Michał Rechnio „Michał – Michaś”
Nazywam się Michał Rechnio, w okresie okupacji używałem pseudonimu „Michał – Michaś” (pseudonim dwuczłonowy dla odróżnienia od pseudonimów pierwotnych członków, byłem członkiem plutonu odtworzonego); w warunkach szczególnego zagrożenia miałem drugi pseudonim „Bolesław Skowron”. Było to nazwisko brata mojej mamy, który zmarł – znała [je] rodzina i kilka osób.
- Co pan robił przed wybuchem wojny?
Byłem uczniem szkoły podstawowej w Górze Kalwarii i w Chynowie koło Grójca. Czternasty rok zaczynałem. W momencie wybuchu wojny, już w 1940 roku na teren naszej szkoły przyszedł zbieg ze strefy radzieckiej – Piotr Bandurski, profesor Uniwersytetu Lwowskiego. Został zatrudniony w naszej szkole przez kierownika Szkoły Podstawowej pana Jana Jaworowskiego, jako wychowawca uczniów, którzy dobrowolnie powtarzali siódmą klasę, celem było wychowanie patriotyczne. Niemcy w tym okresie czasu ograniczali ilość miejsc w szkołach.
Mój ojciec w młodości pracował od iluś lat, tego nie mogę [dokładnie] określić, w Przytułku dla Starców i Kalek w Górze Kalwarii, który obecnie nosi imię Łukasińskiego. Moja mama w okresie zimowym zatrudniała się w tym zakładzie. Robiła chodniki z materiału, gałganiarze. Siostry, które prowadziły ten zakład, likwidowały bieliznę, cięły, farbowały, a mama po prostu robiła. […] Mieliśmy za to mieszkanie.
- Gdzie państwo wtedy mieszkali?
Przed wojną, do 1934 roku mieszkaliśmy w Górze Kalwarii. W 1931 roku Sejm Polski głosami Polskiej Partii Socjalistycznej zadecydował o sanacji państwa polskiego, czyli uporządkowaniu. Ojciec, jako działacz związkowy i Polskiej Partii Socjalistycznej, był przeciwny tej sanacji, dlatego że przynosiła duże straty starym pracownikom. Wystąpił z Polskiej Partii Socjalistycznej, wystąpił ze związku zawodowego. W związku z tym, że był chronionym pracownikiem, dostał trzyletnie wypowiedzenie i dostał pół emerytury, sto siedemdziesiąt pięć złotych, dość duże pieniądze.
- Można było z tego utrzymać rodzinę?
Można było z tego żyć. Ale była sprawa tego rodzaju, że mój ojciec, jako działacz, nigdy nie wierzył w zabezpieczenia socjalne. Całe życie z moją mamą dążyli do tego, żeby kupić gospodarstwo rolne – takie gospodarstwo kupili we wsi Jakubowizna – od swojego rodzeństwa, które się wyniosło na swoje gospodarstwa. To było dwadzieścia mórg ziemi, czyli jedenaście hektarów.
W powiecie grójeckim.
Od 1934 roku mieszkałem we wsi Jakubowizna.
- Pomagał pan w gospodarstwie?
Pomagałem, dopóki nie poszedłem do Państwowej Szkoły Ślusarsko-Mechanicznej, która najpierw nazywała się gimnazjum, a później Niemcy zmienili [jej] nazwę na szkołę zawodową. Warsztaty mieliśmy na ulicy 11 Listopada 10, a teorię w technikum kolejowym na Chmielnej 88. Naszą szkołę zarekwirowali Niemcy i przeszkalali w niej Polaków wysyłanych na roboty przymusowe do Niemiec. Szkoła mieściła się w Warszawie przy ulicy Targowej 63.
- Pan wtedy dojeżdżał do szkoły z domu czy mieszkał pan w Warszawie?
Najpierw mieszkałem u swojego wuja na Pradze, później mieszkałem w bursie RGO na ulicy Sienkiewicza 14.
- Jakie były warunki w bursie?
Utrzymywaliśmy się z tego, co mieliśmy na kartki i z tego, co dołożyli nam rodzice. To wszystko szło do wspólnego kotła. Kierownikiem był pan Zollo, nieformalnie podobnież (nie mogę tego powiedzieć) był byłym starostą z Pińska. Cała bursa była wychowywana bardzo patriotycznie. Nazywano nas salonem prasy, co też się źle dla nas skończyło. We wrześniu czy październiku 1943 roku przedstawiciele społecznego komitetu nad RGO zrobili nam rewizję w szafkach i musieliśmy się z bursy wyprowadzić. Nie mogę powiedzieć, że wyrzucono nas na ulicę, bo starano się umieścić nas na stancjach. Trafiłem na stancję do pana Ujazdowskiego, kierownika szkoły na Powiślu w Warszawie.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny?
8 września 1939 roku około godziny dziewiątej do miejscowości Chynów koło Grójca dotarły niemieckie czołgi, rozbijając cofające się oddziały Wojska Polskiego (podobnież od generała Bortnowskiego).
- Mieszkał pan przy rodzinie pana Ujazdowskiego?
Tak. Później z tej stancji u pana Ujazdowskiego, przeniosłem się do brata, który w tym czasie uczył się na tajnej politechnice na Wydziale Budownictwo Sakralne i pracował u sióstr na ulicy Lipowej, miał miejsce w domu starców na [ulicy] Solec 38 przy Moście Poniatowskiego. Przeniosłem się do brata i mieszkałem z bratem do kwietnia 1944 roku.
Pracowałem… Kiedy kończyliśmy szkołę zawodową zjawił się przedstawiciel Urzędu Pracy z Warszawy i postawił warunek: albo podejmiemy pracę na terenie Warszawy w zakładach [będących] na usługach niemieckich sił zbrojnych, albo przyjdziemy z dokumentami na ulicę Targową 63. To [była] nasza szkoła, którą nam Niemcy zabrali, i w której w okresie okupacji szkolono ludzi wysyłanych do pracy przymusowej w Niemczech. Zdecydowałem się pójść do pracy [w zakładach] Lilpop, Rau i Loewenstein na [ulicy] Bema 65, dlatego że ojciec miał tam swoich kolegów z okresu zaboru rosyjskiego i przynależności do polskiej Partii Socjalistycznej. Trafiłem na wydział „remis”, gdzie mistrzem był pan Karpiński. Zostałem zatrudniony jako ślusarz.
Musiałem mieć dokument. Była taka legitymacja, która chroniła człowieka, jak się ją pokazało w czasie przejścia, kontroli; bo [tych, którzy takich legitymacji nie mieli,] za kołnierz, na punkt zborny i do Niemiec na roboty by wysłali.
- Jaki był pana pierwszy kontakt z konspiracją?
Zwrócili się do mnie panowie Jagielski i Dutkiewicz, żebym zrobił prasówkę. Byłem wielkim mądralą i zrobiłem tę prasówkę w oparciu o gazetki, które się znajdowały w bursie. Omal mnie za to nie pobili.
Miałem zrobić prasówkę z legalnie działającej prasy, ale podając ukryte informacje.
- Pan wykorzystał do zrobienia prasówki gazetki podziemne?
Tak, zrobiłem to z gazetek podziemnych. Później miałem problem, bo robiłem prasówki, a panie w kiosku na mnie podejrzliwie patrzyły, jak kupowałem niemiecką, ukraińską czy rosyjską gazetę.
- Można było kupić rosyjskie gazety?
Tak, były normalnie w kiosku, w sprzedaży.
- Pamięta pan, jakie to były tytuły?
Już teraz nie pamiętam.
- Były rosyjskie, ukraińskie gazety?
Tak, przeważnie. I oczywiście „Nowy Kurier Warszawski”. Była pornograficzna „Fala”.
Drukowała pornograficzne zdjęcia kobiet, mężczyzn.
- Pani w kiosku sprzedawała młodemu chłopakowi takie czasopismo?
Tak, można było kupić. Propagowali to w celu obniżenia świadomości moralnej młodzieży.
- Czy pana koledzy czytali „Falę”?
Niektórzy czytali.
Ja to czytałem, jak chciałem skorzystać z informacji [do prasówki], którą sporządzałem.
- Jak pan zapamiętał Warszawę z czasów okupacji? Jak się wtedy poruszało po mieście?
Człowiek, jak wychodził do pracy, to nigdy nie wiedział, czy wróci, bo [mogła być] łapanka. Nieraz było strach pokazać dokument, bo od razu [Niemiec] rzucał na ziemię, kopa w dupę i do samochodu.
- Czyli papiery nie zawsze ratowały?
Tak. Można było trafić na rewizję, różnie. Jak ktoś miał pieniądze, to było wszystko.
Co [człowiek] chciał, co sobie życzył, pomarańcze, banany, koniaki, wina, za pieniądze dostał wszystko.
- Gdzie to można było kupić?
Głownie na Kercelaku, ale też na Pradze, na bazarze przy ulicy Targowej.
- Chodził pan na te bazary?
W zasadzie chodziłem, jak chciałem nieraz sprzedać moją porcję masła, a tak, to nie. Nie stać mnie było nie tylko na koniaki, ale [też] na [inne] artykuły, które były sprzedawane. Poza tym można było się niepotrzebnie dostać w jakiś kocioł. Ludzie handlowali złotem, obcą walutą. Niemcy i policja granatowa za to ścigali.
- Masło, które pan sprzedawał, było przysyłane przez rodziców?
Nie. Na kartki otrzymywałem.
- Brał pan to masło, szedł na bazar i co się działo dalej?
Sprzedawałem. Przeważnie dostawało się trzy czwarte masła na cały miesiąc.
Lubiłem, ale nieraz potrzebowałem też pieniędzy. Pracując u Lilpopa… Byłem najpierw zatrudniony jako uczeń i miałem siedemdziesiąt groszy na godzinę. Dopiero jak przyniosłem dyplom czeladnika ślusarskiego, to inżynier Zieliński, kierownik Podwoziowni w tych zakładach, osobiście przyniósł mi nowy angaż, w którym otrzymałem złoty dziesięć na godzinę. Poza tym, od tego momentu miałem prawo tak zwanego śluzowania. Była to nieformalna umowa między robotnikami, ile w poszczególnych zawodach można pokryć za godzinę. W moim przypadku, jak pracowałem za ślusarza, to dwa złote mogłem pokryć na godzinę. Najwięcej mogli pokryć spawacze elektryczni (których masowe zatrudnianie dopiero się zaczynało w tym czasie, był to rok 1943), względnie szlifierze.
Za wykonaną robotę dostawało się karty robocze w fabryce, tak jak byłyby to pieniądze. Za osiem godzin mogłem pokryć, że zarobiłem szesnaście złotych.
- Jak podczas okupacji spędzał pan swój wolny czas?
Różnie. Jeździliśmy z kolegami przeważnie w kierunku Karczewa, Otwocka, nad Wisłę. Obok był Port Praski.
Warszawa chodziła. W powszedni dzień to mało, ale w dni świąteczne było dużo ludzi nad Wisłą.
- Można było się opalać, popływać?
Można było się opalać, wykąpać. Poza tym, można było porozmawiać z kolegami na różne tematy; jak szedł ktoś obcy, to można było zmienić temat.
- Tylko z kolegami pan rozmawiał czy z koleżankami też?
Miałem dwie koleżanki, z którymi po prostu utrzymywałem kontakt. Ale mamy specjalnie nie były zadowolone, że one chodziły… Przeważnie [chodziliśmy] do kawiarni na lody. Wstyd się przyznać, nieraz na film chodziliśmy. Taki slogan był: „Tylko świnie siedzą w kinie”, który nas nie odstraszał.
- Do którego kina chodziliście?
Na Nowym Świecie, nie pamiętam już jego nazwy.
- Pamięta pan jakieś filmy z tamtych czasów?
Niemcy puszczali też dużo filmów polskich, przeważnie komicznych z Dodkiem, „Pat i Pataszon” i filmy o walce Polaków z Rosjanami.
- Dużo ludzi chodziło do kina?
Niespecjalnie, ale zawsze trzy czwarte sali było pełne. Często było tak, że poszedł człowiek do kina i później musiał uciekać, bo inni podrzucili fiolkę z gazem śmierdzącym albo innym.
- Nie dało rady wytrzymać wtedy?
Nie, nie dało rady.
- Co pan wtedy sobie myślał?
Co miałem myśleć? Że słusznie. Człowiek był młody i innej możliwości rozrywki nie było, z wyjątkiem tego, że poszło się do kolegi czy do koleżanki do domu. Nie stać mnie było, nie zarabiałem tyle pieniędzy, żebym mógł chodzić do lokali, które były w Warszawie na wysokim poziomie, w których, gdy tylko pieniądze były, kłaniali się od samego wejścia. To nie było dla mnie, bo nie mogłem liczyć na to, że rodzice mi [coś dadzą], z wyjątkiem tego, że dawali mi na żywność i na ubranie, jak chodziłem do szkoły. Była bieda. Kontyngent musieli oddać za marne pieniądze i nie było dużo możliwości, żeby się rozbijać.
- Brał pan udział w konspiracji przed wybuchem Powstania?
Tak. Ci, którzy mogliby to poświadczyć, zmarli w międzyczasie, a ja do tego nie przywiązywałem wagi. 8 czy 11 września w 1939 roku niejaki pan Sałyga zwrócił się do mnie, żeby mu pomóc pochować zabitych żołnierzy polskich leżących przy szosie Grójec – Góra Kalwaria, a jednocześnie głębiej chowaliśmy broń w grobach.
W grobach. Koło Chynowa jest wiadukt, gdzie została rozbita część armii generała Bortnowskiego. Nam na mobilizacji przeprowadzonej przez WP zabrali konia. Zabrałem porzuconego na polu konia i wóz, i wyposażenie lekarza weterynarii.
Tak. Załadowałem, a przy okazji kilka sztuk broni wrzuciłem. Mama narobiła krzyku, ojciec to zabrał. Nie wiem, gdzie to zamelinował. Ojciec przewidywał, że będzie wojna, więc zboża nie wniósł do stodoły, tylko postawił sterty. W listopadzie przyjechała niemiecka żandarmeria na kontrolę. Przeprowadzili kontrolę. Ojciec przedstawił zaświadczenie, że konia zgłosił do gminy. Oddaliśmy na mobilizację konia i wóz oraz pakunki, wyposażenie lekarza weterynarii. Niemniej zarekwirowali nam stertę, siedemnaście kwintali zboża, żyta. Na tym się skończyło. Niemcy bardzo ścigali. Nazywany przez mojego dziadka wychowańcem Wacław Maciak wrócił z wojny w 1939 roku i przyniósł ze sobą długi bagnet francuski. Zabrali go do obozu koncentracyjnego i nie wrócił.
- Za ten bagnet go zabrali?
Tak, za ten bagnet. Pod tym względem bardzo srogo Niemcy postępowali.
- Mówił pan, że jak z kolegą chodziliście chować zwłoki polskich żołnierzy z września, to broń też wsadzaliście do grobów. Czy ta broń była jakoś zabezpieczona z myślą, że się ja potem odkopie?
Tak. Była zabezpieczona smarem i kocem.
- Udało się panu potem wyciągnąć tę broń?
Tego już nie wiem. Pan Sałyga, który był w naszej miejscowości dowódcą rezerwistów… Oni już później zabrali to i w ten sposób działali… Wynikła taka sprawa, że w 1940 roku działacze, którzy brali udział w walce o niepodległość Polski, wystąpili przeciwko samosądom. Premier rządu, generał Władysław Sikorski, wydał dekret, że nie wolno było na kierownicze stanowiska przyjmować przedstawicieli tak zwanej dwójki rządów sanacyjnych. W okresie przedwojennym była specjalna policja, która ściągała podatki. Nazywali się sekwestratorzy. Na naszym terenie zapadła niepisana umowa, że sądzić będzie się po zakończeniu wojny.
- Mówi pan, że odbywały się jakieś samosądy?
Odbywały się.
Normalnie, przyszli, zabili człowieka i koniec.
- Rzeczywiście zarządzenie Sikorskiego to ukróciło?
Były też bandy, które się podszywały pod oddziały partyzanckie. Rabowali bogatszych gospodarzy czy mieszkańców tej okolicy.
- Czy do pana rodziców też trafiła taka banda?
W 1942 lub w 1943 roku… Ojciec mój miał stałą pracę do 1939 roku, później emeryturę i kolegów, którzy prosili o pożyczki. Z moją mamą ciągle była o to awantura. Ojciec miał dużo kolegów z okresu zaboru. Przychodzili pożyczać pieniądze, zwykle było to sto złotych na dziesięć procent. Przeważnie oddawali dziesięć złotych, a sto złotych wekslem leżało w pudełku na szafie. Później, jak ojciec szedł czy jechał, to dłużnik przechodził na drugą stronę ulicy. Ktoś po prostu nasłał [tych bandytów], bo wiedzieli… Zabrali wszystkie weksle i oprócz tego zabrali odzież. Mnie nie było przy tym, mieszkałem w Warszawie, był tylko najstarszy brat. Po wyzwoleniu w 1945 roku nikt z dłużników nie uznał za stosowne oddać dług.
- Chciałbym zapytać jeszcze o pana konspiracyjne doświadczenia w Warszawie.
[Moja konspiracyjna działalność] rozpoczęła się w momencie, kiedy trafiłem do zakładów Lilpop, Rau i Loewenstein na wydział „remis”, gdzie mistrzem był pan Karpiński. Zaangażowali mnie panowie Jagielski i Dutkiewicz. Poza tym, jak zmieniłem miejsce zamieszkania i zamieszkałem u pana Ujazdowskiego, to z jednym z kolegów pomagałem wysyłać paczki do jeńców wojennych w Niemczech. Na ulicy księdza Skorupki była spółdzielnia nauczycielska, która dawała produkty do wysyłanych paczek do jeńców wojennych. Ale dwa razy wylegitymowano nas, bo często żeśmy z tymi paczkami przychodzili. Dostałem polecenie, żeby to przerwać, zerwać znajomość z kolegą całkowicie. Byłem szkolony jako saper i jednocześnie jako rusznikarz, w swoim zawodzie. Organizacją kierowała PPS, nazywała się Wojsko Polski.
- Na czym polegało szkolenie na sapera?
[Szkolenie] polegało na tym, że pokazywano, jak to robić, jak zreperować. Nowej broni nie było, a [dawna broń] przychodziła z różnych źródeł, zardzewiała, trzeba było doprowadzić ją do użytku. Na ulicy Ciemnowileńskiej w Warszawie – tak się nazywała w okresie okupacji, teraz tam bloki stoją – był zakład Bindera. [To był] niemiecki zakład, który miał prawo selekcji złomu zbrojeniowego, który Niemcy zwozili ze wschodniego frontu. Zatrudniali jeńców radzieckich, którzy na plecach mieli napis „SU” („Sowiet Union”). Stamtąd żeśmy pozyskiwali za jedzenie potrzebny nam sprzęt. Cały interes i kłopot był z tym, że trzeba było się z [tymi Sowietami] porozumieć. Po polsku nie rozumieli, trzeba było po rosyjsku… Trzeba było znaleźć takiego gościa, który umiał po rosyjsku napisać, a jednocześnie nie rozumiał, o co się rozchodzi. Trzeba było jakoś sporządzić taki list, który się podkładało w niewidocznym miejscu dla strażnika. Niemieckie posterunki za zbliżenie się od razu strzelały, bez żadnego ostrzeżenia. W nocy się podrzucało taki list, później żeśmy obserwowali, czy jest reakcja. [Jeśli] była reakcja, to w nocy żeśmy starali się to odebrać, ale to było niebezpieczne ze względu na godzinę policyjną i pilnowany teren.
- Co od nich można było dostać?
Wszystko, co w tym złomie można było wyselekcjonować a nadawało się do użytku.
Zamek do karabinu, sprężynę, stempel w zamku, który zbijał kapiszon, różne rzeczy można było dostać.
- Co im się za to dawało? Żywność?
Tak, żywność, chleb, cebulę. Szykowało się paczkę. Często też ci jeńcy robili to za darmo.
- Pan też zajmował się osobiście naprawianiem broni.
Tak jest. Zajmowałem się naprawianiem broni. Później ją woziłem. Targową jeszcze chodziła ciuchcia do Marek, gdzie był punkt, na ulicy Piłsudskiego, w którym przejmowano broń.
- Przejdźmy do wybuchu Powstania. Pan wiedział, że Powstanie wybuchnie?
Nie, nie wiedziałem.
- Gdzie zastał pana wybuch Powstania?
W kwietniu jako ochotnik zgłosiłem się do kompanii porucznika „Zetesa”, która przyjmowała zrzuty na gruntach wsi: Pociecha, Truskaw i Truskawiec. To była bardzo niebezpieczna służba.
- Jak się pan do niego zgłosił? Jak się to odbyło? Wiedział pan, do kogo iść?
Tak, wiedziałem, że tam stacjonują. Na punkcie dostałem takie zlecenie. Prawdopodobnie moi dowódcy porozumieli się. Jak przyszedłem, to mnie przyjęto, dostałem broń.
- Z pracy musiał pan zrezygnować?
Tak, od kwietnia już nie pracowałem, porzuciłem pracę.
- Czyli uciekł pan po prostu?
Tak, można powiedzieć, że uciekłem.
Do lasu.
- Przyszedł pan do „Zetesa”.
Przydzielono mnie do odpowiedniego [oddziału]. W tym czasie [nasi żołnierze] byli jeszcze zamelinowani w stogach i stodołach. Dopiero większa działalność zaczęła się czerwcu, kiedy Niemcy ściągnęli na otoczenie Warszawy Węgrów. Węgrzy w Laskach, w Zakładzie [dla] Ociemniałych założyli szpital i swój punkt dowodzenia. Dowódca kampinoskiego zgrupowania wszedł [z nimi] w porozumienie i na każdy zrzut dostawaliśmy od Węgrów wóz taborowy… dwa, trzy, z hasłem, woźnicą.
Pomagali nam. Jeden zrzut często ważył dwieście, trzysta kilo.
- Proszę opowiedzieć więcej o zrzutach. Jak się odbywało przejęcie zrzutu?
Odbywaliśmy szkolenie. Z tego co wiem, w granicach Polski z 1939 roku było pięćset sześćdziesiąt zrzutowisk. Radio BBC nadawało preludia Chopina, bardzo wiele muzycznych kawałków, które nie mają nazw, tylko numery. Taki sygnał był nadawany i wtedy podejmowano alarm i szykowano zrzutowisko do podjęcia zrzutu.
- Jak się szykuje zrzutowisko?
Pod uwagę trzeba wziąć, jak pamiętam, pięć spraw. Pierwsza rzecz to przewidzieć kierunek wiatru. Robiono strzałkę około trzydziestu metrów z wkopanymi w ziemię lampami albo polewano na coś naftę i w momencie, kiedy samolot nadlatywał, zapalano to.
Tak, zawsze było w nocy, mniej więcej o trzeciej, czwartej rano.
Jeden przeważnie przylatywał.
Trzysta metrów. Z wysokości trzystu metrów najpierw na tę strzałkę robił zwrot… Robił zwrot na okrągło i dopiero za drugim razem, jak wchodził, to zrzucał. W tym czasie cały oddział był podzielony, każdy miał wyznaczoną funkcję. Jedni liczyli tylko zrzucone zrzuty. [Samolot] sygnalizował zielonym światłem… Za każdym razem, jak wyrzucali zrzut, to pod kadłubem zapalało się zielone światło. Potem jedni liczyli zrzuty, drudzy patrzyli, gdzie upadną, żeby nie zginęło. Wybierało się zawsze takie miejsce, gdzie było czyste pole na zrzutowisko i strzałkę, i gdzie w pobliżu był las lub zagajnik, by oddział mógł się tam ukryć.
- To były metalowe czy drewniane zasobniki?
Metalowe. Składały się z dużych garnków, których w warunkach polowych można było używać do gotowania, jeden w drugi wchodził. Jak samoloty przylatywały z zachodu, to rzeczy były zapakowane, w mundury, środki opatrunkowe… Radzieckie zrzuty były przeważnie w słomie, w kaszy, w sucharach; [były] w bardziej prosty sposób [pakowane], [a te z zachodu były] bardziej eleganckie. Oprócz tego, że radio BBC podawało, że zrzut ma się odbyć w tym i w tym miejscu, to była przyjęta zasada, że ogłaszano alarm na wszystkich. Godzina nadawania mówiła o terenie, w którym miejscu na terenie Polski [to] będzie. Były dwa usankcjonowane określenia, gdzie to będzie. Dowódca samolotu miał prawo dokonać zrzutu w każdych okolicznościach w innym miejscu. Jak taki samolot leciał z Włoch czy z Anglii, to różne rzeczy mogły się zdarzyć. Tak że dla danego obszaru ogłaszano alarm i trzeba było to zabezpieczyć. Poza tym było bardzo niebezpiecznie, bo Niemcy też częściowo nie byli głupcy. Nie można ich oceniać tylko na podstawie filmów o nich. Potrafili wysłać nocny bombowiec, który rzucał na spadochronach bomby rozpryskowe przeciwpiechotne. Tak że to była niebezpieczna służba.
- Był pan kiedyś świadkiem takiego bombardowania?
Nie, mnie się nie zdarzyła taka historia. Chociaż zdarzyło się, że niemiecki myśliwiec nocny leciał na samolot, ale to były przeważnie wielkie samoloty, latające fortece, mogły się bronić, tak że odpędzały go od siebie.
- Mówił pan, że te zasobniki były używane do gotowania jako garnki.
Tak.
- Spadochrony przydawały się do czegoś?
Należało je zniszczyć, żeby niemiecki wywiad nie dowiedział się o zrzucie. Ale w wielu wypadkach te spadochrony szły do ludności cywilnej, szyto z nich bluzki i inne rzeczy, bo to [był] jedwab, eleganckie. Jak dowódca się dowiedział, to awantura była o to. Nie zdawali sobie sprawy, dopiero później…
- Oddział „Zetesa” liczył wielu ludzi?
Według mojego rozeznania było siedemdziesiąt osób.
- Jak wyglądała sprawa z uzbrojeniem?
Uzbrojenie było dobre, dlatego że oddział porucznika „Zetesa” działał na terenie, gdzie było duże skupisko niemieckich sił zbrojnych, a w tych oddziałach służyło dużo Ślązaków, poznaniaków i Pomorzan. Poza tym Niemcy wszystko sprzedali za „gęsi”, żeby mieć pieniądze.
U porucznika „Zetesa” miałem Mausera.
Polski, bardzo dobry, celny. Tylko posługiwaliśmy się amunicją z 1939 roku, która była wilgotna i nie strzelająca, trzeba było się starać o niemiecką amunicję, która pasowała do naszego Mausera.
- Pan był bardzo młody, kiedy trafił do tego oddziału. Jak pana przyjęli?
Wszyscy tacy byli, [jak] to się nazywało, na lewych papierach. Tyle, ile [człowiek] podał lat, tyle zapisywali. Mam kolegę Kubalskiego w Puławach, który dwa lata był młodszy ode mnie, ale był chłop i też go przyjęli.
- Podobało się panu w lesie?
Jak dla młodego człowieka. Trzeba było podjąć walkę, a ktoś musiał tę walkę podjąć.
- Jakie miał pan jeszcze zadania w Kampinosie?
W Kampinosie [miałem] służbę wartowniczą i podejmowanie zrzutów, innych zadań ta kompania w tym czasie nie miała.
- Co robiliście, kiedy wybuchło Powstanie?
Jak wybuchło Powstanie, to zabezpieczaliśmy teren. Wiersze i Korgulec były terenem wolnej Polski. Zabezpieczaliśmy od strony Modlina, od strony Lasek, Palmir, żeby nie dostał się nieprzyjaciel. Chociaż zdarzały się też i takie wypadki, że niemiecka kompania poszła drogą do Modlina przez Kampinos. Wtedy, jeżeli nie było potrzeby, to się nie podejmowało [akcji].
- Kiedy pierwszy raz strzelał pan do Niemców?
Trudno mi dokładnie powiedzieć coś na ten temat. Pierwszy raz w czasie ataku na Dworzec Gdański. Byłem wtedy celowniczym PIAT-a. Nasza kompania 3. Batalionu Piechoty Wileńskiej atakowała Dworzec Gdański z ulicy księdza Felińskiego. W czasie ataku oświetlał nas reflektor. Dzisiaj można coś na ten temat powiedzieć. Widno było, że można było szpilkę znaleźć. Od porucznika „Prawdzica” otrzymałem rozkaz, żeby ten reflektor zniszczyć. Z pozycji strzeleckiej nie mogłem z PIAT-a tam strzelić. Porucznik Ordowski, dowódca 3. Drużyny, w której byłem, podjął decyzję, żeby użyć PIAT-a jako granatnika. Po załadowaniu miny – bo tak te pociski się nazywają, prawie dwa kilo trotylu – mieliśmy obaj [trudne] zdanie, bo tylko raz będziemy mogli strzelić, jak nie trafię, to już ciemna mogiła. Ale dobrze obliczyliśmy odległość i strzeliłem. Z tego powodu nabawiłem się głuchoty na prawe ucho. Dostałem PIAT-a w Kampinosie jak wstąpiłem 15 sierpnia 1944 roku do organizowanego oddziału na pomoc Powstaniu i dwadzieścia jeden pocisków do niego. Dwa pociski strzeliłem w ostrym strzelaniu. Kołek był postawiony i trafiłem w ten kołek. Dowódca powiedział, że w czołg też trafię. (Po wojnie wyczytałem, że dwadzieścia jeden pocisków, to była średnia życia załogi PIAT-a).
Jak przyłożył w czołg, to dziurę zrobił. Dwa kilo trotylu to jest cholerna siła. Tylko trzeba było uważać, dlatego że te pociski, miny były uzbrojone ślepymi zapalnikami, a na skrzydełku miały ostry zapalnik. Jak ktoś się zdenerwował i nie wykręcił ślepego zapalnika, i nie założył ostrego, to strzelił, ale nie było wybuchu. Trotyl musi być czymś wzruszony, żeby mógł wybuchnąć.
- Pan brał udział w pierwszym ataku na Dworzec Gdański?
Dwa razy. Za pierwszym razem z mojej kompanii zginęło nas trzynastu ludzi, a za drugim razem stu czterech. Kompania liczyła [po tym] stu dwudziestu pięciu.
Tak. Byłem za młody i za mizerne miałem wyszkolenie wojskowe, nawet podoficerskie. Major „Okoń” Kotowski zastosował [w ataku] na Dworzec Gdański rozpoznanie bojem, czego w walkach partyzanckich, powstańczych stosować nie można, bo najlepsze oddziały powstańcze nie równają się z regularnymi oddziałami wojskowymi.
- Jak pan zapamiętał majora „Okonia”?
To był oficer generała Władysława Sikorskiego. Razem z nim nie wziął udziału w zamachu majowym i został wydalony z wojska. Z tego, co wiem – miał z nami pogadankę – pływał na jakimś statku jako palacz. Był uczestnikiem wojny 1920 roku. [Był] sympatycznym [człowiekiem]. Był podwładnym generała Władysława Sikorskiego.
- Jak go pan zapamiętał jako człowieka, jako swojego przełożonego?
Miałem [z nim] bardzo mały kontakt. Kiedy 15 sierpnia na polach wsi Wiersze odbyła się manifestacja patriotyczna, on właśnie wystąpił do oddziałów zgrupowania „Palmiry-Młociny” o uzupełnienie 3. Batalionu Piechoty Wileńskiej. To byli żołnierze, którzy przyszli z porucznikiem „Górą”, który chyba w Kampinosie zmienił nazwę na „Dolina”. Oni chcieli iść na Powstanie. Po tym nabożeństwie z poszczególnych kompanii występowali ochotnicy na uzupełnienie, żeby batalion [miał] pełne dziewięćset ludzi plus poczet dowódcy.
- Chciałbym zapytać o pana sukcesy w walce. Pan najpierw był celowniczym PIAT-a, a potem celowniczym rusznicy przeciwpancernej.
Na rogu ulicy Koźmiana i ulicy Promyka Niemcy zaatakowali nas czołgami. To było 27 września. W domu, który stoi do dnia dzisiejszego, na półpiętrze miałem stanowisko, wybiłem szyby z okien. Do czołgu było dwadzieścia pięć metrów. Porucznik „Prawdzic” zapytał mnie tylko, jak obsłużyć tę rusznicę. On pierwszy strzelił pięć razy, ja później dołożyłem, tak że ten czołg mamy na wspólnym sumieniu. Nie mieliśmy już butelek z benzyną i nie mogliśmy go spalić. O drugiej w nocy przyszedł ciągnik i go zabrał.
- Po trafieniu pociskiem z PIAT-a, załoga ma szansę przeżyć czy nie?
Z PIAT-a tylko raz strzeliłem w reflektor. Tylko chrzęst szkła było słychać, jak się rozsypało. Urządzenie reflektora ma palące się sprężyny, a pod spodem lustro, które odbija światło. Oprócz tego na Marymoncie zlikwidowałem niemiecki dwuwieżycowy samochód pancerny żandarmerii. Na stanowisku przed ulicą Promyka były niemieckie okopy. Jeździł samochód, nazywali go „trumniak”, taki miał kształt. Jechał na pierwsze stanowiska, na okopy, otwierał bok i wyrzucał zaopatrzenie dla żołnierzy będących w okopach. Poza tym na terenie Pragi stał balon zaporowy Ludowego Wojska Polskiego. Niemcy mieli stanowiska w ogródkach działkowych. Ostrzeliwałem te stanowiska. Za jakiś czas tam, gdzie strzelałem, artyleria polska z Pragi poprawiała. Z początku myśleliśmy, że to przypadek, później się okazało, że obserwator widział to dokładnie. Tak dokuczaliśmy Niemcom, że wynieśli się z ogródków działkowych i zajęli stanowiska w Wale Wiślanym.
- Chciałbym zapytać jeszcze o dwuwieżyczkowy wóz pancerny. Pan go rozwalił?
Nie, po prostu unieszkodliwiłem. Nie wiem, co się wewnątrz później działo. W każdym razie przestał strzelać i przestał jeździć, stanął.
- Widział pan jeńców nieprzyjacielskich?
Nie.
- Jak ludność cywilna przyjmowała pana oddział?
W początkowym okresie była przychylna. Kiedy walki wydłużyły się, kiedy ludzie zrozumieli, że pomocy od strony Armii Radzieckiej i [Ludowego] Wojska Polskiego nie otrzymają, to mieli do nas pretensje.
- W jakich okolicznościach dostał pan rusznicę przeciwpancerną?
Po 10 września 1944 roku spadł zrzut na ulicy Krasińskiego, [na zachód] od Placu Wilsona, [tam] gdzie w tym czasie był usypany wał z gruzów getta, [spadł] na ostatni dom przy ulicy Krasińskiego – nie od strony Wisły, tylko od strony Żoliborza. Był pilnowany przez Niemców z Cytadeli. W czasie działań wojennych na Żoliborzu, jak były zrzuty radzieckie, to działała komisja [w celu] podziału tych zrzutów walczyła AL i inne. Zgłosiłem się, że ten zrzut zdejmę, ale za jedną sztukę broni poza planem. Wyrazili zgodę. Wszedłem na dach. Zrzut był uwiązany na spadochronie i wisiał na ścianie. Brzytwą nadciąłem czaszę spadochronu i zrzut spadł, podarł spadochron. Dostaliśmy rusznicę, [ale] nikt nie umiał jej obsłużyć. W naszym plutonie mieliśmy dwóch radzieckich żołnierzy, sierżanta i porucznika. Jednego nazywaliśmy „Grisza”, a drugiego „Misza”. Razem z nami poszli do niewoli. Dopiero w Fallingbostel w Stalagu XI B odeszli od nas i poszli do jeńców radzieckich, a tak byli razem z nami.
- Łatwo pan się nauczył posługiwać rusznicą? To była dobra broń?
Żołnierze września mówili, że pierwowzorem był podobno karabin przeciwpancerny, często w zaplombowanej skrzyni. Celna i dobra broń. W człowieka można było trafić na odległość nawet siedmiuset metrów.
- Ilu pan ma Niemców na sumieniu?
Nie liczyłem tego, nie mogę [nic] na ten temat powiedzieć.
- Jest pan pewien jakichś kilku trafień?
Jestem. Miałem stanowisko w drugim domu na ulicy Promyka, w pałacyku państwa Lisiczów, którzy byli właścicielami aptek. Wybite były szyby, żeby nie było widać, że stamtąd się strzela. Ale wypatrzył mnie niemiecki obserwator i dostałem pociskiem z działka przeciwpancernego. Tylko że na Żoliborzu domki [były], powiedzmy sobie, takie oszukane, tak że [pocisk] przebił ścianę za mną, zdążył jeszcze wylecieć przez drugie okno i dopiero wybuchnął. Jakby… to już bym nie rozmawiał.
- Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z Powstania?
Do 10 września byliśmy plutonem zapasowym „Żaglowca”. W czasie działań wojennych niedobrze być oddziałem zapasowym. W dowództwie Mają napisane, że oddział czy pluton zapasowy – człowiek ledwo z jednego wsparcia przyszedł na kwaterę, już musiał iść na drugą akcję. Wspomagaliśmy Batalion „Żmii”, który był na dolnym Marymoncie. Nie można było obsadzić stałych stanowisk, dlatego że były tam drewniane domki gospodarcze, gospodarstwa. Między innymi unieszkodliwiliśmy samochód dwuwieżycowy. Pod gruszką znaleźliśmy żołnierza „Żmii”. Porucznik dał mi rozkaz, żeby go odtransportować do szpitala. Transportując go do szpitala, sam zostałem ranny w głowę. Jeszcze mam odłamki.
- Jakie jest pana najlepsze, najcieplejsze wspomnienie z tamtego czasu, co pan z uśmiechem wspomina?
Najcieplejsze wspomnienie, to spotkanie z Węgrami. Trzecia kompania, w której byłem, dochodziła do Wawrzyszewa. Ludzie tam hodowali kapustę. Następowała zmiana. Na skrzyżowaniu, na ulicy Włościańskiej jest kapliczka, tam był główny punkt dowodzący Węgrów. W takim marszu ubezpieczonym, to „stój”, to „padnij”. Chrzęst tej kapusty do dzisiaj pamiętam. Normalnie PIAT szedł z tyłu, ale jak zatrzymali: „PIAT do przodu”. Musiałem [przejść]. Trzystu ludzi, po jednej stronie i po drugiej stronie sto pięćdziesiąt osób. Dotarłem na przód, gdzie stały wozy pancerne węgierskiej armii. Za chwilę odskoczył od nas oddział podchorążych, przeprowadzili rozmowę i szliśmy między Węgrami. Wciskali nam cukierki, czekoladę, broń, granaty. Byli w wieku mojego brata, mojego ojca. Weszliśmy do fabryki Fiata na Bielanach i dopiero oni rozpoczęli pozorowaną walkę. Jak wszedł taki oddział dziewięciuset ludzi, to trudno powiedzieć, żeby Niemcy nie mieli o tym informacji.
- Jak przeżył pan upadek Powstania?
Trudno mi powiedzieć. Smutno. O godzinie jedenastej w nocy moja kompania dostała się do niewoli na Placu Wilsona, gdzie składaliśmy broń. Trzeba powiedzieć, że Niemcy dość życzliwie nas traktowali. Młodzi ludzie szli. Traktowali [nas], jak byśmy byli dziećmi. Pieszo zapędzono nas na Fort Wola. Stamtąd zawieziono nas samochodami. Już tutaj załatwiano nas w sposób arogancki. Jak ładowano nas na Forcie Wola w samochody, to zabierano sprzęt niemiecki, jak ktoś miał pas, menażkę, manierkę, chlebak niemiecki. Po desce wchodziło się do samochodu, stali, siłą [zabierali], tak że spaść można było. Taką rewizję zrobili. Przywieźli nas do Pruszkowa. To było 7 października. Nie spotkałem w żadnym opisie tego zdarzenia. Niemcy wystąpili [z propozycja], żebyśmy wstępowali do legionów polskich, do walki przeciwko armii radzieckiej.
- Gdzie tę propozycję składali?
W Pruszkowie.
- Ktoś się zgłosił z pana kolegów?
Wygwizdano tę propozycję. Żeby nie doszło do jakiegoś wzburzenia, załadowano nas w wagony kolejowe, po stu piętnastu do jednego wagonu. Dopiero w Skierniewicach był pierwszy obóz jeniecki, w którym trzymano żołnierzy Ludowego Wojska Polskiego. Kawę dano. Ci, którzy mieli dowody przy sobie, to urywali się. Szliśmy szpalerem wśród ludzi. W wagonie, w którym myśmy jechali, było stu piętnastu ludzi. Później zostało nas tylko dziewięćdziesięciu pięciu. Niemiec starł kredę i napisał: „95”.
- Do którego obozu pan trafił?
Do stalagu Altengrabow XI A.
- Jakie tam warunki panowały?
Wprowadzono nas pod wielkie namioty, przeprowadzono rewizję, zabrano wszystkie dokumenty. Miałem kożuch trzy czwarte, który mi zabrano, zamiast tego dostałem tylko płaszcz. Po kilku dniach moją kompanię, która ocalała, wysłano do Weferlingen, do cukrowni. Całą kampanią tam przepracowaliśmy.
Pracowałem przy tak zwanej Pressen Machine, na końcu, [tam] gdzie już z wytłoków wyciskają syrop cukrowy. Był lej, wagon kolejowy, na który zwalało się wytłoki. Jak już były zaburzenia kolejowe, bo bombardowali Niemców, to często wagony przychodziły z opóźnieniem. Odrzucać takie wytłoki przez dwanaście godzin, to ciężka robota, gorąco.
- Jak pan zapamiętał moment wyzwolenia obozu?
Po zakończeniu pracy w cukrowni w Weferlingen, ponieważ w Altengrabowie nie było miejsca, zostaliśmy wysłani pieszo do Fallingbostel. Stalag XI B. To było obóz przejściowy dla żołnierzy armii alianckiej: Amerykanów, Anglików, Francuzów. Mieli jeszcze swój wewnętrzny obóz, swoją administrację. Polacy, Włosi, Serbowie, żołnierze radzieccy to była już inna kategoria. Mężem zaufania w tym obozie był niejaki pan Hoffman z poznańskiego, starszy chorąży. Jeńcy wojenni z 1939 roku mieli do niego pretensje, bo, opłacając się paczkami Czerwonego Krzyża, jeździł z wachmanem, z postem, jak mówiono, do rodziny na urlop. Wyraził zgodę, żeby paczki Czerwonego Krzyża po zmarłych jeńcach przekazywać rannym żołnierzom niemieckim. W okolicy Magdeburga było kilkanaście cukrowni. Do obozu Fallingbostel Stalag XI B skierowano kilkuset jeńców powstańców. Przyszli do nas jeńcy WP byśmy pana Hoffmana nie wybierali. Przegłosowaliśmy i nie wybrali go na męża zaufania. Wybrali kandydata, którego chcieli starzy żołnierze z 1939 roku. Dowódca obozu, Niemiec, pułkownik nawymyślał nam, że jesteśmy głupie Polaki,
Dummen Polen, bo mogliśmy siedzieć do końca wojny, a on nas wyśle do roboty, skoro nie tak wyszło, jak sobie życzył. Niemcy do końca wierzyli w zwycięstwo, przykładem tego był stosunek do jeńców amerykańskich wziętych do niewoli w Ardenach. Byliśmy w obozie w Fallingbostel w czasie, kiedy Niemcy zaatakowali w Ardenach i odnieśli sukces. Dwadzieścia tysięcy jeńców pędzili pieszo z Ardenów przez Niemcy aż do tego obozu Fallingbostel Stalag XI B. Amerykanie opowiadali, że pluli, rzucali błotem. Trafiłem do Blankenburg am Harz, do huty Lothringen AG Krupp, która za moich początków odlewała pociski artyleryjskie do 105-ek. Później się przestawili na radiatory, czyli na grzejniki. Dostawaliśmy na sześćdziesiąt osób w sztubie (czyli w pokoju, gdzie spaliśmy na pryczach podwójnych) siedem brykietów do ogrzania. Dowódca sztuby polecił, żeby każdy, idąc z pracy, w kieszeni przynosił koks, drzewo. Ciepło było, można było chodzić bez koszuli, wachmani przychodzili się ogrzać.
- Pański obóz został wyzwolony przez Amerykanów?
Jednego dnia dyrektor tej huty zrobił nam rewizję. Po dwunastu godzinach pracy wracaliśmy do obozu, [mieliśmy] koksu, węgla, drzewa. Mówił, że miał Francuzów, Belgów i innych, ale takich złodziei jak Polaków, jeszcze nie było. Skierowali nas do innej pracy. Zakładaliśmy gaz w Blankenburgu. Dobra robota była. Właściciele domków byli zainteresowani tym, żeby zakładać im gaz w pierwszej kolejności. Przed samym wyzwoleniem, to było 9 albo 8 kwietnia, niemieccy esesmani rozebrali nas do kalesonów. Mieliśmy przysłane przez Czerwony Krzyż mundury armii amerykańskiej. Zabrali nam to. Następnego dnia przyszedł burmistrz Blankenburga, mówi, że pozostawi do dyspozycji nowe cywilne ubrania. Nie chcieliśmy wziąć. Za dwa dni przywieźli nam z magazynu francuskie umundurowanie. Obawiał się, żeby nie wyszła jakaś draka, to odesłał nas na pieszo do Altengrabowa. 14 kwietnia pod Halberstadtem wyzwolili nas Amerykanie. Przedtem musieliśmy ciągnąć platformy z ubraniami, z wyposażeniem, później wachmani musieli to ciągnąć. Puścili ich w Halberstadt. Zakwaterowali nas w teatrze. Następnie z powrotem do Blankenburg am Harz, gdzie były wielkie koszary.
- Jak Amerykanie traktowali polskich jeńców, powstańców? Jak pana traktowano?
Żołnierze amerykańscy, frontowi, [byli do nas nastawieni] bardzo przychylnie, ale po trzech miesiącach przyszli całkowicie nowi żołnierze. Wszystkich wymienili z wyjątkiem tych, którzy przeprowadzali rozmaite kontrole, przeprowadzali weryfikację Niemców. Reszta żołnierzy amerykańskich była całkowicie nowa. Oni po prostu nie wierzyli, że takie rzeczy mogły być, żeby nas w ten sposób traktowano. Był tam obóz, który nazywał się Ekwitenburg [fonet.]. Po wyjściu w 1946 roku podjąłem służbę w
Polish Guard, który był zakonspirowaną jednostką, podlegającą armii generała Władysława Andersa. Na służbę szliśmy z amerykańską bronią, ale myśmy mieli własne uzbrojenie, które przysłał nam generał Władysław Anders.
- Po wyzwoleniu został pan żołnierzem polish guard. Co należało do pana obowiązków?
[…] Pełniłem obowiązki oficera. Dostałem stopień plutonowego. Oprócz tego dodatkowo byłem oficerem oświatowym. [Miałem] bibliotekę zorganizować, postarać się o prasę w językach, w których żołnierze tej kompanii czytali i mogli się porozumieć.
- Kiedy i w jakich okolicznościach wrócił pan do Polski?
28 października 1947 roku. Otrzymałem list od rodziców. Jak wysyłałam listy na swoje nazwisko z adresem zwrotnym, to nie dochodziły do rodziców. Ktoś je przejmował i niszczył, nie wiem, jak to było. Dopiero jak wysłałem list z drugim, konspiracyjnym nazwiskiem „Bolesław Skowron”, to list doszedł. Otrzymałem od mojego najstarszego brata list napisany w imieniu ojca, [pisał,] że jak mam wracać, to teraz, bo mój rocznik idzie do służby wojskowej i kierowany jest w większości do walk z Ukraińską Powstańczą Armią. Wróciłem. W WKU Grójec miałem rozmowę z komendantem. Zameldowałem mu się. Pytał mnie, czy chcę iść. Powiedziałem, że tak. Mam czterdzieści miesięcy służby, to jeszcze te dwadzieścia [miesięcy] służby [mi zostało]. Takich, co chcą iść do służby wojskowej w LWP, to nie biorą. Dostałem w książeczce wojskowej wpis: „Zdolny do służby wojskowej w czasie działań wojennych”. Wysłali mnie do rezerwy.
- Na zakończenie chciałem zadać panu jeszcze jedno pytanie. Jaka jest pana opinia na temat Powstania Warszawskiego?
Tak samo można by powiedzieć, jaka jest moja opinia na temat insurekcji kościuszkowskiej, powstania listopadowego, powstania styczniowego. Trzeba potraktować to tak: jakby nie było Powstania Warszawskiego, to moim zdaniem, nie byłoby krajów demokracji ludowej. Mocarstwa zachodnie oddałyby nas Związkowi Radzieckiemu, bylibyśmy [sowieckimi] republikami. Byliśmy podlegli, ale mieliśmy własny rząd, własne wojsko. Łatwiej przyprawić orłowi koronę, niż tak jak Litwini zaczynać od zera.
Warszawa, 17 maja 2007 roku
Rozmowę prowadził Robert Paciorek