Nazywam się Marek Wallmoden, pseudonim „Marek”; w czasie Powstania miałem niecałe szesnaście lat.
Ostatnie wakacje byłem w Warszawie, bo się szykowało już coś, tak, że mama mnie nie wysłała. Ojciec już nie żył, mieszkaliśmy na Żoliborzu oficerskim. Ponieważ to był domek szeregowy z ogródkiem, przy ul. Czarnieckiego, więc wakacje były zupełnie przyzwoite. Jak wybuchły działania wojenne, dowództwo Warszawy ogłosiło, że należy się spodziewać ostrzejszego atakowania dzielnic peryferyjnych. W związku z czym mama podjęła decyzję, żeby z Żoliborza uciec do Śródmieścia. Przeszliśmy w pierwszych dniach wojny do babci, na ul. Mokotowską 19, przy placu Zbawiciela i tam byliśmy do kapitulacji Warszawy. Była to niezbyt szczęśliwa decyzja, bo właśnie tam bombardowanie było dużo ostrzejsze. Jak wróciliśmy po kapitulacji Warszawy na Czarnieckiego, to ani jedna szyba nie była wybita, dom był zupełnie w dobrym stanie i wszystkie okoliczne również. W śródmieściu było dużo gorzej. W pierwszych dniach oczywiście Niemcy wydali rozkaz oddania broni. W domu były dwa pistolety i szabla, po zmarłym w 1937r Ojcu (kpt. WP, Legionista, a Mama, w czasie I wojny światowej była w POW i ochotniczej służbie kobiet), więc mama to wszystko zaniosła na punkt składowania, wyznaczonego przez Niemców przy forcie Sokolnickiego, przy parku Żeromskiego. Zaczęła się okupacja.
Tak, w czasie okupacji kończyłem ostatnią klasę szkoły powszechnej. To jeszcze było w miarę normalnie, To była szkoła numer 64. z Felińskiego, tylko przeniesiona na ulicę Śmiałą. Natomiast potem, gimnazjum Poniatowskiego robiłem już na tajnych kompletach.
W mieszkaniach prywatnych. Nauczyciele przychodzili, wiedzieliśmy kiedy i u kogo się spotykamy. Mieliśmy grafik, zresztą zmienny. Oczywiście zanim nauczyciel przyszedł, to my dokazywaliśmy w mieszkaniu ile się dało, bo jak się zeszło dziesięcioro czy dwanaścioro, bo komplety nie były zbyt liczne, to oczywiście było więcej zabawy niż nauki. Ale potem, jak już przychodził nauczyciel czy nauczycielka, a mieliśmy bardzo dobrych nauczycieli, zaczynała się nauka. Bardzo ich dobrze wspominam z „Poniatówki”. Ale oprócz kompletów trzeba było mieć jakiś dokument uczęszczania do szkoły. W związku z tym, przed południem - bo komplety były na ogół popołudniu, - chodziłem do Szkoły Graficznej na Konwiktorską vis-a-vis Wytwórni Papierów Wartościowych, gdzie w tej chwili jest Wydział Poligrafii Politechniki Warszawskiej - na wydział fotochemigrafii. Oczywiście nie skończyłem tego, -było już za mało czasu. Zresztą zmieniłem tą szkołę w 1943 roku na bliżej położoną szkołę handlową na placu Lelewela, też oficjalną, mając nadal naukę na kompletach. Tak, że miałem za sobą trzy szkoły: tajną Poniatówkę, fotochemigrafię w szkole graficznej i handlówka. Z tym, że taka ciekawostka – w szkole graficznej zorientowaliśmy się, że nasi instruktorzy w laboratorium podrabiają pieniądze okupacyjne.
Nie wiem, chyba dla organizacji, myśmy tego nigdy dobrze nie wiedzieli, dokąd to idzie. Ale tam się zaszyli nawet czasami znani graficy, bo nie mieli co robić w czasie okupacji. Byli wykładowcami, mieliśmy bardzo dobrych wykładowców w tej szkole graficznej. Ponieważ mieliśmy zajęcia w laboratorium, to się trafiało na klisze, na jakieś półfabrykaty po produkcji pieniędzy. Zorientowaliśmy się, że produkują walutę okupacyjną.
Nie wiem jakim cudem, ale na Żoliborzu, na tajnych kompletach Poniatówki nie słyszałem o wpadce jakiegoś kompletu. Myślę, że solidarność była większa, jakoś wpojone mieliśmy zasady.
Ale serio, nie kojarzę sobie żadnego przypadku, żebyśmy na przykład musieli wchodzić pod stoły. Mieliśmy taki system alarmowy, że w razie czego się schodziło do piwnicy albo gdzieś drugim wyjściem do ogrodów. Ale na żadnym z kompletów nie przeżyłem ani jednego takiego przypadku.
Przed wojną należałem do zuchów, bo jeszcze byłem za mały na harcerstwo. Zuchy były w szkole, to były szkolne drużyny. Naszą była 79 drużyna zuchów i w tej drużynie zastępowym był syn naszej nauczycielki matematyki, Jurek Trybulski.
Normalny rówieśnik – w naszym wieku, był o klasę wyżej ode mnie, – któregoś dnia na początku 1943 roku, zaproponował kilku z nas. Po prostu obszedł, przyszedł do domu, mówi: „Słuchajcie, robimy harcerstwo tajne..”. Wtedy zgłosiłem się i ja…i złożyliśmy po iluś spotkaniach przysięgę. Przysięgę się składało w lasku na Bielanach i tak to się zaczęło.
To był 1943 rok, miałem niecałe piętnaście lat.
Mama?
Oczywiście, Mama jak najbardziej; - miałem jeszcze dwie starsze siostry. Średnia siostra nie należała, bo miała obowiązki przede wszystkim domowe, trzeba było sobie jakoś radzić. Mama pracowała w czasie okupacji w Zakładzie Oczyszczania Miasta na Karowej, cały dzień jej nie było. Czasem jeździliśmy tam, bo była stołówka, zjeść coś, ale na ogół trzeba było coś w domu pitrasić. Ponieważ był ogródek, więc było trochę warzyw, pomidorów. Jeździliśmy też na zmianę: - ponieważ brat mamy gospodarował pod Grójcem w majątku Trzylatków. Drugi kuzyn, też ze strony mamy, gospodarował w majątku Brzostówka pod Lubartowem. Więc spędzaliśmy wakacje okupacyjne, w Brzostówce albo w Trzylatkowie. W 43r byłem też przez RGO miesiąc w gospodarstwie pod Kałuszynem. Poza tym w ciągu roku wsiadało się w „ciuchcię” podwarszawską, jechało się do Skowron, potem pięć kilometrów pieszo z plecakiem do Trzylatkowa i stamtąd przywoziło się czasem zaopatrzenie…
Tak… Tak spędzaliśmy okupację. Najstarsza siostra (Wanda), wcześniej weszła w konspirację, ona jest o pięć lat ode mnie starsza i miała kontakty szersze. Z tym, że to było już utrzymywane w większej tajemnicy, ponieważ ją zaangażowano i wyuczono w AK na szyfrantkę. O jej działalności, na co dzień, myśmy w czasie okupacji mniej wiedzieli do momentu, aż - to był chyba początek 1944 roku - jej zwierzchniczka akowska szukając lokum, wprowadziła się do nas do domu i przez pewien czas u nas mieszkała. Wtedy Mama odwołała zgodę na komplety tajne szkolne w domu i w związku z tym dom stał się bardziej zamknięty, bardziej żyjący tajnie. Co robiła tamta nie wiem. Był ruch w domu. Pamiętam, że kręcili się różni ludzie. Więcej na ten temat jest w relacjach siostry (Wandy).
Nasze zbiórki mieliśmy na ogół najczęściej albo w Parku Żeromskiego, albo jak już bardziej konspiracyjne szkolenie, to był taki lasek, (teraz już go nie ma, myśmy go nazywali „małpim gajem”), zagajnik przed Bielanami, przed ulicą Podczaszyńskiego. Czasami szliśmy do Lasku Bielańskiego za szpitalem obecnym, ale rzadziej. Natomiast gros zbiórek szkoleniowych, to mieliśmy właśnie w tym „Małpim gaju”. Szkolenie polegało przede wszystkim… oczywiście obowiązywała nas konspiracja. Nasz drużynowy, Jurek Trybulski przyprowadzał z kolei swojego zwierzchnika, instruktora, który nam opowiadał, rysował, który organizował nam nawet na terenie tego lasku zajęcia praktyczne, w rodzaju pełzania, podchodów itp. Ale to bardziej traktowaliśmy jako zabawę. Zabawa się skończyła w momencie, kiedy dostaliśmy zadanie; kiedy w ogóle poczuliśmy się już bardziej wyszkoleni i zaczęliśmy trochę działać (niektórzy z nas) na własną rękę. Na przykład była nas trójka, zresztą dwóch z nich już nie żyje; Janek Szewczyk (zginął w wypadku w 1974) i Janek Kępiński (zmarł w 2005r). W 1944 roku, jak Niemcy już się wycofywali ze wschodu i szły transporty, to jechali Wisłostradą i podjeżdżali pod górę Krasińskiego w stronę placu Wilsona. Ponieważ mieli samochody ciężarowe na gaz, słabiutkie, więc to podjeżdżanie było bardzo powolne. Jak wjeżdżali na górkę, to jeszcze musiał zmieniać biegi i w związku z tym prawie stawał. Myśmy się ustawiali we trzech, czasem we czterech, jeden stawał na dole na zakręcie w Wisłostradę, patrzył kiedy jedzie ostatni samochód, żeby za nim już nikt nie jechał – i dawał nam znak. Wtedy ci, co byli na górce, wskakiwali na skrzynię z tyłu i zrzucali, co się dało. Różnie to było, najczęściej jakieś żywnościowe albo odzieżowe były zdobycze. Do tego stopnia, że kiedyś okazało się, że zrzuciliśmy, (to ja zresztą) skrzynkę jajek i te jajka płynęły Krasińskiego w dół rozbite. To była zabawa… Poza tym były różne sytuacje, na przykład najodważniejszy z nas, Janek Szewczyk, zdobył pistolet, po prostu ukradł Niemcowi pistolet i On, jako uzbrojony, - bo to był jego prywatny pistolet, - stanowił naszą osłonę. Mając osłonę, byliśmy odważniejsi. Były to różne przypadki, na przykład jechał kiedyś rowerzysta niemiecki samotnie, dziwnie, też pod górkę tą trasą co samochody i na bagażniku miał dużą paczkę, więc postanowiliśmy go obrobić. Ponieważ karabin miał przewieszony, trudny do zdjęcia, bo przez głowę, więc doszliśmy do wniosku, że będziemy mieli czas na ucieczkę; był kompletnie zdezorientowany, ale paczka okazała się pełna papierosów.
Tak, to był taki przypadek. Poza tym tenże Janek kiedyś wyhandlował od jadących furmankami Węgrów, za butelkę wódki - karabin. Tak jest. Ponieważ mieszkał na Krasińskiego 16, więc miał niedaleko z tym karabinem do domu. Przyniósł go do domu, najpierw schował w piwnicy, a następnego dnia zaczęliśmy go badać, zanim…, bo obowiązek mieliśmy przekazywać broń i inne zdobycze wyżej, przez Jurka Trybulskiego, naszego drużynowego. Mnie się udało tylko kiedyś granat trzonkowy ściągnąć z kulbaki konia, bo czasem Węgrzy prowadzili luzaki, konie. Na tych koniach były przytroczone różne rzeczy, więc myśmy się tam wkręcali i byliśmy traktowani jako takie małe „żuliki” miejskie i specjalnie nawet nas nie przepędzali. W związku z tym czasem się udało coś ukraść. Z zadań bardziej poważnych to oczywiście usiłowaliśmy przekręcać drogowskazy. Bo Niemcy instalowali dla swoich wojsk drogowskazy na trasie, właśnie na Żoliborzu, na Wisłostradzie i Krasińskiego. Myśmy je w nocy przekręcali w drugą stronę. Czy to skutkowało, trudno powiedzieć. Poza tym, tam gdzie jest kino „Wisła”, stał oddział tak zwanego Sonderdienstu, miał dużą tablicę informacyjną z nazwą jednostki stacjonującej. Miałem jedno z zadań, dość powszechnie zresztą wtedy stosowane: brało się starą żarówkę, robiło dziurkę, napełniało się tą żarówkę farbą lub jakimś czarnym świństwem płynnym. Zaklejało się dziurkę i żarówkę się rzucało wtedy w taką tablicę. To było moje zapamiętane zadanie; - rzucałem raz taką żarówką, i nawet trafiłem.
Był wartownik oczywiście, ale robiliśmy to w obstawie, zawsze dwóch kolegów usiłowało odwrócić uwagę i w ten sposób się… Jakoś udało się, nikt z naszej grupy nie został przyłapany ani postrzelony z tej naszej trójki. Owszem, mieliśmy jeszcze zadania czasami, myślę, że raczej w formie ćwiczeń, na przykład wsiąść do tramwaju, umieścić się gdzieś za platformą nur für Deutsche i śledzić jakiegoś Niemca: skąd, dokąd, gdzie wsiadł, dokąd dojechał, gdzie wysiadł, dokąd poszedł – i zrobić potem z tego raport. To była taka ćwiczebna rutyna, nie sądzę, żeby to się komuś praktycznie na coś przydało. Może do jakiegoś rozpoznania ruchów Niemców, ale takie zadania mieliśmy i to dość odległe. Pamiętam, że jednego Niemca śledziłem z Żoliborza na daleką Pragę.
To przede wszystkim było widać, bo tamtędy ciągnęły transporty jakieś, różne zresztą. Samochody na ogół gruchoty na holzgas, czyli z kotłami, w których palono drewnem i w związku z tym samochód pracował na gazie drzewnym, - ale to nie były mocne silniki. Ciągnęły normalne tabory, przechodziły tabory Węgrów z końmi, pieszo albo jechały furmanki i na furmance jechało dwóch, trzech, za furmanką szły konie. Oni szli od mostu Kierbedzia na ogół, Wisłostradą, Krasińskiego, przez plac Wilsona, dalej Krasińskiego i potem przez Powązki, na zachód. Tak że atmosfera była wybitnie już taka… byliśmy przekonani, że to są już ostatnie podrygi, że w ogóle jest degrengolada kompletna tych oddziałów..
Wolałbym tego nie oceniać; - powiem tak, że mimo wszystko była duża karność w konspiracji. Byliśmy wdrażani przede wszystkim do posłuszeństwa rozkazom i osobiście nie sądzę, żeby bez rozkazu [doszło do wybuchu]. Może jakieś wyjątkowe, pojedyncze akcje mogłyby być. Ale tak, żeby jakieś oddziały większe, które już były od jakiegoś czasu grupowane, bo były wstępne przecież rozkazy i część oddziałów stacjonowała już zgrupowana na kwaterach. Gdyby to się odwlekało, bo zresztą było początkowo odwołanie terminów, potem było ponowienie rozkazu. Ale nie sądzę, być może to jest skażone moją dzisiejszą wiedzą i kontaktami z kolegami starszymi z naszego Stowarzyszenia Żołnierzy „Żywiciela”, których jeszcze sporo żyje. Obecnie około pięciuset osób, wśród których dużo o dziesięć lat starszych ode mnie, już seniorzy. Jak się z nimi rozmawia, to nigdy nie wyczułem i nie słyszałem, żeby którykolwiek z nich sądził, iż mogłaby być prywatna wojenka poszczególnych oddziałów rozpoczęta. To, co się na Żoliborzu zaczęło o dwie godziny wcześniej, to był czysty przypadek. Oddział szedł Suzina niosąc transport broni, nadział się na patrol niemiecki, wywiązała się strzelanina. Ponieważ byli już z bronią, więc Niemców to postawiło na nogi dodatkowo. Atmosfera była w Warszawie napięta i nie sądzę, żeby Niemcy nie byli zorientowani, że coś się knuje.
Tak.
Nie, jeszcze nie byłem, normalnie byłem w domu. Oczywiście było tak, że matka powiedziała mi: „Słuchaj, ty nie masz jeszcze szesnastego roku życia, do akcji nie idziesz”. Potem zmieniła zdanie, jak już się zaczęło, w związku z tym wyszedłem już w trakcie, już po godzinie siedemnastej zacząłem szukać naszej zbiórki. Okazało się, że na przykład drużynowy Jurek Trybulski, wkręcił się do BS-ów, bo mu się chciało wojować i w związku z tym wyparował. Zacząłem ich szukać…; - okazało się, że na Żoliborzu na skutek tego wcześniejszego rozpoczęcia i postawienia w stan gotowości wszystkich właściwie punktów niemieckich, a siedzieli, nie mówiąc o Cytadeli, na Dworcu Gdańskim, w Instytucie Chemicznym, w CIWF-ie, czyli obecnym AWF-ie, na lotnisku, na Boernerowie; więc te wszystkie ich punkty były zbyt dobrze obsadzone i praktycznie okazały się niemożliwe do zdobycia. W związku z tym, wobec nieudanych zaskoczeń i dużych strat, „Żywiciel” podjął decyzję wyprowadzenia oddziałów do Kampinosu. Po czym, zaraz na trzeci dzień, łączniczka przyniosła im rozkaz powrotu. Ja z nimi nie wychodziłem, zostałem na Żoliborzu i chwilowo wróciłem do domu …
Na sam wymarsz nie zdążyłem; zorientowałem się, że wychodzą w stronę Kampinosu. Poszedłem za nimi, sam zresztą, z chlebaczkiem, w kierunku Bielan. Na Bielanach, już przy Podczaszyńskiego nadziałem się na Niemców, którzy nic mi nie zrobili, ale zawrócili mnie do domu. I dopiero jak się strzelanina większa zrobiła na trzeci dzień chyba, to się zorientowaliśmy, że wróciły oddziały i matka wtedy pozwoliła mi wyjść drugi raz. Wyszedłem szukać swoich i znalazłem Jurka Trybulskiego w oddziale GS-ów na XI Kolonii WSM, na wysuniętej dość placówce w stronę tak zwanej Prochowni, od strony zachodniego Żoliborza. Ale ponieważ nie było broni i ponieważ była formalna podstawa - byłem za młody - więc odesłał mnie do komendy. Zjawiłem się w komendzie i spotkałem jeszcze kilku innych, takich harcerzy młodszych jak ja. Była nas grupka około dziesięciu przy „Żywicielu”. Śmiesznie, bo komendantką tej grupki była dziewczyna, Lucyna Chodorowicz, która zresztą po wojnie (dwa lata temu zmarła) była zakonnicą, ale wtedy była naszą komendantką. Była starsza o dwa lata. Pełniliśmy funkcje łączników, między sztabem „Żywiciela” a oddziałami żoliborskimi.
Mój przypadek był taki, że 4 sierpnia przyszedł łącznik ze Starówki, chyba mój rówieśnik. Wtedy „Żywiciel” postanowił go wykorzystać do nawiązania łączności ze Starówką, a Niemcy już wtedy odcięli Dworzec Gdański. Bo mniej więcej do trzeciego dnia, to pozwalali o pewnych godzinach cywilom przechodzić górą nad Dworcem Gdańskim. Natomiast już czwartego, piątego, było to niemożliwe, już to odcięli, -strzelali właściwie do każdego, kto chciał tędy przejść. W związku z tym „Żywiciel” postanowił tego łącznika ze Starówki wykorzystać do odwrotnej poczty, ale dołączyć mu kogoś drugiego. Zgromadzono nas w salce przy komendzie. „Kto chce iść na Starówkę?”. „Wygrałem” i poszedłem na Starówkę.
Nie, skąd, kanały jeszcze nie były używane, - górą, ale nie przez wiadukt. Koło Cytadeli jest ulica Krajewskiego; tramwaj chodził tamtędy, przejeżdżał pod torami kolejowymi. Do dziś zresztą są tam dwa przejazdy pod torami kolejowymi. Jeden przy bramie Cytadeli bliższej Wisły, a drugi, bliżej Dworca Gdańskiego (obecnie szczątkowy), gdzie przejeżdżał tramwaj. Pętlę miał zresztą już po stronie fortów. Wtedy oczywiście tramwaje nie chodziły; my dwaj tędy poszliśmy. Przed Cytadelą są bloki mieszkalne tzw. podoficerskie, więc przeszliśmy ich piwnicami. Ten chłopak ze Starówki był pilotem, ponieważ jego ojciec był stróżem w Forcie Traugutta. (Bo wszystkie forty miały swoich dozorców, np w Forcie Sokolnickiego w Parku Żeromskiego, dozorcą był pan Felczak). Musieliśmy przejść piwnicami tych domów podoficerskich, a potem właściwie mieliśmy już bardzo krótki odcinek. Trzeba było zbiec w dół, przebiec tunelem pod torami kolejowymi i za torami kolejowymi znowu pod górkę koło szkoły. Tam była szkoła, a teraz jest ośrodek sportowy międzyszkolny. Udało nam się; - (szliśmy w dzień) - jak przebiegaliśmy przed bramą główną Cytadeli, w przerwie między blokami, to któryś z Niemców puścił serię, ale chyba zaspał i nie zdążył, - myśmy już zniknęli w drugiej bramie, bo rów łącznikowy był jeszcze niedokończony, więc jakoś się udało. Potem drugi raz dostaliśmy jakiś ostrzał, już po tunelu, jak wbiegaliśmy pod górkę na teren fortów, ale jak strzelający zobaczył dwóch małych chłopaków, to może się…zawahał. Bo to był biały dzień. W każdym razie ani ten chłopak, ani ja nie byliśmy postrzeleni. Znaleźliśmy się w forcie, odpoczęliśmy, bo 5 sierpnia jeszcze te forty były niczyje. Tam byli rodzice tego chłopaka, dostałem szklankę koziego mleka od jego matki i poszedłem dalej. Odprowadził mnie, przekazał jakiemuś patrolowi już od „Wachnowskiego” ze Starówki i oni mnie doprowadzili do „Wachnowskiego”, który urzędował wtedy na rogu Długiej i placu Krasińskich w Archiwum Akt Dawnych. To jest Długa 24. Oddałem Mu karteczki, bo oczywiście miałem jakieś karteczki, które powinienem był zniszczyć w razie czego czy zjeść na przykład albo je wyrzucić. Dałem mu meldunki…
Tak, do samego „Wachnowskiego” mnie zaprowadzili. Dostałem herbatę, zupę i spędziłem tam dwa dni. Miałem nocleg przez dwa dni w tym archiwum – to było w podziemiach. Co zrobić z takim chłopakiem z Żoliborza? Trzeba go jakoś odesłać na Żoliborz. W związku z tym odesłano mnie do oddziału stacjonującego na Muranowskiej. To było już bliżej szpitala Jana Bożego, jeśli dobrze pamiętam Muranowska 2, w tym miejscu gdzie obecnie stoi hotel, dosłownie przed pomnikiem wywiezionych na wschód.
Te budynki są wyburzone, ale stały po wojnie dość długo. Ulica Muranowska była przedzielona murem getta jeszcze wtedy. Mur getta szedł wzdłuż Muranowskiej, zakręcał w Bonifraterską w stronę Śródmieścia. Były tam też ułożone tory kolejki, którą wywożono gruz z getta. Getto wtedy było już po wypaleniu, po wysadzeniu większości. Gruz z getta był wywożony wagonikami wywrotnymi na wał przeciwpowodziowy aż za Dolny Żoliborz.. Te tory zaczynały się przy Muranowskiej i szły koło Cytadeli. Kilka dni spędziłem wśród żołnierzy plutonu „Torpedy”. Wszyscy mówili: „Będzie niedługo połączenie Żoliborza ze Starówką.” Muszę przyznać, że chłopcy z tego plutonu „Torpedy”, opiekowali się mną fantastycznie, chyba dzięki nim przeżyłem; - tam spałem, tam jadłem z nimi, czekając na okazję. Okazja nie nadchodziła. Natomiast przyszedł…- już wtedy kanały ze Śródmieścia funkcjonowały - łącznik, nie wiem kto to był, zostałem poinformowany, że to jest porucznik „Julek”. On miał dosyć kanałów ze Śródmieścia, powiedział, że nie będzie czekał na żadną łączność kanałową, chciał się przedostać górą na Żoliborz. Ponieważ znałem trasę i miałem wrócić na Żoliborz, więc dwukrotnie próbowaliśmy przejść. Co oczywiście się nie udało, ponieważ już w międzyczasie Niemcy zajęli forty i zrobili w nich swoje przyczółki; wyszli w kierunku Starówki bardzo do przodu… Wychodziliśmy nocą. Za pierwszym razem wycofaliśmy się wcześniej, bo w ogóle nadzialiśmy się na zasieki. Następnej nocy próbowaliśmy przejść między wiaduktem nad Dworcem Gdańskim, a Fortem Traugutta. Szliśmy tamtędy, nocą, ale udało się nam dojść powiedzmy na odległość pięćdziesięciu, stu metrów od torów kolejowych i prawdopodobnie Niemcy coś usłyszeli, bo puścili race, zaczął się ostrzał, więc się wycofaliśmy; - jakoś udało się nam wycofać bez szkody. Mój towarzysz starszy… myślę, że to nie był rana postrzałowa, że się o coś skaleczył, bo rzeczywiście krwawił trochę, ale nie dał po sobie poznać. W każdym razie wycofaliśmy się. Później on chyba wrócił do komendy Starego Miasta, a ja zostałem jeszcze z Oddziałem „Torpedy”. W pewnym momencie wysłali mnie, bo się coś kroiło na wysokości Wytwórni Papierów Wartościowych; -że może tam będzie łatwiej przeskoczyć, oni cały czas uważali, że będę mógł przy okazji łączenia Starówki z Żoliborzem przeskoczyć do swoich. Tam spędziłem jakieś dwie noce, ale nie doszło do żadnej skutecznej próby połączenia. Jak wiadomo nie udało się wogóle połączyć Żoliborza ze Starówką. W związku z tym jeszcze dwie czy trzy noce spędziłem gdzieś przy Barbakanie w oddziale chyba majora „Pawła”.
Potem to już zbliżał się dwudziesty; w pewnym momencie dostałem cynk, że jest kolejna próba połączenia Żoliborza ze Starówką. Dołączono mnie wtedy do oddziału „Giewonta”, - cały czas byłem bez broni oczywiście, to był 20 albo 21 sierpnia. Oddział ten miał brać udział we wspólnej akcji żoliborsko-starówkowej, w zdobyciu Dworca Gdańskiego, czyli przecięciu torów kolejowych Dworca Gdańskiego. Cały oddział „Giewonta” wychodził nocą, na Konwiktorskiej, chyba z instytutu niewidomych. Znalem dość dobrze ten teren, bo chodziłem do tej szkoły graficznej, tam był stadion „Polonii”, który jest zresztą do tej pory. Przeszliśmy przez Konwiktorską, weszliśmy na teren stadionu, okrążyliśmy stadion, wyszliśmy za stadion z drugiej strony, już bliżej Dworca Gdańskiego i zalegliśmy; cały oddział „Giewonta” zaległ, czekając na dalsze rozkazy. Gdyby były telefony komórkowe wtedy, to byłoby może inaczej, ale.. byłyby i środki przeciwko nim, tak, że to oczywiście takie gdybanie. W każdym razie łączność chyba była zupełnie do bani. Ten oddział, do którego mnie przyczepiono, najpierw czekał długo, niestety się rozwidniło i wtedy Niemcy widocznie zauważyli, że są oddziały. Obłożyli nas ostro wtedy ogniem i oczywiście zaczął się odwrót. Nie pamiętam żadnego ataku ze strony tego oddziału, przy którym byłem. Po rozwidnieniu i po obłożeniu ogniem z granatników i z broni maszynowej przez Niemców, wycofywaliśmy się, - każdy już jak umiał. Po stronie zachodniej stadionu, gdzie teraz są korty tenisowe i budynek klubu sportowego, a w zimie teraz lodowiska czasami, wtedy na tym terenie były baraki na podmurówkach, drewniane, które w pierwszych chyba dniach Powstania spalono i zostały tylko podmurówki. Wycofywaliśmy się między tymi podmurówkami, czołgając się po prostu, i udało mi się dotrzeć do szpitala Jana Bożego. Ten oddział miał chyba dużo ofiar, bo już się jasno zrobiło; dużo chłopców zostało na terenie stadionu i przed.
Spędziliśmy dzień i kolejną noc w samym szpitalu, na wewnętrznym podwórku, Następnej nocy, ponieważ okazało się, że jestem jeszcze w jakiej-takiej formie fizycznej, zgłosiłem się do trójki, która wyszła z powrotem w nocy na stadion, szukać rannych i broń. Spędziliśmy pewnie ze dwie godziny na stadionie, znaleźliśmy tylko trzech, już nieżywych. Broń, to znaleźliśmy chyba tylko jeden karabin i wycofaliśmy się z powrotem do Jana Bożego. Wtedy odesłano mnie do komendy Wachnowskiego, która w międzyczasie przeniosła się do kościoła świętego Jacka na Freta. Komenda Starego Miasta mieściła się już wewnątrz, w kościele, w prawej nawie. Bo w lewej nawie był szpital, kościół jeszcze nie był zbombardowany, leżeli pokotem ranni. Wtedy już wiadomo było, że ewentualne przejście będzie tylko kanałami. Ale nie powiedziałem jeszcze jednego. Jak była decyzja wysłania mnie na Starówkę, oczywiście zgłosiło się nas kilku, zostałem wybrany, ponieważ powiedziałem, że znam jako-tako Starówkę; -bo chodziłem do szkoły graficznej, więc znałem ten teren i Parku Traugutta... Poza tym na Mławskiej, na Starym Mieście, mieszkała moja ciotka. Te dwa argumenty, a wreszcie nasza, drużynowa wtedy, Lucyna i nie wiem, czy sam „Żywiciel”, czy któryś z jego sztabowców, mówią: „No ten mały, trudniej go trafić. Niech idzie”. Dlatego poszedłem. Po tym nieudanym połączeniu z Żoliborzem, jak wróciłem już do kościoła świętego Jacka, to stamtąd poprosiłem o zgodę, żeby pójść odwiedzić ciotkę na Mławską. Odwiedziłem ciotkę, znalazłem ją w piwnicach, była z synkiem, (jej mąż, brat mojej Mamy, oficer w garnizonie pod Grudziądzem, pierwszego dnia wojny zginął). Rodziny cywilne były ewakuowane wcześniej i dlatego była w Warszawie z małym synkiem. Znalazłem ją z rodzicami, w piwnicach i od niej się dowiedziałem, że na tejże Starówce w szpitalu na Długiej 7 jest moja siostra, ta starsza (Wanda). Poszedłem do tego szpitala, odnalazłem i wtedy się dopiero dowiedziałem, co z nią było. Ona miała punkt zborny w Śródmieściu. Wyszła z domu normalnie na punkt zborny w dniu wybuchu Powstania z koleżanką, też z szyfranckiego oddziału. Zostały zaskoczone wydarzeniami i zostały na Starym Mieście. Nie dotarły do śródmieścia i postanowiły wrócić na Żoliborz. Ale to już był trzeci, koniec puszczania cywili i jak zaczęły podchodzić od strony Starówki na Dworzec Gdański, to zostały ostrzelane. Moja siostra nie była ranna, padła natychmiast, jakoś się sturlała. Natomiast tamta dostała kulkę, wtedy się poderwała jeszcze, zaczęła zbiegać i dostała w sumie pięć kul. Ale proszę sobie wyobrazić, że ta dziewczyna przeżyła. Mało tego, bo wróciła z nami kanałem. Dostała pięć lekkich kul, -jeden pocisk był cięższy bo w pachwinę, a pozostałe przeszyły jej gdzieś pod łopatką, przez rękę, już była na wygojeniu. Jedyna rana, która się jej jątrzyła i była niewygojona, to była pachwinowa. Mimo to dostałem zgodę i przepustkę dla siebie i dla tych dziewczyn do kanału i weszliśmy razem do kanału przy pl. Krasińskich. (w grupie ok. 30 osób).
Też, 28 sierpnia powróciliśmy kanałem.
Tak, nie są to miłe wspomnienia, ale tak było. Oczywiście jak wróciłem, wyszedłem (z kanału) przy Zmartwychwstankach, zgłosiłem się do komendy, dostałem trzy dni urlopu. Poszedłem do domu umyć się, przebrać jakoś. Na Czarnieckiego, wodę mieli ze starego zakładu ogrodniczego bliskiego Cytadeli, lub studni na ul. Pogonowskiego. Niemcy nieregularnie ostrzeliwali, ale wodę się przynosiło, - w związku z tym mogłem się umyć. Po trzech dniach odpoczynku zgłosiłem się z powrotem do komendy i wróciłem do swojego zawiszackiego oddziału łączniczego, który w międzyczasie został przekazany już do 228. plutonu łączności, już oficjalnie, jako łącznicy. [Z tych Zawiszaków pamiętam Janka Martynowskiego, Zbyszka Ineksiaka, Piotrka Guirarda, Sławka Szymkiewicza, Bohdana Mickiewicza i Zbyszka Klenowicza].
Nie wiedzieli. Mam zresztą kopię, bo trochę szperałem w różnych szpargałach archiwum byłego ZBOWiD-u jeszcze, bo są księgi raportów i rozkazów dziennych. Mam kserokopię rozkazu „Żywiciela”, poświęconego mojej osobie po powrocie. Jak wróciłem do komendy, przekazali mnie z powrotem do „Zawiszaków” i do plutonu łączności i kilka dni byłem w naszej grupie „Zawiszaków” wykorzystywany jako łącznik na Żoliborzu.
Nie pamiętam dokładnie daty, to było pewnie 12 albo 13 września, jak na Żoliborz Rosjanie zrzucili skoczków z radiostacją. Skakało ich trzech, skakali nocą, jeden zginął w trakcie zeskoku. Dwóch ocalało i w związku z tym była radiostacja. Dwóch „Zawiszaków” z naszej grupy przydzielono do tych radiotelegrafistów, jako łączników; jedzenie musieliśmy im zabezpieczyć, pilnować ich, „na posyłki”. Wtedy naszym komendantem drużyny już nie była Lucyna, tylko podchorąży Jerzy Fiutowski, pseudonim „Marek”, „Kobra”,… miał trzy pseudonimy; w pierwszych dniach Powstania stracił rękę. W związku z tym po amputowaniu i zaleczeniu rany został dowódcą „Zawiszaków”, bo już w akcjach normalnych nie mógł brać udziału, i on…
Tak, nas dwóch było w ochronie, jako łącznicy, zaopatrzeniowcy.
Żyjący jeszcze Zbyszek Ineksiak…[...] Nas dwóch przydzielono do tych skoczków. Niemcy prowadzili jednak jakiś nasłuch i obawiano się namierzenia. W związku z tym ta radiostacja zmieniała miejsce pobytu. Najpierw byliśmy na III Kolonii WSM (Krasińskiego 16), blisko komendy Żoliborza, potem przeniesiono nas do kotłowni na Mickiewicza 27 przy placu Wilsona. To było drugie miejsce pobytu, a trzecie już ostatnie, bo w sumie to była końcówka Powstania, - ostatni punkt naszego pobytu to była piwnica domu Słowackiego 36/48, długi budynek mieszkalny, ostatni przed strażą pożarną. Naszym oficerem łącznikowym był…(bo my dwaj byliśmy jako chłopaczki do pomocy), – ale wtedy, od Fiutowskiego, naszego dowódcy zawiszackiego, jak nas przydzielał do tych zrzutków, dostałem pistolet ręczny – nie żaden peem.
Uzupełnię jedną rzecz ze starówki; - jak już dostałem przepustkę do kanału, a byłem jeszcze przy komendzie, to ponieważ byłem łącznikiem wracającym na Żoliborz, dostałem paczkę listów. Co prawda na Żoliborzu poczta polowa specjalnie nie funkcjonowała. W Śródmieściu poczta polowa funkcjonowała lepiej, a na Żoliborzu nie. Ale dostałem paczkę listów. Przeniosłem tą paczkę listów i oddając ją w komendzie Żoliborza, po wyjściu z kanałów, jeden list, od [ówcześnie w stopniu chyba porucznika] „Motyla”, który się okazał Ściborem-Rylskim, (obecnie generał); - kazano mi doręczyć osobiście, bo miał adres na ul. Sułkowskiego, a ja mieszkałem na Czarnieckiego, to ten list mi dano: „zanieś go sam”. Zaniosłem ten list do jego mamy.
Tak, wracając do Rosjan, więc to było dwóch krótko ostrzyżonych, nie mówiących po polsku. Rosyjskiego nie znałem, wiec porozumiewanie się było trochę ograniczone. Oficerem łącznikowym był kapitan „Sam” z komendy żoliborskiej. Przychodził, przynosił im, co mają nadać, odbierał od nich jakieś; - w każdym razie te oficjalne sprawy radiostacji załatwiał on. Myśmy byli chłopcami na posyłki, do osłony, żeby się nikt postronny nie pałętał. Tego rodzaju mieliśmy zadanie. Tak, że trudno mi powiedzieć… seanse łączności robili wieczorem albo w nocy, to pamiętam. Jeśli chodzi o zasilanie, to nie było żadnego dynama rowerowego, tylko małe na korbkę, ale przede wszystkim bazowali na dostarczanych z komendy żoliborskiej [bateriach], widocznie tam była możliwość ładowania akumulatorków i tym się posługiwali. Czy oni spełnili pożyteczną rolę w kierowaniu jakimkolwiek ogniem czy zrzutami, trudno mi ocenić.
Nie, ognia ruskiego… no nie powinien był być na Żoliborz, jeżeli to np. na Cytadelę…
Rozumiem, nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek ktokolwiek mówił, że jakiekolwiek katiusze spadły na przykład, czy to na AWF, czyli CIWF ówczesny, czy na lotnisko, czy na Instytut Chemiczny, czy na Cytadelę. Możliwe, że Cytadela była pod obstrzałem, jak już zajęto Pragę. Podejrzewam, że na pewno była pod ostrzałem, ale nie sądzę, żeby krzywdę wielką zrobili Niemcom. Tak, że łączność przez tych skoczków, nie sądzę, żeby miała duże rezultaty.
Tak jak poprzednio były nocne zrzuty. Rosjanie zrzucali w ten sposób, że leciał kukuruźnik, potem przygaszał silnik schodząc na niskie obroty, leciał chwilę lotem ślizgowym po cichu, zrzucał bez spadochronów z niedużej wysokości ładunki, zarówno amunicję, jak i broń, jak i żywność, i wtedy wchodził na obroty i uciekał. Oczywiście z tego powodu, potem na Suzina, w rusznikarni, dziewczyny segregowały amunicję, bo była pognieciona. Żeby broń się nie zacinała. Bo taka skrzynka drewniana spadająca powiedzmy ze stu metrów to z niej, zwłaszcza jak na bruk, niewiele ocalało. Czy te zrzuty były rezultatem jakiegoś namiaru przekazanego im przez tych łączników, nie umiem dzisiaj powiedzieć. Osobiście wątpię.
Oni byli do końca, byłem z nimi cały czas, do ostatniej chwili. Ostatnim naszym punktem stacjonowania był budynek przed strażą pożarną na Słowackiego 36/48. Zbyszek Ineksiak z kapitanem łącznikowym któregoś dnia poszedł razem do komendy i miał wrócić do mnie.
Jak się potem okazało, nie udało się, bo to już był ostatni dzień chyba, 29 albo 30 września. Zostałem więc z nimi sam, a miałem tylko informacje od tego „Sama”, że jeżeli oni nie wrócą, to żubrowcy, którzy obsadzali straż pożarną i Potocką, wycofując się, zabiorą i nas. Nikt się jednak nie zjawiał, a mieszkańcy cywilni tego budynku byli bardzo zaniepokojeni obecnością radiostacji w budynku. Bali się po prostu, że to będzie powodem rozwałki jakiejś. Podjąłem więc w pewnym momencie decyzję: „To idziemy do »Żubra«”. Wyszliśmy, był rów łącznikowy nie wzdłuż Słowackiego, tylko na tyłach, na zapleczu i poszliśmy tym rowem w stronę straży pożarnej, myśląc, że złapiemy „Żubra”. Nadzialiśmy się mniej więcej w połowie drogi… jak podniosłem głowę i usłyszałem głosy niemieckie, to się zorientowałem, że w straży pożarnej są już Niemcy, wiec szybko cofnęliśmy się do tejże piwnicy; - jeszcze się to udało tymże rowem łącznikowym. Zakopaliśmy (piwnice nie były betonowane, tylko ziemne) w piwnicy radiostację, moją panterkę, którą miałem ze Starówki, pistolet. Cywilni mieszkańcy tego budynku przynieśli ubrania cywilne dla tych dwóch Rosjan, nawet czapki na głowę. Jeden dostał kapelusz, drugi coś innego, bo mieli jeszcze dość krótkie włosy, -żeby się nie wyróżniali. Czekaliśmy już bardzo niedługo, dosłownie godzinę - dwie. Niemcy podeszli pod budynek i dali rozkaz opuszczania go. Wyjścia z klatek schodowych były na stronę podwórka, nie na stronę ulicy. Niemcy dla popędzenia, miotaczami płomieni po okienkach piwnicznych zaczęli puszczać ogień i strzelać, ale to chyba jeszcze nie było dla podpalenia, tylko dla popędzenia mieszkańców. Jak wszyscy wyszli na podwórko, to Niemcy, - ten oddział, zachowywał się, powiedziałbym, w miarę poprawnie względem cywili.
To był Wehrmacht, jeśli pamiętam, to był Wehrmacht. Mieli jakiegoś tłumacza i rozdzielili tak: dorosłych, silnych do rozbierania barykad, a kobiety, dzieci, jakichś mniej sprawnych, oddzielna grupa do wymarszu po prostu. Wtedy właściwie tych Rosjan widziałem po raz ostatni, bo ich przydzielono do grupy silnych, zdrowych do rozbiórki barykad. Nie sądzę, żeby ktoś ich wykapował, czy żeby ich Niemcy rozpoznali. Może przeżyli, nie mam pojęcia, co się z nimi stało potem. Natomiast mnie dołączono do grupy cywili słabszych, kobiet z dziećmi, bo byłem drobny. Zostaliśmy poprowadzeni ulicą Elbląską w kierunku Powązek, Powązkowską w kierunku Włoch. Nocowaliśmy po zachodniej stronie Powązkowskiej, między Elbląską a Tatarską. Długo, jeszcze do 2007 roku stały tam stare budynki wojskowe, jeszcze carskie chyba. Tam nocowaliśmy, cała duża grupa cywili z rejonu Słowackiego. Następnego dnia poprowadzili nas do Włoch i mieli nas prowadzić do Pruszkowa, ale we Włochach bez większego trudu opuściłem rozciągniętą kolumnę. Niemcy owszem towarzyszyli, ale raczej rzadko i raczej przez palce patrzyli. Po prostu wyślizgnąłem się z tego sznurka idących ludzi i właściwie od razu zajęła się mną jakaś rodzina, mieszkańcy Włoch. Zostałem przez nich wzięty do domu, wykąpany, przebrany i skierowany do RGO. Szukałem po wojnie tej rodziny, bo pamiętałem nazwisko, ale jak się pojawiłem we Włochach, to okazało się, że ten budynek istnieje, owszem, ale w budynku była komenda MO. Wszyscy cywile stamtąd gdzieś wyparowali, nikt nie wiedział, ani sąsiedzi, gdzie się podziali mieszkańcy. Tak, że nie udało mi się nawiązać kontaktu z tymi, którzy mi pomogli wtedy. Z pomocą dokumentu RGO, który mam do dzisiaj, dotarłem do Dworca Południowego kolejki grójeckiej. Ona kursowała, dojechałem do Skowron i dotarłem do Trzylatkowa do wuja. Do przejścia frontu już spędziłem czas w tym mająteczku. Jeszcze oddzielna historia w tym mająteczku, bo byłem świadkiem, wuj był administratorem tego majątku, a tak jak wszędzie byli Treuhänderzy. W Grójcu był też Treuhänder, czyli zarządca niemiecki tych wszystkich ziemiańskich i rolniczych terenów, który pilnował dostaw obowiązkowych. Była to historia smutna, bo komendant grójecki, chyba Kalkstein, mówił po polsku, objeżdżał majątki, zbierał kontrybucję, ale czasami Niemcy kazali sobie robić przyjęcia. Wuj jako administrator mieszkał w innym budyneczku, natomiast we dworku była rodzina właścicieli i była ich rodzina, która też z Warszawy tam dotarła. Któregoś dnia przyszedł spoza Grójca, oddział partyzancki, wyprowadzili ich i rozstrzelali – podobno pod zarzutem współpracy z Niemcami. Cała rodzina właścicieli została rozstrzelana. Ocalał tylko jeden, wyprowadzili go też razem, ale widocznie mieli mieli taki rozkaz i został puszczony. On przeżył, zmarł po wojnie. Był to dramat, z tego dworku po wojnie kamień na kamieniu nie został. Natomiast po przejściu frontu, - z sąsiedniego mająteczku,… tam był młody chłopak, [Julek Pszczółkowski] jakieś dwa, trzy lata starszy ode mnie, miał rodzinę w Warszawie i chciał koniecznie się dostać do Warszawy, po przejściu frontu. Wziął furmankę ze swojego gospodarstwa i we dwóch dotarliśmy do Warszawy chyba w cztery, pięć dni po wyzwoleniu Warszawy. Po drodze Rosjanie nam zamienili konia, bo mieliśmy za dobrego, chabetę dostaliśmy. Dotarliśmy do Warszawy i kilka dni, dopóki mieliśmy dla konia spyżę, byliśmy na Żoliborzu. Konia trzymaliśmy na Krechowieckiej, w klatce schodowej, a ja poszedłem na Czarnieckiego do naszego domku, gdzie mieszkaliśmy do powstania. Dach był zwalony, dostał kilka pocisków, był trochę zrujnowany, ale niespalony, niezbombardowany, dom stał. Udało mi się przez tych kilka dni pozabijać deskami trochę otwory i po kilku dniach, jak już się kończyło żarcie dla konia, wróciliśmy tą samą furmanką do Trzylatkowa, gdzie w międzyczasie dotarła moja mama, którą z Czarnieckiego z siostrami wywieziono przez Pruszków pod Częstochowę. Byliśmy tam jeszcze kilka dni i wróciliśmy do Warszawy. Tak że do Warszawy udało nam się wrócić, jak dom jeszcze nie był zajęty [przez tzw „dzikich lokatorów”.
Tak, oczywiście, ja do 1960 roku, a nadal mieszka tam moja córka i syn mojej siostry.
Tak, domek nadal jest własnością rodziny. Po wojnie natychmiast zorganizowało się liceum, Poniatówka zaczęła funkcjonować, najpierw zgłosiłem się na dzienne, ale uruchomiono również popołudniówkę, a musiałem zarabiać. Po Powstaniu w Warszawie pracowałem przez jakieś dobre dwa lata, jako szklarz z kolegą. W związku z tym przeniosłem się na popołudniówkę tejże Poniatówki; w 1948 matura, i zdałem do Wawelberga, dyplom mam już z Politechniki, (wydział elektryczny). W czasie powojennym, w tym popołudniowym liceum, to byli raczej wszyscy weterani partyzanccy, z dużą rozpiętością wieku w naszej klasie. Jakoś byliśmy w takim nastroju, że następna wojna będzie niedługo, broń trzeba mieć, trzeba ćwiczyć i muszę powiedzieć, że przez cały okres liceum w grupce chodziliśmy sobie na Bielany postrzelać na strzelnicę. Raz mnie tylko milicja, w 1946 przydybała z karabinem, ale na szczęści bez zamka.
Tak, raz mnie przydybali. Potem to już przydybała mnie mama, [zresztą mama zmarła w 1949 roku, była już wtedy ciężko chora]. Ale znalazła granat w kuchni i awanturą się skończyło. Ale dwóch kolegów ze szkoły, z naszej klasy, to jeden z nich odsiedział pięć lat. Właśnie złapano go z bronią, oskarżono jeszcze o przynależność do tajnej organizacji i odsiedział pięć lat.
Mnie nie złapali.
Nie, ale powiem szczerze, jak słyszę teraz, że jesteśmy winni PRL-u, bo trzeba było, bo było tyle broni przecież po wojnie, Polska była nasycona bronią, więc myśmy powinni byli zrobić drugie powstanie w Polsce...
Ale takie słyszę nieraz opinie. Tak niektórzy młodzi, którzy nie pamiętają tego, potrafią w tej chwili mówić. Mało tego, skończyłem wydział elektryczny, mam dyplom Politechniki Warszawskiej, (chociaż uważam się za wawelberczyka, bo to była szkoła z tradycjami). Dostałem nakaz pracy do fabryki warszawskiej, bo mieszkałem w Warszawie. Pierwszy nakaz dostałem do Cieszyna, ale ponieważ mieszkanie miałem w Warszawie i nie musieli mi się starać o mieszkanie, więc bardzo łatwo dostałem nakaz pracy w Warszawie. Mało tego, w otrzymaniu nakazu pracy pomógł mi żyjący jeszcze kolega mojego ojca. Bo mój ojciec, Kazimierz, oprócz tego, że był kapitanem Wojska Polskiego, był samochodziarzem, dość znanym. Był autorem kilku podręczników, redaktorem czasopism motoryzacyjnych i pracował przez kilka lat po wyjściu z wojska w PZInż-u (Państwowe Zakłady Inżynierii) przy produkcji Polskiego Fiata. Trochę fachowców pozostało … i po wojnie ci ludzie musieli być wykorzystani. PZInż miał zakłady w Ursusie, a na Terespolskiej robiono Fiata 508, tam mój ojciec pracował, a w Ursusie pracował (przed wojną był chyba dyrektorem technicznym nawet) ojca kolega. On po wojnie został mianowany dyrektorem, mimo swej przeszłości przedwojennej, ponieważ PRL potrzebowała jednak fachowców; był to inżynier Kraiński. Został dyrektorem zakładów WZM na Woli, (to są teraz podupadłe „PZL-WOLA”). Dostałem nakaz pracy do tej fabryki trochę z jego pomocą i w efekcie mogę powiedzieć, że jestem nie tajnym, tylko jawnym współpracownikiem PRL-u. Bo przepracowałem w fabryce, która… zacząłem pracować w tej fabryce w 1951 roku, i od tamtej pory mam tam zaliczony staż czterdzieści dwa lata. Pracowałem jako inżynier (elektryk). Ta fabryka produkowała różne rzeczy, między innymi silniki czołgowe i nie pamiętam przypadku, a mam stamtąd dużo kolegów, przyjaciół, żeby ktokolwiek robił czy był oskarżony o sabotaż. Nie pamiętam ani jednego przypadku sabotażu w tej fabryce. Mało tego, wszyscy staraliśmy się pracować możliwie jak najlepiej… (Ale do PZPR nigdy nie należałem…).
Właśnie, niektórzy próbują to porównywać.
Trudno ocenić, z perspektywy czasu się inaczej ocenia. W moim przekonaniu to tak: Ono z jednej strony nie powinno było wybuchnąć, a z drugiej strony nie mogło nie wybuchnąć. To najprostsza diagnoza. Nie mogło nie wybuchnąć, ponieważ cała komenda wojskowa, całe dowództwo wojskowe było pod presją, przecież była konspiracja. Mało kto wiedział, jak jesteśmy uzbrojeni, wszyscy myśleli, że dobrze, a to okazało się fikcją. Dowództwo liczyło na zaskoczenie i zdobycie broni na Niemcach, ale ponieważ była konspiracja, to doły Armii Krajowej niewiele wiedziały na ten temat. W związki z tym wykonywali rozkazy, a chęć walki była duża; z drugiej strony dowódcy wojskowi na pewno mieli pełną świadomość, że jeżeli nie zrobią Powstania, to po wojnie powiedzą: „Bez jaj chłopaki”, i w ogóle nie patrioci. Tak, że sobie zdaję sprawę z tego, że to była naprawdę ciężka sytuacja, w ogóle problem wyboru był taki: „uda się, nie uda się; pomogą, nie pomogą”. Przecież, jak czytam, bo w ogóle człowiek trochę śledzi historię i zdaję sobie sprawę, że to był rok, w którym była inwazja w Normandii, to był rok ciężkich walk z Japończykami, to był rok dla wszystkich aliantów bardzo ciężki. Pomijam to, co opisują historycy, że sprzedali nas zachodni alianci, że pominęli, choć przecież doskonale już wiedzieli, kto to jest Stalin, i jednak zawarli z nim sojusz… Oczywiście Sowieci zrzutami nas „wspomagali”: dostawaliśmy na Żoliborzu ze zrzutów także żywność, bo jadłem z puszki, a na puszce było: Swinnaja tuszonka, ale na dole był napis: packing in Chicago USA. Tak więc i amerykańska, aliancka „pomoc” była… Teraz wiemy zresztą ze strony technicznej, ile pomocy technicznej dostali lub skopiowali z zachodu Rosjanie, w produkcji zbrojeniowej. Oczywiście, że T-34 i następne, były ówcześnie czołgami dobrymi, ale tam już wtedy było sporo myśli technicznej zachodniej. Nie mówiąc o samym silniku,- przecież silnik T-34, to był przerobiony silnik lotniczy Hispano-Suiza. Tak to jest, ale to już inna historia…