi co dalej. I tak było. To był 1941 rok, czerwiec gdzieś.
- Miała pani szesnaście lat.
Tak.
- Po kilku dniach ktoś się zgłosił do księgarni?
Tak, oczywiście.
- Pamięta pani tą sytuację? Wchodzi ktoś nieznajomy – mężczyzna, kobieta?
Nie. To kobieta była, młoda kobieta, ale nie pamiętam jej nazwiska ani imienia. Zresztą nawet nie wiem, czy ona się przedstawiała. Powiedziała, że jest od pani dyrektor Urbanowicz. Przynosiła gazetki, bo miałam punkt kontaktowy w księgarni od razu, to się roznosiło gazetki pod wskazane adresy.
Tak, pod wskazane adresy. Raz miałam nawet taki przypadek, to było na Kruczej, musiałam dostać błędny adres i na drugi dzień, oczywiście zaraz zgłosiłam to dyrektorce. Od tego czasu, bo to było stosunkowo krótko przed Powstaniem, ona mnie wyłączyła już z tej akcji. Przestałam już roznosić ulotki. Miałam jakiś zły adres, bo pani, która mi otworzyła drzwi (pamiętam, gdybym potrafiła narysować, to bym ją narysowała, bo mam w oczach, jak ona mnie otwierała drzwi), była zdumiona, nie odpowiedziała mi na hasło, które podałam, tylko powiedziała, że to jest jakieś nieporozumienie. Oczywiście hasła były tego typu, że dawały możliwość nieporozumienia jakiegoś. Powiedziałam: „Przepraszam” i zbiegłam na dół. Jak biegłam na dół, to było na drugim piętrze, pamiętam, że w połowie piętra pierwszego spotkałam Niemca w mundurze. To już mi się nogi trzęsły dosłownie. Wybiegłam szybciutko stamtąd i biegiem ulicą Kruczą. Gdzie się wtedy udałam, to już nie pamiętam. W każdym razie raz miałam taką wpadkę. Prawdopodobnie musiałam dostać zły adres albo zrozumiałam źle, nie wiem, trudno powiedzieć. Chociaż byłam bardzo uważna i konkretna, ale się zdarzyło.
- To musiało być silne przeżycie.
Bardzo silne przeżycie.
- Nie zraziło to pani do współpracy?
Nie.
- Czy pani rodzice albo rodzeństwo zdawali sobie sprawę z pani działalności konspiracyjnej?
Nie. Wychodziłam rano, wracałam wieczorem do domu. A co robiłam w międzyczasie? Pracowałam, uczyłam się, chodziłam do szkoły jednej, drugiej, tak że wiadomo było, że jestem zajęta. Nie miałam kłopotów w domu. Właściwe kiedy wychodziłam już do Powstania, jak szłam na godzinę trzecią, bo myśmy tak były umówione, że o trzeciej mamy zbiórkę, to żegnając się z ojcem, on mnie poklepał dziwnie. Nie miał tego zwyczaju. Poklepał mnie po plecach ręką, coś mi powiedział na temat. W każdym razie o tym, że on był też w konspiracji, to dowiedziałam się dopiero po Powstaniu, jak wróciłam z obozu. Bo byłam w obozie w Ravensbrück, przez Gross Rosen przechodziłam.
- Żegnając się z tatą, powiedziała pani, że idzie do Powstania czy nie?
Jak najbardziej. Powiedziałam, że mam zbiórkę, że idę do Powstania. Mama jeszcze prosiła, żebym jutro koniecznie przyszła, bo ona królika udusi i placek upiecze, to nam się przyda na pewno. Oczywiście nie było mowy o żadnym przyjściu. Byłam na Starym Mieście, a dom na Powiślu. Nie było mowy o opuszczeniu kwatery. W żadnym wypadku. Ale dopiero wtedy, jak wychodziłam do Powstania, to powiedziałam, że mam zbiórkę, że Powstanie się dzisiaj zaczyna. Powiedziałam w domu, jak wychodziłam.
- Miała pani już przygotowaną opaskę?
Nie. Nie miałam opaski przygotowanej. Nie przypominam sobie zupełnie, w jaki sposób opaska znalazła się na moim ramieniu.
- Pani Mario, znalazła się pani na Starym Mieście, pamięta pani pod jakim adresem?
Zaczynaliśmy od Ratusza. W bramie czekała na nas komendantka Izabela Podolska, Bowbelska miała po mężu, w ogóle była Zajączkowska. Czekała na nas w bramie Ratusza. Myśmy kilkakrotnie obracały z Krakowskiego Przedmieścia, to nie daleko przecież, bo przenosiłyśmy lekarstwa, środki opatrunkowe przede wszystkim i nosze. Trzy pary noszy były wtedy. Ale nikt nie zwracał na nas uwagi.
- Nikt się nie interesował dziewczętami, że niosą nosze?
Nikt nie zwrócił na to uwagi. Nawet nas mijał samochód ciężarowy pełen Niemców i też nie reagowali zupełnie. Tak że myśmy spokojnie do Ratusza przeniosły. Trzy razy chodziłam tam i z powrotem, przenosząc co było do przeniesienia.
- W jakim był stanie Ratusz?
W bardzo dobrym. Nic się nie działo. Jak myśmy weszli, to jeszcze byli pracownicy biurowi. Za sekundę zjawił się pan Dawidowski, był administratorem budynku całego Ratusza. Powiedział do tych ludzi, żeby się zebrali, po prostu dokumenty schowali i poszli do domu. Bardzo było duże zdziwienie. Niemniej szybko opuścili [pokój], to był duży pokój, w którym myśmy były. Było kilkanaście biurek, po czym pozsuwałyśmy biurka, jakieś żelazne łóżka przyniosłyśmy, materace, żeby potem było się gdzie położyć. Od tego się zaczynało. Od razu pierwszej nocy tenże pan Dawidowski najpierw przyszedł, że zacięte walki prowadzone są w obronie mostu Kierbedzia. Potem przyszedł po raz kolejny, już nie pamiętam który, w każdym razie to już było pewnie koło dwunastej w nocy, taki bardzo roztrzęsiony nawet, że cała kompania zginęła, broniąc dojścia do mostu. Wtedy Kierbedzia, teraz to jest most Śląsko-Dąbrowski. Ale myśmy sobie nie zdawali sprawy z tego w ogóle, że to dotyczyło w zasadzie naszych kolegów. To była kompania 103. z Batalionu „Bończa” Zgrupowania „Róg”. To był pierwszy dzień, myśmy nie byli zorientowani w ogóle. Oni mieli wówczas kwaterę na rogu Dobrej i Bednarskiej. Był właśnie wypad i zginęły od razu, pierwszego dnia, czterdzieści trzy osoby. Dwie osoby – bo było czterdzieści pięć osób w kompanii – przedostały się potem na Starówkę, a czterdzieści trzy osoby zginęły na miejscu.
- Kiedy trafili pierwsi ranni i w jakim byli stanie?
Pamiętam bardzo dobrze, ale w jakim byli stanie, to trudno w tej chwili powiedzieć. W różnym stanie byli.
- Mogli być przysypani, poparzeni?
Tak.
Tak. Najbardziej to, co zapamiętałam, to myśmy w jakimś stosunkowo krótkim czasie opuściły Ratusz. Rano wyszłam już, bo przechodziłam z rannym, Skalski się nazywał. Przenosiliśmy go do Szpitala Maltańskiego. Mimo że byłyśmy w białych fartuchach z czerwonym krzyżem na ramionach czy na ręku, to strzelano do nas z trzech stron dosłownie: z Teatru Wielkiego, z rogu Wierzbowej i Senatorskiej i z Banku Polskiego jeszcze. To byli gołębiarze, pojedyncze osoby, które strzelały z różnych obiektów. Jak żeśmy były na środku, przy kanoniczkach, to już była taka strzelanina, że nie wiedziałyśmy, czy mamy iść dalej, czy zatrzymać się. Ale szłyśmy dalej i wtedy dostałam, byłam ranna wtedy. Na środku była wysepka, stała latarnia między Bielańską, Senatorską, placem Teatralnym.
- Gdzie została pani ranna?
W nogę. Pod kolano dostałam, do tej pory mam odłamki. Robiłam prześwietlenia parę lat temu, nie wiadomo gdzie one się przemieściły, gdzie się podziały. Stopy miałam też ranne.
- Kości zostały uszkodzone czy kula przeszła przez mięśnie?
Zatrzymała się jakoś, przeszła, odłamki zostały właściwie, to nie kula tylko odłamki były. Zostały po prostu i do dzisiaj są gdzieś. [...]
- Pani sama wróciła czy ktoś panią zabrał?
Koleżanka „Nita” koniecznie chciała zatrzymać się w bramie, żeby mi zrobić opatrunek. Oczywiście nie chciałam. Wobec tego biegłyśmy dalej z tym rannym, tylko po prostu znaczyłyśmy krwią całą drogę. Przy kościele Świętego Antoniego na Senatorskiej stał ksiądz i stało kilku mężczyzn w bramie. Ksiądz apelował do mężczyzn, żeby pomogli nam, w pewnym momencie to ode mnie nosze wzięła koleżanka. Tak że cztery niosły nosze, środkiem szłyśmy. Ostrzał był tak silny, że żaden się nie odważył przebiec na drugą stronę, żeby nam pomóc. A przecież pomoc ze strony ludności była wszelaka. Różnorodna była, naprawdę. Trzeba powiedzieć, że ludność zachowywała się wręcz fantastycznie. Chętni bardzo, pomagali nam. Jak mogli, tak pomagali. Przynajmniej potem, na Starym Mieście jeszcze, to wszystko paliło się, waliły bomby z góry. Trudno jest nawet określić, jak to wyglądało i jak myśmy żyli w tym czasie na Starym Mieście. Myśmy się pierwszy raz wtedy z tym zetknęły, że żaden z mężczyzn nie [chciał pomóc]. Ze strachu chyba. Ostrzał był bardzo silny i [trzeba było] przebiec na drugą stronę, a to w końcu dość szeroka była ulica przecież, Senatorska, tak że nikt nie śmiał się przedostać. Biegłam razem ze wszystkimi. Jak żeśmy skręciły w plac Bankowy, ostrzał był duży jeszcze z Ogrodu Saskiego. Wtedy byli Niemcy w Ogrodzie Saskim, tak że nam świstały [kule] dosłownie. Przy uszach to się czuło ciepło przelatującej kuli. Na sekundę żeśmy się zatrzymały w bramie przed wejściem do szpitala, po czym biegłyśmy już do szpitala. Straciłam przytomność, nie wiem dalej, co się ze mną działo, bo obudziłam się już na sali opatrunkowej, gdzie doktor Gierałtowski był i „Nita”, bo dziewczęta wszystkie zdążyły wrócić do Ratusza. Tylko zostałam z „Nitą” sama. Chciałam wracać oczywiście, ale nie było mowy, żebym mogła wrócić. Zresztą doktor Gierałtowski, pamiętam go bardzo dobrze, mówi: „Proszę siostry, co to za sprawa? Ileż to potrwa, tydzień? To potem wyjmiemy to na spokojnie, co będziemy się teraz grzebać. Nie wiemy, w którym to miejscu jest”.
Zostały te odłamki. Jak wróciłam [z obozu], bo to mi dokuczało, zrobiłam prześwietlenie. Widziałam to, bo jeszcze były stare aparaty rentgenowskie, nogę się wkładało w taką skrzynię i z zewnątrz był ekran, widać było bardzo dobrze. Pałeczką pokazywał lekarz – trzy odłamki, jeden spory, a dwa mniejsze jeszcze były.
- Wróciła pani po tym opatrzeniu do Ratusza?
Jak byłam w szpitalu, to w międzyczasie szpital zajęli Niemcy. 6 sierpnia akurat „Nita” przyszła z drugą koleżanką, z Przeździecką. Przyprowadziła ją do szpitala, bo ona była ranna i jej nic nie mogli pomóc na miejscu. Zginęły zresztą cztery nasze sanitariuszki w Banku Polskim, a ona miała twarz od brody, całe czoło fioletowe dosłownie.
- Od czego miała fioletową całą twarz?
Od wylewu.
Wylew miała taki szalony. Ją przyprowadziła „Nita” do Szpitala Maltańskiego. Myśmy siedziały obie w pokoju. Rannych było coraz więcej, byłam na fotelu tylko, łóżko swoje oddałam. Siedziałyśmy sobie, rozmawiając, wpadła siostra z krzykiem, że: „Proszę siostry! Niemcy są w holu!”. „Nita” wyskoczyła oknem na przylegający do szpitala dziedziniec. Pobiegła. Nie wiem, czy one wtedy już były na Starym Mieście, czy jeszcze były w Ratuszu. W każdym razie zdążyła wyskoczyć, a mnie zaraz ubrano w szpitalną piżamę, momentalnie się znalazły materace i razem z Przeździecką leżałyśmy na podłodze na materacach pod piecem. Kaflowy piec był. Niemcy wpadli do wewnątrz, z karabinami oczywiście, pod łóżka karabinami, tak jakby szukali kogoś jeszcze. Poczym przyszli, armatnie działo chcieli ustawić w oknie sali na parterze szpitala, ale uniemożliwiły to żelazne kraty. Dali sobie spokój i od zewnątrz ustawili. Ranny był najpierw Niemiec, strasznie krzyczał i wołał ratunku, ale nikt mu na pomoc nie wyszedł. Natomiast za chwilę Niemcy wypędzili ludzi z bocznych oficyn. Było bardzo dużo ludzi napływowych z Elektoralnej, z Żabiej – z tamtych okolic, bo było już bardzo trudno żyć. Wobec tego przesuwali się ludzie do Starego Miasta. To były dzieci, starcy i kobiety. Niemcy strzelali z dział, które ustawili przed szpitalem poprzez tych ludzi w stronę Ogrodu Saskiego. Po pewnym czasie umilkły. Z tamtej strony już nie było odzewu, bo okazało się, że już Polacy są w Ogrodzie Saskim. Wobec tego oni się zorientowali, widzieli prawdopodobnie tłum ludzi, który stał przed szpitalem, bo tylko słychać było: „Jezus Maria! O Boże!”. Dzieci płakały i kobiety, starcy raczej pokrzykiwali tylko: „O mój Boże! O Jezu!” i tak dalej. To trwało z półtorej godziny. Potem ucichło. Następnego dnia parę razy wpadali Niemcy z karabinami. Tak że nawet była jedna z chorych – bo w ogóle ciężko chorych już nie było, pozabierały ich rodziny, już tylko tacy, którzy musieli zostać, co w stanie ciężkim byli – która jak tylko usłyszała kroki niemieckie, to chowała się pod łóżko. Myśmy się po prostu śmiały z tego, bo to było śmieszne, tak wyglądało, [chociaż naprawdę] to nie było śmieszne, taki chichot wychodził z człowieka. Jak Niemcy weszli do szpitala to zabrali wszystkich lekarzy i zabrali – taka była siostra Krystyna, jak na nazwisko miała, nie wiem, nie znałam jej. Łazikiem jeździła z kierowcą i z pobliskich ulic zbierali rannych, przywozili do szpitala. Więc zabrali ją, zabrali łazika z kierowcą, zabrali doktora Lewandowskiego i Gierałtowskiego. Wszystkich lekarzy pozabierali. Tylko jedna siostra mogła poruszać się po szpitalu. Natomiast nie wolno było wyjść z sali. Poustawiali po prostu wiadra i potrzeby swoje trzeba było załatwiać do wiader, bo nie wolno było wychodzić poza obręb sali.
- Na salach leżały zarówno kobiety, jak i mężczyźni?
Nie. Tylko kobiety same były.
- Jak pani zapamiętała Niemców?
Na pierwszym piętrze byli Niemcy. Siedmiu Niemców było.
- Rozmawiała pani z tymi Niemcami?
Ja z nimi nie rozmawiałam, tylko siostra, która miała prawo do poruszania się [po szpitalu]. Ona nam powiedziała, że zabrali wszystkich lekarzy, pielęgniarki i że powiedzieli, że nie spalą tylko dlatego szpitala, że ci Niemcy, którzy leżą na pierwszym piętrze – tych siedmiu Niemców – twierdzą, że byli bardzo dobrze traktowani, na równi z Polakami otrzymywali pomoc lekarską. Z tym że z 8 na 9 sierpnia w nocy, to myśmy słyszały nawet dudnienie po schodach, podjechali czołgami, zabrali swoich rannych, te siedem osób i opuścili szpital. Raniutko, była godzina piąta, może wcześniej, przyszedł doktor Lewandowski, młody lekarz i mówi: „Proszę siostry, Niemców już nie ma. W nocy zabrali swoich rannych i opuścili szpital”. To myśmy się szybciutko ubrały i wyszłyśmy tylnym wyjściem.
- Pani już mogła wtedy chodzić?
Cały czas właściwie kuśtykałam, ale chodziłam. To nie było tak, że miałam unieruchomioną nogę. Poszłyśmy na Stare Miasto, żeby znaleźć kogoś ze swoich, jakiś oddział. Nie wiedziałyśmy, szukałyśmy. Znalazłyśmy w rezultacie na rogu Piwnej i Zapiecka. Na pierwszym piętrze był gabinet dentystyczny i doktor była, znajoma naszej komendantki. Udostępniła cały swój lokal. Do czasu tam byliśmy. Potem znowu była taka sytuacja, że trzeba było stamtąd w nocy uciekać, bo walili ze wszystkich stron. Poza tym były jeszcze naloty lotnicze. Tak że komendantka poszła szukać jakiegoś lokalu na kwaterę i znalazła. Spotkała jakąś swoją przyjaciółkę, która z matką była u swoich znajomych – państwo Rutkowscy, na Kilińskiego 1, na trzecim piętrze. Tak że myśmy miały już kwaterę na trzecim piętrze.
- Czy to było niebezpieczne miejsce?
Bardzo niebezpieczne. Wybuch czołgu był przed Kilińskiego 1. Przeżyłam. To, że żyję to w ogóle jest cud boski. Byłam półtorej minuty przed tym, jak wybuchł czołg, w lokalu fryzjera i zeszłam do piwnicy tylko, bo miałam tam części swojej garderoby upranej. Przy okazji, ponieważ myśmy swoje rzeczy miały w piwnicy należącej do gospodarzy, u których mieliśmy kwaterę. W połowie zejścia do piwnicy nastąpił wybuch. Zrobiło się ciemno, huk niesamowity oczywiście. Nie wiadomo było, co się stało – wrzask, krzyk. Już wtedy były poprzebijane ściany z jednego domu do drugiego, w piwnicach i to wszystko waliło do tej dziury. Zaczęłam krzyczeć wtedy: „Gdzie idziecie?!!! Nie wiadomo, czy to się tam nie zawaliło?!”. Nie wiem, człowiek wtedy ma siłę, nie wiadomo skąd się bierze ta siła w człowieku. Zasłoniłam sobą dziurę i krzyczałam, wołałam, żeby się uspokoili, stanęli, żeby nie pchali się, bo nie wiadomo, co się dzieje po tamtej stronie. Myśmy byli Kilińskiego 1, a to było 3/5. Zresztą pomnik, odnośnie wybuchu czołgu, to nie jest w miejscu, w którym wybuchł czołg, bo czołg wybuchł tak, jak jest dawne Ministerstwo Sprawiedliwości, prawie na rogu. Po przeciwnej stronie był budynek, którego nie ma, został zburzony zupełnie, na Kilińskiego 1. Po prawej stronie, stojąc naprzeciwko budynku, był lokal fryzjera i przed lokalem fryzjera wybuchł czołg. To była tankietka jakaś czy coś takiego. Była wyrwa taka, że ci, którzy byli w lokalu fryzjera, to wszyscy się znaleźli gdzieś w dole, nie wiadomo gdzie. Zawaliło się to wszystko. Gdybym została jeszcze dosłownie półtorej minuty dłużej, to bym też legła. A mnie to zastało w drodze do piwnicy.
- Słyszała pani straszny huk, opanowała pani panikę?
To już na dole.
- Wyszła pani potem na zewnątrz?
Usłyszałam wołający głos: „Proszę siostry, proszę szybko iść, bo tu jest dużo rannych”. To był syn gospodarzy lokalu, w którym myśmy miały kwaterę. Musiał widzieć, jak schodziłam na dół, wobec tego biegł po schodach. To dudnienie po schodach do dzisiaj w uszach mam. Nie wracałam z powrotem do piwnicy, tylko poszłam za nim. Po drodze spotkałam „Maryńcię” najpierw. Ona miała okulary, stłukły się oczywiście szkła i zasypały jej oczy. Nie mogła patrzeć, szła po ścianie, schodziła z góry. Sprowadziłam ją na dół, komuś ją dałam i poszłam sama na górę, dalej jeszcze. Tak trzy czy cztery osoby sprowadziłam na dół, a schody były już też uszkodzone, tak że z trudem się wchodziło na górę. Gospodarze, państwo Rutkowscy, stali na balkonie i wiwatowali, przyglądali się tak jak wszyscy – w oknach, na balkonach ludzie stali – a ponieważ balkon był na zewnątrz ulicy, to w ogóle śladu po nich nie było. Zerwany był balkon i po nim śladu nie było. Tylko koleżanka naszej komendantki, dzięki której dostałyśmy lokal na kwaterę, to z kolei, jak myśmy poszły na górę jeszcze, któryś kolejny raz, to zobaczyłyśmy, że ona leży na brzegu samym zerwanego balkonu. Bałyśmy się podejść, żeby się nie obudziła, że spadnie, bo poruszy się. Najmniejszy ruch i spadnie. Jakoś po cichu jak koty, żeśmy ją wciągnęły z powrotem do wnętrza. Potem żeśmy jeszcze raz weszły na górę, to gdzieś leżała głowa, gdzieś na fortepianie była ręka czy noga, już nie wiem, już nie rozpoznawałam nawet, co to było. Obie już żeśmy miały dosyć, mówimy: „Już mamy dosyć tego, już idziemy na dół”. Sprawdziłyśmy tylko, że nikogo z naszych nie ma już na górze – nikogo już nie było z żyjących osób, wobec tego nie było sensu przebywać.
- Jak wyglądała sama ulica i budynek?
Jak zeszłyśmy potem, to najpierw opatrzyłyśmy swoich rannych, na zwałowisku węgla poukładałyśmy i wyszłyśmy jeszcze, żeby coś pomóc. Stało trzech, czterech mężczyzn, jakaś kobieta też stała z taczkami i na taczkach były po prostu różne szczątki ludzkie i znowu głowa kobieca leżała. Włosy martwej głowy były zawsze jak druty – stały tak. Mówię: „Matko święta, znowu głowa z tymi drutami”. Był między innymi starszy już wtedy pan – to nam się wydawało, że to jest starszy człowiek, prawdopodobnie był pod pięćdziesiątkę – był pod Monte Cassino. Jakim cudem on się znalazł, nie wiem. W każdym bądź razie zginął też jego syn. On pełen rozpaczy. Pamiętam bardzo dobrze, jak rozpaczał po tym, że syn zginął. Ci mężczyźni, którzy byli, to oceniali wtedy, że dwieście, trzysta osób prawdopodobnie zginęło.
- Ci, którzy zbierali ludzkie szczątki na taczki?
Tak. W murach odległych o kilkaset metrów od miejsca, w którym wybuchł czołg, może kilkadziesiąt metrów, trudno mi określić, ale szczątki ludzkie na Podwalu gdzieś się znajdowały na przykład, na Długiej. Ciała ludzkie były powbijane w mur budynków. To był widok makabryczny zupełnie. Wtedy już nie miałyśmy lokalu, na górze już nie było możliwości, bo schody były bardzo uszkodzone. Myśmy dostały znowu [kwaterę], jak się stało na wprost Kilińskiego 1, to po prawej stronie był fryzjer, a po lewej stronie był sklep spożywczy. Dwoje starszych ludzi prowadziło sklep, a ich dorosły syn, chyba Paweł się nazywał, to był też w akcji. Nawet jego znajoma, żona przyjaciela, znalazła się przypadkowo na Starym Mieście i zatrzymała się z małym dzieckiem paromiesięcznym, to też była. Ci ludzie oddali nam z kolei sklep. Przy sklepie była kuchnia, przy kuchni był pokój i oni oddali nam to pomieszczenie na kwaterę. Myśmy się przeniosły wtedy z piwnicy i tam byłyśmy jakiś czas, do momentu kiedy nastąpił znowu wybuch – „szafy” nazywali albo „krowy”, [różnie] w Śródmieściu i na Starym Mieście, tylko nie pamiętam, czy „szafa’” była na Starym Mieście, a „krowy” były w centrum. W każdym razie to był taki zgrzyt, bardzo silny zgrzyt. Trzeba było zdążyć schować się przed ostatnim, szóstym zgrzytem. To znaczy schować się za grubym murem, to była osłona przed tym, [bo inaczej] sypały się po prostu ściany. Myśmy wtedy po raz któryś z kolei dostały suchy prowiant, bo kiedyś żeśmy poszły z koleżanką, z „Wiką”, po zupę do kuchni kompanijnej na Świętojerską, to jak żeśmy wracały, to żeśmy znakowały drogę zupą, bo mimo że się uważało, to jednak człowiek przykucał.
To się ulewało. Zaczęłyśmy dostawać wtedy już suchy prowiant. Pamiętam, dostałyśmy makaron i jakieś konserwy. Gospodyni nam dała cebulę. Myśmy zrobiły sos i właśnie „szafa” – bo to jednak „szafa” była na Starym Mieście, a „krowy” to były w Śródmieściu. Jak usłyszałyśmy zgrzyt, to żeśmy się pochowały. Między kuchnią a pokojem był długi przedpokoik i za ścianą żeśmy się schowały. Za chwilę był szósty wybuch, to poszły wszystkie nasze gary razem z tym zarzewiem, węglami, już nie pamiętam, czym się paliło wtedy. Wysadziło nam w każdym razie z kuchni gary i było po obiedzie już. Miałyśmy obiad z głowy.
- A jak było z wyżywieniem na co dzień w Powstaniu na Starym Mieście?
Bardzo słabo. Nawet był taki okres, że do momentu kiedyśmy szły z tym wiadrem po zupę do kuchni, to nawet do koleżanki mówiłam, że nie pamiętam, co myśmy jadły, co myśmy piły. Nie wiem, zupełnie nie wiem. To już była przecież druga połowa sierpnia, to już było po 13 sierpnia, po wybuchu czołgu. Zupełnie nie pamiętam. Pamiętam tylko, jak potem żeśmy przechodziły z kolei na Krzywe Koło. Krzywe Koło 9, a od frontu to był Rynek Starego Miasta 28 czy 30, kamienica Baryczków.
- Czy podczas Powstania czytała może pani prasę albo słuchała radia?
Nie, skąd, absolutnie nie było mowy. Ani nie było na to warunków, ani nie było czasu. Człowiek był cały czas zajęty, nigdy nie było tak, żeby miał czas, żeby był wolny, absolutnie nie.
Cały czas. Dzień i noc była praca. Jeszcze z nogą miałam do czynienia, więc jako ranna nie chodziłam na patrole początkowo zupełnie, więc miałam bardzo często nocne dyżury. Przeżyłam też dyżur nocny na Krzywym Kole, gdzie paliło się strasznie wszystko dookoła. Rynek cały był już w płomieniach. Brama żelazna – były bramy jednoskrzydłowe – była dosłownie pomarańczowa.
Od żaru. Tylko jęzory bokami wbijały się do budynku. Myśmy od drugiej strony były, od podwórza, od Krzywego Koła. Ale tylko jakiś szmer był. Tak mnie kiedyś czarny kot przestraszył. Ruch jakiś był, dobiegłam, patrzę, to tylko czarny kot.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z czasów Powstania?
Chyba wybuch czołgu, chyba jednak wybuch czołgu.
- Dla równowagi – najlepsze wspomnienie, czy ma pani takie z tamtego okresu?
Chyba nie. Nie przypominam sobie, żebym miała jakąś radosną chwilę.
- Z kim pani się przyjaźniła podczas Powstania?
Nie było czasu na to. Człowiek był ciągle zajęty.
- Księżą przychodzili do szpitala?
Dwa razy uczestniczyłam we mszy, raz w szkole na Rybakach 32. Znalazł się ksiądz, który odprawił mszę. Wszyscy z Powstania uczestniczyli w tej mszy, chyba wszyscy przyjmowali Komunię Świętą wtedy. Drugi raz po wybuchu czołgu, między Kilińskiego 1 a Kilińskiego 3/5, na podwórzu była odprawiana msza święta.
- Wiele osób w niej uczestniczyło?
Bardzo dużo. A tak to nie pamiętam, żebym widziała księdza nawet.
- Co pani najbardziej się utrwaliło w pamięci z czasów Powstania?
Chyba wtedy, kiedy poległ Leszek „Orlikowski”, Knopp miał na nazwisko. To była nasza, jak żeśmy mówili, maskotka. Wszyscy żeśmy go bardzo lubili. Bardzo inteligentny był, chodził w hełmie i zawsze pokazywał: „Popatrzcie, ile tu dziur, już sito się zrobiło z tego hełmu, ale ja się im i tak nie dam”. Tymczasem poległ na ulicy Boleść. Zwracał uwagę kobiecie cywilnej, bo wyszła z wykopu jakoś za wysoko i on jej zwracał uwagę i stanął w związku z tym. Jego rąbnęli wtedy i on poległ. To było 29 sierpnia.
Młody.
- Mówi pani, że był maskotką, wesoły był?
Pogodny bardzo. Zawsze z werwą. Siostra jego była też w Powstaniu, ale w Śródmieściu, nie była z nami. Krystyna. Nie żyje już, ze dwa lata temu zmarła. W ogóle on nie ma żadnej rodziny już. Nikogo nie ma. Siostrzenica jedna jest, która gdzieś koło Wrocławia mieszka. Ja opiekuję się grobem. Ekshumacja była wszystkich, na Powązkach jest pochowany.
- Gdzie byli chowani zmarli podczas Powstania?
Gdzie się dało, gdzie skrawek był ziemi, to się kopało i chowało. Pierwsze pochówki były na dziedzińcu Ratusza. Potem, gdzie się dało. On był pochowany na przykład przy kościele Świętego Jacka. Była figura Matki Boskiej i od strony Wisły, koło tej figury był pochowany.
- Czyli groby były wszędzie?
Wszędzie. To było wszędzie. Groby pamiętam jeszcze z 1939 roku. Pamiętam, jak były na przykład przy kościele na Chłodnej. Był skwer, to jedna mogiła przy drugiej była. Jak żeśmy wracali, bo myśmy byli na Żelaznej, bo tu było trudno wytrzymać w 1939 roku i przeszliśmy. Ojciec prawie każdej nocy przychodził do nas. Jak już potem wracaliśmy do domu, to pamiętam do tej pory, skrawka ziemi nie było, żeby nie było mogiły. Wszędzie tak samo. Szkoła na Dobrej, wszędzie były groby.
- Jak pani zapamiętała żołnierzy niemieckich podczas Powstania?
Nie widziałam ich. Nie widziałam Niemców w czasie Powstania.
- Gdzie pani wtedy była w momencie zakończenia Powstania?
W obozie, w Ravensbrück byłam.
Bo nie przeszłam kanałami na Śródmieście, bo na Wareckiej wychodzili, na rogu Nowego Światu.
- Nie zeszła pani do kanałów?
Nie. Cztery razy podchodziłam pod kanały. Nie wiem, coś było, jakieś nieporozumienia. Trudno powiedzieć, bo nikt nie wiedział nic. Dowódca Batalionu, Okolski Tadeusz „Dzik” (zmarł w 1983 roku, w lutym) twierdził, że nie wie, o co chodziło. Myśmy mieli dokumenty, byłam w pierwszej grupie rannych. Naszym dowódcą był porucznik Marian Zaremba. (Już nie żyje też wiele lat, na Powązkach pochowany, ale przeżył Powstanie). Myśmy cztery razy podchodzili pod kanały i za każdym razem pod karabinami nas po prostu odrzucali.
Żandarmeria, ale nasza. Dowódcą żandarmerii był nawet „Barry”. Kozakiewicz się nazywał, był spokrewniony z moją rodziną.
- Stał przy włazie do kanału?
Nie cały czas, bo to jego żołnierze przeważnie byli. W każdym razie ostatni raz, jak nas od kanału odrzucali, to „Maryńcia” dostała szoku jakiegoś, upadła na środku jezdni, rękami, nogami machała. Okropność straszna, myśmy ją za nogi ciągnęły do bramy na Miodowej.
- Tłumy ludzi schodziły do kanałów?
Przy lince się szło. Trzy razy byliśmy przy lince do zejścia do kanału. Nic z tego nie wychodziło. Pod repetującymi karabinami nas stamtąd odrzucali. Nikt nie wie dlaczego. Potem już była taka sytuacja, że jak żeśmy po raz czwarty podeszli pod kanały, to Zaremba powiada: „Chodźcie, przejdziemy na Daniłowiczowską”. W więzieniu był właz. Ale po drodze, jak szliśmy, to przy kinie „Miejskim” spotkaliśmy dozorcę z kina, on się pyta: „Dokąd idziecie?”. Zaremba jemu mówi, a on: „Dokąd? Przecież dawno już wykryty jest właz, już obrzucony granatami i podpalany. Chyba, że po śmierć tam iść”. To wróciliśmy z powrotem. Poszliśmy na Kilińskiego 3, 1 już nie istniało. Kilińskiego 3 mieliśmy kwaterę, znaczy była jakaś kwatera naszych żołnierzy. Poszliśmy, bo to było miejsce postoju naszego dowódcy ostatnio. Okazało się, że jego już nie ma. Powiedzieli nam, że jakieś pól godziny temu przeszedł kanałami. Wróciliśmy pod kanały, rzeczywiście potwierdzili nam, że pół godziny temu przeszedł. Potem jeszcze ktoś nam powiedział, że „Róg” jest na podwórzu w następnym budynku na Długiej, bo właz był przecież na rogu Długiej i placu Krasińskich, że na podwórzu jeszcze oczekuje na przejście „Róg”. Poszliśmy, okazało się, że tylko co przeszedł kanałami. Podeszłyśmy do kanału i tłumaczymy, że mamy wszystkie papiery, wszystko jest w porządku, dlaczego nas nie chcą przepuścić, o co tu chodzi? „Tylko »Wachnowski« może podjąć decyzję o przejściu”. – „Dobrze, gdzie my go znajdziemy teraz w tym tłumie, w takim zamieszaniu ogromnym?”. – „Musicie go poszukać, bo tylko on jest władny, żeby dał decyzję do przejścia”. Myśmy znalazły „Wachnowskiego”, obie z Hanką żeśmy biegały dookoła, aż napotkałyśmy go. Mówimy o co chodzi, to on powiada: „Co ja mogę wam pomóc? Dołączcie do jakiegokolwiek innego oddziału i przejdziecie. Wszyscy musimy przejść i wy przejdziecie, tylko nie denerwować się, bo to nic nie pomoże, bo to szkoda zdrowia”. Bardzo spokojnie, bardzo sympatycznie nawet. Ale co z tego – nic nam nie pomógł. Potem myśmy spotkałyśmy „Wigry”. Spotkaliśmy Przemysława, to był mąż naszej „Nity”. Latałło ona była i on się nazywał Latałło. To już, jak są „Wigry”, to z „Wigrami” przejdziemy na pewno, bo myśmy ciągle byli obok siebie. Rzeczywiście zrobili nam miejsce, stoimy przy linkach, chwała Bogu, to już przejdziemy. I się zaczął wtedy nalot. To już wtedy był taki bałagan i taki wrzask, taki krzyk: „Chować się, gdzie kto może!”. Gdzie się można schować? Wzięłam kogoś za rękę i mówię: „Biegiem, lecimy z powrotem na Kilińskiego”. Głową dosłownie przebijałam tłum, bo to przecież tłum ludzi już był wtedy. To się zrobił galimatias. Poszliśmy na Kilińskiego. Była jeszcze nieduża grupka naszych żołnierzy, naszych chłopców. Oni nam kawę jeszcze zrobili, gdzieś wykombinowali słoninę paprykowaną i suchary i nas poczęstowali. Pójdziemy „Nitę” znaleźć w szpitalu. „Nita” była ranna w ostatnich dniach, dokładnie 30 sierpnia. Była ranna na Mostowej 9 od bomby lotniczej. Była w szpitalu na Długiej 7. Poszliśmy, Przemysław też (z nami razem wrócił od kanałów). „Nita” leżała razem z drugą kobietą cywilną. On na brzegu przykucnął, na łóżku i płacze. „Nita” zaczęła wołać: „»Ryśka«, zabierz go, niech on nie płacze”. Myślę: „Trzeba pójść”, ona nawet nie miała zrobionego opatrunku, opaski uciskowej, żeby nie krwawić. Wróciłam na kwaterę na Kilińskiego, że kawałek słoniny się weźmie, sucharów i gorącej kawy, opatrunki jej się zaniesie. Koleżanki zaczęły jęczeć: „Ty zostań, a my teraz pójdziemy. Chciałybyśmy się z nią zobaczyć”. Poszły, zostałam. Chwilę potem Niemcy są już na barykadzie. Na Podwalu przy Kilińskiego była barykada. Za chwilę są już na podwórzu, już krzyki:
Raus! Raus! Raus! Uprzedzali, że kto zostanie, będzie rozstrzelany. Jeszcze panterki zdążyłyśmy pościągać, legitymacje w panterki. Chłopaczek był – dziesięć, jedenaście lat, wziął tobołek i mówi: „Ja to wrzucę. Tutaj właz jest na Długiej, pójdę jeszcze to wrzucę”. Myśmy wtłoczone w ludność cywilną wyszły z Warszawy. Jak żeśmy szły, to na Podwalu wywołał mnie Niemiec:
Komm hier! Kom hier! Halina za mną biegła, ona świetnie mówiła po niemiecku, zresztą francuski i angielski znała. „Gdzie jest twój mąż?”. – „Jaki mąż? Przecież to jest jeszcze dziecko”. – „Ale jest w męża koszuli”. Ona powiada, że jak bombardowali dom, w którym była, to co kto miał, to dał jej, żeby się mogła [przebrać], bo była w łachmanach. Wszystko miała poszarpane na sobie i w co ludzie mogli to ją ubrali. „Czy są powstańcy?”. Ona mówi: „Nie wiem, bo myśmy były w piwnicy. Z piwnicy żeśmy wyszli, nie wiemy”. – „To idźcie, ale jak pójdę, jak spotkam powstańców, to was odnajdę”. Tak nam pogroził i tyle. Jeszcze nogi miałam obandażowane, o dwóch kijach szłam.
- Trafiła pani do obozu w Ravensbrück?
Tak. Myśmy dojechali przez kościół Świętego Wojciecha na Wolskiej do Pruszkowa do obozu. Do Pruszkowa myśmy jakoś pod koniec dnia trafiły. Tak że noc żeśmy spędziły na pokrytej smarem betonowej podłodze. Rano nas wypędzili z tego pomieszczenia. Oddzielali matki z dziećmi, młodych ludzi, mężczyzn, ale to jak popadło. Mnie na przykład nie ruszyli, w ogóle żadnej z nas. Oddzielali do obozu i myśmy już były jakieś sto metrów od wagonów bydlęcych. Raptem znalazła się siostra z Czerwonego Krzyża w białym fartuchu z czerwonym krzyżem na ramieniu, złapała „Maryńcię” za rękę: „Niech pani idzie ze mną, ja panią uratuję, bo mieszkałam obok pani matki. Ja panią znam”. A „Maryńcia” nie, to wszystko trwało ułamki sekund. Pchnęła Wiśkę i mówi: „To niech pani zabierze koleżankę, ona nie przeżyje obozu”. Wzięła Wisię za rękę i wyprowadziła ją. [...] Okazało się, że Wisia była w Milanówku w szpitalu. Potem ją wywieźli do Krakowa. Przeżyła w każdym bądź razie. Można powiedzieć właściwie z całą odpowiedzialnością, że Wisia żyje dzięki Maryńci. Ona by obozu nie przeżyła. Po pierwsze miała po raz trzeci dwa tygodnie przed Powstaniem szkarlatynę, była bardzo osłabiona. To już była dziewczyna przecież też osiemnastolatka. Poza tym była bardzo ciężko ranna przy wybuchu czołgu. Była w bramie Kilińskiego 1 akurat, jak był wybuch. Miała całą głowę zabandażowaną, dosłownie tylko kąciki ust było widać i maleńkie szparki na oczy i to wszystko. Tak była cała zabandażowana. Jeszcze była bardzo, bardzo słabiuteńka. Nie przeżyłaby obozu na pewno. Tak że właściwie żyje dzięki „Maryńci”. To był piękny odruch Maryńci. Rzadko kogo by było stać na to, żeby koleżankę wysłać na wolność, a samej iść do obozu.
- Ile czasu trwała podróż do obozu?
Byliśmy w bydlęcych wagonach chyba dwie doby. Znaleźliśmy się w Gross Rosen najpierw i oddzielili mężczyzn, a kobiety na razie zapędzono do baraku. Następnego dnia rano znowu raniutko do wagonów bydlęcych i do Ravensbrück. Chyba dobę jechaliśmy tylko. Zatrzymywał się po drodze. Przecież to nie były przepisowe pociągi tylko przypadkowe.
- Jakie warunki panowały w obozie?
Makabryczne. Na dwóch pryczach trzeba było w siedem kobiet się ulokować. Na dwóch pryczach! Nas było z tysiąc w Ravensbrück. Jak nas pędzono już do baraku przejściowego, to mijałyśmy grupę kobiet, to żeśmy mówiły, że to ni ludzie, ni zwierzęta. Jakieś takie odruchy rąk, nóg, głosy nieludzkie zupełnie. Obłąkane kobiety. Dość duża grupa kobiet była prowadzona przez auswierki. Tam ich było kilkadziesiąt. Duża grupa w każdym razie. Myśmy dostawały raz dziennie miskę zupy. Raz na parę tygodni się trafił kawałek ziemniaka, a tak to był jarmuż przeważnie.
Jarmuż pokrojony. To znaczy to było gotowane na brukwi jakiejś, ale potem do tego jeszcze jarmuż dochodził, to myśmy tego nie mogły jeść.
- Czy pani pracowała w obozie?
Oczywiście. Po pierwsze, w Ravensbrück były apele o piątej rano. To się stało po dwie, trzy godziny. Potem nas prowadzili na wały. Dookoła obozu były piaszczyste [wały]. Myśmy dostawały ogromne łopaty, przynajmniej nam się takie wydawały. Na pewno były duże łopaty. Pilnowały nas auswierki, żeby pełno ziemi, piachu nabierać. To było strasznie ciężko podrzucać do góry piach, usypywało się wały dookoła. Potem nas prowadzali z kolei na warzywniak, gdzie warzywa były, cebula. Kobiety sobie między nogami przenosiły warzywa. Jak na bramie nakrył Niemiec, to raz, że ją stłukł niesamowicie, sponiewierał, a poza tym parę godzin się stało na apelu. Wszyscy musieli stać na apelu. Tak że to było bardzo ryzykowne, ale kobiety ryzykowały. Potem stamtąd wywieźli nas do Heningsdorfu. To był Oranienburg, Sachsenhausen Oranienburg, podobóz Heningsdorf. Do fabryki nas prowadzono. Jak nas puszczono już na dworcu, to przyszedł opasły Niemiec i łamaną polszczyzną zaczął przemawiać do nas, żebyśmy się nie martwiły, bo teraz będzie nam dobrze, już nie będziemy głodne, bo im będzie zależało na tym, żebyśmy miały siłę do pracy, bo do pracy pójdziemy, do fabryk. Wybierali – która się mu podobała, to zabierał ją ze sobą. A reszta też poszła do obozu. Nas było w obozie w Heningsdorfie sześćset osób wtedy, bo nie wszyscy z Ravensbrück wyjechali.
- Ten gruby Niemiec wybrał panią też do pracy?
Nie. Nie wiem, czym się kierował, to trudno powiedzieć. W każdym razie część wybrał sobie, a reszta poszła do obozu. Heningsdorf to był podobóz, było pięć bloków bardzo dużych i blok, gdzie była kuchnia, gdzie gotowano strawę. Już dostawałyśmy codziennie rano kubek czarnej kawy (niesłodzonej oczywiście) i w południe miskę takiej samej zupy jak wszędzie. Zresztą w Ravensbrück to była kwestia nawet tego typu, że dwie beki stały przy ubikacjach – były ze cztery pewno ubikacje, jedna przy drugiej, na wejściu zaraz, jak się wchodziło do baraku, przecież było 1000 kobiet, więc co to było cztery ubikacje – tak że niektóre wylewały zupę do ubikacji. Nie zdążało się inaczej, większość do beczek [wylewała]. Ale jak znowu było za dużo zlewków, to się za karę stało na apelu. Bo nie wolno było, trzeba było to jeść. Jak byłyśmy już w Heningsdorfie to już było czysto. Przede wszystkim były czyste pomieszczenia, baraki. Izby były, jak miała izba ze trzydzieści metrów, to stały dwadzieścia cztery łóżka po jednej stronie i po drugiej stronie, piętrowe, a po dwóch stronach małe okienka były. Te baraki były tak budowane, że właściwie można było obejrzeć dziedziniec obozowy przez szpary, bo to szpary były. W każdym razie dostawałyśmy już raz w tygodniu pajdkę chleba. To była jedna ósma bochenka wojskowego.
Raz w tygodniu. To była kwestia, kto więcej wykroi pajdek. Chodziło o to, żeby sobie to podzielić na cały tydzień. Zupa, nic więcej nie było. Na Wielkanoc, na Boże Narodzenie tośmy dostały po dwa, trzy kartofle w mundurkach i po łyżce stynki – rybki maleńkie, rybeczki jak w akwariach pływały, maluśkie. One były w beczkach, w sosie jakimś jak śledzie. To łyżkę stynek dawali nam na Wielkanoc i na Boże Narodzenie i po dwa czy trzy kartofle, co się komu trafiło, w mundurkach.
- Pani Mario, a jak wyglądał sam moment wyzwolenia?
Moment wyzwolenia to był taki, że nas komendant obozu prowadził jakimiś bocznymi drogami przez lasy, tak że pewnego dnia, to już było pod koniec naszej wędrówki, nas zapakowano do dużej stodoły, a przez szpary było widać vis-à-vis duży bardzo, zamożny budynek mieszkalny. Podjechał samochód osobowy. Z samochodu wyszedł jeden Niemiec i dwóch żołnierzy w mundurach amerykańskich. Ponieważ Halina bardzo dobrze mówiła po niemiecku, to nam wszystko tłumaczyła. Niemiec, który przyjechał z Amerykanami, krzyczał na naszego komendanta obozu, gdzie on nas prowadzi krętymi drogami, że nas już od dwóch tygodni szuka Międzynarodowy Czerwony Krzyż, ale my ciągle nie na trasie jesteśmy. W każdym razie podał wyraźnie, gdzie mamy [iść], jak on ma nas prowadzić, jaką drogą. Odjechali i już. Tymczasem następnego dnia jesteśmy znowu między lasami, znów nas prowadzi. To były wąskie dość szosy wśród lasów, po bokach były rowy, w rowach co ileś metrów leżał trup. W pasiakach przeważnie byli. Nie tylko, ale przeważnie w pasiakach. Więc myśmy już zrozumiały, że nic z tego nie będzie. Potem same żeśmy zrozumiały, że nic nie będzie z tej Szwecji, bo nas dalej prowadzi krętymi ścieżkami. Po dwóch dniach zobaczyłyśmy mały drewniany mostek. Przeszłyśmy po mostku i to było na przedpolu wioski. Nas zapędzili znowu do stodoły. Myśmy były w ogóle trzy czy cztery razy w stodole zamykane, dwa razy byłyśmy w rowach na noc, a tak tośmy szły piechotą.
- Amerykanie już przyjechali, wydali rozkaz komendantowi, że ma was gdzieś zaprowadzić do konkretnego miejsca, ale prowadzili was cały czas Niemcy?
Tak.
Nie. To byli żołnierze, którzy byli z karabinami. Dookoła było obstawione, cała kolumna, a niezależnie od tego mnóstwo było auswierek jeszcze, w mundurach też.
- Wartownicy nadal mieli broń?
Oczywiście, że mieli. Karabiny mieli.
- To na jakiej zasadzie wy podążałyście tą drogą? Dokąd szłyście, skoro dookoła już były armie amerykańskie?
Tego nie wiem, tego nikt z nas nie wiedział. Skąd mogliśmy wiedzieć. W każdym razie, jak żeśmy minęły mostek, to nas znowu zamknęli w stodole, po czym przyszedł właśnie Amerykanin, przeprowadził nas do sadu. Jakiś owocowy sad był i stał ciężarowy samochód, który oświetlał plac, i znowu łamana polszczyzną do nas przemawia, żebyśmy się nie martwili, zaraz dowiozą paczki, że dostaniemy paczki z Czerwonego Krzyża, a jutro rano dostaniemy zupę. To jest kwestia dwóch, trzech godzin, jak nas komendant przeprowadzi –oczywiście dostał polecenie – do jakieś punktu. Stamtąd samochodami na stację kolejową i będziemy [jechały] do Szwecji. „Już teraz jesteście wolne, już wam nic nie grozi”. Za chwilę przywieźli paczki. Paczki nam rozdał, powiedział co jest w paczkach. Uprzedzał, żeby nie objadały się kobiety: „Bo jesteście wygłodzone, to mogą być różne przykre [historie]”. W każdym bądź razie [powiedzieli], że są zapałki, papierosy, żeby nie zapalać też, bo jest słoma w stodole, o pożar łatwo. Rano okazało się, że przyszła grupa mężczyzn z Dachau i bardzo są wybiedzeni, że mają już przygotowaną zupę dla nas, ale czy byśmy nie zrezygnowały z tej zupy na rzecz mężczyzn, bo myśmy dostały paczki, a oni już paczek nie mają w tej chwili, żeby rozdać. Oczywiście nie było sprzeciwu żadnego. „Wy dostaniecie za to kartofle w mundurkach”. I tak było. Z tym że jeszcze dwa dni byliśmy w drodze. Znowu nas zamknęli w stodole. Słychać było tylko huki armat. Ściana lasu była, ale ogień widać było jakby z armatami, z hukiem i ogień się pokazywał. Rano myśmy się pobudziły, cisza była zupełna. Nie słychać było kroków, żeby chodzili ci pilnujący nas, więc myśmy podparły się porządnie i wywaliły drzwi. Okazało się, że wózek, który pchały kobiety cały czas, w którym miały auswierki (nie tylko pewnie auswierki, bo przypuszczam, że również ci żołnierze) cywilne ubrania, to pełno było mundurowych okryć czy odzieży, a cywilne wszystkie były oczywiście zabrane. Stamtąd żeśmy po prostu ruszyły w drogę. Szłyśmy prosto drogą, szosą. Żeśmy od razu ruszyły, żeby nie gromadą iść, tylko w swoim gronie. Doszłyśmy do wioski. Była ogromna cegielnia i były tysiące ludzi wokół tej cegielni. Tysiące dosłownie ognisk. Maleńkie ogniska sobie rozpalali ludzie i z tych paczek różnych przyrządzali sobie strawę. Myśmy próbowały znaleźć patyczki, żeby też ognisko sobie rozpalić, ale to się już nam nie udało, było wszystko pozbierane. Po drodze, jak żeśmy szły, to nas częstowano, ci obozowicze, to wszystko z obozu wracało. Każdy coś pichcił w puszkach, to próbowano nas tym częstować, z czego myśmy oczywiście nie skorzystały. W nocy jeszcze była taka sytuacja, że przez sen jak gdyby słyszałyśmy tętent konia. Okazało się, że oficer radziecki na koniu jechał jako zwiad. Jak ci Rosjanie się poderwali, to nie przesadzam, razem z tym koniem do góry go rzucali. Rzucali go do góry, nie przesadzam. Oczywiście potem rozpalili porządne ognisko i on nam zaczął opowiadać, że osiem kilometrów stąd są Amerykanie, a oni nadchodzą, że on jako zwiad. I do rana. Było dwóch mężczyzn z Dachau, też koczowali w nocy, zaproponowali nam, że przyjechali ze wsi bryczką (poszli do wsi i bryczkę z parą koni [wykombinowali]) i czy byśmy nie chciały razem wracać z nimi. Ale nie dało rady, bo wszystkie kobiety czepiały się bryczki i nie można było w ogóle ruszyć. Ci mężczyźni orzekli, żeby się uspokoiły, że pójdą do wioski i zorganizują jeszcze jakiś wóz z końmi i przyprowadzą tutaj. Tak zrobili, już tylko taki jakiś wóz drabiniasty [zdobyli], przyjechali z końmi, dali kobietom. Myśmy ruszyły w drogę i tak żeśmy były w drodze jeszcze miesiąc cały. Cały miesiąc.
- Wróciła pani do Warszawy?
Wróciłam do Warszawy. Miałam w ogóle szczęście. Jak żeśmy po drodze się zatrzymały gdzieś przed Odrą, bo trzeba było poczekać aż będzie przeprawa przez rzekę, patrzymy – za nami idzie taki sobie chłopaczek, jedenaście lat miał, okazało się, w mundurze, w płaszczu wojskowym. Okazało się, że jego ojciec był na wojnie i zginął, a matka z rodzeństwem na jego oczach została zamordowana przez Niemców i on w związku z tym ruszył w drogę szukać ojca. Znalazł ojca. okazało się, że ojciec potem zginął. Został sam, potem się z nami dogadał, że jedziemy do Warszawy, wobec tego, czy może się z nami zabrać. Zabrał się z nami, oczywiście cały czas z nami jechał, już do końca. Przed Dworcem Zachodnim myśmy wysiadły z Haliną, zbiegłyśmy po piaszczystym nasypie, bośmy się bały, że potem się już [pociąg] nie zatrzyma na dworcu. Ciemno się zaczyna robić, bo wieczór już. Żeśmy poszły stamtąd, Halina mówi: „Słuchaj, tutaj moja ciotka mieszkała na Grójeckiej, zaraz za placem, któryś budynek, może stoi dom”. A jeszcze słyszałyśmy jakieś śpiewy kościelne. Wychodzimy na plac Narutowicza, a plac Narutowicza nas przywitał procesją Bożego Ciała. Okazało się, że to było Boże Ciało. Od Filtrowej szła procesja. Myśmy poszły do budynku, gdzie ewentualnie z ciotką miałyśmy się spotkać. Zaszłyśmy na górę, okazało się, że wybite parterowe okno do ziemi, schodki postawione, jakiś sklepik zrobiony. Wchodzimy, a Halina poznaje dozorcę tego domu, bo jakiś czas u ciotki mieszkała. Ona do niego po imieniu się zwróciła: „Dzień dobry”, jakoś powiedziała mu po imieniu. A ten uciekł, bo myślał, że to jest zjawa. Wyszedł jego dorosły syn. Mówi: „Ojciec, po co ty uciekasz? Przecież to jest rzeczywiście pani Szmakfeferowa, żywa, normalnie”. Ona już na staruszkę wyglądała, bo była tak zmordowana obozami. Ubrana w łachy obozowe jak i ja zresztą. Poszłyśmy na górę. Okazało się, że tylko część mieszkania ciotki została uratowana. Tak że to była kuchnia i pokoiczek służbowy, tylko to się uchowało, reszta była zburzona. Nas tylko uprzedził ten syn, żeby iść ostrożnie, dlatego że schody są też uszkodzone.
- Czy była pani represjonowana po wojnie?
Nie. Bo się nie przyznawałam do tego, gdzie byłam.
- Czy jest coś, co mogłaby pani powiedzieć na temat Powstania, czego jeszcze nikt do tej pory nie powiedział?
Mam tylko wrażenie wyniesione ze Starego Miasta – postawy ludzkie, cywilów, którzy mieli tak serdeczny stosunek do nas i tak chętnie pomagali we wszystkim, w czym tylko mogli, nie mam na to słów. Nie tylko ja, bo z koleżankami, z którymi byłyśmy na wyjściu z Warszawy, potem żeśmy się spotykały przecież po wojnie, to żeśmy ciągle to wspominały. Ludzie, którzy przecież zdani byli przez nas, powstańców, na taki los, a nikt się nie uskarżał. Myśmy nigdy nie słyszały żadnej skargi, tylko zawsze [spotykałyśmy się] z wielką wyrozumiałością i pomocą, jaką można tylko było uzyskać od nich.
Bardzo.
Warszawa, 20 czerwca 2007 roku
Rozmowę prowadził Radosław Paciorek