Nazywam się Anna Gostyńska z domu Taper, moje bardzo często używane nazwisko to Taper-Korzeniowska, z tej racji że wychowywali mnie dziadkowie, a mama do końca życia używała nazwiska Taper-Korzeniowska. Urodziłam się 29 czerwca 1924 roku w Warszawie. Mój pseudonim to „Mała”, to jest oficjalny, a nieoficjalne to „Gówniara” albo „Smarkata”. Należałam do Tajnych Wojskowych Zakładów Wydawniczych, najpierw w Związku Walki Zbrojnej, potem scaleniowo przez Związek Walki Zbrojnej, aż do Armii Krajowej.
Nie, byłam jedynaczką, to znaczy miałam młodszą siostrę, która zmarła. Ojca nie pamiętam, był legionistą, uczciwym legionistą, a nie farbowanym. Byłam wychowywana przez matkę i dziadków.
Mieszkałam na Ludnej w Gazowni Miejskiej. Mój dziadek był właśnie pracownikiem Gazowni Miejskiej, a wychowywana byłam częściowo na Ludnej, częściowo właśnie na Sadybie, na Morszyńskiej 35. Potem króciutko, tuż przed wojną, na Podhalańskiej.
Zostałam przetransportowana ja i mój brat cioteczny do mieszkania moich dziadków na Podhalańską, na Sadybie i widziałam właśnie tam walkę samolotów. Widziałam strącenie, widziałam, jak walczyły polskie samoloty. To były straszne rzeczy, niechętnie wracam do tego pamięcią. Potem w czasie wchodzenia Niemców matka doszła do wniosku, że jeżeli mamy ginąć, to wszyscy razem i zabrała swoich rodziców, więc Michała i Julię Korzeniowskich, mnie, mojego brata, Marcina Korzeniowskiego, do siebie, w Aleje Jerozolimskie róg Nowego Światu, naprzeciwko BGK. Tam przeszliśmy przegraną walkę i słyszałam Starzyńskiego. Mama moja była z zawodu pianistką, ale ponieważ nie była wielkim wirtuozem, mimo że kończyła klasę wirtuozowską, doszła do wniosku, że musi pracować. Co mamie najbardziej odpowiadało? Miała wyćwiczone ręce bardzo, wobec tego pisała na maszynie szybciej niż mamie dyktowano. W czasie bombardowania, w czasie obrony Warszawy chodziła do magistratu, była wypożyczona z dyrekcji tramwajów miejskich. Chodziło o kogoś pewnego do gabinetu Starzyńskiego. Było tak, że wszyscy uciekli, tylko został Starzyński, mama, jeszcze jedna urzędnicza i woźny. Do ostatniej chwili mama była ze Starzyńskim. Nas zostawiała pod opieką dziadków w domu. Były piękne marmurowe schody, na tych schodach myśmy siedzieli, bo baliśmy się zejść do piwnicy, że nas przysypie, a to było najgorsze. Ostatecznie zginąć trudno...
Jak najlepiej, to był naprawdę człowiek, który trzymał Warszawę. Jego przemówienia, póki jeszcze radio było, były wspaniałe. Przede wszystkim zajął ludzi, żeby starać się żyć normalnie, więc starać się gotować obiady, młodzież ma się uczyć, bez względu na to czy leci bomba, czy nie, bo to i tak nic nie pomoże, jeżeli się schowamy. I możliwie jak najbardziej służyć wojsku pomocą. Był przypadek, kiedy żołnierz stanął w bramie tego domu, to były Aleje Jerozolimskie 18, myśmy tam mieszkali. Stanął calutki poparzony od bomby i niósł jakiś meldunek. Cała twarz zwęglona, wszystkie te rzeczy, które miał na wierzchu były popalone i tymi popalonymi rękoma błagał, żeby ludzie zaprowadzili go do komendy, jak on sam ledwo stał na nogach. Powiedzieli mu, żeby dał meldunek, że ludzie zaniosą. Nie chciał oddać tego meldunku, tylko złapali jakiegoś oficera, który szedł, przyciągnęli go za łeb do tego poparzonego. Ponieważ miał całą twarz sparzoną, oczy też, to wymacał, że ma gwiazdki, bo przecież oficerowie mieli zasłonięte pagony, więc odsłonili mu pagony, wymacał, że to jest oficer, oddał ten meldunek i dopiero coś mu naszeptał do ucha. Potem jak zabierali rannych, to odprowadzono go. Nie pamiętam, kto go odprowadził, ale odprowadzili go do szpitala.
O nie, Starzyńskiego wszyscy uwielbiali i Starzyńskiego Niemcy... Mama była świadkiem, jak aresztowali Starzyńskiego. Powiedzieli, że on wróci, tylko na chwilę wyjeżdża. Gdyby Starzyński został, nie wiem, co by było, bo to „gdyby grzyby rosły w nosie”. Ale to był człowiek, który miał ogromny autorytet i ogromny posłuch. Nie wyrobił sobie tego autorytetu przedtem, chociaż bardzo ukwiecił Warszawę, Warszawa nie była ładnym miastem. Zarządził przed wojną na przykład dekorowanie balkonów, urządzał konkursy, latarnie wszystkie miały kosze zawieszone wysoko z kwiatami, te kwiaty były zmieniane, więc Starzyński robił wszystko co można, żeby z Warszawy zrobić miasto jako tako ładne, bo Warszawa nie była ładnym miastem.
Z tego co mógł, tak.
Spokojnie, bardzo spokojnie, wiedział, że nie wróci i szykował się na to, że go zabiorą, tylko mówił: „No, jeżeli przeżyję – w trybie warunkowym – to wrócę i będę dalej mówił. Ale jeżeli nie, to proszę to, to, tamto”. Wydał rozporządzenie.
Mamie, jeszcze jednej urzędniczce i kazał napisać, na piśmie wydał. Ale raczej był przekonany, że zginie. Niemcy bardzo ładnie przyszli, a jakże, z honorami, trzeba przyznać, nie przyszedł byle kto, tylko przyszedł jakiś oficer, wyprowadził go. Więcej nie widzieli go. [...] To nie było bicie, to nie było krzyczenie, to było: „Pan pozwoli”.
Nie, nic sobie nie zdawała sprawy. To było pokolenie, które zaledwie, tylko dwadzieścia lat posmakowało wolności. Moja mama urodziła się w niewoli, rocznik 1900, wiec jak odzyskali niepodległość Polacy, to moja mama miała osiemnaście lat. Pamiętała czasy zaborów, pamiętała, jak Niemcy przedtem weszli, w jaki sposób rabowali, w jaki sposób młodzi chłopcy, szczeniaki takie, rozbrajały rosłych Niemców.
Nie pamiętam, nie umiem powiedzieć.
Też nie pamiętam. Mam osiemdziesiąt trzy lata, osiemdziesiąty czwarty.
Tak, ten moment dość dobrze pamiętam. Przede wszystkim zapasy były na jakieś dwanaście dni na cztery osoby, a nas było około dziesięciu osób, rodziny, znajomych i przez miesiąc. Wobec tego istniała konieczność zaoszczędzenia tych zapasów i latało się do cukierni. Najpierw dawali ciastka, potem dawali ciasto drożdżowe, a potem dawali coś w rodzaju razowego chleba posmarowanego marmoladą, ale pół czarnej było. Matka wtedy nas prowadziła na pół czarnej, sama tą pół czarną piła, jako że kawiarą była, a myśmy jedli ciastka. Te kawałki chleba to się mieściły na dłoni, bo były takie malutkie kawałeczki. Nigdy w życiu nie byłam głodna, zawsze byłam niejadkiem, zawsze cuda były, tak wtedy zaczęłam jeść i zaczęłam rosnąć.
Moja matka była właścicielką willi na Sadybie. Sadyba była Sadybą oficerską, tam właścicielami byli oficerowie sztabu głównego. Przez pewien czas myśmy mieszkali na Sadybie, ale w 1939 roku walki były na Sadybie i wpadł pocisk, rozwalił róg domu, przeleciał wewnątrz i wybuchł w piwnicy. Pięknie wybrzuszył sklepienie kuchni, bo wybuchł pod kuchnią. Pieniędzy wystarczyło tylko jedynie na zabezpieczenie z zewnątrz, załatanie tej dziury z zewnątrz, zabicie okien i drzwi, ale już na remont wewnętrzny nie było. Wobec tego w tak zwanym szmatławcu umieściła mama ogłoszenie, że za remont wewnętrzny wynajmie na odmieszkanie. Zgłosiło się dwóch panów, poprosili o plany Sadyby, matka miała te plany, ale po raz pierwszy ktokolwiek prosił o plany. Również na Sadybie był brat mamy, miał swoją willę i nikt nigdy nie prosił o plany, a tutaj proszą o plany. Uzależnili wynajem tej willi od tego, że mają swojego architekta, on przejrzy, zobaczy i tak dalej. Po dwóch tygodniach zjawili się, że wynajmą. Ponieważ mama jeszcze wówczas pracowała w dyrekcji tramwajów miejskich, to te wszystkie plany czy telefony ja przyjmowałam, bo w domu siedziałam. Obaj panowie przybiegli i prosili o spotkanie z mamą. W Warszawie był taki zwyczaj, że się bardzo wiele spraw załatwiało w cukierniach, a tym bardziej w czasie okupacji. Nikt nikogo do domu nie prosił, tylko do cukierni. Wobec tego mama się umówiła w cukierni i obaj panowie zgłosili chęć wynajęcia. Uzgodnili, jak to ma wyglądać. Część pieniędzy, jakie mama dostawała, szły na spłatę długu BGK, bo każdy budował dom, ale jednocześnie brał długoterminowy dług w BGK i to trzeba było spłacać, wiec na spłatę długu BGK i jakieś drobne pieniądze dla nas zostawały. Panowie wynajęli i zaczęli montować.
Do mnie w 1940 roku zadzwoniła moja koleżanka, bo przecież się wychowałam na Sadybie, a już się wyprowadziłam do Śródmieścia. „Anka! Co się tam dzieje?! Oni coś tam wyrabiają! Z załadowanymi walizkami skakali przez płot do państwa Rostkowskich na Okrężną. Oni uciekali”. Mówię: „Jezus, Maria! Oni uciekali?”. Pojechałam sprawdzić, ale nie wchodziłam do domu, tylko poszłam do sąsiedniego domu, na Morszyńską 33, do pani Czosnowskiej, naszej sąsiadki, spytać, co się dzieje. Ona powiedziała mi, że to dziwni lokatorzy są, ciągle wchodzą, wychodzą, chyba handlują mąką, bo mają od czasu do czasu jakiś pył na oczach. Wróciłam i powtórzyłam to mamie. Mama mówi: „Nie wsadzaj nos w nie swoje sprawy, ucz się, nie twoja rzecz!”. Uspokojona przeszła. Aliści w kwietniu po raz drugi Marysia zadzwoniła: „Anka, na miłość Boską, u ciebie weszli Niemcy!”. Mama w tym czasie była bardzo chora, miała przeżycia związane z pójściem brata do wojska, jednym słowem nie nadawała się do rozmowy takiej normalnej. Wobec tego pojechałam sprawdzić. Na karteczce sobie zanotowałam Morszyńska 33, panią Czosnowską i szłam, udawałam, że nikogo nie znam. Szłam i kolejno sprawdzałam numery. Wydawało mi się, że w okienku u nas w holu mignęła mi czapka niemiecka. Jak weszłam do sąsiadki, to ta na mnie z pyskiem: „Czyś ty oszalała, Niemcom w łapę włazić?! Marsz do domu, niech mama pójdzie do tej kawiarni jutro o godzinie którejś”. Mama się spotkała z panią Czosnowską i dowiedziała się, że ci lokatorzy podpadli i że w tej chwili są tam Niemcy. Za jakieś dwa tygodnie zadzwonił telefon i jeden z tych lokatorów, czy on by mógł zapłacić za komorne? Poznałam go po głosie i pierwsze słowa to były: „Niech pan nie jeździ na Sadybę!”. Od słowa do słowa umówiłam go z mamą, spotkali się w kawiarni na dole, mama powiedziała im, jak sprawa wygląda, i zgłosiła gotowość krycia ich. Wtedy wstali obaj panowie, podziękowali i zapytali, czy mama ośmieli się pójść do gestapo. Mama zaczęła mówić: „No cóż ja mogłam wiedzieć, co się tam dzieje? Pójdę”. I z głupia frant poszła do gestapo pytać i udawała idiotkę, że jest żoną oficera i że prosi ich, bo przecież to są towarzysze broni. „Pan też jest oficerem i proszę o opiekę nad rodziną kolegi”. Niemcy się dali na to nabrać, pozwolili mamie otworzyć tą willę, ale jeszcze bali się nasi z Tajnych Wojskowych Zakładów Wydawniczych, że to jest jakiś podstęp. Wobec tego, bo to był już czerwiec, ranki były ciepłe, a Jeziorko Czerniakowskie świetne do kąpieli, to jeździłam razem z kolegami nad Jeziorko Czerniakowskie kąpać się. Jednocześnie wchodziliśmy do domu. Weszliśmy do domu, to powywozili, porabowali co było do porabowania, ale zostawili książki, mnóstwo książek było, bodajże któregoś z pisarzy. Mnóstwo dedykacji... no, jak ci zobaczyli, to nos w książki i tyle było. Później jak się okazało, że nikt za mną nie chodzi ani nie sprawdza, sprowadziliśmy się. Do takiego trefnego domu gdzie gestapo było, to nikt się nie wprowadzi, można było prosić nawet o wprowadzenie. Wobec tego wprowadziliśmy się my, to znaczy mama, dziadkowie, Julia i Michał Korzeniowscy, moja dawna wychowawczyni i ja. Zaczęło się krycie drukarni. We wrześniu przyszli panowie obaj, trzasnęli kopytami, powiedzieli, że muszą uruchomić drukarnię. Uruchomili drukarnię, ale ta drukarnia była bardzo trudna do wywozu, bo wszyscy się znali. To nie była dzielnica przemysłowa, gdzie wynoszone paczki nie zwracałyby niczyjej uwagi, ani huk maszyn, bo przecież jak szła maszyna, to był huk. Wobec tego umieścili u nas drukarnie Enek. To znaczy udawali Niemców i robili robotę antyfaszystowską w imieniu Niemców. Zresztą akcja „N” to jest opisana.
Maska polegała na tym, żeby dużo ludzi przychodziło, żeby robiło wrażenie, że otwarty dom, że każdy może wejść, a drukarnia szła. Z chwilą kiedy ktoś wchodził do domu, dawało się świetlny i dźwiękowy sygnał na dół do drukarzy, że mają przerwać robotę. Jeżeli się zapalał sygnał zielony, to znaczy, że wchodził ktoś... po prostu nie istniało niebezpieczeństwo. Natomiast jeżeli był sygnał czerwony, to znaczy Niemcy w domu, niebezpieczeństwo. Owszem Niemcy często wizytowali Sadybę, bo twierdzili, że to jest gniazdo buntowników i przynajmniej raz w miesiącu byli i sprawdzali. Do tego myśmy przywykli. Dom musiał być czysty, nic nie mogło być, ale zawsze było to niebezpieczeństwo, że może coś być nie tak jak trzeba. Jak mamy wisieć, skoro już raz Niemcy byli i nie odkryli drukarni...
Ona się znajdowała w piwnicy pod pokojem, mam plan.
Nie.
Tak, to znaczy myśmy rozkaz ewakuacji dostali 5 marca 1944 roku, bo był zdrajca.
Nasz bezpośredni dowódca. Przez krótki okres czasu był naszym bezpośrednim dowódcą. Ten, który wybudował tą drukarnię.
Nie, to był Ukrainiec, który z tych czy innych powodów, których nie znam, chciał sobie podporządkować ludzi i zdradzał wybiórczo. Nas przed wejściem Niemców uprzedził, myśmy uciekli. Ale dostał wyrok śmierci, został zabity. Na nim wykonano wyrok śmierci i wyrok śmierci wykonano na jego drugiej połowie.
On nazywał się Sawko, a ona nie wiem jak. To była żona jakiegoś oficera polskiego, która miała romans z Sawką.
Nie, przed.
Drukarnię buduje się około roku, sypie w jednej chwili, a ewakuacji nie ma, to już zostaje. Ewakuuje się najwyżej druki, które są do wyniesienia, składy, które akurat były na maszynie, a maszyna była jak dwa biurka razem wzięte, postawione jedno na drugim. To była duża maszyna.
Już byłyśmy po ucieczce i wszyscy z Warszawy jechali jak najdalej od wchodzących oddziałów rosyjskich. Wobec tego myśmy pojechały pod prąd do Urli i tam Rosjanie weszli i nas zagarnęli. Najpierw wozami nas ewakuowali do Kukawek, to była wieś, gdzie się rozegrała jakaś bitwa pod Kukawkami.
Tak. Rozegrała się tam bitwa. Myśmy zobaczyły, jak reaguje miejscowa ludność, jak się chowa, jak to jest nieskuteczne i jak bardzo dokładnie Rosjanie mierzą, jak doskonale potrafią trafiać z samolotu, gdzieś wysoko. Więc myśmy poszły w pole do rowów melioracyjnych i zrobiłyśmy posłanie dla dziadka, który wtedy konał, dla babci. Z jednej strony siedziała babcia, z drugiej mama, a ja usiłowałam zdobyć coś do jedzenia. Aha, wtedy przyplątał się pies, taki znajda. Zaczęło hukać, więc jak zaczęły szrapnele lecieć, to instynktownie pod drzewo, przytuliłam się do drzewa i ni stąd ni zowąd znalazł się psiak, przywarł do moich nóg, więc to było niezależne ode mnie. Instynktownie złapałam psiaka, do siebie i do drzewa. Za ten ruch płaciłam bardzo ciężko, bo pies nie dał się odegnać. Smyczy nie miałam, wobec tego łapałam go za ogon i jak trzeba było iść do lekarza... a muszę przyznać, że tak niemieccy jak i rosyjscy lekarze przychodzili do dziadka i dawali chyba morfinę, bo to była sprawa nie do uratowania. Mimo że mieli swoich żołnierzy, przychodzili i dawali. Jak patrzyli na dziadka, to ręce rozkładali, że nic więcej tylko morfinę.
Właśnie w Urlach... Kukawki wtedy były... To było tak, że latałam, zdobywałam jakieś kartofle, które można by było upiec, gdzieś daleko od chałup, a mama z dziadkami zostawała i ich pilnowała. W pewnej chwili, ni stąd ni zowąd zjawili się Rosjanie. W nocy Niemcy uciekali. W dzień wszystko było ładnie, w porządku, umundurowani tak jak trzeba, zgodnie z rozkazami, bo przecież to się widzi. Jestem z rodziny wojskowej, wiem, jak się żołnierzy ćwiczy. Ale w nocy to było – „ratuj się kto może”. Nie patrzyli, znikali w oczach, oni się na szosie zabijali, żeby uciec. To wszystko.
Tak. Urle to miejscowość wypoczynkowa, jeszcze było dużo sosen. Właziłam na sosnę i patrzyłam na łunę, która biła, widać było nieomal dym, ale łuna była ogromna. Siedziałam i ryczałam, co mogłam zrobić?
Moja matka 18 stycznia włożyła buty dziadka, bo myśmy przyjechały przecież w lecie, bonżurkę swoją, spodnie od piżamy swoje, płaszcz jakiś, owinęła się szmatami i poszła do Warszawy. Zostałam z babcią, bo w tym czasie dziadek mój umarł i został pochowany w Urlach. Urle należały do Jadowa, to był cmentarz raczej w Jadowie niż w Urlach. Za pomocą poczty pantoflowej, to bardzo ładnie funkcjonowało... szło się na rogatkę, mnóstwo osób podróżowało autostopem. Pytało się: „Jedzie pan w tym i tym kierunku?”. – „Tak jadę”. – „Niech pan poda list”. I tak łańcuszek, jedni drugim, jedni drugim podawali wiadomości. Tą pocztą łańcuszkową chyba dostałam pięć albo sześć listów od mojej mamy i w pierwszy pociąg, który przeszedł przez Urle, załadowałam babcię i pojechałam. Było mi o tyle łatwo, że Rosjanie gonili zagarniętych żołnierzy francuskich, którzy byli w Prusach Wschodnich, na Warmii i Mazurach w majątkach pracowali i oni chcieli iść do domu. Wobec tego tu jeszcze była bitwa, Niemcy byli i oni ich gnali na piechotę do Morza Śródziemnego. Tam mieli ich statkami ewakuować do Francji. Ponieważ była zima, to nie bardzo mieli ich czym żywić, co dać im jeść. Wobec tego oni sprzedawali co tylko mogli. W Urlach zapadli na dłużej, szybciej wyjechałam niż oni. Pomogli mi zabrać co tylko mogłam, dla babci przede wszystkim. Sprzedałam złoty łańcuszek, kupiłam za to cukier i babcia miała na szyi torebkę z cukrem i równiutko, mniej więcej co godzinę łyżeczkę cukru babci, żeby wytrzymała.
Nie.
Jakiś bliźniak. Przecież uwłaszczyli Warszawę, wszystkich uwłaszczyli. Co, dochodzić swojego od tych ludzi? A co oni winni?
Tak, została kompletnie zniszczona.