Bronisław Paczyński „Ciapek”
Bronisław Paczyński, urodzony 1 stycznia 1930 roku, pseudonim „Ciapek”. Uczestnik Powstania Warszawskiego, najpierw w „Szarych Szeregach”, potem normalny uczestnik Powstania. Najpierw w zgrupowaniu majora „Sosny” na Starówce, gdzie od 15 sierpnia, po ucieczce z Woli i wyniesieniu głowy z rzezi wolskiej, gdzie Niemcy od 5 sierpnia, zdobywając właściwie już nie bronioną Wolę (dlatego że „Radosław” wycofał się z tej części dzielnicy), szli, paląc wszystkie domy i mordując wszystkich bez wyjątku – od dzieci poczynając na starcach kończąc, a po upadku Starówki w zgrupowaniu „Bartkiewicza”. Na Woli, w mojej dzielnicy właściwie straciłem połowę swojej rodziny i mnie też tylko wyjątkowo udało się uciec. Nie wiem jakim sposobem. W każdym razie działo się to w szpitalu świętego Łazarza, ciągnącego się między Lesznem a Wolską i Karolkową, gdzie była jedna wielka zbiorowa mogła – zarówno chorych, jak i mieszkańców cywilnych, którzy się tam próbowali chronić w piwnicach. Stamtąd udało mi się uciec spod obstrzału bezpośredniego i przeniosłem się na Starówkę, gdzie mieszkał mój brat z żoną. Brat był w Śródmieściu i tam walczył, tam też w pierwszych dniach stracił prawą rękę. Natomiast żona jego, łączniczka, była w domu i do niej trafiłem. Parę dni odpoczywaliśmy, ale Niemcy nacierali bardzo ostro i już koło 10 musieliśmy się stamtąd wycofać i wtedy się zgłosiłem do oddziału majora „Sosny”, do kompanii „Konara” i konkretnie do pasażu Simonsa. W pasażu Simonsa byłem do ostatnich dni Starówki, czyli do końca sierpnia. Wtedy jeszcze w ostatnim dniu pasaż Simonsa, który szczęśliwie, ponieważ to był bardzo potężny kompleks betonowy, olbrzymi i z uwagi na to, że był bezpośrednio przy arsenale, który to arsenał był już w ręku Niemców, w związku z tym [pasaż] nie był bombardowany przez sztukasy i dlatego też do końca było w nim dosyć bezpiecznie. Ale w ostatnim dniu Niemcy się troszkę wycofali (jak później było wiadomo) z arsenału i sztukasy falami zbombardowały nasz pasaż. Zginęło bardzo dużo, kilkuset naszych powstańców. Mnie się udało jakoś wydostać stamtąd po pierwszej fali bombardowań i następnie wraz z częścią oddziału kanałami przeszedłem do Śródmieścia. Przy opuszczaniu Starówka wyglądała strasznie. To wszystko było morze płomieni. Do kanału, do włazu kanału na Placu Krasińskich, na rogu Długiej i Miodowej trzeba się było wczołgiwać, bo barykada była tylko metrowej wysokości, z płyt chodnikowych, a z Pałacu Krasińskich był cały czas ostrzał maszynowy. Wczołgiwało się pod tą barykadą i tyłem, nogami wchodziło się do kanału. Byli ranni, którzy musieli się też jakoś dostać pod ostrzałem do kanału. Cztery godziny marszu kanałem, najpierw jeszcze zupełnie względnie, bo gdzieś przez Miodową i Krakowskim Przedmieściem kanał był dosyć wysoki, można było iść wyprostowanym, w każdym razie ja, czternastolatek, jeszcze mogłem się wyprostować. Starsi powstańcy nie za bardzo. Ale względnie spokojnie się szło, tylko od czasu do czasu jak już byliśmy na Krakowskim Przedmieściu – już wszędzie pod Niemcami – trzeba było iść bardzo cichutko i pod każdym włazem przechodziliśmy, oczywiście specjalnie ostrożnie jeden z drugim podawał znak milczenia… Tak doszliśmy do wyjścia przy ulicy Wareckiej. Nasz marsz trwał cztery godziny i był bardzo uciążliwy. Potem – wychodzenie z kanału, już nie wszyscy dawali sobie radę, byli po prostu wyciągani za kołnierze. Wychodziliśmy do Śródmieścia, a tu patrzymy – światła latarni świecą normalnie, elektryczność, ludzie sobie spacerują, w ogóle komfort taki, że trudno sobie w ogóle wyobrazić. Ale ponieważ już miałem doświadczenie Woli i doświadczenie Starówki, to już wiedziałem, że to długo nie potrwa. W każdym razie po przyjściu na szczęście spotkałem swojego przełożonego z „Szarych Szeregów”, podchorążego Tedzika, który był moim, nazwijmy to, harcmistrzem z „Szarych Szeregów”, który mnie wprowadził do plutonu harcerskiego w zgrupowaniu „Bartkiewicza”. Tam nas trochę traktowali jak bohaterów ze Starówki, jeszcze do tego byłem w panterce niemieckiej… W każdym razie po pierwszym dniu euforii później od razu Niemcy, jak już załatwili Starówkę, wtedy się rzucili i na tę część Śródmieścia, czego doświadczyłem dosłownie na drugi dzień, bośmy mieli kwaterę na Świętokrzyskiej 30 w czteropiętrowej kamienicy naprzeciwko Prudentialu, i właśnie siedziałem sobie spokojnie, książkę czytałem, żeby się zrelaksować, na pierwszym piętrze mieliśmy kwaterę, koleżanki gotowały obiad, nawet szykowały nam coś do jedzenia. Spokojnie było, cicho. W pewnym momencie odłożyłem książkę, dosłownie [nie wiem] co mnie tknęło, i zszedłem na dół do sieni. W tym momencie ciemno się zrobiło, to było bombardowanie, cztery bomby spadły na naszą oficynę. Wszystko było rozniesione. Koledzy i koleżanki, którzy tam zostali, wszyscy zginęli. Ja właściwie tylko lekko byłem ranny. To było moje trzecie spotkanie ze śmiercią podczas Powstania. Potem nasz pluton był jeszcze trochę na Mazowieckiej, ale w końcu usadowiliśmy się w Prudentialu, dzisiejszym hotelu „Warszawa”, w wieżowcu, [gdzie] siedzieliśmy do końca Powstania. Tam się front trochę ustabilizował, po drugiej stronie Wareckiej, placu Wareckiego byli Niemcy, po drugiej stronie Mazowieckiej również, a tutaj byliśmy my. W ten sposób bez dalszych wielkich przygód byliśmy tam właściwie do końca Powstania. Potem akt kapitulacji. Przeszliśmy piechotą przez Śródmieście, częściowo Mokotów, przez Ochotę. Na placu Narutowicza zdaliśmy broń i potem szliśmy piechotą w szpalerze Wehrmachtu. Koło Dworca Zachodniego przeszliśmy na ulicę Wolską i Wolską aż do Ożarowa. W Ożarowie był obóz dla powstańców. Tam parę dni siedzieliśmy, a potem wywieźli nas do różnych obozów. Trafiłem ze swoim bratem i z jego żoną do stalagu w Fallingbostel XI B – to jest między Hannoverem a Hamburgiem, bardzo duży obóz. Potem, dosłownie po dwóch tygodniach nas rozdzielili, jeszcze pojechałem do następnego obozu Dorsten, to był stalag VI J, tuż nad Renem, dosłownie ze dwadzieścia kilometrów do tej rzeki. Tam w obozie byłem prawie do końca, z tym że jak front zachodni z aliantami podszedł do Renu, to nas ewakuowali znowu na wschód i już w marszu szliśmy potem cały czas, wycofując się aż za Hannover, i w rejonie Celle właściwie nie było się gdzie cofać, bo z tej strony Rosjanie, a z drugiej Anglicy, którzy nas wyswobodzili w pierwszych dniach maja. Taka była moja epopeja. Potem jeszcze zostałem w Niemczech, właśnie w Fallingbostel. Tam później się utworzyło gimnazjum polskie imienia Kasprowicza, gdzie skończyłem jeszcze trzecią klasę gimnazjalną i potem wraz z bratem początkowo mieliśmy nawet jechać do korpusu Andersa, ale nie zdążyliśmy, bo korpus zaczął się wycofywać z Włoch. Zostaliśmy jeszcze w Maczkowie jakiś czas. Maczków to było miejsce kwatery generała Maczka, naszej pancernej dywizji, która tam właśnie była, i tam właściwie się jeszcze gromadzili Polacy i z Powstania i ci, którzy zamierzali jeszcze [dostać się] albo do Anglii, albo do Włoch, do różnych miejsc. Nic z tego nie wyszło i z bratem wróciliśmy. Najpierw przewieźli nas do Lubeki, potem statkiem do Szczecina i wreszcie ze Szczecina przyjechaliśmy do Warszawy. Wszystko było zrujnowane, spalone, oczywiście wszystkie nasze domy, mieszkania były spalone – na Woli i na Ochocie. Moja ciotka, która się mną opiekowała, przeniosła się do Wrocławia i ja do niej. Tam skończyłem gimnazjum, potem uniwersytet i zacząłem pracować. Następnie przeniosłem się do Warszawy, jako geolog do Centralnego Urzędu Geologii. W 1955 roku udało mi się jako bezpartyjnemu, dostać na studia do Związku Radzieckiego, do Moskwy. [W Moskwie] zrobiłem doktorat i po powrocie pracowałem w Państwowym Instytucie Geologicznym, już pod koniec jako profesor. Teraz od paru lat jestem na emeryturze, ale nie zrywam kontaktów z Państwowym Instytutem Geologicznym i z ministerstwem środowiska, gdzie jeszcze trochę pracuję.
- Jak wyglądało pana życie przed wybuchem wojny?
Jestem z Kielecczyzny, z rejonu Żarnowa, to stare miasto, miasteczko. Teraz jest to dziura straszna, ale stara, bo z [około] 1200 roku, niegdyś kasztelania biskupstwa sandomierskiego. Trochę się zachowało wspomnień stamtąd. Tam parę lat mieszkałem, dopóki ojciec żył. Jak potem ojciec zmarł, właściwie nie było tam żadnych środków dla całej rodziny, to znaczy matki i trojga nas, dzieci. Rodzina nas trochę „rozebrała” i trafiłem do mojej ciotki i wuja, którzy byli bezdzietni i mnie przygarnęli. Mieszkaliśmy w Sulejówku. Znana miejscowość marszałka Piłsudskiego, gdzie miałem to szczęście, że jeszcze [chodziłem] do nowej szkoły, na której widniał napis: „Jestem z wami. Józef Piłsudski”. Tam mi się udało dwie klasy skończyć do wybuchu wojny. Potem się przenieśliśmy do Warszawy. Mieszkałem na Woli, na Górczewskiej, naprzeciwko ulicy Tyszkiewicza. Szkoła podstawowa, później szkoła średnia – dzięki mojemu kuzynowi udało nam się dostać do gimnazjum konspiracyjnego Anny Goldman i stąd moje powiązania z „Szarymi Szeregami”. Moje przygody powstańcze trudno nazwać bohaterszczyzną, dlatego że niestety w jakimś sensie miałem bardzo tragiczny początek Powstania, to znaczy rzeź Woli, w której uczestniczyłem i tylko przypadkowo stamtąd mi się udało wydostać. Cały czas, właściwie na samym początku byłem jak zając, który ucieka –myśliwi do niego strzelali, a on nie miał jak w ogóle oddać. Dopiero na Starówce miałem broń i wtedy można było normalnie walczyć, a nie chować się, uciekać. Tak że trochę z innej strony zetknąłem się z Powstaniem. Widziałem bohaterstwo z jednej strony, ale i bezmierną tragedię. Stosy trupów, niewinnych ludzi sprawiają, że trochę się inaczej na Powstanie patrzy, jak się to widziało bezpośrednio.
- Jaki miał pan rodzaj broni?
Na przykład, w pasażu Simonsa był okres, że nawet miałem MG – niemiecki ręczny karabin maszynowy, wprawdzie bez podstawki, ale karabin maszynowy był. Nawet był okres, że byłem sam z tym karabinem maszynowym, prawie że w całym skrzydle gmachu, dlatego, że koledzy mówią: „Wiesz co? Masz, pokażemy ci to – jeszcze wtedy byłem strasznie zielony. – Słuchaj, tu się naciska, tu się strzela, tu się celuje, tu masz ładunek. Na razie pilnuj tylko. Jak by ostrzał, to… a my zaraz przyjdziemy”. Poszli, dorwali gdzieś trochę alkoholu i już mnie tak zostawili do rana ze wszystkim. Na szczęście nie było żadnego ataku. Potem różnie było, ale przeważnie miałem Stena angielski pistolet maszynowy. Pod koniec już mieliśmy trochę broni. Już nie było tak jak na początku, że jak się miało granat i pistolet, to człowiek się strasznie cieszył, że w ogóle ma jakieś…
- Jak było z umundurowaniem?
Na Starówce było bardzo dobrze, dlatego że od razu, dosłownie jak tylko poszedłem do majora „Sosny”, to po tygodniu już miałem panterkę niemiecką. Normalną panterkę niemiecką, dlatego że na Stawkach były magazyny niemieckie i nasi zdobyli strasznie dużo mundurów i wszyscy się prawie poubierali. Natomiast już w Śródmieściu była pstrokacizna straszna, już nie było właściwie żadnych jednolitych uniformów. Tak że jak miałem swoją panterkę, to co chciałem, to mogłem sobie wybierać za nią.
- Czy pamięta pan, jak ludność cywilna reagowała na polskich żołnierzy?
Na samym początku, w pierwszych dniach Powstania, na Woli – pamiętam – był taki szalony entuzjazm! Jeszcze wtedy praktycznie nie byłem wśród powstańców, tylko byłem wśród ludności cywilnej i mogłem to oglądać. Sam pamiętam, jak dosłownie w ciągu godziny, dwóch, na rogu Górczewskiej i Tyszkiewicza, czyli tam gdzie mieszkałem obok, za Wawelbergiem, (obok były bloki – Wawelberga 3, duże), dosłownie w ciągu godziny była zbudowana barykada. Dosłownie! Z wszystkiego co się tylko dało – z płyt, brukowców, natychmiast powstała barykada. Entuzjazm był niewyobrażalny, ogromny faktycznie w pierwszych dniach. To się potem zmieniło. Pamiętam, już nie mówię o samej rzezi, bo to było co innego, ale na Starówce, jak już Starówka była otoczona, cały czas bombardowana, na okrągło przez sztukasy i cholerne „krowy”, czyli miotacze – sześć pocisków, które spadały i niszczyły wszystko. To już była masakra i rzeczywiście był już inny nastrój. A już w Śródmieściu ludność była strasznie wymęczona i już o entuzjazmie trudno im było mówić i cieszyli się jak z jakiegoś bombardowania wyszli cało.
- Czy pamięta pan ludzi innych narodowości, którzy walczyli po polskiej stronie?
Nie zetknąłem się z obcokrajowcami. Nie miałem żadnych kontaktów.
- Jakie były kontakty w pana oddziale, między ludźmi?
Oczywiście że mieliśmy kontakt, bo przecież się chodziło cały czas – na przykład był problem żywności. Myśmy chodzili, często trzeba było zgromadzić żywność i chodziliśmy nawet na Czerniaków. Olbrzymie marsze były. Zresztą nie takie proste, bo przejście na przykład przez Aleje Jerozolimskie, to już była cała przeprawa, trzeba się było przedostawać pod barykadą. I wtedy oczywiście w piwnicach były kontakty [z ludnością].
- Czy ma pan zabawne, pozytywne wspomnienie z Powstania?
Pozytywnych było też sporo. Właściwie najbardziej, mówiąc szczerze, się cieszyliśmy wtedy, jak już w Prudentialu byliśmy. Głód już był pod koniec straszny, bo rzeczywiście tylko się właściwo jadło kaszę „pluj”, tylko zupki były z kaszą. Pod koniec Powstania Rosjanie już zrzuty nam dawali z samolotów, z kukuruźników. To było co prawda strasznie kiepskie, bo bez spadochronów zrzucali, więc jak leciało, to połowa przeważnie się [niszczyła]. Broń się rozwalała. Ale czasami były zrzuty na placu Wareckim, tuż przed nami. To spadło na placu między Niemcami a [nami]. Myśmy się w nocy jakoś doczołgali do tego, ściągnęliśmy i między innymi do dzisiaj pamiętam smak rosyjskiej tuszonki. To było niesamowite, jak myśmy nagle, po dwóch tygodniach głodu strasznego, coś takiego zjedli.
- Jak to było z przejściem kanałami?
Przede wszystkim po kanale w ogóle się nie mogłem domyć, dlatego że wprawdzie ścieków nie było wysoko (pamiętam, że miałem do pół łydek, do kolan najwyżej), ale to było takie, że tego w żaden sposób nie można było domyć, bo to się oblepiało. Podziwiałem tych, którzy jeszcze w kanałach prowadzili kontakty między dzielnicami i to, co było w [filmie] „Kanał” Wajdy, gdzie dochodziły jeszcze inne historie.
- Jak było z życiem codziennym? Jak było na przykład z higieną?
To było straszne. Trudno sobie to wyobrazić, ale na przykład jak ubrany wyszedłem z domu, jeszcze normalnego, 5 sierpnia, to z ubrania, z wyjątkiem panterki, to się w ogóle nie rozbierałem. O myciu? Jakie mycie mogło wchodzić w rachubę, jak już potem, we wrześniu przecież w ogóle nie było wody. Za wodą się stało w nielicznych studniach wierconych – na przykład w Śródmieściu parę studzien było, do nich zawsze były kolejki. Dosłownie to było po kilkadziesiąt do ponad stu ludzi – i cywilów, i myśmy też stali, żeby zdobyć wodę do picia. O myciu w ogóle nie było mowy! Pamiętam jedno, że w ogóle się nie rozbierałem z ubrania. Wszystko się miało, łącznie z wszami, ze wszystkim. W ogóle o żadnej higienie nie było mowy żadnej. To było straszne. Dopiero się odczuło wtedy, jak żeśmy się dostali do obozów jenieckich – stalagów. W stalagach pierwszy raz poszliśmy do łaźni. Niemcy dali nam łaźnię i była odwszalnia, gdzie się ubranie dawało do parówek i po raz pierwszy się człowiek rozstał z wszami. Co prawda wtedy jeszcze pluskwy doszły w barakach, ale to była już inna sprawa. Poza normalnym zagrożeniem życia, gdzie co i rusz kolega zginął, czy się ginęło, nie było miejsca bezpiecznego. Podczas Powstania nie było miejsca bezpiecznego. Bo nawet najbezpieczniejsze, wszystkie, jak był nalot sztukasa – na początku jeszcze normalne bomby puszczali, ale potem, na przykład u nas, w pasażu Simonsa były bomby z opóźnionym zapłonem, które nie to, że wybuchały, bo tak to byśmy ocaleli, ale one leciały, przebijały wszystkie stropy i wybuchały w piwnicy. Na to już nie było ratunku, żadnego schronu nie było. Przecież PKO na Świętokrzyskiej był słynny z tego, że miał specjalne schrony. Nic nie pomogło. Mój brat był tam w szpitalu, leżał po amputacji ręki i też tylko cudem wyszedłz bombardowania.
- Czy panu też zdarzyła się poważniejsza rana, że pan trafił do szpitala powstańczego?
Nie. Tylko wtedy jak bomby poleciały na Świętokrzyską, to mnie trochę drasnęło w nogę. Ale nie, tak to nie miałem żadnej [rany].
- Czy jak wrócił pan do Warszawy, to zdradzał się pan z tym, że był powstańcem?
Nie, skąd! Taki naiwny to nie byłem, żeby się przyznawać. A miałem na szczęście ten komfort, że miałem swoje lata. [Rok] czternasty, więc oni, tak na ogół, wtedy władze kochane, to nas… tak patrzyli dopiero od osiemnastu – ci byli najbardziej zagrożeni. W związku z tym jak poszedłem na uczelnię, na Uniwersytet Warszawski, oczywiście się nie przyznałem do tego, dlatego że koledzy moi, którzy się przyznali, to zdali egzamin, zostali przyjęci, a po paru tygodniach ich normalnie zgarnęli. Zniknęli zupełnie. Nagle zniknęli. Było tak, niestety.
- Po upływie tylu lat – co pan myśli o Powstaniu?
Mam pogląd, który nie wiem czy tu, w Muzeum Powstania Warszawskiego, wypada powiedzieć, ale uważam, że to był bardzo, ale to bardzo nieprzemyślany rozkaz. Może nie wszyscy z Powstania przeszli przez rzeź, tak jak ja – widziałem rzeź Woli. Widziałem, na przykład w fabryce Franaszka, gdzie biedacy leżeli do wysokości pierwszego piętra. Zwały ludzi! To przepraszam, pytam się – czy można było wywoływać powstanie bez świadomości, że mamy jakąkolwiek szansę w ogóle. I to w sytuacji takiej, gdzie było wiadomo, że za parę tygodni na pewno będą ludzie wolni, to miasto będzie wolne. Oczywiście, że pod okupacją sowiecką, ale jednak oni przeżyją. A tak? Proszę bardzo. Mówi się o holocauście. Ale Wola – w ciągu jednego dnia, z 5 na 6 [sierpnia] zginęło ponad czterdzieści tysięcy ludzi. Pytam się – gdzie była taka skala zbrodni? Nawet w stosunku do Żydów takiego czegoś nie było jak tam. Przecież jak mnie z moim opiekunem Niemcy dorwali, on jeszcze się chciał ratować, pokazywał: „Jestem maszynistą kolejowym”. Miał przepustki niemieckie. Oni się zawahali. Zawahali się, czy nas od razu rozstrzeliwać, czy nie. Pchnęli nas jeszcze z eskortą do ich dowódcy, który siedział na rogu Młynarskiej i Wolskiej. Myśmy do niego przyszli z eskortą i coś mu powiedział – niemieckiego jeszcze nie znałem dobrze. Tylko warknął coś. Jak się okazuje, powiedział po prostu: „A jaki jest rozkaz?”. Koniec. Do widzenia. Rozkaz był, wyraźny rozkaz, że wszystkich trzeba rozstrzeliwać, normalnie w tym czasie. Później został wycofany rozkaz, ale dopiero po jakimś tygodniu. A początkowo Bach-Zalewski dał wyraźny rozkaz, że w tych pierwszych dniach, żeby się nie patyczkować, nie bawić z ludnością cywilną. „Domy palić, ludzi rozstrzeliwać!”. Co tu można mówić? Taka była sytuacja.
Warszawa, 30 sierpnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Aleksandra Woźniak