Bohdan Janczewski „Artur”
Nazywam się Bohdan Janczewski, urodziłem się w Warszawie w 1926 roku pod adresem Marymoncka 24. To jest niedaleko Żoliborza, raptem sześćset metrów od ulicy Gdańskiej, to się nazywało Słodowiec, wówczas kiedy się urodziłem. Słodowiec nadal istnieje w nazwach, bo właściwie Słodowca już nie ma, podczas Powstania Warszawskiego spłonął. Domy, w których zamieszkiwaliśmy, to były drewniaki, wybudowane prawdopodobnie po I wojnie światowej. I przed I wojną światową były murowane budynki, ale najwyżej do pierwszego piętra. Społeczeństwo tam było dzielone, połowa była żydowska, to znaczy Żydzi zamieszkiwali, i połowa aryjczycy. Myśmy żyli tak jakby we wspólnej rodzinie, wzajemnie żeśmy sobie pomagali, to byli dobrzy ludzie. Pamiętam taki okres, kiedy wśród Żydów był pęd wyjazdu do… obecnego Izraela. Wcześniej to się nazywała Palestyna, do Palestyny wyjeżdżali. Była nawet taka organizacja, nazywała się Bund i młodzi ludzie, dość dużo ludzi młodych wyjeżdżało na zasiedlenie tego terenu. Tak jak powiadam, dobra była współpraca, były małe sklepiki żydowskie, również polskie, mała knajpka. Ludzie, którzy chodzili przed wojną na Bielany do lasu zielonego, w niedzielę czy w święto Zielonych Świątek szczególnie, to po drodze zatrzymywali się tam. W każdym razie myśmy widzieli niejako cały przekrój Warszawy, który szedł, paradował w święta. Urodziłem się w 1926 roku. Do szkoły chodziłem na ulicę Gdańską 2. Do 1939 roku skończyłem sześć klas tej szkoły. Muszę powiedzieć, że o jeden rok później poszedłem do szkoły, mając osiem lat, bo byłem słaby chłopaczek, więc postanowili mnie po prostu wysłać później do szkoły.
- Czy pamięta pan 1 września 1939 roku?
Pamiętam szczególnie, ale musiałbym dojść do tej daty w ten sposób, że w 1934 roku, z chwilą kiedy miałem osiem lat, przenieśliśmy się ze Słodowca na Żoliborz do bloków WSM-u. Mieszkaliśmy na ulicy Suzina 3, to była tak zwana VII Kolonia Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Zamieszkiwaliśmy lokal numer 43. Dlaczego to wymieniam? Wymieniam, bo już wówczas inaczej widziałem świat. Dlaczego inaczej widziałem świat? Zmieniło się u mnie otoczenie kolegów. Teraz chciałem powiedzieć coś na temat 1939 roku. Przede wszystkim po 1 września zaczęło się ostrzeliwanie. Nawet między innymi jeden z moich kolegów, mieszkający na II Kolonii – będę już operował numerycznie – rozstałem się z nim na ulicy Słowackiego, na wysokości ulicy Suzina i idąc w stronę domu, usłyszałem huk szrapnela. Wróciłem się, zobaczyłem, że tak jak w tej chwili znajduje się szkoła na Toeplitza, w tym rejonie uderzył pocisk artyleryjski. Okazuje się, że tam zginął właśnie mój kolega raniony. Zmierzam do tego, że w każdej chwili tak padały pociski, że trudno było się poruszać, bo nie wiadomo było, kiedy padnie pocisk. Ludzie jednak mimo wszystko musieli chodzić, musieli załatwiać bieżące sprawy. Tak akurat wyszło, że ten chłopak zginął. W podobny sposób zginęła dziewczyna, rówieśnica mojej starszej siostry, która wówczas miała dwadzieścia lat. Mieszkali na parterze, w tym samym pionie, gdzie my mieszkaliśmy na pierwszym piętrze. Szrapnel nie dopadł jeszcze do ziemi i rozbił się na wysokości tego mieszkania parterowego. Oni wówczas byli w mieszkaniu. Dziewczyna dostała w skroń odłamkiem, natychmiast śmierć nastąpiła. Również byliśmy w mieszkaniu, ale wszystkie odłamki uderzyły jakby od dołu pod górę, tak że nie raziły nas, tylko jedynie małe okaleczenia były od szyb. Ale nie raziły nas bezpośrednio, nikogo nie zabiły. Myśmy słyszeli potężny krzyk matki i rodziny, że ta dziewczyna ginie. Żeśmy zeszli na dół, okazuje się, że ona już nie żyła. To daje przykłady, jak trudno było się poruszać w 1939 roku, w oblężenie Warszawy. Wcześniej jeszcze, mogę powiedzieć jako ciekawostkę, że my młodzi chłopcy postanowiliśmy, bo ktoś był wcześniej, pójść do Młocin, bo tam byli okopani Niemcy i swobodnie można było niejako, ale w każdym razie bez zabijania, można było się do nich dostać. Myśmy w kilku odważnie poszli w tamtym kierunku, rzeczywiście oni do nas nie strzelali i doszliśmy do nich i oni z uśmiechem wołali nas:
Kom hier. Myśmy z nimi rozmawiali i stwierdziliśmy, że to są normalni ludzie, że takie same nosy mają, mimo że są Niemcami. Mówię tak, bo wyobraźnia była szalona jeśli chodzi o to, że napadli na kraj ościenny. Wcześniej jeszcze z Czechosłowacją, przecież tyle co im zabrali. Później aneks Austrii, więc już wiadomo było, że kierujący Niemcami szaleniec doprowadzi ich do potężnej klęski. Myśmy wówczas nie zdawali sobie sprawy, że coś takiego może być, że tak okrutnie będzie się niszczyło i Polaków. Niewiele trzeba było czasu, że dowiedzieliśmy się o nagłych wywózkach naszych ludzi do Palmir. Ludzie sobie opowiadali wzajemnie, że jeździły samochody ciężarowe, zawoziły skądś naszych ludzi aresztowanych wcześniej. Nie pamiętam, jaki to był okres, ale w każdym razie dość dużo ludzi… już się mówiło o tym, że zabijali naszych ludzi, działaczy w Palmirach i zakopywali w dołach. Po wojnie wiadomo było, że dużo naszych działaczy, między innymi prawdopodobnie zginął prezydent Warszawy, zginął Kusociński z całą pewnością. Kusociński był jednym z naszych przedwojennych biegaczy.
- Może teraz właśnie pan nam powie, czym się pan zajmował w czasie okupacji?
Pierwsze lata po skończeniu szkoły ślusarskiej… ojciec nie poszedł do fabryki pracować, w której przed wojną pracował, ale otworzył warsztat ślusarski. Niewiele co było robić, a ojciec potrzebował pomocnika, bo mój starszy brat poszedł zgodnie z zapowiedzią pułkownika Umiastowskiego, że cała młodzież ma się kierować na wschód. Poszedł na wschód i pod Kownem został ranny. Krótko mówiąc, dostał się do wojska i jako młody chłopiec został ranny i był w szpitalu. Ale to tylko dygresja, bo o ile mi wiadomo, z moim bratem już taki wywiad był przeprowadzany i na pewno opowiadał swoje dzieje. Co robiłem? Pierwszy rok pracowałem u ojca w warsztacie, ojciec mnie twardo uczył zawodu – jak się bije młotem. Ojciec i kowalstwo znał, i ślusarstwo ogólne, więc wszystko żeśmy robili, łącznie ze wstawianiem szyb. Jeszcze był taki moment, że ojciec mnie brał na roboty na Starym Mieście, zdejmowaliśmy anteny z dachów. Były to dachy, jak na Starym Mieście, spadziste, więc trudno było po nich zsuwać się na krawędź dachu i wyrywać antenę. Ale ojciec sporządził specjalnie z lin – miałem pod nogi założone i przez pas linę. Wiązał mnie do komina, pomału spuszczał mnie do krawędzi i zdejmowałem. To się dość opłaciło, bo administracje poszczególnych domów były zmuszane przez Niemców, żeby te anteny zdejmować i dość dobrze płacili, bo to była niebezpieczna robota. W ten sposób dom się utrzymywał przy jakimś względnym życiu.
- Należał pan do jakiejś organizacji konspiracyjnej?
Jeszcze wtedy nie należałem nigdzie. W momencie kiedy zapisałem się do Państwowej Szkoły Ślusarsko-Mechanicznej, to był 1942–43 rok i 1943–44 rok. Te dwa lata tam chodziłem do szkoły. W 1942 roku, chyba to było na wiosnę, składaliśmy przysięgę. Pamiętam, że ta przysięga była blisko Cytadeli, ulica… Boże, jak zapominam ulice. Jestem chłopak z Żoliborza, a takie rzeczy się dzieją. Ulica Krajewskiego, to były domy również byłych wojskowych, których ojcowie domów najczęściej byli w wojsku, albo już w niewoli, albo gdzieś w świecie. Rzadko kiedy można było doszukać się jakiegoś wojskowego, ale w każdym razie rodziny tam mieszkały. W jednym z takich mieszkań składaliśmy przysięgę. Sama działalność, to było po prostu szkolenie, uczenie się, jak wygląda karabin, jak się rozbiera, jak się wymontowuje zamek, jak się repetuje i tak dalej. Mieliśmy też naukę obsługi granatu i takie rzeczy. Również zajmowaliśmy się pisaniem na ścianach, teksty: „Wawer pomścimy”. Lub robiliśmy szubienicę i wieszaliśmy
hakenkreuz na tej szubienicy, pisaliśmy również
Hitler kaput lub coś w tym sensie. To były trochę zabawy, chociaż może i nawet dość niebezpieczne. To by było tyle jeśli chodzi o tą część mojej [historii]. Pod koniec 1943 roku nasz dowódca drużyny Stanisław Bierat, został zatrzymany na ulicy Długiej przez granatową policję, akurat prawie naprzeciw komisariatu. Miał przy sobie takie właśnie papiery, jakimi my też się paraliśmy, gazetki, jakieś płyty miał, nie wiem, jakie płyty. W każdym razie zatrzymali go i przetrzymali przez całą noc. Na drugi dzień przewieźli go w aleję Szucha. Przerażenie nastąpiło w naszej drużynie, bo był jedyny kontakt przez niego z dowództwem
et cetera. Była obawa, że on dość dużo naszych adresów zna, więc potrzebowaliśmy się jakoś ukrywać. Z drugiej strony nie wierzyliśmy, żeby on pozwolił wydobyć z siebie adresy swoich kolegów, ale jednak. To był 1943 rok. Jego aresztowali chyba przed Bożym Narodzeniem, a my tuż przed Bożym Narodzeniem postanowiliśmy się skryć u jednego z kolegów, Zbigniewa Piaseckiego, mieszkał właśnie na Czystej, na Woli. Jego rodzice handlowali w Hali Mirowskiej, nawet nieźle im się powodziło. Mieli coś w rodzaju garażu i w tym garażu można było palić trochę w piecyku, bo już było chłodno. Postanowiliśmy budować łódkę. Żeśmy się dobrze zwijali, bo przecież mimo szkoły, myśmy tam popołudniami chodzili, nieraz nocowaliśmy i żeśmy robili tą łódkę. W kwietniu 1944 roku wybudowaliśmy łódź. Mówię, że zajęliśmy się łódką, a nic z konspiracji, bo naprawdę nie działaliśmy w tejże konspiracji. Żagiel do tej łódki uszyła nam jedna z pań, z materiału, z którego Niemcy robili panterki. W jaki sposób ten materiał się znalazł u nas, nie potrafię powiedzieć. W każdym razie wiem tyle, że mój kolega miał kontakt z chłopcami, którzy zrzucali węgiel na Dworcu Zachodnim i oni jakąś drogą ukradli belę tego materiału, a myśmy sobie nieopatrznie zrobili żagle. Nawet swego czasu, jak żeśmy pływali, to powiedział któryś: „No tak, słuchajcie, ale tu...”. A Niemcy pływali na żaglówkach, mieli też żaglówki tylko piękne, wojskowi. To był wojskowy klub przed wojną i zajęli go Niemcy. To było poniżej mostu kolejowego, na stronie żoliborskiej przy Cytadeli. Zresztą znany ten dom jest, nawet niedawno został rozebrany, bo w tamtym miejscu Wisłostradą jak jeździły samochody, to dużo było wypadków, bo tam było przewężenie drogi. Ktoś powiedział: „Słuchaj, wy tak pływacie na tej żaglówce, a jak Niemcy się zorientują, skąd macie taki materiał, skąd te żagle”. Myśmy się kropnęli, że to jest bardzo niebezpieczne. Ale postanowiliśmy, że skoro już tyle pływamy i nikt nas nie… Wola pływania była mocniejsza jak nieszczęście, które można było sprowadzić na sobie. Wracając do domu na rowerze z przejażdżki tą żaglóweczką, to było w czerwcu 1944 roku, na ulicy Krasińskiego na górze… W ogóle jechałem za kolumną niemieckich wojsk, które już w tym czasie wycofywały się ze wschodu, którymś mostem przejeżdżały na Wisłostradę, na naszą stronę i szły na zachód przez Krasińskiego, Słowackiego, Bielany. Prawdopodobnie uciekali do Niemiec. Jechałem za tą kolumną na rowerku, ta kolumna też szybko nie jechała. W pewnym momencie, już na samej górze, prawie przy ulicy Dziennikarskiej zatrzymała się ta kolumna. Siłą rzeczy musiałem się też zatrzymać, ale po prostu pomyślałem sobie, że wyprzedzę kolumnę, pojadę dalej i koniec. Skręciłem na drugą stronę, szosa była wówczas wąska, bo tylko jedno pasmo ruchu było. Wykręciłem i dostałem się pod drugą kolumnę, która jechała na wschód. Pierwszy samochód tejże kolumny walnął mnie w ramię, rower bardzo skiereszowany, mnie odrzuciło w prawo, słyszałem tylko krzyk ludzi, którzy widzieli to zajście. Samochód oczywiście nawet się nie zatrzymał, pojechał dalej, za nim cała kolumna, a ja leżałem. Dobrzy ludzie mnie podnieśli, wyciągnęli na chodnik, posadzili pod domem i mdlejący słyszę, że jedna z pań mówi: „Boże, ale tu mamy gdzieś doktora. W tym bloku jest. Pójdę, zobaczę”. Tak się stało, leżałem jeszcze jakiś czas i trochę mdlałem. Później dobrzy ludzie, tak nazywam bo to było społeczeństwo nas, Polaków, którzy pomagali sobie.
- Dobrze, a gdzie pana zastał wybuch Powstania?
Może to jeszcze za chwilę. Mówię o tym, dlatego że nie przejawialiśmy żadnej działalności, żadnej działalności żołnierskiej nie czyniłem wówczas. Muszę skończyć to. Zabrano mnie do lekarza, zrobiono mi opatrunki, była to dość duża rana, prawie ścięgno przecięte i głowa mocno potłuczona. Tak że resztę czasu, to jest lipiec, spędziłem w domu. Tak że Powstanie wybuchło i już nie miałem z kim iść. Miałem kolegów w batalionach organizacji wojskowej Polskiej Partii Socjalistycznej, ale się nie czułem zdrowy, po prostu byłem chory i jakoś na razie nie wstąpiłem. Ale chyba drugiego, trzeciego, może czwartego dnia Powstania zgłosiłem się do kompanii imienia Walerego… zapomniałem. W każdym razie kompania liczyła dwa plutony liczne, bo w sumie było około stu dziesięciu ludzi. To był pluton 218 i 221, tak były oznaczane podczas Powstania Warszawskiego plutony. Początkowo, do siedemnastego, prowadziliśmy służbę wartowniczą, nic zgoła się nie działo. Niektórych starszych kolegów, którzy mieli broń, bo ja niestety dostałem przydział dwóch granatów i z tymi granatami chodziłem. Ale koledzy starsi, to jak wiem, byli wysyłani na pomoc w walkach z Niemcami, które w tym czasie były prowadzone na ulicy Felińskiego. Chodziło o szkołę Poniatówkę, która przechodziła trochę z rąk do rąk i na pomoc właśnie część ludzi chodziła. Nas młodych nie brali. Dopiero 17 sierpnia… bo klasztor zmartwychwstanek był szpitalem i szpital postanowiono ewakuować, bo za duże były ruchy, nie można było jednak chorych trzymać. Szpital przeniesiono w głąb Żoliborza, de facto po placu Wilsona był szpital przeniesiony na ulicę Krechowiecką. W piwnicach domu nauczycielskiego ten szpital pozostał. Myśmy wówczas zajęli klasztor. W klasztorze na ogół było dość spokojnie, czasem tylko pełniliśmy służbę wartowniczą. Ponieważ to był budynek bardzo wysunięty ponad całą linię frontu, którą stanowiła ulica Stołeczna, teraz ulica Księdza Popiełuszki. Tak że ze wszystkich trzech stron klasztor był narażony na atak niemiecki. Niemcy stali bardzo blisko, bo stali w Instytucie Chemii i gdzieś za torami były ustawione baterie niemieckie, które również strzelały. Myśmy wyraźnie widzieli te baterie, bardzo łatwo było rozpoznać nawet poszczególne osoby przez lornetkę, ze strychu naszej, jak później nazwano: „Twierdzy Sióstr Zmartwychwstanek”. Czasem była jakaś drobna strzelanina, czasem z boku nadjechali Niemcy, byli ostrzelani, były zdobyte również samochody. Ale my nie braliśmy udziału w likwidowaniu tych samochodów, to były specjalne grupy. Nawet w pewnym momencie ustalono, żeby nie dawać zbytnio znaku, że tam ktokolwiek się znajduje. Tak że nawet mogę powiedzieć, że 29 września, kiedy Niemcy postanowili zlikwidować Żoliborz w krótkim czasie, to nawet nie spodziewali się, że z boku będą mieli żołnierzy Armii Krajowej, którzy dadzą im z boku dobrze czadu, ognia. Ale to później spróbuję opowiedzieć. W każdym razie tak to się odbywało, że służba polegała na tym, że były wystawiane warty. Warty wysyłały swoje miejsca na czujki. Klasztor od strony wschodniej był okolony ogrodzeniem, potocznie mówiło się parkan, z desek zrobiony, wysoki na dwa metry. Ale poza parkanem, wewnątrz ogrodu były wykopane stanowiska, okopy, do których [prowadziły] rowy łącznikowe, którymi można było dobiec i okopy wzdłuż wykopane. Tam trwały prace ludzi cywilnych, ochotników początkowo, później to nawet byli brani trochę z przymusu. Przez trzydzieści dni, a może więcej, robiono umocnienia zadaszeń w niektórych miejscach i stanowiska obrony. Myśmy obsadzali te stanowiska, ale czasem była jakaś wymiana strzałów, czasem nieraz Niemcy huknęli po nas, to dawaliśmy znać, że jesteśmy. Czasem bywało tak, że jak ktoś nowy przyszedł, a był wyrzucony garnek, to myślał, że Niemiec się zbliża, łupnął do garnka. Drużyna, która wystawiała wartę, była w pogotowiu przy karabinach. Karabiny na warcie żeśmy sobie wymieniali, bo ktoś kto był na stanowisku, to musiał mieć karabin. Miał czy nie miał, ale miał ten, który obsługiwał podczas akcji, gdzie był w drużynie wartowniczej. Tak życie przebiegało. Początkowo to nawet jakieś koncerty były, jakaś pani grała na fortepianie, w tej części od obecnej ulicy Popiełuszki, tam było spokojnie, nawet jacyś zaproszeni goście z Żoliborza przychodzili. Jakieś panie artystki grały, w tej chwili sobie nie przypominam nazwisk, ale jest książka, w której są wypisane wszystkie nazwiska tych ludzi, którzy urządzali te koncerty i jak to się odbywało.
- Który moment najbardziej zapadł panu w pamięci?
Z tego czasu do… 28 września jakkolwiek było zupełnie cicho, raptem byłem bardzo poszkodowany, dlatego że huknął bardzo blisko pocisk. Byłem na stanowisku, nie było Niemców, ale byłem (bo myśmy przeglądali całe przedpole) na takim stanowisku, z którego spadłem po prostu i bardzo się potłukłem, tak że byłem opatrywany przez sanitariuszki, notabene jedna z nich w ogóle moja rówieśnica, miałem wówczas osiemnaście lat. W każdym razie zaprowadziły mnie do punktu, gdzie bym odpoczął albo położył się. Ale jak zobaczyłem chłopców, którzy tak cierpieli, że nie mogłem wytrzymać, uciekłem, wróciłem z powrotem na stanowisko i tak pozostałem. Nadmieniam o tym, że te umocnienia nie tylko były na podwórzu klasztoru, ale również od strony ulicy. Były porobione pomosty, żeby było można dobrze się ustawić do strzelania, bo tak to było dość wysoko. Na wysokości przynajmniej dwóch metrów w górze dopiero się rozpoczynały okna piwniczne tego budynku. Jak się spadło z metra osiemdziesięciu, to można się było potłuc. Chciałem się wytłumaczyć, jak to było z tym upadkiem.
- Jak zapamiętał pan żołnierzy niemieckich spotkanych w walce czy wziętych jako jeńców?
Nic takiego u nas się nie działo, żadnych jeńców nie wzięliśmy. Jedynie była wymiana strzałów, a dopiero dobry ogień poczuliśmy, dobre strzelanie i potężne niszczenie domu… Pod ostrzałem artyleryjskim byliśmy właściwie cały czas, bo przecież w ciągu tego okresu sam budynek dostał sześćset pocisków artyleryjskich. To jest strasznie dużo dla kogoś, kto sobie może wyobrazić. Ten dom bardzo kiepsko wyglądał, mam zdjęcia po Powstaniu, wykonane zaraz po uwolnieniu, więc to strasznie wyglądało. Tak że nie można powiedzieć, że myśmy nic nie robili. Coś się działo takiego, przynajmniej nam dokuczali bardzo Niemcy przez sam ostrzał.
- Jak ludność cywilna reagowała na polskich żołnierzy?
Myśmy specjalnie kontaktu nie mieli. Dostawaliśmy przepustki na wyjście, bo trzeba było przejść przez rów łącznikowy od klasztoru, dojść do miejsca, gdzie z kanałów ze Starego Miasta wychodzili chłopcy. Początkowo część z Armii Ludowej, ale również z Armii Krajowej. To trzeba było przejść, później dojść do ulicy Krasińskiego 20, gdzie stacjonowali harcerze z „Szarych Szeregów”, przejść przez ich podwórze. Ale żeby przejść, trzeba było mieć przepustkę, bo warta była. Nas wojskowych nie przepuszczali, jak ktoś nie miał przepustki. W każdym razie tak wyglądałaby sprawa. Bywało, że kilka razy przechodziłem, ku zadowoleniu zresztą kolegów, dlatego że jak się dostałem do domu, to mama jak mama. Jakieś suchary co były, nawet ze zrzutów, to zawsze się podzieliła, coś dała. Ale bywało tak, że ojca brała żandarmeria z Armii Krajowej do otwierania piwnic folksdojczów, które wskazywali. Różnie bywało, ale często było, że w piwnicach folksdojczów był alkohol, były wody mineralne najprzeróżniejsze, jakaś żywność. Tak że jak ojciec wracał, to żołnierze coś ojcu darowali. Jeśli chodzi o alkohol na przykład, to się zdarzyło dwukrotnie, że przemyciłem. Głupio mówić, pół litra wódki przemyciłem, ale co to jak między chłopaków się rozlało. Tak wyglądała sprawa przejścia. Poza tym nic się specjalnie nie działo. Najwięcej się dopiero zaczęło dziać dwudziestego dziewiątego. Dwudziestego dziewiątego o godzinie ósmej Niemcy przeprowadzili zmasowane uderzenie armat. Ich bardzo dużo było, tak że dwa górne piętra klasztoru zostały niejako zniesione. Dzięki temu, że wcześniej były stropy popodpierane belkami drewnianymi, to nie uległy dalszemu zawaleniu. Przy takim przygotowaniu artyleryjskim po jakimś czasie wyjechały czołgi od instytutu i skierowały się na klasztor zmartwychwstanek. Wiem, bo akurat wtedy byłem, że nagle trzy czołgi znalazły się po stronie ulicy Krasińskiego i jakby zmierzały do ulicy Stołecznej, dzisiaj Popiełuszki. Ale żeby się przedostać i zaatakować frontalnie, musieli przeciąć ogrodzenie działek, żeby się wydostać na ulicę. Myśmy zacierali ręce, patrząc na te czołgi, dlatego że w tamtej części było pole podminowane, więc jak by się wpakowały, to by były unieszkodliwione. Ale niestety jakoś nie dojechały, ogrodzenie przebiły i zauważyliśmy grenadierów niemieckich za czołgami, do których można było strzelać. Ze starszym kolegą byłem na stanowisku, gdzie strzelaliśmy z pepeszy na zmianę, raz on, raz ja, wtedy kiedy znaleźliśmy jakieś momenty do strzelania. Strzelaliśmy oczywiście do grenadierów, kilku ich raniliśmy, kilku ich prawdopodobnie później zabrali nieżywych. Nie mówię, że akurat to ktoś z nas, czy to ja, czy to mój kolega, czy ktoś inny strzelający z innych okien. W każdym razie ładnych kilka osób żeśmy ranili. W pewnym momencie, nie wiem z jakiej broni, jeden z czołgów, prowadzący, dostał pocisk przy gąsienicach. Tak że w pewnym momencie zaczęliśmy się bardzo cieszyć, bo czołg chciał dalej iść i nie mógł, bo kręcił się dookoła swojej osi i nie mógł pojechać. Wtedy czołgista prawdopodobnie zauważył, że nie ma gąsienicy. Później przyjechały dwa czołgi, niejako osłoniły go i grenadierzy wysiedli, żeby przyczepić liny, żeby go wyciągnąć. Ale mieliśmy uciechę, bo w tych szparach trochę było widać grenadierów, więc wówczas się do nich też pykało. A tak nie było nic na przedpolu widać, nie było żadnych z naszej strony, od ulicy Krasińskiego. Po jakimś czasie wyciągnęli ten czołg i skierowali w stronę Elbląskiej i co dalej się działo nie wiem. Za jakiś czas znowu z Instytutu Chemicznego ruszyły czołgi… Aha, było również przygotowanie artyleryjskie, znowu zaczęli walić po naszym budynku. Tak że zdruzgotali parkan, który okalał ogród, został prawie zniesiony. Stanowiska bojowe, gdzie można było strzelać, nie były obsadzane, bo nie można się było pokazać, taki był potężny ogień. Powstańcy, koledzy, którzy byli od strony instytutu, ograniczali się tylko do ostrzelania z okien. Oczywiście już na parterze nie mogli strzelać, strzelali tylko z okien piwnicznych. Nie wymieniałem godziny, ale całość się zaczęła o godzinie ósmej. Później był już drugi atak i przy tym ataku, ponieważ zrobiło się dość dużo wyrw od pocisków, które biły z armat po niskim poziomie, zarówno z czołgów jak i z armat samobieżnych, jak potocznie żeśmy nazywali. Tak że [budynek] był bardzo zniszczony na wysokości parteru, porobiło się dużo dziur, przez które sześćdziesięciu grenadierów niemieckich wkroczyło nam na parter. Korytarzami przechodzili do pokoi i sprawdzali, czy są powstańcy, czy nie. Również na którejś z kolei klatce próbowali zejść na dół, ale tu nastąpił odpór, dostali swoje. Ale myśmy wyskoczyli, plutonowy „Biały” bodajże z nami wyskoczył, granaty i chłopcy z peemami. Granatami żeśmy wcześniej rzucali, chłopcy z pistoletami maszynowymi wskakiwali dalej do każdego pokoju i żeśmy tych sześćdziesięciu wygruzili. Zginęło kilku przy okazji, nie potrafię tego określić. Trafiłem na jednego ciężko rannego, nic dalej nie wiem. Wiem, że później z drugiej części zaczęli się [nieprzyjaciele] wysypywać i po prostu reszta ich uciekła. Tak odparliśmy atak, który był dokonany przez nasz pluton i to była akcja, w której bezpośrednio brałem udział. Dalej znowu nastała cisza. Były jeszcze jakieś ataki, w tej chwili sobie nie mogę przypomnieć. W każdym razie popołudniu, chyba około godziny drugiej uciszyło się nagle. Jak się później dowiedzieliśmy, to Niemcy się w ogóle wycofali z tego terenu i poszły w ruch moździerze kalibru sześćdziesiąt dwa centymetry, można sobie wyobrazić jaka szerokość. Te moździerze strzelały tak jak granatniki, strzelały do góry i pociski spadały tak jak bomby. Jeden z tych pocisków uderzył w Krasińskiego 20, gdzie przebywali harcerze „Szarych Szeregów” i drugi pocisk uderzył w nas. Mówię, bo teraz to przeczytałem i wiem, że to tak było. Natomiast wówczas nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Jestem w piwnicy, w suterenie można to określić, bo były ładnie wykonane pokoje. W odległości może pięciu metrów stoi moja koleżanka sanitariuszka i druga z koleżanek, dwóch chorych harcerzy, którzy przyszli ostatniego dnia w pomoc i jeszcze ktoś, nie pamiętam. Ci harcerze to chyba „Zawiszacy” byli i nagle widzę, że sufit korytarza pęka, to co widziałem. Później nagle się rozszerza i potężne zwały gruzu sypią się prosto na moich kolegów. Jestem w sąsiednim pokoju, czuję, że wszędzie gruzy się sypią. Jak się okazało, to i tak był dość mocny budynek żelbetonowy, jak się wówczas mówiło, to stropy, upadając, zarywając się, kładły się jakby przy ścianie na podłoże ziemi. W takiej części leżałem przykryty. Ten szum straszny, ciemność, kurz, który po prostu dusił. Podczas tego słyszę krzyki, ktoś stęka, ktoś woła pomocy: „Ludzie, dajcie powietrza! Otwórzcie! Pomocy, jestem przygnieciony! Ratujcie nas!” – tego typu i cisza nagle. Sam nie wiem, czy mogę się poruszać, czy nie. Chcę nogami ruszyć – nie mogę, jest ciężko. Ale przód cały mój jest wolny, więc zaczynam po omacku z brzucha cegły odejmować i do nóg. Jakoś próbuję się wydobyć, ale nie [daję rady]. Za jakiś moment słyszę: „Kto tam?! Gdzie tam jest?!”. Widzę, że nadchodzi pomoc kolegów. Świece w rękach, ktoś wreszcie jakąś karbidówkę dorwał, karbidówkę zapalono to było jaśniejsze światło i mnie po prostu odgrzebali nogi, ale również sobie częściowo odgrzebywałem sam i się wydostałem. „Co my teraz zrobimy?!”. Wołają. „Tędy można przejść”. Tak przez jeden pokój i przez drugi. „Tu można też przejść”. Stropy jakoś dziwnie się trzymały. Szczęście to było takie, dla nas przynajmniej, którzy stali dalej od korytarza, że te stropy się częściowo trzymały, bo byliśmy blisko kotłowni. Od kotłowni, jak wiadomo, odchodzi cały szereg rur centralnego ogrzewania, bo siostry miały centralne ogrzewanie. Te rury, które były mocowane pod sufitami, po ścianach, musiały wzmocnić całą konstrukcję budynku, że on w tym miejscu się nie zarwał. Jurek Dylewski, pseudonim „Jazon” mówi: „Brać się do roboty chłopaki! Nie ma co, przebijamy się do naszych!”. Aha, chciałem powiedzieć, że w ogóle stwierdziliśmy, że jesteśmy odcięci, że nie mamy odwrotu, przy ścianach są Niemcy. Na parterze jak wiadomo, żeśmy ich raz przegnali, ale widać sobie już harcują. Tego nie wiem, bo nie potrafię już powiedzieć. Ale wiem i zdaję sobie sprawę i wszyscy wiemy, że dookoła są Niemcy. W częściach wolnych od gruzu Niemcy wrzucają granaty. My im odrzucamy, to znaczy rzucamy swoje granaty. Mieliśmy wówczas w ostatni dzień bardzo dużo granatów, mogę osobiście powiedzieć, że chyba wyrzuciłem trzydzieści granatów, więc to była duża ilość. To tak wyglądało. Ciekawostka, bo mieliśmy ze zrzutów granaty rosyjskie i to był taki granat, że ten pierwszy, który rzucał pierwszy raz tym granatem, to zawsze sprawdzał, czy ręka mu odpadła, czy nie. Dlatego że tuż po wyrzuceniu granatu, spłonka wypalała, ale to nie był moment rozerwania się granatu tylko spłonka robiła suchy trzask, wyglądało tak jakby się granat rozerwał. Każdy jak rzucił pierwszy raz, to później wracał i patrzył, czy ręka jest cała. To była taka ciekawostka, trochę śmieszna, bo jak ktoś brał granat rosyjski, to ci pozostali, którzy już mieli takie doświadczenie, to się pod nosem uśmiechali: „No teraz będzie”. Niedobrze było w takim momencie, kiedy wyrzucało się granat, a granat niemiecki wpadł. W jednym miejscu podobno coś takiego było i chłopak nie wyszedł, bo nie zdążył. Swój wprawdzie wyrzucił, ale sam dostał się pod niemiecki granat. Chciałem powiedzieć, że jeden z kolegów, nie pamiętam w tej chwili nazwiska, musiałbym sobie przypomnieć, mam zanotowane, został przygnieciony gruzami przez szafę. Drzwi szafy się wgniotły do drugiej ściany wewnętrznej i tak go wgniotło w szafę. Myśmy go próbowali odgrzebać, ale gruzy były ustawione od dołu do góry, że jak zaczęliśmy odgrzebywać miejsca, żeby się wydostał, to jeszcze więcej gruzów się sypało. W żaden sposób tego chłopaka nie można było wyciągnąć z tych gruzów. Należałoby chyba podstemplować te gruzy, ale przecież nie było czym, nie było jak. Nie wiadomo, nie wiedzieliśmy jak go ratować. Tymczasem zaczęliśmy się sami ratować i postanowiliśmy… aha, weszliśmy do pomieszczenia kotłowni, która też częściowo była zawalona, ale od strony… żeby się wydostać dołem piwnicami, była wolna, więc postanowiliśmy wybijać dziurę w ścianie. Gdzieś znaleźli łom, gdzieś znaleźli kilof i tak się działo, że wybiliśmy dość dużą dziurę, przynajmniej na pół metra, ale był bardzo gruby mur. Wyciągnęliśmy, sprawdzamy co się dzieje, okazuje się, że to jest ściana kominowa i że to jest komin, zwykły komin. Trzeba by było jeszcze taki sam otwór wyrąbać z drugiej strony. Nie było szans, żeby to wrąbać. Zdecydowaliśmy, że nie dostaniemy się. Mówię o tym wszystkim, bo to już była dość godzina… Nie wiedzieliśmy, co począć. W tym samym miejscu gdzie właśnie runął ten pocisk moździerza, któryś z kolegów zauważył o dziwo otwór. Postanowiliśmy zaraz, bo to jest otwór na samą górę, to może tamtędy się dostaniemy. Ktoś z pierwszych odważnych zaczął się przedzierać przez tą dziurę i pomału wyszedł na wierzch gruzów. Za nim następny, mnie wypadło trzeciemu czy czwartemu również się wydostać. Aha, jeszcze chciałem dodać, że (później się dowiedzieliśmy, w niewoli) tego [przygniecionego] chłopca musieliśmy zostawić, dlatego że nie było szans [uratowania]. Powiedział: „Dajcie mi przynajmniej broń”. Zostawili mu „parabelkę”. Mówił; „Jak będą się zbliżali, będę walił, ostatnią [kulę] sobie machnę”. Bardzo dzielny chłopiec. Nie było szansy innej. Jeszcze chciałem dodać, że dwóch z naszych kolegów, którzy… myśmy nawet nie mieli takich mundurów i panterek niemieckich, ale ci co ze Starego Miasta przyszli, to dość dużo mieli takich. Tychże dwóch miało na sobie dość dużo mundurów niemieckich. W pewnym momencie wyrzucili kilka granatów przed sobą i wyskoczyli wierzchem. Jak się później dowiedzieliśmy… myśleliśmy, że wyskoczą na pewną śmierć i byliśmy przekonani, że nie żyją. Jak później po wojnie dowiedzieliśmy się, to oni przeszli i dostali się do swoich. Tymczasem wyszliśmy na wierzch, około dziesięciu, a resztę kolegów zaczęli miotaczami płomieni wykurzać. Niestety resztę wyciągnęli z innej strony. Grupą dziesięciu osób wydostaliśmy się na wierzch. Między nami był z naszego dowództwa, plutonowy Patynowski, nie pamiętam pseudonimu i był również sierżant. Jest taki moment, że siedzimy jak trusie, czekamy, żeby następni wyszli, tymczasem następnych wykurzają miotaczami płomieni. Z innych stron ich brali. W pewnym momencie widzimy nad nami na gruzach pokazuje się oficer niemiecki. Patrzy wzrokiem sokoła po okolicy, w prawym ręku trzyma
handgranat, w lewym pistolet. Spojrzał sokolim wzrokiem, ostrym i w pewny momencie spokojnie, czy myślał, żeby schować w kaburę pistolet czy co? Spokojnie spojrzał w dół i widzi nas tutaj jak na obrazku, więc przeraził się i wrzasnął:
Hände hoch! Podczas okupacji uczyłem się dwa lata niemieckiego, coś powiedział w rodzaju: „Mit giwere”. Tak przynajmniej mi się w tym strachu wydawało. Boże, to naprawdę był potężny strach i myślałem, że trzeba te giwery zabrać. Wziąłem giwerę i by mnie ten diabeł zabił. Na szczęście wrzasnął głośniej, to z powrotem położyłem i woła: Komm! Komm! Obok oczywiście zaraz jeszcze grenadierzy wyskoczyli ze wszystkich stron.
Raus! Raus! Żeby na dół schodzić. Stałem na samej górze, coś tamten oficer wrzasnął, ale ten mnie nie uderzył, ale musiałem przejść obok jeszcze jednego Niemca. Jak już troszeczkę przeszedłem, ten mnie palnął w głowę, prawdopodobnie za te nieopatrzne
faux pas, które by się skończyło zabiciem mnie i po gruzach, można powiedzieć, na zębach zjechałem na dół. Na dole mnie podnieśli Ukraińcy, również w towarzystwie policjantów niemieckich i dostałem baty. Ale nie tylko ja, bo następnych jak zbierali, to też bili. Jesteśmy tak jakby naprzeciw barykady. Później, po wojnie chłopcy mi opowiadali, że staliśmy naprzeciw karabinu maszynowego, gdzie w każdej chwili rozwaliliby wszystkich Niemców, ale razem z Niemcami i nas. Tak że nie było rozkazu, żeby strzelać. Tak się stało, że po krótkim biciu naszą dziesiątkę zabrali i wyprowadzili wzdłuż ulicy Krasińskiego, wzdłuż budynku i połączyli z grupą reszty chłopców. Zaprowadzili nas do Instytutu Chemii. Oczywiście tam była już grupa ludzi, która nas wprowadziła i pilnowała, kazała stanąć przed budynkiem. Staliśmy przed budynkiem, oczywiście już w szyku niemieckim, trójkami. Było dość dużo Niemców, luźnych jakichś, którzy wrócili z akcji czy coś, w każdym razie coraz bardziej się zbliżali do nas. Było ich ze dwie lub trzy kompanie. Zbliżali się, zbliżali, później docinki się rozpoczęły, później plucie się rozpoczęło, ale nas nie biją. Od przodu słyszymy rozkaz, żeby wejść do budynku. W tym momencie nie wytrzymali i zaczęli nas łomotać po głowie. Jakoś szczęśliwie wjechaliśmy jak na skrzydłach, bici, do tego budynku. Potrzymali nas w piwnicy jakiś czas, wyznaczyli wartę prowadzących żołnierzy. Aha, chciałem zaznaczyć, że zanim nas wprowadzono do piwnicy, kazano nam się położyć po trzech na ziemi. Wszyscy leżeliśmy, po kolei nas podnosili po trzech i zabierali wszystkie papiery, co ktokolwiek miał. Tak że
de facto pozostaliśmy bez żadnych dokumentów. Wracam do tej piwnicy. Trzymali nas jakiś czas, nie pamiętam, nie wiem ile, może godzinę, w każdym razie stamtąd grupa Niemców prowadzi nas ulicą Krasińskiego dalej w stronę ulicy Elbląskiej. Przy szkole na Elbląskiej kazano nam siąść, więc siadamy. Siedzimy i rozpoczyna się szaber ruskich. Starałem się pójść dobrze zaopatrzonym do Powstania, więc miałem buciki z cholewami. Zauważył Ukrainiec, mówi: „Nóżka, takie
sapożki”. Myśmy siedzieli wszyscy i odpoczywali. Mówi:
Dawaj te sapożki. Myślę sobie: „Jak mnie mają zabić, to niech zabiją w
sapożkachi”. Zrobiłem takie zatrzymanie, to się robi tak, że palcami się zapiera i mówię:
Tjażeło schażut. A on mówi:
Niciewo, niciewo. Jak się zaparł u mnie opierając się w pewne miejsce, to chciałem, żeby jak najszybciej zdjął te buty. Zabrał buty, ale mówi: „O!”. Miałem bryczesy, bo wówczas były takie bryczesy modne. Zresztą Niemcy nosili też, ale i nasi. Mówi: „Dawaj te spodnie”. Zdjąłem spodnie. Jak zobaczył bliżej, miałem bluzkę… nie dodałem tego, pod płaszczem kawaleryjskim żołnierza polskiego, który mój brat przyniósł wracając, to jest oddzielna historia, wracając ze strony ruskiej do Polski. Krótko mówiąc, zostałem w kalesonach, w podkoszulce, przykryty płaszczem kawaleryjskim. Minął jakiś czas, nadjeżdża samochód (mówię o tym, bo to takie ciekawostki okrutne), zatrzymuje się jakiś oficer… aha, chciałem jeszcze dodać, że wcześniej zanim doprowadzili nas na Elbląską, to naprzeciw Krasińskiego 42, akurat w tym miejscu, gdzie ścieżką wchodzi się do osiedla, tam mieszkam, stało działo na samochodzie ciężarowym, strzelające po prostej linii, przeciwczołgowe i tak dalej. Tam byli Niemcy i wołają do tych wachmanów: „Dokąd wy to ścierwo prowadzicie?!”. Tak zrozumiałem, bo powiedzieli
szajse czy coś. Strasznie się baliśmy, że nas już lada moment rozstrzelają. Ci odkrzyknęli: „My prowadzimy ich na Fort Bema!”. Odpoczynek był przy szkole na Elbląskiej i zatrzymuje się ten oficer, wracam do tego oficera, który się wozem zatrzymał. Mówi do wachmanów: „Co to tutaj? Co za wojsko? Gdzie wy to świństwo trzymacie?”. „My tam...” – tłumaczą, gdzie mają… A on mówi: „Baczność! Wstawać!”. Wszyscy wstali, stoimy dwójkami, ale on pierwszy szereg zaczyna obsługiwać. W pierwszym szeregu z lewego ramienia stoi nasz sierżant, ma pagony, ma swój stopień na pagonach i pyta się… to wysondowałem, ale później jeden z kolegów, bardzo dobrze znał niemiecki, bo ja tylko niewiele. Mówi: „Co ty, jaki oficer, podoficer?”. Ktoś mówi, że
fedfebel, czy
untelfebel, nie wiem jak. A on powiedział: „Ty
feldfebel? Ty jesteś wódz bandytów!”. I zaczął go łomotać, oczywiście jak trzeba, po twarzy, szargał nim jak nie wiem. Następnego bierze, mówi: „A jaki ty w ogóle zawód miałeś?”. Już nie pamiętam, co powiedział, jakiś zawód wymienił, ślusarz nie ślusarz. Mówi: „Ty nie jesteś ślusarz, tylko bandyta”. Podobnie odpowiadał i znowu zakańczał biciem. Tak zmęczył się przy kilku osobach. Jeszcze pytał naszego łącznika, zobaczył, że to młody chłopak. Ja miałem osiemnaście, a on miał chyba szesnaście. Mówi: „A ty jak stary jesteś?”. Mówi, że ma szesnaście lat. Mówi: „Szesnaście lat i już bandyta?”. I znowu, tak że znalazł takie wykręty. Stałem następny w szeregu, liczyłem wcześniej, że też powie, że jestem młody, bo nie wyglądałem na dorosłego faceta, bo jeszcze wzrostu miałem metr siedemdziesiąt, a później jeszcze podrosłem sześć centymetrów. Tak że chciałem też to powiedzieć, ale nie było sensu, bo wiedziałem, że mnie spotka to co ma spotkać. W każdym razie nie pytał tak, mówi do mnie: „Co ty? Rozebrany jesteś, w kalesonach uciekałeś?”. Czy coś w tym sensie. Powiedziałem: „Tak, ale ja mam mundur”. I się tak zakrywam. Znowu mi dał baty odpowiednie. W każdym razie to oczywiście jest taka mała dygresja, to nie jest walka. Ale chciałem zwrócić uwagę na mękę, jaką przechodzili żołnierze, którzy się dostali do niewoli z bronią w ręku. Po jakimś czasie przeprowadzili nas dalej i rzeczywiście na Fort Bema. Tam znowu karetkami zwozili Niemców, którzy wołali, żeby nas zabić, wołali do żołnierzy: „
Geschiessen tych drani! Oni mojego najlepszego przyjaciela zabili!”. I tak dalej, teksty, które nie do końca rozumiałem, to kolega mój zrozumiał, który naprawdę dobrze po niemiecku mówił. Był później w niewoli dolmeczerem. Wtrącili nas znowu do piwnicy, jak zwykle można by powiedzieć, nas dwudziestkę do pomieszczenia piwnicznego, podschodowego. To takie jakby ostatnie pomieszczenie i nas wcisnęli dwudziestu. Później, po jakimś czasie przychodzą Ukraińcy z futerkami czarnymi i czerwonym na górze rondelkiem i mówią:
No my was Paliaki wsje urieżom wasza taka… I tak dalej. „Patrzcie, zaraz będziemy was zabierali”. Rzeczywiście, czterech i czterech biorą. Mój Boże, jakież to okrutne. Biorą tych czterech gdzieś po schodach, mówię: „Słuchajcie”. A tam: Łup! Łup! Słychać strzały. Plutonowy mówi: „Chłopcy, kto ma coś takiego, może świeczkę, może coś. Piszmy nazwiska, bo może chociaż rodziny nas znajdą, jak schowamy gdzieś w ubranie”. My z płaczem, bo tak muszę powiedzieć, piszemy te nazwiska. Chciałem zwrócić uwagę, że część naszych kolegów starszych, to były osoby bezwyznaniowe powiedziałbym, niewierzące, ale wszyscy żeśmy się modlili. Sam nasz sierżant mówi: „Chłopcy, musimy się modlić do Pana Jezusa i Matki Boskiej”. Tak jeszcze wzięli następnych czterech i w podobny sposób tenże drań nam opowiada. To już chyba ośmiu było i po pewnym czasie słychać łomot po schodach. Chłopcy mówią: „Chłopaki dobrze jest, jesteśmy uznani za kombatantów. Niemcy nas nie rozstrzelają, będziemy wzięci do niewoli. Zaprowadzą nas do miejsc, w których wcielą nas do obozów jenieckich”. Tą noc już żeśmy do rana przesiedzieli w tej piwnicy, a rano rzeczywiście przyszedł konwój, który nas prowadził przez Wolę, tamte części Woli do kościoła na Woli. To jest kościół Świętego Wojciecha chyba. Zresztą można powiedzieć, że prawie całą Warszawę prowadzili do tamtego kościoła. Ale nas nie prowadzono, gdzie prowadzają cywili wziętych już tymczasem przy likwidacji Warszawy, likwidacji ludności Warszawy, tylko do… Tam mieściły się pomieszczenia księży, ale zajęła to służba niemiecka,
Sonderdienst. To jest coś w rodzaju gestapo wojskowego niemieckiego, albo żandarmerii wojskowej. Znowu nas przesłuchują. Całą naszą grupę trzymają na podwórzu, biorą znowu po kilka osób i nas kontrolują. Ale wreszcie mówią, że będziemy przewiezieni do obozu, że właściwie oni mają za zadanie, żebyśmy powiedzieli, kto z nas jest Żydem i żebyśmy wydali, bo oni nie tolerują tego żydostwa i tak dalej. Ja osobiście i jeszcze kilka osób znało kto był. Było dwóch kolegów tego wyznania, ale właściwie to byli ludzie bezwyznaniowi, bo to byli z grupy socjalistów, którzy nie wierzyli w Pana Boga, zarówno naszego jak i Pana Boga Izraela, żydowskiego. W każdym razie nie dowiedzieli się od nas, mimo że urządzali nam pewien przegląd, o którym się wszyscy domyślamy. Nie znaleziono nikogo takiego i po jakimś czasie przyjeżdża samochód, wiezie nas, samochód zresztą prowadzony przez Polaka, nie wiem, to był jakiś przedsiębiorca, który… Dają nam wartowników, dają nam ludzi, którzy nas będą pilnowali i o dziwo było tylko czterech żołnierzy. Nas wszystkich skupili wewnątrz budy. Był to samochód na tak zwany holzgaz, to były takie samochody, że używano gazu z drewna i jeździły. Wiozą nas niewiadomo dokąd, na zachód. Zawieźli nas, później chłopcy dowiedzieli się i mało, bo niektórzy rozpoznali, do Szymanowa, gdzie jest klasztor sióstr obok Szymanowa, znana miejscowość. Tam był obóz, bo w tym czasie likwidowano, bardzo ciekawa rzecz, partyzantów w Puszczy Kampinoskiej, którzy byli jakby już wypędzeni z puszczy i chcieli się przebić gdzieś koło Radomia do lasów. Pod Jaktorowem Niemcy zaskoczyli naszych, częściowo była kawaleria, częściowo byli piechurzy. Nie wiem, jak to wyglądało, w każdym razie tam ich zaskoczyli, po prostu rozbili tą grupę ludzi i tych wzięli do niewoli i tych, których wzięli z Puszczy Kampinoskiej. Tam powstał obóz. Przetrzymali nas chyba ze dwa dni i przyjechał pociąg. Załadowali nas w wagony, już tych chłopców, między innymi z tych partyzantów spotkałem jednego z kolegów, Narcyza Zwierzchowskiego, kolegę jeszcze ze Słodowca, z chłopięcych lat, który jeździł autentycznie na koniu, w każdym razie był podoficerem. Wsiedliśmy w pociąg i zawieźli nas do Skierniewic. W Skierniewicach włączyli nas w potężną grupę jeńców wziętych do niewoli z Mokotowa, bo wówczas zlikwidowano już grupę mokotowską. To był dość duży obóz, w ziemiankach. Obiady można było dostać, ale trzeba było mieć jakieś naczynie. Zauważyłem, że rozbierali piec w jednej z ziemianek, więc się ostro zabierali i szybko ten piec poszedł w rozbiórkę. Później się glinę wygrzebało w kałuży, wymyło się i już było miejsce, gdzie można było zupy nalać. Łyżkę miałem, więc już się ratowałem tak, że mogłem się pożywić jakoś. Trzymano nas chyba ze dwa czy trzy dni, nie pamiętam. Naszykowano olbrzymi transport wagonów, załadowano nas w wagony, dano zaopatrzenie, to znaczy kawałek chleba, jakiś biskwit. W każdym razie niewiele tego, że ten chleb bez mała zanim do wagonu wszedłem, to zjadłem, biskwity to nawet nie pamiętam jak wchłonąłem. Wieźli nas chyba dwa dni i dwie noce z postojem w Berlinie. Ciekawostkę mogę powiedzieć, że wygłupiłem się z tym kaflem, bo mi prawdopodobnie zdjęcie zrobili. Jak otworzyli wrota wagonu i chłopcy wszyscy pchali się ze swoimi miskami, to nie miałem jak możliwości się dostać, bo już było zajęte, więc między nogami zacząłem się przeciskać i na leżąco wyciągnąłem kafel. Któryś z oficerów zauważył to, więc wołał: O! Komm, komm! Kazali mi wyjść. W jakiś sposób mnie wyciągnęli z tego wagonu, dali mi w kafel i prawdopodobnie mi zrobili zdjęcie. Dużo bym dał za to, żebym odzyskał takie zdjęcie.
- To jeszcze może tak na koniec by pan nam powiedział z perspektywy lat, czy myśli pan, że Powstanie miało sens?
Ależ oczywiście. Odpowiem, ale jeszcze dalej będę chciał opowiedzieć. Sens rzeczywiście miało, bo przecież niemożliwe było. Myśmy przed Powstaniem… już nie mówię o tym, że dosyć było niszczenia naszego narodu. Poza tym byliśmy bardzo zachęcani do Powstania właśnie przez naszych sojuszników – jak później siebie nazywali – przez Rosjan. Dlatego że sam czytałem ulotki rosyjskie, żeby stanąć przeciw Niemcom, żeby walczyć z Niemcami, żeby pomóc armii radzieckiej w boju. Wszędzie i zawsze była psychoza, że Rosjanie nadejdą. Myśmy nie zdawali sobie sprawy, szczególnie my młodzi, jaką wolność oni nam przyniosą, ale liczyliśmy, że my w pewnym sensie wywalczymy naszą Polskę i kraje zachodnie pomogą nam mieć niepodległość. Wiedzieliśmy, że może się zdarzyć taki moment, jak zresztą pamiętamy z historii, że Rosjanie próbowali już niejednokrotnie zniszczyć Polskę, pamiętamy rok 1920, zryw Polaków w walce nad Wisłą. Uważaliśmy, że tylko walka może nas doprowadzić do tego, że wywalczymy naszą Polskę, Polskę taką, jaką my będziemy chcieli, nie Polskę, która będzie pod dyktando obcych dla nas w końcu wojsk. Powtarzam, czytałem sam ulotki takie, tak że to jest zrozumiałe. Poza tym był zryw potężny, a sami Niemcy zapowiadali, że wezmą nas do okopów. Już nie pamiętam, jaką ilość ludności przeznaczyli, młodych ludzi, do kopania okopów. Nie było szans, trzeba było zrobić Powstanie. To w tej sprawie tyle. Może jestem gadułą, ale muszę powiedzieć, może teraz pokrótce. Dostaliśmy się do stalagu XB Sandbostel. To był olbrzymi stalag, tam było trzydzieści tysięcy jeńców. Jeńcy wszelkich narodowości, poczynając od Australijczyków, poprzez chyba wszystkie narody europejskie, to w tym obozie były. Oczywiście byli i Rosjanie. Nas przywieźli, będę już skracał, było bardzo ciężko w obozie. Jak było ciężko? W pierwszej fazie… aha, jeszcze musze opowiedzieć samo wkraczanie. Wprowadzają nas potężną grupą, jednak bądź co bądź cały Mokotów i nasza maleńka grupka. Witają nas żołnierze zaprzyjaźnionych narodów. Słyszymy głosy francuzów, wołają:
Viva la Polgone! Wchodzimy, śpiewamy „Marsz, marsz Polonia”. Wspaniałe uczucie było, tak byliśmy witani. Wracam do pobytu. W obozie nie można było wytrzymać, było ciężko, deszcze padały, wachmani stale nas liczyli. Już mówię po tak zwanym odwszeniu. Dali nam mundury z I Wojny Światowej, niemieckie. Niemcy oczywiście mają porządek, tak że zachowali mundury wojskowe z I Wojny Światowej. Oczywiście łącznie z kalesonami, podkoszulkami i tak dalej, ale przynajmniej czyste. Niemcy bali się potężnie chorób, szczególnie tyfusu, który przenosiły wszy. Byliśmy wprawdzie zawszeni. Muszę się wrócić do samej podróży w wagonie. Jechałem obok chłopca, który był z armii Berlinga, mój rówieśnik, chłopak nie więcej jak osiemnaście lat, zaciągający, widać z terenów wschodnich Polski. Już nie pamiętam, jak miał na imię, chyba Antoni. Mówię: „Słuchaj, zobacz, weszki ci chodzą już wierzchem munduru”. On mówi: „To nic, ciebie też obejdą, bo tu już wszędzie są”. Tak było rzeczywiście, że byliśmy zawszeni. Ale w obozie oczywiście zrobili czystkę, wygolili nas, karbolem wydezynfekowali, okrutna rzecz. W każdym razie rzeczywiście trzeba przyznać, że byliśmy czyści i nie zawszeni. Było nam zimno na tych apelach, wiecznie nas liczyli i nie mogli się doliczyć. Ten mundurek tylko cieniutki, ale dostaliśmy między innymi po siedem czy pięć papierosów amerykańskich, na które złożyli się jeńcy Polacy, którzy byli w niewoli od 1939 roku. Miałem te papierosiny i myślę sobie: „Co ja mam z nimi zrobić?”. Koledzy, którzy palili, to jeden wycyganił ode mnie, drugi wycyganił. Wreszcie ktoś mówi: „ Słuchaj, tam przez ogrodzenie za dwie fajki to koc dostaniesz od ruskich. Ale jak będziesz brał koc, to uważaj, nie dawaj papierosów wcześniej, bo złapie papierosy, koc przytrzyma i nie będziesz miał papierosów ani tego”. Nauczony już tym doświadczeniem, jak już dobrze trzymałem koc, to wtedy mu dałem dwa papierosy. W kocu wyciąłem dwa otwory i zrobiłem sobie dwa nakrycia. Te nakrycia schowałem pod mundur. Znowu miałem stracha, bo nastraszyli mnie, mówi: „Słuchaj, jak Niemcy u ciebie znajdą, że to masz pod mundurem, to bunkier dostajesz niewątpliwie, na pewno, dlatego że zniszczyłeś i jaki to koc był”. Ale jakoś szczęśliwie, że [nie znaleźli]. W obozie zapisałem się bardzo szybko na komando pracy. Było bardzo ciężko wyżyć. Myślałem sobie, że przy gruzach gdzieś będziemy pracowali, zwłaszcza mówili, że roboty będą prowadzone w Hamburgu przy odgruzówce. Mówię: „Boże, w gruzach to odkopie się do jedzenia coś, nie będę tak głodował”. W kilku kolegów moich, z którymi się trzymaliśmy bliżej, zapisaliśmy się. Bo to trzeba było się zapisać, wyrazić chęć wyjazdu do pracy. Wyjechaliśmy do Hamburga. Nie będę już mówił, że przeżywaliśmy całe bombardowania potężnych samolotów amerykańskich, które w nocy bombardowały okolice Bremervörde i okolice stalagu. Tak że pojechaliśmy pociągiem w stronę Hamburga. Okazuje się, że wysadzają grupę osiemset osób autentycznie do odgruzówki. Ale nasz wagon, osiemdziesiąt osób trzymają oddzielnie. O dziwo odczepiają wagony i nasz jeden wagon z lokomotywą wiozą dalej. Oczywiście koledzy mówią: „Wiozą nas na rozwałkę, to już niewątpliwe”. Ale to było takie wzajemne straszenie. Okazuje się, że przywieźli nas do małego obozu, gdzie myśmy nie pracowali przy odgruzówce, tylko pracowaliśmy przy rozładunku kartofli na dworcu. To było zupełnie niezłe, bo było się czym pożywić. Ale na dobitkę na grupę osiemdziesięciu, to czterdziestu kilku pracowało w rzeźni miejskiej. No to już wiadomo, jak były kartofle i był kawałek mięsa, to można było wyżyć. Powiem jeszcze pokrótce – jak alianci się zbliżali do Hamburga, Anglicy, to Niemcy postanowili nas prowadzić w stronę Kanału Kilońskiego, w stronę granicy duńskiej. Wędrowaliśmy ponad tydzień czasu. Robiąc po dwadzieścia kilka kilometrów, doszliśmy do miasta Husum. Jeszcze wspomnę tylko, że po drodze Anglicy latający samolotami, atakowali przed nami, żeby się popisać, atakowali samochody niemieckie. Popisy były niczego sobie, ale gorsze było to, że jak przechodziliśmy, to niektóre zwłoki się paliły w samochodzie. To bardzo brzydko wygląda, jak się zwłoki palą w samochodzie, bo ścięgna chyba prędzej się palą, bo zwłoki się ruszają. Więc to niemiłe były sprawy, ale niestety tak było. Mówię o samolotach, dlatego że jak się zbliżyliśmy… aha, ciekawostka jeszcze taka była, że w pewnym momencie zbliżamy się, idziemy pod górę. Niektórzy mówią: „Prowadzą nas do nieba”. Okazuje się, że wchodziliśmy na bardzo wysoki most. Któryś powiedział: „Zaraz, przechodzimy nad kanałem...”. Jaki to był kanał? Kanał Kiloński, który przecinał cypel, który prowadzi do… Rejon Schleswig-Holstein, tam był Kanał Kiloński. Jak żeśmy wchodzili na most, cały czas szliśmy jak dziady, nierówno, wiadomo, jak niewolnicy idą, ale jak weszliśmy na most, to energia w nas wstąpiła potężna. Wszyscy w krok elegancko. Bach! Bach! Bach! W pewnym momencie idę i czuję: „Boże, ja chyba mdleję”. Bo robię krok i zakręciło mi się w głowie. Niemcy się natychmiast zorientowali, że przecież można most zawalić w ten sposób, bo takie stałe ugniatanie, doprowadzi do tego, że most się może zarwać. Zaczęli wrzeszczeć, żeby zmylić krok i tak się stało. Pod miastem Husum wprowadzili nas do obozu. Niewielki to było obóz, ale w każdym razie było nas prawie tysiąc osób w tym obozie. Oczywiście wachmani byli, komendant obozu, wieżyczki, typowo jak w obozie. Prowadzali nas na roboty na lotniska i pracowaliśmy na lotnisku. Ale chciałem powiedzieć, że idąc tą drogą, jakoś dziwnie samoloty angielskie w pewnych momentach uciekały. Bo wylatywały samolociki małe, które pod kątem czterdzieści pięć stopni, co u nas było niemożliwe, żeby samoloty tak poszły. Tylko po starcie robiły kąt czterdzieści pięć stopni i bardzo wysoko się wspinały. Później dowiedzieliśmy się, że to były niemieckie samoloty Focke-Wulfy, wyposażone w silniki odrzutowe najnowszej generacji. Jakiś nowy wynalazca niemiecki, który później dostał się na stronę amerykańską i Amerykanom pomagał przy budowaniu bomby atomowej. W każdym razie Niemcy mieli pierwsze odrzutowe samoloty, które wypróbowywali. Dlaczego samoloty angielskie uciekały? Bo przecież to była potężna siła ognia, on miał tylko karabin maszynowy, ale mógł lecieć tylko dwadzieścia pięć minut, paliwa mu nie wystarczało. Ale w ciągu dwudziestu pięciu minut mógł dużej szkody narobić i strącić wiele samolotów. Ponieważ Morze Północne było bardzo blisko, to Anglicy do Morza Północnego prawie po ziemi uciekali, a ci się bali zniżyć lot, bo może sterowność jeszcze nie była bardzo w porządku. To była taka ciekawostka. Co jeszcze? Mieliśmy wartownika, o którym muszę powiedzieć, bo przykra sprawa, że naszego podoficera, bodajże sierżanta, w przeddzień uwolnienia przez Anglików z rozkazu komendanta, a może sam komendant, w lesie zastrzelili. Było to tak, że ten znienawidzony przez nas wachman, coś się zaczął mądrzyć i wrzeszczeć na terenie obozu. Zgniewało to naszego podoficera i mówi: „Wasza działalność to niedługo się skończy. Koniec z wami już będzie, wy...”. Zaczął przeklinać na nich. Tamten zaczął oczywiście po swojemu szwargotać, to ten rozwścieczony opluł mundur. Można by to tak określić, bo tak Niemcy to… że plunął na niego. Inni mówili, że tak mówił płynnie, że opluł, ale jednak coś takiego było. Jego chcieli wyprowadzić Niemcy i przyszło chyba trzech wartowników, żeby go wyprowadzić, a myśmy go nie dali wyprowadzić. Zrobiła się duża grupa przynajmniej osiemdziesięciu, może stu ludzi: „Gdzie! Won! Wynocha!”. A on mówi: „Ja się ich nie boję! Co mi mogą zrobić?! Puśćcie mnie i pójdę!”. Poszedł i stracił życie. Później jak wrócili Anglicy, złapali tego komendanta, dostał wyrok jakiś, że bezpodstawnie go zastrzelił. Na dzień przed uwolnieniem nas przez aliantów Niemcy uciekli po prostu. Myśmy się już rozeszli. Jeszcze wcześniej chciałem powiedzieć, że tenże wachman wracał któregoś dnia, myśmy z pracy wracali i siedzieli. Kilku po drodze kartofelki zbierało i – jak to jeść, takie małe ognisko, nie było czym palić specjalnie. A z tyłu w latrynie była specjalna ubikacja dla wachmanów, którzy i tak nie korzystali z tej ubikacji, ale tam była godziwa skrzynka, gdzie można było usiąść. Niestety tej skrzynki nie było, bo myśmy pomału tą skrzynkę rozbierali scyzorykiem, nożami, żeby podpalać. W pewnym momencie, wieczorem to było, idzie tenże wachman, idzie ten znienawidzony przez nas Niemiec i szykuje się wejść. Oczywiście zdejmuje karabin, bierze przez pas, zdejmuje pasek, rozpina, otwiera drzwi i pomału się cofa. Niestety już tej skrzynki nie było. Zamarliśmy bez ruchu, ale tu już nie ma sprawy, jest moment jak on robi: chlup! Zgruntował do dna, wybił się do góry i krzyczy:
Hilfe! Hilfe! Dość długo krzyczał, bo myśmy to ognisko zaraz zgasili i uciekli. Wpadłem na sztubę, mówię: „Chłopaki, wachman Kramer ginie w nieprzyjemnych...”. Ale rzeczywiście tam było głęboko. Wachman Kramer całą noc się szorował, wreszcie z wieżyczki dali znać, wyciągnęli go, całą noc się szorował. Następnego dnia jak prowadził nas do roboty, to nic [się nie działo]. Myśmy tylko, jak on się zbliżał na rowerze, to każdy się łapał za nos. Jak pojechał dalej, puszczaliśmy nosy. Wściekał się niemożliwie. Jedyna była taka rzecz, że można się było na nim [zrewanżować], o tyle za jego przekleństwa, ile on nas przeklinał. Kaleka, półkaleka, bo to byli tego rodzaju żołnierze z zapasowych wojsk i tak wściekły był i tak nienawidził Polaków. To by było chyba wszystko.
Warszawa, 29 sierpnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Aleksandra Woźniak