Nazywam się Kazimierz Brzuszkiewicz, urodzony 9 lutego 1920 w Gnieźnie. Mój pseudonim „Robert” i „Robert Sobański”, mój stopień podczas Powstania Warszawskiego to kapral podchorąży, walczyłem w Batalionie „Golski”.
Ojciec umarł, jak miałem trzy lata, ojca nie pamiętam. Mało, nawet nie mam zdjęcia ojca. Matka była kobietą bardzo dzielną, najlepszy dowód, że wychowała siedmioro dzieci. Jestem z drugiego małżeństwa, a moja historia taka jest jaka jest.
Przed wojną mieszkałem i wychowałem się w Gdyni, czuję się pół-Kaszubem z tego powodu. Przed wojną zostałem przyjęty do CIBL, to jest Centralny Instytut Badań Lotniczych i miałem zostać lotnikiem. Wysłali nas na Ukrainę i lataliśmy na szybowcach spokojnie. Później nam powiedzieli: „Jedźcie do domu i czekajcie na mobilizację”. Ponieważ mieszkałem w Gdyni, Gdynię odcięli szybko i zamiast na szybowce trafiłem do Stutthofu. Zaliczyłem rok tej straszliwej mordowni.
Nie, przyszedł Wehrmacht: Alle raus – i dwadzieścia tysięcy ludzi zapędzili do nowego portu, a później do Stutthofu, który budowali na samym początku na mierzei wiślanej. Bardzo brzydkie miejsce.
Wszystko, mam anormalną pamięć i do teraz pisze o sprawach, które były sześćdziesiąt lat temu. Sam się zastanawiam, że tak dużo pamiętam. Przez Stutthof przeszło sto dwadzieścia tysięcy ludzi, a czterdzieści tysięcy tylko przeżyło. Dlaczego mnie zwolnili? Pierwszy mąż mojej matki zginął w 1915 roku jako żołnierz niemiecki, Polski nie było wtedy i to było w jakimś sensie podstawą, że mnie puścili bydlaki. Innych nie puścili. Mam książkę o Stutthofie, [w której jest napisane, że] na sto dwadzieścia tysięcy ludzi, czterdzieści tysięcy przeżyło, czy jakoś się uratowało. Reszta nie umarła, tylko zdechła, bo tam się zdychało. Jak ktoś trafił do kompanii karnej… Miałem kolegę pół-Kaszuba notabene, którego ojciec przyjął folkslistę czy Reichslistę. Jego nakryli w radiostacji, która pracowała dla Anglii i zapuszkowali w karnej kompanii. W karnej kompanii zamiast obiadu mieli gimnastykę, to wystarczy, żeby było śmieszniej. Jak wychodziłem, trudno już powiedzieć, żeby jemu pomóc, nie było czym. Na pewno nie było żadnych szans, żeby wysłać do niego paczki. To był dla mnie bohater narodowy. Jeszcze ledwo żywy, miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu, jeszcze mówił o Polsce.
Klemens Klebba, typowo kaszubskie nazwisko. Czuję się pół-Kaszubem, bo od dziecka wychowywałem się na wybrzeżu. Wszyscy z moich kolegów zginęli i w Stutthofie, i w Powstaniu Warszawskim. Mało tego, jeszcze przyjechał najbliższy mój kolega na ślub syna i wyskoczył z dziesiątego piętra na łeb. Nie wiem, jak to wytłumaczyć. Był profesorem w SGPiS-ie, skończył Lipińskiego, była taka szkoła półprywatna, oficjalna szkoła, gdzie przyjmowali po maturze.
Jaką funkcję? Kto pełnił funkcję? Albo kapo, który był albo bydlakiem, albo był Niemcem, a to wystarczy na to, żeby był bydlakiem. Jak zimą nie było nic do pracy, to ciągnęli walec trzymetrowy, żeby nie pamiętali. Na Westerplatte byłem porządki robić i siedzieli z kijami, czy z bykowcami (nie chcę powiedzieć, co to jest bykowiec) i ze śmiechu tylko bili po plecach. Dzień pracy – dwanaście godzin.
Kapo – albo bydlak, albo Niemiec. Kapo był dla baraku, a barak sto osób. Rano sprawdzali, jak się nie zgadzało, to tak długo trzymali, aż się musiało zgadzać. Z tym że jak ktoś umarł, a prawie codziennie ktoś umierał, to wyciągali z baraku i musiał leżeć przed barakiem. Początkowo w trumnach wywozili, a później w nocy wywozili albo na Piaski, to jest miejscowość, w Gdańsku cmentarz był, tam też tłukli. Rodziny Lendzionów, tych gdańszczan, oni wyjątkowo potraktowali i wykończyli. Lendziona jeszcze pamiętam. Zaznaczam, że mam anormalną pamięć, do teraz piszę jeszcze.
Rok byłem w Stutthofie i jak wypuszczali mnie bydlaki, to ważyłem czterdzieści jeden kilogramów. Jedną ręką szyję mogłem objąć. Nie zapomnę im tego na pewno. Tym bardziej że tylu wspaniałych ludzi wykończyli. Tych, którzy Pocztę Polską bronili, wielu wspaniałych ludzi. Taka nasza dola, bo mamy z jednej i z drugiej strony nie bardzo przyjaznych ludzi. Nie wiadomo kto gorszy, czy Stalin, czy Hitler?
Wyszedłem z obozu w listopadzie, ale byłem zwolniony we wrześniu. Trzymali mnie na robotach, trzeba było kartofle wykopać czy inne historie i w listopadzie byłem w Warszawie.
1940 roku.
Nie wolno było mieszkać na terenie innym niż Generalna Gubernia, trudno to nazwać państwem.
Nie, matka mieszkała w Oksywiu koło Gdyni.
Tak, siostra moja była, która mi matkowała. Siostra umarła dwa lata temu, mając dziewięćdziesiąt sześć lat, czyli należę do rodziny, która długo żyje. Siostra była nauczycielką języka polskiego u urszulanek na Wybrzeżu.
W Warszawie się wszędzie mieszkało. Poza tym jestem „Sprawiedliwym wśród Narodów Świata”, mam to odznaczenie żydowskie. Jak zwolnili mnie z obozu, to pracowałem w małej fabryczce rolniczej Baczki, Ostrówek. To było na trasie między Warszawą a Białymstokiem, dwie małe fabryczki. Dostałem jako magazynier kolegę do pomocy. Ten kolega cholernie mi imponował, był o rok ode mnie młodszy, bardzo dobrze znał francuski, bardzo dobrze niemiecki i uczył się angielskiego. Po roku dowiedziałem się, że on jest Żydem. Mieszka w tej chwili w Szwecji, mam z nim kontakt. […]
Nie, ktoś powiedział: „Ten pana kolega jest Żydem”. Mówię: „Kto? W spodnie pan jemu zaglądał?”. „Nie, ja wiem, on jest Żydem, bo to Perlis”. Perlis to był właściciel tych dwóch fabryk, Ostrówek i Baczki. Jemu matkę uratowałem. W jakim sensie? Jego ojca zatłukli w getcie w Łodzi, bo oni z Łodzi pochodzili. Jego siostrę i siostrę matki chłop wypędził zimą i zmarły w lesie. Później mówi: „Nie wie, jak pomóc matce”. Powiedziałem: „Mam mieszkanie w Warszawie, bo siostra z mężem wyjechała do Terespola budować most, a most się buduje długo”. On do Żyda nie był podobny, a ona do Żydówki na kilometr. Po drodze jak szliśmy na stację, dopadł nas policjant z wrzaskiem, że Żydów prowadzimy. Mówię, że to jest moja matka, a poza tym mówię: „Niech pan nie będzie taki gorliwy na służbie. Jeśli pan jest Polakiem, to niech pan zachowuje się jak Polak”. Policjant jakoś dał się przekonać i mówi: „Na stację nie idźcie, bo na stacji są żandarmi. Idźcie z tyłu, a bilety kupicie w pociągu sobie”. Tak myśmy zrobili i tak tą bidną kobitę do Warszawy [przywieźliśmy]. W Warszawie u nas, siostry nie było, mieszkała sześć czy siedem miesięcy. Jeszcze żyła po wojnie w Szwecji chyba dwanaście lat i tak zostałem „Sprawiedliwym wśród Narodów Świata”.
Nie, on. Przecież ona już z nim wyjechała. On jeszcze żyje, mam z nim kontakt.
Białostocka na piątym piętrze kawalerka mała. Nie było specjalnej wygody, ale on co tydzień jechał, zanosił jedzenie, a ona nawet bidna starała się nawet wody z toalety nie spuszczać, żeby ktoś nie sądził, że ona się ukrywa. Ale żeby było śmieszniej, to w mieszkaniu obok ukrywały się też dwie Żydówki. Ale chyba coś płaciły tym ludziom, bo to byli biedni ludzie.
Już pod koniec wojny, po sąsiedzku.
Nie, ona była… to był 1943 rok, a później bidna jeszcze z synem ukrywała się w ogródkach działkowych. Jak siostra wróciła, to musiała uciekać. On się uchował i ona się bidna uchowała.
Koło Warszawy gdzieś, nie wiem, nie orientuję się, tylko wiem, że w ogródkach działkowych się ukrywali, a z nim mam kontakt.
Spotkałem się z nimi w roku… 1994, po tylu latach, jak kontaktu nie mieliśmy ze sobą. On miał swoje przygody, ożenił się w Warszawie z koleżanką i to się rozwiodło wszystko. Później pojechał do Szwecji, tam z Żydówką, ona urodziła dwoje dzieci i popełniła samobójstwo. Coś im nie pasowało.
On mnie odszukał, zresztą miał kontakt ze mną. Pojechałem do Łodzi i żeśmy się spotkali po tylu latach.
Tak, podczas wojny miał lewe nazwisko… nazywa się w ogóle Tadeusz Wolperc.
Prawdziwe nazwisko, skończył Politechnikę w Warszawie i w 1952 roku pojechał do Szwecji.
We krwi miałem konspirację, przy tym ładunku nienawiści, jaki czuję, i krzywdy, jakie zrobili – wszystkich kolegów straciłem. Jeden został, Andrzej Żupański, w Warszawie jest, mam z nim kontakt. Jechałem na Wołyń, ponieważ zrzutów nie było, on jechał na Wołyń i pojechałem z nim, a to był „pistolet” straszliwy. Oni wzięli Liegenschaft, to są majątki zarządzane przez Niemców. [Wziął] konia jednego, na którym pojechał koło żandarmerii, i pokazał [Niemcom] gest Kozakiewicza, jak to się teraz nazywa, pokiwał im ręką. Drugi bryczkę wziął i na tej bryczce jechało nas chyba sześciu. Mnie było ciasno, jakaś baba przejeżdżała i dosiadłem się do tej baby, z tyłu. Jechałem, miałem karabin, trzy tłuczki niemieckie, granaty i sto pięćdziesiąt naboi. Patrzę, ci koledzy z bryczki pryskają, oglądam się, bo jechałem tyłem do wozów, a ode mnie pięćdziesiąt metrów stoi buda, karabin maszynowy na budzie i ich trzydziestu chyba wyskakuje z tego samochodu. Całe szczęście był rów głęboki, tak że tym rowem przebiegłem chyba sto pięćdziesiąt metrów. Kładka była, musiałem wskoczyć na szosę, ale kluczyłem zygzakami, żeby bydlaki nie wcelowali. Wpadłem do lasu, a do lasu bali się wjechać. W lesie spotkałem jednego z kolegów, który z nami jechał, i poszliśmy na piechotę te karabiny oddać koło Otwocka. Ale po drodze było wesele i na weselu odtańczyliśmy do rana, ale to trzeba mieć dwadzieścia lat, żeby tak rozumieć życie.
Odbierałem dwa lata i ani jednego zrzutu nie odebrałem, to jest zawiła historia. Miałem aparaty „Eureka” i „Eswon”. „Eureka” to jest z greckiego „tu jestem”, a „Eswon” to był aparat na pas i łączność z samolotem. Jeździłem dwa lata i ani razu mnie nie pasowały. Jakkolwiek ileś tych zrzutów było, ale nie miałem szczęścia [na nie trafić]. Jechałem właśnie na Wołyń, tak wpadłem i tym rowem zwiałem.
Koło Łochowa… w kilka miejsc jeździłem. Kiedyś już zrzut przewoziłem z komendantem powiatowym, bo to komenda powiatowa załatwiała obstawę na zrzucie. To było stu pięćdziesięciu ludzi, mosty zaminowane. Kiedyś przewoziliśmy kontener (już z innego miejsca) i przyczepił się policjant. To było obornikiem przykryte i sądził, że wieziemy zwierzaka, świnię czy mięso. Głupi przychodzi, bagnetem dźga i bum – zobaczył blachę. Myśmy byli uzbrojeni, trzech nas było, komendant powiatowy, wozak i ja. Po dwa pistolety mieliśmy jeszcze. Patrzymy na durnia, dopiero się zorientował, że coś mu nie gra i chcieli go zabić od razu. Mówię: „Zostawcie, bo to głupi widać było. Zwiążcie”. Oni go związali w kij – kij się kładzie między kolana, a ręce się wiąże z przodu. Pojechali i powiedziałem: „Jak będziecie wracać, to go puśćcie”. Ale zdechł, za mocno związali. To jest taki tatarski sposób, Tatarzy szable kładli, żeby się nie wierzgał, a szable były ostre jak brzytwy.
Który to rok, kiedy pan jeździł na zrzuty?1942 rok byłem w Warszawie i przeszedłem kurs, który jakiś cichociemny robił, łamania kości jak to się mówi, obrony, ataku , to był kurs samoobrony, wytrącanie pistoletu i tak dalej. Z takim przygotowaniem jeździłem na zrzuty, a zrzutów nie było. Dlatego później jechałem na Wołyń.
Nie, ale miałem doskonałe lewe papiery, nawet w Ursusie byłem zameldowany, a to robił Polak zrzucony z Anglii. Nazywał się „Agaton”. Ale te wszystkie produkowane lewe papiery były doskonale robione.
Na Robert Sobański.
Przyszedłem właśnie z tej wyprawy na Wołyń pięć dni przed Powstaniem. Ponieważ wszyscy myśmy się znali, to z Jasiem Marcem, moim kolegą jeszcze z Oksywia koło Gdyni (od dziecka myśmy się chowali), z nim się skontaktowałem i mówię: „Chodź, jedziemy wojnę robić”. Zaczynałem właśnie na Oczki, wieczorem trochę postrzelałem, trochę napudłowałem, ale od dziecka miałem oko i to mi pomogło, że strzelałem skutecznie.
Na Oczki byłem od początku i tam zabiłem pierwszego Niemca. Cała wojna była na pięćdziesiąt metrów od siebie, my po jednej stronie ulicy, oni po drugiej. Notabene Oczki to był szpital niemiecki. Nas czterdziestu było, dowódcą był „Golski” Gebethner, zginął biedak. Snajper go namierzył i później go ranili w szpitalu, który zbombardowali. Umarł w listopadzie już w niewoli.
1 sierpnia o piątej dokładnie. Nas było chyba czterdziestu prawie. Miałem pistolet maszynowy Sten. Najpierw nam dali „nagany”, pistolet kowbojski i spudłowałem na pięć kroków, bo kurka nie napiąłem, a jak napiąłem, to facet już mi uciekł. Ranili porucznika Czarneckiego, nie znam pseudonimu, on miał pistolet maszynowy, tego „nagana” zostawiłem, wskoczyłem na ulicę i przyniosłem go na portiernię. Ale ten pistolet, tego Stena przez całe Powstanie miałem, tylko nie miałem magazynku zapasowego.
Wycofali się wszyscy na Lwowską do Architektury. W Architekturze było sto sześćdziesiąt grobów na dziedzińcu. Później na Jaworzyńską przy Polu Mokotowskim.
Tam nie było walk, to już nasze pozycje były, a walki były przy Polu Mokotowskim. Ale na Polu Mokotowskim oni nas odcięli rowem chyba po trzech tygodniach. Dostałem angielskie Gammony, śmieszne granaty. Jest tasiemka, która się rozwija i później jak spada, to on eksploduje i to plastikowe, doskonałe granaty. Mieliśmy PIAT-y przeciwczołgowe, tak że Niemcy trochę się bali. […] Nas tam było chyba dwustu albo i trzystu, ale na Architekturze zostało sto sześćdziesiąt grobów, bydlaki mordowali.
Kiedyś był koncert Fogga, nie jestem muzykalny, spadły trzy bomby. Jedna do pokoju sanitariuszek i z tych dziewczyn zrobiła tapetę, cudów nie ma. Druga spadła na sali, zabiła chyba trzydziestu . Trzecia koło nogi kolegi, która nie wybuchła. Tak wygląda wojna.
W Architekturze na sali.
Śpiewał dla powstańców, żebyśmy nie zdziczeli, ale kto miał zdziczeć, to już zdziczał. Co dalej z Foggiem było nie wiem, przeżył, był zawsze bardzo modny, wielki patriota poza tym.
Barykady były na ulicach, przy Polu Mokotowskim i tak dalej. Wszędzie przy Polu Mokotowskim wzdłuż ulic, przy Jaworzyńskiej, były barykady. Później dowództwo było na Jaworzyńskiej.
Nie, to dowództwo się przeniosło. Po wojnie na Jaworzyńskiej, która była najmniej zniszczona, bezpieka wzięła cały dom i wszyscy, którzy tam mieszkają to byli „ubole”. Pięćdziesiąt mieszkań, tylko wizytówki z numerem, a nikt nazwiska nie podaje. Na Jaworzyńskiej myśmy zakopali Brena zrzuconego z Anglii. Odkopali przy pomocy aparatów na metal, byłem tam, powiedziałem gdzie i ten Bren jest w Muzeum Powstania Warszawskiego.
Tak, może trzy.
Byłem jedynym pudłem snajpera, bydlak strzelał wspaniale. Żarcia nie było i z kolegą poszliśmy pod Marszałkowską. Tam budynki były wypalone, ale spiżarnie były całe i po rurach myśmy weszli. Z kolegą wracamy, a przed nami była ściana i bach! Oglądam się, Wiktor leży, dostał. Za rękę go ściągnąłem, widocznie w tym ruchu, który był, spudłował bydlak. Trzeba było pięć metrów dojść do okna piwnicznego i poszedłem po patrol sanitarny. Z tego patrolu sanitarnego wystrzelił trzy dziewczyny i kolegę Wiktora. Ten bydlak strzelał z drugiej strony ulicy. Potem budowałem barykady i usiadłem w nocy… ale flary – to są na spadochronach świecące race – przez całe Powstanie w nocy pełno tego było i jasno było jak w dzień prawie. Usiadłem przy barykadzie odpocząć chwilę i bydlak strzelił mi dwa centymetry pod siedzeniem, a strzelał około dwieście pięćdziesiąt metrów. Nie przyjął poprawki na odległość.
Na Jaworzyńskiej przy Polu Mokotowskim. Najweselsze co było? „Lardelli” to była kawiarnia, poszliśmy zobaczyć, co się dzieje, od razu słychać jakby ktoś chodził. Myślę sobie: „Cholera, tu straszy. Pilnujcie, ja podskoczę”. Podskoczyłem, a okazuje się, że to pięć świń stukilowych, a szóstą zjadały, po dwóch tygodniach Powstania. W piwnicy było chyba dziesięć baniek po dziesięć litrów miodu i w tym głodzie jaki był, była wielka frajda. Świnie w nocy żeśmy wywlekli na noszach.
„Lardellego”, przedwojenna kawiarnia, którą spalili w 1939 roku.
Przy Polu Mokotowskim.
Tak, ale widocznie dozorca to chował. Później jeszcze na tego „Lardellego”, jak już Niemcy zajęli, myśmy zrobili wypad. Nas było ośmiu czy dziewięciu i trzech naszych utłukli. Dowódcę, który tak w spodnie narobił i wrzeszczał, żeby pomóc jemu. Jeden, który wracał, Dąbrowski i trzeci… nie pamiętam. Takie różne momenty, ale w Architekturze sto sześćdziesiąt grobów było.
Ośmiu, dziewięciu poszło i trzech zginęło. Ale myśmy byli bezbronni w stosunku do samolotów, które latały. Kiedyś ostrzeliwałem, za kominem się kryłem., Ale nie miałem karabinu maszynowego, nic przeciwlotniczego, tylko sobie pukałem z karabinu. Bydlak do mnie, a ja się chowałem za kominem. Tak wyglądało całe Powstanie.
Całe życie miałem sympatie. Przepraszam bardzo, nie chcę być zarozumiały.
Nie było czasu nawet na sympatie.
Radosny to właśnie, jak myśmy ten miód zdobyli.
Wielki patriotyzm wszędzie, na każdym kroku. Jak myśmy po te zrzuty jeździli, to przeważnie nocowaliśmy u nauczycielek, raczej stare panny. Niby przyjechało się z Warszawy odpocząć, a na zrzuty organizowali komendanci powiatowi. Mosty wszystkie były zaminowane, konie były z broną do zaorania wykopów. Zrzutu nie odebrałem żadnego, ale kolega, który ze mną był, opowiadał, jak to wyglądało. Tym bardziej że wieś była jako tako uzbrojona.
Tak, jak najbardziej, ale to już był koniec Powstania. Przecież przyleciało tych bidaków i na spadochronach, niebo było białe, ale dziewięćdziesiąt procent spadło w ręce Niemców. Czekolady, żarcie, lekarstwa i broń przede wszystkim. Gdyby to było miesiąc wcześniej, to sytuacja byłaby inna.
Rosjanie zrzucali bez spadochronów, to kpina, bo naboje nie nadawały się do niczego. Poza tym oni by nas najchętniej sami wytłukli, bądźmy szczerzy, nie okłamujmy się. Nie wiadomo, który bydlak był gorszy – czy Hitler, czy Stalin.
Zwiałem. Idę do dowódcy, mówię: „Panie kapitanie, ja pryskam. Ja Niemcom nie wierzę”. On mówi: „Proszę pójść do kapitana Michała, dostanie pan papiery PAL-u” – nie AL, ale PAL Spychalskiego. Mam do teraz tą pamiątkę, bo to było mi niepotrzebne. Kolega był ranny i [chodził] na kulach, ten który popełnił samobójstwo u nas. Pod Sochaczewem była granica, pociąg stanął.
Nie, on umundurowany był, ja umundurowany byłem i nas wieźli do niewoli pociągiem sanitarnym 9 października, to już koniec, po Powstaniu.
Jako powstaniec, ale jechałem pociągiem sanitarnym i drzwi były otwierane, z tyłu był karabin maszynowy, ale już była noc. Mówię: „Jak pryskamy Jasiu, to teraz pryskamy, cudów nie ma”. Rzuciliśmy nasz majdan, miałem plecak, słoik miodu i cywilne ubranie. Miód się rozbił, ale nie o to chodzi. Jak pociąg ruszał, to położyliśmy się blisko torów, tak że prawie koła [po nas przejechały]… Pociąg przejechał, ściska się, z Jasiem udało się i od razu słyszymy: War is da? Okazuje się, że na bunkier niemiecki wskoczyliśmy. Ale przy tym bunkrze widać, że to był „dziadek”, nie bardzo chciał z tego bunkra wychodzić. Rano pojechaliśmy i te rzucone rzeczy odebraliśmy. Ale jak wieczorem czy w nocy idziemy i chcieliśmy wejść do majątku, mówię: „Chodź, idziemy tu, zobaczymy”. Okazuje się, że wozy pancerne stały, no wiadomo że Niemcy. Po iluś kilometrach mój partner kuśtyka na tych [kulach]… pod pachami…
O, kule i są cztery domy. Obserwujemy, on już nie może iść i od razu w jakimś budynku ktoś pali papierosa. Godzina dwunasta w nocy, wiadomo, wartownik. Ale my już siły nie mamy, on już siły nie ma iść i chatka stoi bidna, kryta słomą. Zachodzimy, jedyna szansa, pukamy do tej babiny. „Kto tam?”. „My z Powstania”. Od razu wielka sensacja, puścili nas do środka i mówią: „Ale macie szczęście. Obok stoją Ukraińcy”. Ukraińcy to były bydlaki jeszcze gorsze. Większość ludności w Warszawie wymordowali nie Niemcy, a Ukraińcy. Czyli mieliśmy szczęście, trudno to nazwać przygodą, ale to po prostu szczęście.
Jak wojna się skończyła, wróciłem do domu…
Byłem w Sochaczewie. […] Dostałem chyba piętnaście dolarów, każdy dostał te dolary, a poza tym dolar to była potęga. Koło Żyrardowa się znalazłem.Miałem kolegę, którego mi tam utłukli. Spotkał kolegę, z którym rozmawia i widzi patrol żandarmerii. [Jeden] kolega zaczął uciekać i ostrzeliwał się, miał broń, a ten drugi dosłownie jak „d” czekał. Wywlekli go pod cmentarz i zatłukli pod cmentarzem.
Zbyszek Stanslik.
Koło Żyrardowa, tak.Weszli Rosjanie?
Nie wróciłem do Warszawy.
Do Gdańska i skończyłem Politechnikę, jestem architektem. Pojechałem do Syrii i byłem w Nadzorze Budowy Szkół, które UNESCO zafundowało.
Matka przeżyła wojnę, siostra umarła dwa lata temu, mając dziewięćdziesiąt sześć lat, czyli my żyjemy bardzo długo wszyscy. Nas było siedmioro, ja najmłodszy jestem, jedyny z rodu, który jeszcze żyje.
Rozsądek nakazuje, ale z drugiej strony trzeba podziwiać, że te bydlaki walczyły z całym światem, bądźmy szczerzy, i to skutecznie. Mam książkę o lądowaniu Amerykanów i Anglików na wybrzeżu francuskim. To była kapitalna historia [...].
Ja osobiście na pewno nie, ale rozsądek nakazuje. To już nie chodzi o miłosierdzie, nie chodzi o religię, nie chodzi o [przykazanie:] „Kochaj bliźniego jak siebie samego”. Ale o to, że z drugiej strony takich bydlaków w historii jeszcze nie było. Był taki kapitalny wierszyk: „Pod Ulm, pod Austerlitz Dostali Niemcy w skórę. Nie gadali nic, Bo Niemiec taką ma naturę, Że jak dostanie w skórę, To nie mówi nic”. To był wierszyk jeszcze przedwojenny.
Jak najbardziej, przecież jestem Polakiem, czuję się Polakiem i z drugiej strony starałem się w tym kierunku wychować syna. Syn skończył studia w Szwajcarii. Miałem pieniądze i mam pieniądze. Wnuczka skończyła studia w Poznaniu, ale zna perfekt angielski, perfekt włoski.