Władysław Bartoszewski „Teofil”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Władysław Bartoszewski, urodziłem się w Warszawie, w rodzinie warszawskiej w lutym 1922 roku.

W 1942 roku, w sierpniu zaprzysiężony zostałem w Armii Krajowej jako oczywiście ochotnik, bo wszyscy byli ochotnikami, przysięgę odbierał ode mnie Eugeniusz Czarnowski, później znany jako jeden z szesnastu więźniów procesu moskiewskiego, toczonego przed sądem w Moskwie w 1945 roku przeciwko głównym organizatorom polskiego państwa podziemnego. Od 1942 roku, od sierpnia, więc byłem nie tylko, jak wszyscy wokół moi przyjaciele, koledzy, znajomi, koleżanki, zaangażowanym młodym człowiekiem, ale byłem zorganizowanym i zaprzysiężonym członkiem Armii Krajowej, czyli żołnierzem Armii Krajowej. W czasie służby w Armii Krajowej, jak w ogóle w służbie tego typu czy na froncie czy w podziemiu, przechodziłem przez różne etapy i zadania. Zakończyłem moją służbę w Powstaniu Warszawskim w stopniu podporucznika, odznaczonego Krzyżem Walecznych i srebrnym Krzyżem Zasługi z Mieczami.
Powstanie Warszawskie w 1944 roku zastało mnie jako człowieka, który już prawie dokładnie dwa lata był w składzie kadr Komendy Głównej VI Oddziału Sztabu, czyli Biura Informacji i Propagandy w Wydziale Informacji. Był to rodzaj biura studiów analizujących sytuację wewnętrzną i zagraniczną na potrzeby Komendy Głównej AK, dowództwa polskiego za granicą, czyli w Londynie i byłem jednym z licznych uczestników wielkiej machiny, jak zawsze, pomijając, definiuję, byłem kółeczkiem małym w wielkiej maszynerii, bo nie mogło być inaczej. Moimi kolegami w najbliższym otoczeniu, nieco starszymi, o kilka lat starszymi, byli na przykład Aleksander Gieysztor, Witold Kula, Stanisław Herbst. Nazwiska znane po wojnie, bo akurat historycy i autorzy dzieł, ale byli i inni, którzy nie są tak znani, z kół na przykład prawniczych: adwokat Kazimierz Ostrowski, adwokat Adam Dobrowolski, adwokat, później profesor Wacław Szyszkowski, profesor Wacław Szubert. Wszystko nazwiska, które odegrały w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych, a więc nie tak bardzo dawno, w życiu polskim dość poważną rolę. Wtedy to byli po prostu starsi koledzy i anonimowi. Ani oni nie znali mojego nazwiska, ani ja nie znałem ich nazwisk.
Przyjąłem pseudonim „Teofil”. Na pomysł tego pseudonimu, kiedy zapytano mnie, pod jakim pseudonimem chcę występować, wpadłem nagle przez skojarzenie z książką, którą czytałem i lubiłem „Niebo w płomieniach” Jana Parandowskiego, gdzie bohater książki, właściwie porte-parole samego autora określony był jajo „Teofil”. I wybrałem sobie to imię, które już do mnie przylgnęło. Miałem inne pseudonimy dla innej działalności nie w obrębie Biura Informacji i Propagandy, na przykład w akcji pomocy Żydom miałem pseudonim „Ludwik”, w pewnych działaniach w środowisku społeczno – katolickim studenckim pseudonim według mojego imienia „Władek”, natomiast w Armii Krajowej byłem „Teofil”. A więc „ochotnik Teofil”, „plutonowy Teofil”, „podporucznik Teofil”, „Teofil”.


Jest koniec lipca, front się przesuwa. Dochodzą do Warszawy wiadomości już o przejściu armii sowieckiej przez Bug. Są już wiadomości o zajęciu przez armię sowiecką Lublina. Słychać wieczorami i nocami odgłosy dział.

28 lipca komendant okręgu warszawskiego Armii Krajowej pułkownik, później generał, pseudonim „Monter”, Antoni Chruściel zarządza mobilizację kadr. Co to znaczy? Ludność była nastawiona patriotycznie, ale zaprzysiężonych konspiratorów było w Warszawie kilkadziesiąt tysięcy. Otóż te kilkadziesiąt tysięcy, to byli ludzie, mężczyźni i kobiety, do pełnej dyspozycji, mogli otrzymać rozkaz, aby za godzinę byli tu i tu i sprawy ich osobiste, rodzinne, prywatne, zawodowe nikogo nie obchodziły. Pełni zadanie takie jak w wojsku, choć wojsko było bez mundurów i mieszkało w prywatnych mieszkaniach, a nie w koszarach.
Byłem w tej kadrze, bo byłem od dwóch lat w komórce Komendy Głównej, wobec tego otrzymałem polecenie, aby od dwudziestego ósmego stawił się w lokalu mobilizacyjnym, z własnymi zapasami żywności na trzy dni i ze zmianą, powiedzmy, bielizny osobistej, rzeczy na trzy dni. Co to oznaczało praktycznie? Plecaczek, czy neseserek, bo jak młody człowiek, który ma dwadzieścia lat, szykuje się gdzieś na trzy dni? Wiadomo, w minimalnym stopniu, dawniej i dziś też, tylko w innych zupełnie warunkach, bo to nie sport, to nie wycieczka, to nie przygoda, tylko walka o Warszawę, w naszym rozumieniu walka o niepodległość kraju. Dostałem polecenie i adres. Zgłosiłem się do lokalu mobilizacyjnego mnie wskazanego w wielkiej kamienicy warszawskiej, (która zresztą dziwnym trafem przetrwała i stoi do dziś), na ulicy Poznańskiej róg Hożej lub z wejścia od ulicy Hożej, jest to chyba sześciopiętrowy dom i w tym domu na wysokim piętrze, nie pomnę piątym czy szóstym, w mieszkaniu, które było nawet oznaczone, było to mieszkanie znanego warszawskiego lekarza doktora Edmunda Dreszera.
Do tego mieszkania przyszedłem, to było tak, jak bywały stare mieszkania pięcio- czy sześciopokojowe, ogromne mieszkania, to był dość znany lekarz, tak że miał ogromne mieszkanie i w tym mieszkaniu w każdym pokoju coś się działo. W jednym pokoju zbierali się ludzie z tej komórki, do której należałem. Tam spotkałem koleżanki, kolegów znanych mi z twarzy, nieznanych mi z nazwisk i dalej byli mi nieznani z nazwisk, tylko z pseudonimów. Był tam powiedzmy „Olesza”, była „Halina”, był „Śniady”, ale nazwiska wtedy były mi nieznane. Oni też znali mnie jako „Teofila”. Nie znałem stosunków rodzinnych, czasami coś przypadkowo usłyszałem, ale nie wiedziałem czy mają rodziny, czy mają rodzeństwo, czy mają rodziców, czy mają dzieci, po prostu byli to żołnierze dla nas, my wszyscy dla siebie.
Dwudziestego ósmego zebraliśmy się i od tej pory czekaliśmy w stanie pogotowia na rozkaz. Nie wolno było wychodzić, jeżeli się wychodziło na miasto, trzeba było zameldować się szefowi, który był na miejscu, że idzie się tu i tu i wróci się wtedy i wtedy, tak jak żołnierz z koszar. Był oczywiście to pewien kredyt zaufania, bo nie wydawano niczego na piśmie, tylko się mówiło i dostawało się przepustki, tylko po prostu po ludzku, po koleżeńsku, ale z poczuciem obowiązku i dyscypliny. Stan pogotowia był odwoływany i przywołany na nowo potem 31 lipca 1944 roku po południu.
Kiedy był odwoływany, to mogłem na przykład wpaść do mojego mieszkania, mieszkałem wtedy na Żoliborzu na Mickiewicza 37, w tak zwanym zniczu, mieszkanie stało puste, więc zobaczyć co się dzieje i wracałem na Hożą róg Poznańskiej. Poszedłem pożegnać się do mojej matki, bo to pierwsza więź, to jednak syn – matka. Moja matka w ogóle nic nie wiedziała bliższego o moim udziale w konspiracji, mieszkała w innym mieszkaniu, żeby jej nie narażać przyszedłem, powiedziałem: „Mamo, przyszedłem się pożegnać.” Ona była trochę speszona, bo jak nagle przychodzi dwudziestoletni mężczyzna i czule mamę całuje i się żegna, to mama patrzy, co jemu się stało? To nie takie normalne, dlaczego on tak się żegna? Miałem poczucie, że może to jest ostatnie spotkanie, bo miałem na tyle poczucia, że jeżeli jest wojna, to można zginąć i nie wiedziałem jaki będzie bieg wydarzeń, ale nie miałem stuprocentowej przecież pewności, że matkę jeszcze zobaczę. Myślę, że ludzi podobnie myślących jakaś część była. Część może była bardziej lekkomyślna, ale o sobie mogę powiedzieć, że miałem świadomość, że oto przyszedł moment, na który czekaliśmy pięć lat.


Niemcy uciekają, Armia Czerwona dochodzi do Warszawy, słychać jest artylerię, latają samoloty nad regionem Warszawy armii sowieckiej, są to ostatnie, myśmy sądzili, godziny, najdalej dni, władztwa okupanta, który nas gnębił od października 1939 roku w Warszawie. Koniec egzekucji na ulicach. Koniec łapanek i wywożenia na roboty, czy do obozów koncentracyjnych do Oświęcimia czy Majdanka. Koniec lęku o bliskich, czy wrócą do domu, jak wyszli. Koniec, zaczyna się coś nowego. Jeszcze jeden wysiłek, ale my będziemy wolni.

Pierwszego rano niektórzy, nie wszyscy jeszcze, żołnierze AK wiedzieli już od rana, że tego dnia o godzinie siedemnastej zacznie się Powstanie, czyli godzina „W”, jak się w skrócie nazywało w korespondencji wewnętrznej godzina wybuchu. To określenie przeszło potem do powieści, do filmów, ale to oznaczało po prostu kryptonim w korespondencji, „W” i godzina. Należałem do, bądź co bądź była to komórka Komendy Głównej, byłem młodym człowiekiem, ale moi szefowie to byli ludzie z zawodu prywatnego już adwokaci, [niezrozumiałe] uniwersytetów, bardziej wtajemniczeni w funkcjonowanie mechanizmu i po prostu, ponieważ stosunki były jednak bardzo nietypowe zaufania, więc się pewne rzeczy dla siebie słyszało.
Wiedziałem już dokładnie przed południem, że o siedemnastej zaczyna się. Wręcz już od godzin południowych była wzrastająca nerwowość, tłumy ludzi biegły po ulicach, bardzo było mało Niemców w mieście, wpadało w oko, że nie setki, ale bym powiedział tysiące w sumie na różnych ulicach Śródmieścia, młodych ludzi, chłopców, dziewcząt, z jakimiś przeważnie plecaczkami, czy woreczkami, czy teczkami gdzieś biegło. Takie dziwne wydarzenie, w letni dzień przed południem po mieście tłumy, przeważnie młodych ludzi, biegną gdzieś, nie oglądają się, tylko gdzieś biegną, wszyscy się śpieszą do tych lokali, do których oni mieli rozkaz się stawić. To był bardzo typowy obraz. Wszyscy ludzie wspominający wybuch Powstania, jeżeli byli już względnie dorośli, ten obraz mają w oczach, bo nie było innego, w każdej dzielnicy było to samo. Jak ktoś mieszkał na Żoliborzu i miał polecenie stawić się na Mokotowie na przykład, albo mieszkał na Woli i miał polecenie stawić się w Śródmieściu, albo odwrotnie, to ruch był. Nie było przecież taksówek w ogóle, nie było prywatnych aut w ogóle, były dorożki i to nieliczne i funkcjonowały dość nieliczne linie tramwajowe. Szczególnie zrozumiałe jest więc, że ruch był dla młodych ludzi szczególnie pieszy, bo jeżeli ktoś jeszcze w dodatku miał przy sobie broń, albo granat, to unikał wejścia w zamknięte miejsca, na przykład do tramwaju, gdzie mógł być skontrolowany, tylko gdzieś się przemykał, ruszał się jak najszybciej aby przejść i w związku z tym ten obraz jest bardzo charakterystyczny i został mi na zawsze, minęło przecież sześćdziesiąt lat, został mi jako obraz typowy dla ulicy warszawskiej, słonecznej, pogodnej, ciepłej, jak powinno być. W końcu lipca były pewne zachmurzenia, ale od południa panowała w zasadzie pogoda upalna, to znaczy można było biegać w koszuli po ulicy, jakiejś kurteczce narzuconej. Bardzo było charakterystyczne, że mimo tego upału wielu ludzi nosiło kurtki długie, bo pod kurtkami ukrywało albo pistolet maszynowy, albo pistolet, bo gdzie go ukryje jakby szedł w koszuli. I nagle to wszystko wyglądało oczywiście inaczej niż normalny dzień powszedni okupowanej Warszawy.
O godzinie już przed szesnastą myśmy wszyscy już byli w lokalu, nikt już na mieście nie pozostawał, jeżeli nawet gdzieś wychodził i usłyszeliśmy strzały. Niosło się echo strzałów z północnej części Śródmieścia. Wiadomo, że ulica Hoża, Poznańska, to jest bardziej południowa część Śródmieścia, ale z okolic bliższych Ogrodu Saskiego, Królewskiej, Świętokrzyskiej, słychać było strzały. Słychać było strzały, cisza i słychać strzały. Miasto zamierało, nie było żadnych dźwięków, nie było słychać tramwajów, taksówek w zasadzie nie było, nie było ruchu ulicznego i nagle słychać było strzały. Okazało się, po niewielu godzinach, że doszło do przedwczesnego wybuchu działań w regionie obecnego Placu Powstańców Warszawy, wtedy się to nazywał Plac Napoleona i Świętokrzyskiej, Królewskiej.
Po prostu pewne formacje akowskie szykujące się do rozpoczęcia działań, zaskoczone były na ulicy już o godzinie trzynastej z minutami na Suzina na Żoliborzu, tak to było daleko, tego nie było słychać w Śródmieściu, a o godzinie około szesnastej podobne rzeczy się rozegrały w Śródmieściu i te strzały to były nieprzewidziane, przedwczesne starcia poszczególnych grup ludzi z niemieckimi, umundurowanymi patrolami. Ale to oczywiście już wzmagało nastrój chęci działania.
W sąsiednich pomieszczeniach, w drugim pokoju koło mnie był pluton żołnierzy AK spod Warszawy z formacji, która miał kryptonim „Obroża”. To były siły mniej więcej z okolic, o ile pamiętam, Piastowa, Piaseczna, z różnych części na obrzeżu Warszawy, nie tak daleko, ale oni mieli walczyli w Warszawie. Byli młodzi mężczyźni z bronią już, którzy czekali żeby wybiec z mieszkania i mieli określony obiekt, który mieli atakować.
O godzinie siedemnastej nagle oni wybiegli. My mieliśmy polecenie czekać na dalsze rozkazy, kilku z nas, ja byłem wśród tych, którzy z wielkim napięciem dając posłuch rozkazom, siedział w domu i czekał na rozkazy. Oni wybiegli ze schodów na ulicę Hożą i zaatakowali Centralę Spółdzielni Mleczarsko – Jajczarskich, gdzie była pewna obstawa niemiecka, a były to bardzo ważne magazyny żywności, czyli dla zabezpieczenia działania intendentury, było przewidziane, że takie placówki, zakłady przemysłowe, magazyny żywnościowe muszą być zajęte, podobnie jak inne punkty ważne dla życia miasta. Ci koledzy pobiegli, usłyszałem strzały pistoletowe, usłyszałem strzały do nich, zobaczyłem sanitariuszki biegnące, z okna patrząc z piątego piętra i nagle salwa, najprawdopodobniej z karabinu maszynowego. Stałem z koleżanką przy oknie wychodzącym w kierunku ulicy Poznańska, Nowogrodzka, prawdopodobnie z dachu poczty na rogu Nowogrodzkiej i Poznańskiej salwa, która przeszła nad naszymi głowami, przebiła szyby, utkwiła w ścianie za nami pokoju na piątym piętrze. I tak się stało, że mogłem zginąć w pierwszym kwadransie Powstania od przypadkowych kul nie do mnie skierowanych.

 

Oto po zmroku przyszedł rozkaz do nas przez łączniczkę, że mamy wynieść się z tego lokali i że mamy się przenieść na ulicę Marszałkowską 62. Marszałkowska 62 to wielka pięciopiętrowa kamienica, (stoi do dziś akurat, w pobliżu ulicy Wilczej), po stronie parzystej, między Piękną a Wilczą. Po co mieliśmy się tam przenieść? Tam postanowiono założyć placówkę informacyjno radiową, która miała kryptonim „Anna” od pseudonimu jednej z naszych koleżanek, po prostu jakiś trzeba było wymyślić i w tej placówce została w ciągu nocy i poranka 1 na 2 sierpnia uformowana obsada. Szefem placówki, która była placówką VI Oddziału Sztabu dla celów łączności wewnętrznej w Warszawie między dzielnicami, bo okazało się, że komunikacja między dzielnicami nie jest taka prosta i że na przykład drogą radiową można było, krótkofalówką o zasięgu do dziesięciu kilometrów, bardzo łatwo się porozumieć z Placem Dąbrowskiego, czy z Królewską, natomiast dojść tam bez ryzyka utraty życia było bardzo trudno. Myśmy uruchomili krótkofalówkę, która była przygotowana. Szefem placówki był adwokat doktor Kazimierz Ostrowski, po wojnie bardzo znany prawnik, krakowianin, już nie żyje. Jego zastępcą był Władysław Długosz, działacz związkowy, a ja byłem adiutantem tej placówki i w ciągu następnych godzin otrzymałem szereg poleceń. Poleceń zorientowania się w okolicy i zorganizowania służby patrolowej informacyjnej przy pomocy łączniczek, które mieliśmy do dyspozycji i ochotników, dla zbadania sytuacji i doniesienia naszym władzom w innych częściach miasta, a one znajdowały się w innych częściach miasta, bo dowództwo AK było częściowo na Woli, częściowo w Śródmieściu w rejonie Placu Dąbrowskiego, ulicy Jasnej, czyli to była pewna odległość.

 

Po kilkunastu godzinach, kiedy się okazało, że są pewne trudności z wiadomościami z miasta, powstała myśl, moja inicjatywa akurat, ale szef natychmiast to akceptował i nadał temu znamiona oficjalności i zaczęliśmy począwszy od trzeciego wydawać dwa razy dziennie biuletyn powielany, który miał tytuł, skromny tytuł, bezpretensjonalny „Wiadomości z miasta i wiadomości radiowe”. On miał dwie strony jednej kartki, albo cztery strony, czyli dwie kartki, gęsto bardzo zapisane, nietypowo, na jeden skok, jak to się mówi, na maszynie, czyli zawierał wiadomości, które były odpowiednikiem kilku stron normalnej książki. W takim biuletynie były wiadomości z miasta i były również wiadomości z zagranicy i z Polski, ale były również pewne teksty typu reportaż, komentarz, to się też zdarzało.
Więc „Wiadomości z miasta” na przykład czytam wiadomość z miasta z naszego biuletynu z dnia 14 września: „W ciągu ostatnich dwóch dni trwają niezwykle zacięte zmagania o kompleks budynków szpitala św. Łazarza przy ulicy Książęcej. Szpital odbity przez nas z rąk niemieckich opanowany został ponownie przez nieprzyjaciela. – czyli podajemy prawdę, nie kłamiemy, również o niepowodzeniach podajemy prawdę – Niemcy przeprowadzili natarcie na szpital pod osłoną pięciu czołgów, przy wsparciu dział, granatników i broni maszynowej. Dzięki pełnej poświęcenia, znakomitej postawie naszych oddziałów udało się utrzymać ruiny budynku szkoły miejskiej, położonej pomiędzy tyłami domów na Nowym Świecie, a tyłami szpitala św. Łazarza. Walki o obydwa obiekty przebiegały bardzo ciężko dla obydwu stron. O ich zaciętości może dać pojęcie fakt, że nieprzyjaciel stracił przeszło osiemdziesięciu zabitych. Do naszych rąk dostała się zdobycz broni i amunicji.” To jest wiadomość z miasta, nie tak z daleka, ale przecież ludzie nie chodzili tam. Jeżeli czytali to na ulicy Poznańskiej, to oni nie poszli na ulicę Książęcą.


Ale były i wydarzenia bardziej sensacyjne. Mianowicie pewne obiekty były cały czas w rękach niemieckich. Na rogu Nowego Światu i Alej Jerozolimskich była znana restauracja i klub, niemiecka w czasie wojny, tylko dla Niemców, która nazywała się „Cafe Club” i w tej restauracji Niemcy mieli swoją bazę, ale ponieważ tam były urządzenia restauracyjne i zaplecze, mieli tam coś w rodzaju swojej wojskowej stołówki. Ale ktoś w stołówce musiał pracować, to połapali na ulicach gdzieś przyległych kobiety, żeby pracowały w ich kuchni. One nie były maltretowane, ale musiały obierać kartofle, gotować smażyć, oni dawali żywność, więc mogły coś zjeść przy okazji, ale były niewolnicami, nie wiedziały, co Niemcy zrobią z nimi potem. Jedną z niewolnic w „Cafe Clubie” okazała się być nasza łączniczka kadrową z Komendy Głównej Krystyna Szczepanowska, pseudonim „Klementyna”. Trzeba trafu, że udało jej się po osiemnastu dniach wydostać stamtąd, a mianowicie dlatego że szturm miejscowego oddziału AK w pobliżu doprowadził do tego, że Niemcy uciekli z tego lokalu. Jak oni uciekli w jedną stronę, to niewolnice polskie oczywiście uciekły do naszego oddziału. Ponieważ ona zgłosiła, że jest łączniczką z Komendy Głównej, to ją skierowano do nas i ona trafiła do nas. Spotykam koleżankę i mówię: „No to siadaj i opowiadaj.” Ona opowiedziała mi to, co przeżywała. Świadek, bardzo rzadki przypadek, bo tam były różne kobiety, ale nie mieliśmy do nich dostępu, a tu koleżanka, zaufana osoba, inteligentka z wykształceniem wyższym zresztą i opowiedziała.

On jest opublikowany w numerze naszego biuletynu z 26 sierpnia, otwartego tekstem: „Dziś święto Matki Boskiej Częstochowskiej...”, a w tekście jest między innymi wiadomość: „Osiemnaście dni z Niemcami w „Cafe Clubie” według relacji kobiety – zakładniczki.” I potem jest reportażyk, który zajmuje tyle miejsca. Zwracam uwagę, że przy pisaniu takim, to tyle miejsca, to jest mniej więcej pół kolumny w dzisiejszej gazecie typu „Rzeczpospolitej” i „Gazecie Wyborczej” dla czytelnika dzisiejszego. Reportaż ten, który napisałem, podpisany jest „P. S. W. Teofil”, to oznaczało „Polowy Sprawozdawca Wojenny Teofil” – mój pseudonim. To jest ślad mojej wczesnej działalności dziennikarskiej w czasie Powstania. Ona była dodatkowa, to nie było moim obowiązkiem, ale jeżeli się trafiła taka okazja, to każdy normalny dziennikarz na świecie wykorzystałby ją, w dodatku z znajomą sobie osobiście przedtem osobą móc porozmawiać, która miała przeżycia inne niż my, bo myśmy nie byli w rękach niemieckich, a ona była. Ona opowiadała o nastrojach. Ona opowiadała również rzeczy, których tu nie ma, bo jak się podaje relacje w warunkach wojennych, to nie wszystko się podaje do publiczności, pewne rzeczy się podaje dla publiczności, pewne są meldunkiem tylko dla przełożonych. Tak że to nasze pismo było czytane i było bezpłatne. Po tym jak mieliśmy trudności z rozpowszechnianiem, to drukowaliśmy jednostronnie, odbijaliśmy na powielaczu jednostronnie i nalepialiśmy na deskach ogłoszeniowych w bramach domów. W ten sposób można było nalepić, powiedzmy, dwieście, trzysta egzemplarzy bardziej celowo, bo przeczytało je szereg tysięcy ludzi, a do rąk dać, ktoś wyrzuci, ktoś nie da drugiemu, różnie to jest.


Przez Pole Mokotowskie w ciągu niewielu dni to było, doczołgał się mój akurat znajomy, student medycyny tajnego uniwersytetu, po wojnie lekarz, Ludwik Balt, który był świadkiem, ukryty na strychu, egzekucji mieszkańców domu na rogu Alei Niepodległości i Wawelskiej. Ten dom do dziś stoi, on ma numer chyba dwieście dwadzieścia kilka, po stronie nieparzystej Alei Niepodległości. Z tego domu ludność wypędzono na podwórze i po prostu rozstrzelano. On wszedł bardzo wysoko, ukrył się na strychu, ze strychu przez jakieś szpary wyglądał. Oni nie skontrolowali dokładnie, podpalili dom od dołu, pożar wygasł, bo to był solidny dom, a oni niedokładnie podpalili i on w nocy, chcąc ratować życie, wyczołgał się przez Pole Mokotowskie, dosłownie opierając się na kolanach i łokciach, doczołgał się przez ogródki działkowe, które tam były wtedy, przez teren gdzie stoi obecnie Główny Urząd Statystyczny ku ulicy Polnej. Doczołgał się do ulicy Polnej i tam się zgłosił do pierwszej placówki akowskiej. Oni nie wiedzieli, kto to jest, widzieli, w jakim jest stanie, ale do dowództwa, a on był Akowcem zaprzysiężonym, podał swój pseudonim, podał pseudonimy dowódców. Ustalono w ciągu niewielu godzin, że on jest autentyczny i przesłuchano go potem na temat jego przeżyć. Takich różnych uciekinierów, niekiedy w warunkach filmowych zupełnie przygód było więcej, którzy trafiali do miejsca, gdzie myśmy twardo byli osadzeni. A myśmy byli osadzeni bardzo twardo w Śródmieściu, południowa część Śródmieścia, w ówczesnym rozumieniu była od Placu Zbawiciela, mniej więcej i ulicy 6 Sierpnia na południu do mniej więcej Alei Jerozolimskich. Natomiast od Alei Jerozolimskich ku Królewskiej to się nazywało północną częścią Śródmieścia, a za Ogrodem Saskim ogólnie Starym Miastem na północy.
Wymyślono kanały, jako sieć komunikacji bezpiecznej, to znaczy na przykład do przechodzenia dla głównie kobiet łączniczek, które przechodziły przez kanały nieraz niedaleko, ale jednak dwie, trzy godziny, niekiedy na czworaka żeby zanieść meldunki, rozkazy do innej dzielnicy, która to dzielnica była odległa o niekiedy setki metrów, a niekiedy kilometr, dwa. Niegodna uwagi odległość. Zwracam na to uwagę, dlatego że podział Warszawy na części był znamieniem dalszego rozwoju sytuacji. Niemcy taktyką wypróbowaną na frontach, a przecież byli w końcu uczestnikami napastniczej wojny od 1939 roku, mieli praktykę i na zachodzie i na wschodzie. W 1944 roku już mieli praktykę na rozległych obszarach, tysiące kilometrów byli żołnierze w marszu w jednym, czy w drugim kierunku. Oni zastosowali taktykę kotłów, znaczy oddzielali jakąś część miasta, zamykali ją, tak jak armia sowiecka zamykała ich w głębi Rosji i jak zamknęli, to nacierali na tę wyizolowaną grupę. Jaką grupę? Minimalny procent żołnierzy uzbrojonych, ludność, która solidarnie współdziałała, która pomagała budować barykady, kopać doły, zasadzki na czołgi, stawiać zasieki, robić wszystko, ażeby przekształcić swoją dzielnicę, swoją ulicę w bastion trudny do zdobycia. Oczywiście ludność na przykład na Starym Mieście miała zadanie do pewnego stopnia łatwiejsze, bo wąskie uliczki staromiejskie łatwiej było zabarykadować. Już na przykład na Żoliborzu zabarykadowanie ulic, czy na Mokotowie było szalenie trudne, bo te ulice są dość szerokie, więc czym zabarykadować? Jak zabarykadować, żeby czołg nie przejechał górą? Stawialiśmy różne przeszkody. Tego uczyliśmy się wszystkiego. Uczyliśmy się w praktyce, bo to nie było tak, że ktoś siedział i miał jeden przydział.
Było hasło: „Zawalił się dom na ulicy Wspólnej. Wszyscy idziemy!” i poza tymi, którzy mieli dyżur przy radio, wszyscy inni mężczyźni i kobiety biegli łopatami i rękami odgruzowywać, bo pod gruzami byli ludzie, uratować kogo się da. Wtedy się nie patrzyło, czy ktoś jest porucznikiem czy szeregowym, stary czy młody, ratujemy ludzi. W jednym miejscu się coś robiło, robiło się coś w drugim miejscu. Ktoś poległ, ktoś był ranny, trzeba było gdzieś zawieźć, to nagle zawaliła się studnia, trzeba było odkopywać, bo nie było wody. Wodociągi przerwały dostawę wody, a wodę trzeba mieć. Można być głodnym, ale nie można nie pić. To są zjawiska, które przeżył każdy, który był w Powstaniu, nie musiał być wielkim konspiratorem, żeby wiedzieć o problemach z wodą, z żywnością i tak dalej.

Żywność w pierwszych dniach jeszcze wystarczała, dlatego że jednak istniały liczne sklepy, wtedy były prywatne, spożywcze, nawet półhurtowe, gdzie były jakieś zapasy mąki, cukru, kaszy, nawet wędlin suchych, jeszcze było. Wtedy to zostało zarekwirowane dla wojska i rozdzielane na kuchnie polowe.

 

Utworzono aparat cywilny w różnych dzielnicach w różny sposób, ale aparat odpowiadający starostwom, czyli strukturze przedwojennej administracyjnej i utworzono komitety blokowe, komitety domowe, one zajmowały się sprawami społeczno – cywilnymi, zdrowotnymi, zaopatrzenia, opieki medycznej i tak dalej na danym mikro terenie, kilku budynków. To zaczęło nieźle funkcjonować.

 

Zaczęła być dostępna, bo ukazywała się od początku, centralna prasa, organ konspiracyjny dawniej Armii Krajowej, „Biuletyn Informacyjny” w wielkim już formacie gazety normalnej, poprzednio jako tylko mała gazetka, „Rzeczpospolita Polska” organ Delegatury Rządu na Kraj, stronnictwa polityczne od prawicy, jak Stronnictwo Narodowe w piśmie „Berga”, do lewicy jak „Robotnik”, zaczęły się też egzemplifikować w świadomości ludzi poprzez swoje oceny, poglądy, wiadomości i zamieszczany do tego w tych wszystkich czasopismach po kilku dniach bardzo ważny już dział „Poszukiwania”. W „Poszukiwaniach wiadomości” podawano, kto kogo szuka, wiadomości należało kierować na określony adres, bo po prostu życie tego po niewielu dniach już wymagało. Komunikacja była jednym z głównych problemów. Takiej właściwie dla normalnego człowieka nie było, była dla walczących oddziałów i to z trudnościami.


We wrześniu po upadku Starego Miasta i w ciągu września dalej po upadku części Czerniakowa, a po 24 września po upadku całego Czerniakowa, tak zwanego Powiśla Czerniakowskiego, jasne, że jeżeli się broni już tylko Żoliborz, Śródmieście i Mokotów, to te trzy kotły będą po kolei przez Niemców brane siłą i głodem, bo jeżeli nas izolują, jeżeli zanie już minimum żeby przeżyć, jeżeli równocześnie będą bezlitośnie bombardować ludność cywilną, to powstanie sytuacja, w której staje znak zapytania, na co my czekamy? Jeżeli Armia Czerwona nie przejawia chęci pomocy Warszawie, to na co my mianowicie czekamy? Ile można dni mobilizować ludzi do takiego wysiłku?

Tymczasem po 9 września nastąpiły pewne ruchy i między 9 a 15 września Armia Czerwona dokonała manewru, który doprowadził ją bez żadnego istotnego oporu niemieckiego do dojścia do linii Wisły. Tam gołym okiem, czy przez lornetkę można było widzieć na plażach Saskiej Kępy, Grochowa czy Gocławka Armię Czerwoną z drugiego brzegu Wisły. Poziom Wisły był bardzo niski, było widać ogromne łachy na środku rzeki i właściwie sama tafla wody, to było paręset metrów. Ta wersja historii, po drugiej stronie stoi armia, niewątpliwie wtedy jedna z najsilniejszych armii świata liczebnie, ogromna, zwycięska, idąca od Stalingradu, od Wołgi, tutaj już właściwie rozbici Niemcy, to za Wisłą my się bronimy garstka ludzi i żadnej pomocy niema. Doszli do Wisły i była próba desantu, nieudana, ponieważ Armia Czerwona nie dała Polakom, którym pozwoliła to zrobić, żadnej osłony ogniowej proporcjonalnej, żadnej osłony lotniczej i ci żołnierze szli na rzeź, bo Niemcy mieli jeszcze czołgi, działa i broń pancerną. Jeżeli ludzie szli z bagnetami przez rzekę po pas w wodzie i byli wystrzeliwani jak kaczki w wodzie, szkoda tych Polaków, którzy nieraz w głębi Rosji żeby ratować życie zaciągali się do wojska i szli z wojskiem tutaj, żeby walczyć z Hitlerem. To było właściwie tragiczne, dla nas wszystkich to było zarazem załamaniem resztek nadziei, kiedy zobaczyliśmy, że z tej strony pomocy nie będzie, jak i jak dotarli ci ludzie niekiedy z odległych wiosek poleskich, wołyńskich, nowogródzkich, wileńskich, ofiary łagrów, które tu przyszły przerażeni, opowiadali o ruskich dowódcach, o tym co się dzieje, to był szok. Dla bardzo wielu ludzi, którzy się z nimi zetknęli, bo tacy byli też, oczywiście w mniejszości, ale nad Wisłą na brzegu zachodnim, czyli na brzegu lewym, byli tacy ludzie.


Nasza codzienność powstańcza była u ludzi jako tako myślących nacechowana nadzieją, a nawet przeświadczeniem, ze udzielą nam pomocy. Liczyliśmy początkowo na Armię Czerwoną, po niewielu dniach było widoczne, że z tej strony nie bardzo można liczyć na pomoc. Pomoc w pewnej szczątkowej formie nastąpiła w połowie września, ale było widać też, że to nie da wyniku i oto liczyliśmy na pomoc naszych aliantów, na pomoc tych z którymi byliśmy w wojnie: Anglików, Amerykanów.
Pomoc ta była zresztą bardziej czy mniej oficjalnie zapowiadana i były dyskretne wiadomości i niedyskretne plotki, że ona nastąpi. I oto z dnia na dzień czekaliśmy tygodniami.

18 września był to normalny dzień powstańczy, pogoda wrześniowa pogodna, dobra, dość słonecznie, niebo prawie czyste, minimalne zachmurzenie i oto w porze tak zwanej obiadowej między godziną trzynastą a czternastą słychać było nagle odległy warkot i nad Warszawę z kierunku północno zachodniego, najogólniej z kierunku Poznania, nadleciało całe, ogromne zgrupowanie, potem dowiedzieliśmy się, że to było sto siedem, wtedy nikt tego nie mógł obliczyć, ogromnych samolotów. Jak na owe warunki techniczne ogromnych, dzisiaj patrzy się na to inaczej, wtedy dla nas czteromotorowy amerykański Liberator to było cudo techniki, czegoś takiego nie widział nikt poprzednio w życiu przedwojennym. I oto tych sto siedem samolotów nadleciało nad Warszawę, leciały wysoko, jak to się mówi na wysokim pułapie, w związku z czym pociski niemieckiej artylerii przeciwlotniczej, bardzo żywo oczywiście od razu reagującej, rozrywały się w sposób widoczny poniżej pułapu lotu tych samolotów. To było dodatkową uciechą, że one są nie do osiągnięcia, nie do trafienia. Ludzie wybiegli z piwnic, ze schronów, z kryjówek, niektórzy co gorętsi, w tym bardzo wielu młodych, wdrapało się na dachy, które normalnie były śmiertelnym zagrożeniem, bo w końcu kto w mieście ostrzeliwanym siedzi na dachu, żeby lepiej widzieć i wszyscy patrzyli ku dość słonecznemu niebu i ku flotylli samolotów. Z tych samolotów oderwały się jakieś punkciki, to wydawało się, że to jest skok, że to jest desant. Ludzie krzyczeli: „Nasi!” To nie byli nasi, to były ogromne pojemniki kilkusetkilogramowe, które na kolorowych spadochronach różnych barw oderwały się od samolotów i po kilku minutach widać było już, że to są spadochrony z ładunkami, kiedy one obniżyły się. Niestety tego dnia z przerażającym pechem i to potem sprawiło ludziom szokujący zawód w Warszawie, był dość silny wiatr w kierunku zachodnim. Ten dość silny wiatr, szczególnie na tej wysokości, na której pojemniki się znalazły po zrzucie, znosił na naszych oczach, myśmy to wszyscy widzieli, spadochrony, pojemniki, ratunek, broń, amunicję, być może inne zasoby medyczne, czy żywnościowe, wiatr znosił ku zachodowi, co oznaczało, pojemniki wędrowały w powietrzu, jeszcze zanim spadły, coraz bardziej w stronę Woli, Powązek, Włoch, Ursusa, na obrzeże Warszawy. Tyle, że 18 września te miejsca znajdowały się we władzy niemieckiej.
Oddziały Armii Krajowej nie sięgały na zachód dalej niż do ulicy Towarowej, na Żoliborzu mniej więcej, nie daleko w kierunku zachodnim od Placu Inwalidów i Placu Wilsona, na Mokotowie gdzieś do Alej Niepodległości. W związku z tym wszystko, co spadało z powietrza na zachód od tej linii nie było dla nas. Mimo to zebraliśmy, my Akowcy, wtedy razem około szesnastu ton pomocy. To było jednak, jak się później okazało (bo tego oczywiście nie podawano wtedy do wiadomości, myśmy w komórkach sztabowych więcej wiedzieli, bardziej realistycznie), powiedziałbym, wtedy pesymistycznie, a nawet szokująco, że to było tylko pomiędzy jedną piątą, a jedną czwartą ogółu zrzuconej wtedy masy towarowej, pomocy tak ważnej. Broń i amunicja umożliwiła jeszcze od 18 września dalsze trwanie Powstania, dalsze działania w ciągu dziesięciu, jedenastu dni, głównie to, co zostało odebrane w Śródmieściu.


Niemniej jednak rozczarowanie w drugiej połowie Powstania było jak gdyby przypieczętowaniem widocznej już klęski. Dla ludzi bardziej wtajemniczonych, bardziej krytycznych, była to widoczna klęska, dla innych, dla tych którzy mało opuszczali piwnice, jakiś znak, który będzie miał dalszy ciąg lub nie.

Dalszego ciągu nie było. Pertraktacje amerykańsko – sowieckie nie doprowadziły do dalszych zrzutów, bo samoloty musiały lądować w bazach bardzo bliskich Warszawie, na wschód od Warszawy, które były już wtedy bazami Armii Czerwonej, bo Armia Czerwona stała nad Wisłą. W związku z tym Amerykanie nie mogli dokonać w ówczesnych warunkach technicznych lotu tak potężnej flotylli, tak ciężkich i obarczonych maszyn, tam i z powrotem, musieli lądować tutaj. To było więc powikłanie militarno – polityczne, a właściwie decyzja polityczna utrudniająca, a nie militarna.


Koniec rozłożony był na raty. Po kilku dniach upadł Czerniaków. To było dokładnie pięć dni po częściowo udanym zrzucie pomocy amerykańskiej. Mianowicie ostatnie oddziały Akowskie broniące się na Powiślu Czerniakowskim, w Czerniakowie i w rejonie ulicy Zagórnej, Ludnej, to już ten najostatniejszy odcinek, zostały wyparte przez siły niemieckie, zresztą w dużej mierze SS i policyjne, do Wisły. Uratowały się jednostki wpław przez rzekę. Była tam rzeź. Była rzeź ludności cywilnej. Były dorywczo dokonywane mordy, które trudno nawet nazwać egzekucjami, bo to były po prostu mordy na ludności, to nie były żadne decyzje jakiegokolwiek trybunału, czy sądu nawet hitlerowskiego, po prostu mordowano ludność nad brzegiem Wisły. Te wiadomości doszły do nas. Wprawdzie one dochodziły wybiórczo, ale udało się pewnej małej grupie ludzi pod dowództwem „Jerzego”, dowódcy batalionu „Zośka”, przedrzeć na odcinku pomiędzy wybrzeżem Wisły, a Placem Trzech Krzyży i złożyć szczegółowe relacje w dowództwie o tym, co działo się tam do ostatnich godzin. To był 23 września.
27 września rozegrała się tragedia Mokotowa. Wiedzieliśmy już, że pod Warszawą zaczęła operować dywizja pancerna Wehrmachtu, więc nie jakaś zbieranina sił byłych kryminalistów, policjantów, kolaborantów, tylko wysoko wykwalifikowana, niestety dla nas i ostrzelana w bojach w ciągu poprzednich lat, dywizja pancerna. Ta dywizja pancerna rzucona była na Mokotów i doprowadziła w dniach 26, 27 do końca Mokotowa, do wydarzeń, które znane są Polakom powojennym z filmu „Kanał”, scenarzystą był w końcu jeden z młodych oficerów walczących ma Mokotowie, Jerzy Stawiński i to w jakimś stopniu było punktem następnym zwrotnym odbierającym nadzieję.
Ta sama dywizja została skierowana w następnych dniach na północ Warszawy. My w redakcji pisma i w komórce sztabowej wiedzieliśmy więcej o tych działaniach, ludność dowiadywała się o tym, że była konieczność ewakuacji, albo że Niemcy zajęli takie czy inne ulice. To i tak budziło ogromny niepokój, bo przecież to było jedno miasto, tysiące ludzi miało członków rodziny, albo znajomych, kolegów, przyjaciół w tych dzielnicach. Każda taka wiadomość pogłębiała pesymizm, odbierała nadzieję, bo nie było obojętne dla ludzi na ulicy Wilczej, co się dzieje na ulicy Rakowieckiej, czy na ulicy Madalińskiego, mimo że miasto było podzielone.
Później, ostatni etap dla nas, upadek Żoliborza, najcięższe ataki dwudziestego dziewiątego, koniec obrony Żoliborza 30 września, to były sygnały na terenie Śródmieścia, na którym znajdowałem się i pracowałem, działałem, wykonywałem rozkazy, to były sygnały zbliżającego się końca, bo nie było żadnej wątpliwości logicznej dla nas i w naszych rozmowach, że teraz nastąpi natarcie na kocioł śródmiejski, to znaczy na ulice zawarte pomiędzy Królewską a Placem Zbawiciela, pomiędzy Towarową, a Nowym Światem. To dużo i bardzo niedużo. Dla zorganizowanych, potężnych, uzbrojonych, technicznie wyposażonych sił zadanie do wykonania na pewno realnie dla nas tragicznego, zupełnie wymierne w czasie i w wyobrażeniach.

Tak że trzydziestego podjęto, rozmowy o zawieszenie działań wojennych. To była inicjatywa niemiecka, ówczesnego, od 6 sierpnia głównodowodzącego generała Ericha von dem Bacha, notabene (o czym powszechnie dzisiaj wiadomo), z rodziny zgermanizowanych renegatów, bo z rodziny Żelewskich – Pomorskiej, w drugim pokoleniu już i w trzecim świadomych Prusaków, nastawionych nieprzejednanie wobec polskości. Tak że generał Erich von dem Bach był jednak człowiekiem na tym poziomie inteligencji, że rozumiał fenomen oporu polskiego i rozumiał, że dla oszczędzenia przelewu krwi niemieckiej i dla osiągnięcia wyniku postulowanego przez Fürera trzeba znaleźć wyjście kompromisowe, takie które umożliwi zaniechanie i zachowanie twarzy. Zaniechanie metod wyrzynania bez wyboru ofiar, ale i zachowanie twarzy, że przyjęto warunki strony niemieckiej. Zaczęły się rozmowy kapitulacyjne, rozmowy przede wszystkim mające na celu ratowanie ludności. Powtórzył się jak gdyby, tylko w bardziej dramatycznym wymiarze, casus września 1939 roku i oblężenia Warszawy. W imieniu generała „Bora” prowadzili rozmowy dwaj pułkownicy wykwalifikowani, ludzie związani z wywiadem i rozmowy te doprowadziły przede wszystkim do zawieszenia broni. Zawieszenie broni połączone było z wezwaniem do ludności, aby w granicach możliwości opuszczała miasto, a ludność rozumiejąc w Śródmieściu, bo dotyczyło to już tylko Śródmieścia, że mogą na tej rzeczy infernalny, zaczęła w dniu 1 i 2 października z tobołkami, walizeczkami, plecakami przez określone punkty wylotowe wychodzić z miasta.

Ten obraz był jak gdyby kontr obrazem pierwszych godzin euforii, radości, powszechnego entuzjazmu w dniach zdobywania pierwszych pozycji przez powstańców na wrogu. W tej chwili była to sytuacja, którą ludzie musieli jakoś przeżyć, ale musieli jakoś przeżyć. Twarze były stężałe cierpieniem, bólem, rozpaczą, nie słychać było prawie rozmów, w ciszy, jak gdyby w kondukcie pogrzebowym szedł tłum z tobołkami dominująco ludzi starych, kobiet i dzieci, niekiedy i mężczyzn w sile wieku. Na tych patrzyliśmy niechętnie, niesłusznie, ale wydawało się, że to jest rodzaj dezercji, mimo że oni ani nie mieli broni, ani nie mogli przyczynić się już do odwrócenia tragicznej sytuacji miasta. Na mężczyzn wychodzących patrzyło się z zewnątrz niechętnie, ale nie było żadnych ograniczeń, wychodził kto chciał. W sumie okazało się, że wychodziło mniej ludzi, niż przypuszczali Niemcy i niż my sami przypuszczaliśmy, bo w tej beznadziejnej sytuacji jednak większość nadal zostawała dopóki pozostawały oddziały Armii Krajowej, „armii ludowej”, bo ona była w istocie rzeczy „armią ludową” ta Armia Krajowa, bo to była armia synów i córek, braci i sióstr ludzi, którzy byli w domach dookoła. To była armia demokratyczna, zbudowana od dołu, ochotnicza, armia motywowana, więc dopóki ci młodzi ludzie pozostawali pod dowództwem swoim na miejscu, tak długo na ogół ich rodziny i przyjaciele wahali się czy należy opuszczać miasto. Niejednokrotnie ludzie sami namawiali rodzinę, rodziców żeby wychodzili, bo bali się o ich los, a uważali, że zawsze będzie im nieco w tłumie łagodniejszy, niż może być w mieście, które może być poddane zagładzie ogniowo bombowej.
2 października nastąpiło wieczorem podpisanie układu o zaprzestaniu działań wojennych. Wypertraktowano warunki honorowe. Było to zaprzestanie działań wojennych pomiędzy siłami AK w Warszawie, a nie pomiędzy Armią Krajową w ogóle, nie podpisał tego aktu nigdy generał Bór – Komorowski, czyli nie podpisał naczelny wódz i naczelny zwierzchnik, tylko podpisali upoważnieni wyżsi oficerowie, w związku z tym była to lokalna, wymuszona okolicznościami, kapitulacja, tak jak były lokalne kapitulacje w 1939 roku na przykład Twierdzy Modlin, albo miasta Warszawy, a nie było żadnej podpisanej kapitulacji wojskowej państwa polskiego, tak samo było i tutaj. Ten model dramatycznie się powtórzył, ale dla ludzi takich jak ja, którzy byli w to wprowadzani i godzinę po godzinie przez swoich zwierzchników informowani w Komendzie Głównej, oczywiście wiele rzeczy było bardziej wiadomych, dla przeciętnych mieszkańców dookoła mniej, myśmy byli związani pewnymi zobowiązaniami tajemnicy służbowej i pewnej dyskrecji. Ludzie rozumieli tylko, że to kres.
Ukazały się 3 października 1944 roku główne dzienniki powstańcze, główne pisma powstańcze wtedy na ogół w formacie zmniejszonym i jednostronicowo nalepiane tak jak afisze na murach, żeby można było je czytać, podawały wiadomość o zawarciu układu, o zaprzestaniu działań i warunki układu. Przewidziano, że oddziały AK wyjdą 4 i 5 października do niewoli i że równocześnie ma wychodzić ludność, od razu i nadal i podano jako ostatni dzień wychodzenia ludności początkowo piątego, potem praktycznie to przedłużono do 6 a nawet 7 października, ponieważ nie można było tego technicznie po prostu wykonać, nawet ze strony niemieckiej było to trudne do opanowania. Okazało się, że w końcu jeszcze wieleset tysięcy ludzi w ruinach, piwnicach i różnych zaułkach żyje, wegetuje i będzie wychodziło z miasta.
Miałem zupełnie swoistą sytuację, bo nam, kadrze akowskiej zaprzysiężonej od lat i zaufanej, dano do wyboru, albo pójście honorowe do niewoli, byłem wtedy już podporucznikiem, mogłem pójść do oflagu, nawet koleżanki uszyły mi coś w rodzaju furażerki z jedną gwiazdką, bardzo to sentymentalne wspomnienie, ale druga możliwość była wmieszać się w ludność i uniknąć niewoli z naruszeniem zasad układu i nikt nie odpowiadał za wasze życie, jeżeli Niemcy to wykryją, to mogą traktować to dowolnie, czyli źle. I wreszcie trzecia możliwość, najmniej znana, a w każdym razie wtedy w ogóle publicznie ze zrozumiałych względów nieznana, to było zgłoszenie chęci dalszej służby konspiracyjnej poza Warszawą oczywiście. Ponieważ byłem już przed Powstaniem zobowiązany do dalszego działania w ramach struktur „NIE”, czyli przewidzianych struktur na wypadek zmiany okupanta z niemieckiego na sowieckiego, wobec tego dla mnie pozostawało to jako logiczne, normalne wyjście, że zgłaszam się w ramach tej możliwości do dalszej służby. W grupie, w której się znalazłem, było w sumie razem ze mną trzynaście osób. To byli wyłącznie pracownicy II i VI Oddziału Komendy Głównej Armii Krajowej i myśmy przyjęli pewną taktykę, każda grupa, była to niejedna grupa, przyjmowała swoją taktykę ratunkową i ewakuacyjną.
Za siebie i z moich wspomnień mogę powiedzieć, że zacząłem pracować jako noszowy, bo nie byłem przecież wykwalifikowanym sanitariuszem, w szpitalu powstańczym przy ulicy Poznańskiej, którego komendantem był znany bardzo po wojnie profesor chirurg doktor Edmund Dreszer, ale wtedy po prostu komendant szpitala na Poznańskiej. W tym szpitalu włącznie z dwoma jeszcze moimi kolegami z Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK z Wydziału Informacji, adwokatem Kazimierzem Ostrowskim i adwokatem Adamem Dobrowolskim, obaj krakowianie zresztą, co miało dla mnie potem pewne osobiste znaczenie, byliśmy noszowymi. Myśmy praktycznie i faktycznie wykonywali tę pracę, to znaczy w dniach od 3 do 6 po wiele godzin dziennie nosiłem naszych rannych, przeważnie ciężko rannych, rzadziej chorych na noszach z ulicy Poznańskiej w Aleje Jerozolimskie, gdzie przed hotelem „Polonia”, tam do dziś jest hotel, kiedyś był hotel i restauracja, był punkt zborny, samochody Wehrmachtu oznaczone czerwonym krzyżem tam podjeżdżały i myśmy do niedawna walcząca strona – powstańcy, anonimowi cywile z opaskami Czerwonego Krzyża na samochody Wehrmachtu ładowali naszych rannych, którzy byli następnie ewakuowani poza Warszawę, tam ładowani do pociągów i wywożeni do szpitala, na ogół, jak się potem okazało w Zeithem w Saksonii do wielkiego szpitala wojennego, ale traktowani jak jeńcy i tam nie działy się żadne nadużycia czy nieprawości, o których byłoby w skali poważniejszej wiadomo. Więc kilka dni spełniałem jeszcze rolę sanitariusza. Miało to przynajmniej ten sens, że mogłem w jakimś minimalnym stopniu przyczynić się do ratowania naszych ludzi.


Przyszedł dzień ewakuacji, oddziały AK wyszły 4 i 5 października, moi koledzy najbliżsi wychodzili 5 października w oznaczonym punkcie... jednym z oznaczonych punktów (inny był na przykład na Żelaznej), w oznaczonym punkcie na ulicy Śniadeckich. Na Śniadeckich żegnałem Aleksandra Gieysztora, Stanisława Płoskiego, Witolda Kulę i wielu innych, również niektóre koleżanki, które wychodziły razem do niewoli, bo kobiety uzyskały też prawa jenieckie, był to swoisty fenomen. To pożegnanie było ciche, myśmy stali w szeregu przy chodniku, oni maszerowali środkiem, czasami był przelotny uścisk dłoni, czasami objęcie się, ale kiedy już byli Niemcy przed Politechniką, na placyku pomiędzy Śniadeckich a Politechniką, już nie dochodziliśmy do tego miejsca, asystujący cywile, ludność, tylko musieliśmy nasze uczucia całkowicie powściągać i oni przekroczywszy próg ulicy Śniadeckich wychodząc na plac, szli w szeregu już i tam musieli kawałek dalej, paręset metrów dalej składać broń. To było przeżycie bardzo dotkliwe, aczkolwiek dla mnie tylko jako przeżycie świadka, a nie uczestnika, bo nie wychodziłem, ale miałem poczucie uczuć tych kolegów, którzy kilkadziesiąt metrów dalej idąc oddają się dobrowolnie, nie dobrowolnie, w ręce wroga, po tylu latach walki i tylu nadziejach i dziewięciu tygodniach Powstania, bo my w Śródmieściu byliśmy pełne dziewięć tygodni w akcji. Te wrażenia towarzyszyły mi latami później, również kiedy znaczna większość tych ludzi wróciła do Polski z niewoli, część została na zachodzie i z wieloma z nich wspominałem te wydarzenia, miałem okazję do powrotu myślowo i wyobrażeniowo do tamtych godzin.
Życie miało swoje prawa, po krótkiej przerwie prywatnej wróciłem do pracy w szpitalu powstańczym i trwało to jeszcze kilkadziesiąt godzin.
6 października byliśmy ostatni dzień w Warszawie i grupa zorganizowana przez Kazimierza Moczarskiego, mianowanego wtedy przez idącego do niewoli pułkownika dyplomowanego Żabeckiego, jego następcą, czyli przez nowego szefa VI Oddziału Sztabu, i pod jego osobistym zwierzchnictwem w sumie trzynaście osób, mężczyzn przeważnie i kilka kobiet, mężczyzn było chyba dziewięciu czy dziesięciu, a reszta były koleżanki, myśmy wyjechali autem pod plandeką, niemieckim, jako kolumna dezynfekcyjna Polskiego Czerwonego Krzyża rzekoma. Mieliśmy odpowiednie, autentyczne dokumenty w języku polskim i niemieckim Czerwonego Krzyża do obozu w Pruszkowie, aby nie wpadało to w oko tylko do obozu w Pruszkowie w celach dezynfekcyjnych. Praktycznie nastąpiło to tak, że wywoziliśmy ze sobą, trochę to było lekkomyślne, ryzykowne, ale cóż zrobić, dokumenty i znaczne zasoby pieniężne Komendy Głównej AK na dalszą robotę w kraju. Nie mieliśmy broni, czyli byliśmy całkowicie bezbronni, w przypadku wykrycia mogliśmy liczyć tylko na egzekucję, na nic więcej. Wyjechaliśmy przez Wolę w kierunku Pruszkowa, wtedy był wyjazd jedyny ulicą Polską, nie było tych rozwiązań komunikacyjnych jak obecne przedłużone Aleje Jerozolimskie, czy coś podobnego i wyjeżdżaliśmy przez dzielnice, dlatego o tym wspominam, bo to do dziś pamiętam, dzielnice wypalonych już domów, bo oddziały niemieckie nacierające z zachodu, oddziały Rainewarta, Dirlewangera, jak wiadomo paliły domy i mordowały ludzi, to było na początku sierpnia, ale te wypalone domy i świeży jeszcze względnie zapach rozkładających się ciał, to były wrażenia nagłe, ludzi z innego świata. Przejechaliśmy przez kontrolę przy fabryce Franaszka na Woli. Pamiętam jak siedziałem tuż przy klapie, ale pamiętam również i koledzy moi i koleżanki niektórzy o tym wiedzieli, w większości o tym nie wiedzieli, że byłem już w Oświęcimiu i miałem w sobie zupełnie inne odruchy dotyczące Niemców, bezpieczeństwa, niebezpieczeństwa niż zapewne część moich kolegów, która jeszcze nie była na szczęście skonfrontowana z takim infernalnym doświadczeniem. I pamiętam taką sytuację, że zatrzymano nas przy fabryce Franaszka i tam były osoby w mundurach SS i policji, bo to było widać z zewnątrz i zapytali: „Co to jest? Co to jest?” Te papierki pokazywał kolega, który siedział w szoferce obok Niemca z Wehrmachtu, który prowadził samochód, a ja gorliwie wyskoczyłem z samochodu z tyłu i otworzyłem klapę. Koledzy moi i koleżanki krzyknęli: „Czyś ty zwariował?!”, a ja miałem bardzo prostą kalkulację: „My nie mamy nic do ukrycia.” i drugą bardzo osobistą, której nikomu nie zwierzałem, mogą mnie zastrzelić przy ucieczce, ale nie maltretować. Jeżeli zobaczą na co się zanosi, to jestem na chodniku, względnie na jezdni, będę uciekał, to mnie zastrzelą, to jest koniec. I to przeżycie zapamiętałem. Oni akceptowali papiery, które im pokazano w szoferce i powiedzieli los!, czyli jechać dalej, to wskoczyłem, klapę zamknąłem i pojechaliśmy.
Dojechaliśmy do Pruszkowa, a tymczasem kolega w szoferce, który tam siedział, krakowski adwokat, biegle znający język niemiecki przekonał Niemca, że my mamy jeszcze jakieś swoje sprawy do załatwienia w Pruszkowie i żeby on sobie odpoczął, on tam dojedzie i nie wiózł nas od razu do obozu, dał mu butelkę wódki czy spirytusu i złote dolary, nie wiem ile. Biedny żołnierz czy podoficer Wehrmachtu uległ pokusie, dojechaliśmy na obrzeże Pruszkowa i na jakiejś bocznej uliczce, nieznanej mi z nazwy, samochód stanął, kierowca wysiadł niby w celu załatwienia potrzeby naturalnej, odszedł gdzieś na bok i zniknął. Myśmy byli sami kilka minut, w ciągu tych kilku minut zniknęliśmy wszyscy z samochodu oczywiście, z bagażami, które mieliśmy. W Pruszkowie była miejscowa organizacja AK, która była poinformowana i tam udaliśmy się pod określonymi adresami i byliśmy w rozdzielonych mieszkaniach, nie razem, przechowywani w następnych dniach.
To było moje doświadczenie wyjazdu względnie bezbolesne, ale myśmy byli pozbawieni legalnych dokumentów, znaczy mieliśmy warszawskie dowody niemieckie, takie jak wszyscy mieli, które nie były niczym dobrym, raczej złym, bo dowodziły, że jesteśmy z Warszawy, czyli wskazywały na nas palcem, że może być mężczyźni z Warszawy, że jakoś zamieszani w działania przeciw okupantowi. Sam byłem w tym lokalu pięć dni. 12 października przebywając z dwoma kolegami na mansardzie, na podstryszku, w mieszkaniu pewnej nauczycielki w Pruszkowie, której nazwiska nigdy nie znałem i do dziś niestety nie znam, Pruszków – Żbików, załatwiliśmy formalności, nasi szefowie je załatwili i 12 października rano wsiadłem z dwoma kolegami, mając znowu inne papiery, do pociągu Warszawa – Skierniewice, który nie był z samej Warszawy, bo w Warszawie oczywiście pociągi nie wyjeżdżały, ale na tej trasie, ale który kursował między Pruszkowem a Skierniewicami. Tym pociągiem w nieopisanie trudnych warunkach, ale to nieważne na tle ogólnych problemów, które się wtedy działy, dojechaliśmy we trzech do Skierniewic. W Skierniewicach zdołaliśmy się władować, po odpowiednim dogadaniu się z polskimi kolejarzami ze strony moich doświadczonych kolegów, do wagonu osobowego, już nie towarowego jak do Skierniewic, którym jechaliśmy do Krakowa.
Normą było traktowanie nas wszystkich akowców, a szczególnie tych, którzy egzemplifikowali swoje skrajne zdecydowanie walki o niepodległość pod dowództwem polskim z Londynu i w powiązaniu z aliantami, nas wszystkich traktowano jako element zbiorowo podejrzany. Sam znalazłem się w sytuacji, jak tysiące innych, podwójnie trudnej, bo skoro w 1945 roku w październiku później oficjalnie przyznałem swoją faktyczną działalność w Armii Krajowej w przeszłości, skoro w dodatku, a to już jest zupełnie inna sprawa, nastąpiły różne aresztowania w wyniku, których ówczesne Ministerstwo Bezpieczeństwa trafiło na ślady mojej działalności i może nie pełnej wiedzy jeszcze, ale ograniczonej, prawdziwej wiedzy o moim zaangażowaniu jednak w strukturach kadr Komendy Głównej AK, Delegatury Rządu, to skoro na to natrafiono, to oczywiście wszedłem, co zresztą potwierdzają po latach przeze mnie przeczytane dokumenty, uzyskane z Instytutu Pamięci Narodowej, wszedłem od września 1945 roku już w kategorii osób podejrzanych i okresowo obserwowanych. Na to są dowody. I nie byłem tu wyjątkiem, bo moi koledzy z oddziałów liniowych, szczególnie ci szczególnie zasłużeni, ci z oddziałów najgłośniejszych jak „Zośka”, „Parasol”, „Miotła” i innych oddziałów elitarnych, oni byli jak zawsze żołnierze oddziałów elitarnych, a więc w przeświadczeniu obserwatorów szczególnie motywowani, byli też szczególnie podejrzani. Nie jest przecież rzeczą przypadku, że ogromna większość najbardziej znanych uczestników Powstania krócej czy dłużej przebywać miała w końcu lat czterdziestych i w latach pięćdziesiątych w różnego typu więzieniach i aresztach nowego państwa rządzonego przez komunistów.
Sam po ujawnieniu miałem liczne kontakty dalej w środowisku dawnych kolegów, koleżanek akowskich, a sam poszedłem do pracy zawodowej dziennikarskiej w jedynej wtedy gazecie legalnej wydawanej przez jednak opozycję, aczkolwiek jej lider był w rządzie, mam na myśli w dzienniku Stanisława Mikołajczyka „Gazeta Ludowa”, wydawanym oficjalnie przez Naczelny Komitet Wykonawczy Polskiego Stronnictwa Ludowego, Wydział Prasy tegoż naczelnego komitetu. I w roku 1946, w kilka miesięcy po oficjalnym zakończeniu działań wojennych, byłem już członkiem redakcji opozycyjnego pisma. W tym piśmie mogłem pisać dość dużo, w granicach cenzuralnych ograniczeń, jakie były o AK, o Powstaniu. Redaktor naczelny tego pisma Zygmunt Augustyński stracił jedynego, ukochanego syna i synową w Powstaniu Warszawskim, był całym sercem zaangażowany po stronie pamięci tych dni i tygodni. Zastępca redaktora naczelnego Witold Giełżyński, wielki polski publicysta i profesor Wyższej Szkoły Dziennikarskiej przed wojną, był jednym z czołowych ludzi cywilnego podziemia i prasy tajnej w czasie wojny. W składzie redakcji było też kilku ludzi o podobnych życiorysach, a strukturami propagandy ówczesnej i prasy Polskiego Stronnictwa Ludowego kierował Kazimierz Bagiński, który właśnie dopiero co wrócił jako jeden z więźniów „procesu szesnastu” w Moskwie. Całym zaś Polskim Stronnictwem Ludowym na okręg warszawski organizacyjnie, na miasto Warszawę, kierował Stefan Koboński, nie mniej nie więcej tylko były kierownik walki cywilnej i szef oporu cywilnego, potem przedstawiciel oporu cywilnego w kierownictwie walki podziemnej, czyli jeden z kluczowych, czołowych, najwybitniejszych działaczy polskiego podziemia niepodległościowego. W tym towarzystwie odczuwałem luksus codziennie. Moja sytuacja była dużo na co dzień psychologicznie i zawodowo lepsza od sytuacji ogromnej większości moich koleżanek i kolegów, ale to jest ten dalszy ciąg.
Później oczywiście, kiedy trafiłem do więzień PRL, a zaczęło się to już w listopadzie 1946 roku, moja przeszłość akowska, moje kontakty akowskie były elementem szczególnie obciążającym w myśleniu oficerów śledczych, oni byli tak wychowani i tak instruowani, w myśleniu tych, którzy decydowali o przetrzymywaniu mnie i setek, a potem tysięcy i potem dziesiątków tysięcy w całej Polsce ludzi o podobnych jak ja życiorysach. Moja później w sumie sześcioipółroczna droga więzienna w nowej komunistycznej Polsce była na pewno uwarunkowana nie tylko wymiarem moich konkretnych czynów, czy moimi poglądami, ale również moim życiorysem. Myśmy się wszyscy, dawni akowcy, czuli jako ludzie zakwalifikowani do rzędu odrębnej, niższej, gorszej kategorii obywateli. Frazesy odświętne o bohaterstwie ludu Warszawy były, padały, były powtarzane i publikowane, ale praktyka była taka, że sam fakt przynależności do Armii Krajowej, a szczególnie udział w Powstaniu Warszawskim był traktowany jako fakt stawiający w cieniu, albo przeciwnie, stawiający w świetle podejrzeń i agresywnego nastawienia, tę drugą stronę. Ten stan rzeczy trwał właściwie nieprzerwanie z różnymi odcieniami aż do śmierci Stalina i Berii i dopiero tak zwana odwilż polityczna w Polsce 1955, 1956, doba wolnych dyskusji, względnie swobodnych wypowiedzi przyniosła odmianę w kwalifikowaniu akowskiego życiorysu politycznie i obywatelsko.
Uważam, że gdyby do Powstania nie doszło, Polska oczywiście jako naród istniałaby, ci którzy byli aktywem niepodległościowym prawdopodobnie nie trafiliby do oflagów, stalagów i na roboty m Niemczech, trafiliby na pewno do Kaługi, Wołogdy, Archangielska, Murmańska, na rozległe tereny Związku Sowieckiego. Jeżeli około pięćdziesięciu tysięcy ludzi, którzy nie brali udziału w Powstaniu z województw białostockiego, lubelskiego i rzeszowskiego wywieziono do Związku Sowieckiego, to jakiż mógłby być los ludzi, którzy byli zorganizowani do działania powstańczego w Warszawie, tego trzonu i ludzi ze stolicy znienawidzonego przez Stalina niepodległego, demokratycznego polskiego państwa podziemnego. Sadzę, że Polska byłaby republiką radziecką, tak jak Litwa, Łotwa, Estonia, w końcu one były i świat to przyjmował przez kilkadziesiąt lat. Ubolewał, ale przyjmował. Sądzę, że ludzie, którzy byli czynni w AK mieliby minimalne szanse przeżyć, dużo mniejsze niż mieli je w Polsce Ludowej, w stworze jednak trochę innym niż Litwa, Łotwa i Estonia. Patrzę bardzo pesymistycznie na to alternatywne rozwiązanie, o ile ono w ogóle istniało, dlatego że są pewne psychologiczne prawidłowości i ludzkie prawidłowości, które określają możliwość wydawania i wykonywania rozkazów. Jeżeli 28 lipca 1944 roku Niemcy zarządzili brankę stu tysięcy mężczyzn, a stawiło się sto kilkadziesiąt osób, przeważnie niezdolnych do pracy, do robót, to czy można sobie wyobrazić, że Niemcy tolerowaliby bez wybuchu Powstania prawie milionową, dziewięćset tysięczną wtedy, ludność Warszawy po obu brzegach Wisły, jako ludność normalną, cywilną, której nic się złego nie stanie, ona będzie mieszkać na linii frontu, a Niemcy będą walczyli z Armią Czerwoną.
Takie wirtualne rozważania są dopuszczalne, ale to są kompletne bzdury, oderwane od wszelkich prawideł znajomości myślenia drugiej strony i od doktryny hitlerowskiej, która widziała w Polakach od początku nieubłaganego wroga, szczególnie w polskich elitach. Jeżeli Hitler kazał zniszczyć Warszawę i nie zostawić kamienia na kamieniu, to nie można sobie wyobrazić, aby Warszawa i jej cała elita była ułaskawiona z jakichkolwiek bądź powodów przez Hitlera, tylko dlatego że my nie zaczęliśmy do Niemców strzelać. To jest nonsens. Jest to myślenie czysto teoretyczne na kartce papieru, co by było, gdyby było. To, że Powstanie należało do tragedii narodowych, gdy chodzi o wymiar strat i to, że ono było szokiem dla Warszawy w większym stopniu niż dla całej Polski, to jest bezdyskusyjne dzisiaj, ale czy można było tego szoku uniknąć, to by trzeba było zapytać również Sofoklesa czy Eurypidesa, czy nie mogli weselej ukształtować przebiegu swoich wyobrażeń, scenicznie interpretowanych przez stulecia, a nawet już tysiąclecia w tej chwili... To są rozważania czysto abstrakcyjne. Rozważania typu tego, jakie szkoła krakowska snuła na przykład o Powstaniu Styczniowym 1863 i 1864 roku są tutaj mało przydatne.
Wojna totalna wciągnęła miliony ludzi w swoją bezpośrednią maszynerię, to nie była już epoka w latach 1939 – 1944 działania młodzieży szlacheckiej i nielicznej grupy młodzieży chłopskiej powstaniach 1830 czy 1863 roku, to była ogólnonarodowa wojna z udziałem ludzi z wiosek, miasteczek, miast, wielkich miast, z udziałem synów i córek chłopskich, synów i córek profesorów uniwersytetów i elit, z udziałem księży i uczonych, z udziałem mieszczan i robotników i to miało zupełnie inny wymiar, ale ten inny wymiar posłużył Polsce pośrednio moim zdanie i to w kilku przypadkach.
W roku 1956 w dwanaście lat po doświadczeniu Powstania Warszawskiego Węgrzy nie wiedzieli, że świat nie zagnie palca w ich obronie, my wiedzieliśmy. I myślę, że w Polsce to wpłynęło na działania ludzi różnych poglądów. Umiar i powściągliwość, na działania kościoła z mądrym i doświadczonym prymasem Wyszyńskim, na działania nawet tych zdrajców, którzy służyli Moskwie, ale którzy w końcu chcieli sami siedzieć, a nie zawisnąć na latarniach. I mam wrażenie, że ten moment doświadczenia historycznego owocował w 1956, ten moment jednak jak gdyby bumerangiem powrócił i owocował przy tworzeniu opozycji demokratycznej, przy próbie bezkrwawego rozwiązywania konfliktów w drugiej połowie lat siedemdziesiątych i przy próbie, nawet przy tworzeniu fenomenu ruchu Solidarność, ciągłego proklamowania, że my nie chcemy użycia siły, mu nie chcemy przelewu krwi, my pogodzimy się pewną samorządnością, my chcemy stosować politykę małych kroków. Były to działania tyleż pozytywistyczne ile romantyczne, bo romantyczne wyobrażenia, a pozytywistyczne w metodach.
Myślę, że Polacy gdyby nie mieli za sobą doświadczenia Powstania Warszawskiego, a pamiętajmy, że w roku 1956 najmłodsi uczestnicy Powstania mieli około trzydziestu lat, a najstarsi byli dojrzałymi albo starymi ludźmi, a w roku 1980 przy tworzeniu Solidarności, proszę pamiętać to było trzydzieści sześć lat po Powstaniu Warszawskim, jeszcze ogromna część ludzi, którzy pamiętali Powstanie, już nie młoda, ale była jeszcze czynna w życiu i ich najbliższe rodziny. To wszystko nie pozostało bez wpływu na proces myślenia historycznego i myślenia politycznego.




Warszawa, 23 września 2005 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Junczyk-Ziomecka

  • Wszyscy znają Władysława Bartoszewskiego. Panowie Witold Bereś i Jerzy Skoczylas napisali, że życiorys profesora Bartoszewskiego jest czystszy niż najczystszy diament świata. Rozmowa będzie dotyczyła represji komunistycznych.


Bardzo miło słyszeć dobre słowa, ale ważniejsze jest utrwalenie wiedzy o sprawach, które doprowadziły do tej rozmowy. W chwili wybuchu II wojny światowej byłem siedemnastoletnim warszawskim maturzystą związanym (od urodzenia i z pochodzenia rodziny) z tym miastem, dokładnie znającym Warszawę. Wobec tego interesowało mnie to, co się dzieje w mieście. Abstrahuję od mojej działalności konspiracyjnej w czasie wojny. Już w początku okupacji struktura niemieckich władz bezpieczeństwa, komenda policji bezpieczeństwa i służby bezpieczeństwa hitlerowskich Niemiec [były bardzo rozbudowane] to nazywało się der Sicherheitpolizei im Distrikt Warschau - w każdym okręgu były takie urzędy. Centrala na Generalną Gubernię była w Krakowie, ale centrala w ogóle była w Berlinie. Po oblężeniu Warszawy [urzędy te] zajęły kilka szczególnie reprezentacyjnych, nowoczesnych, doskonale wyposażonych budynków. Do takich nowoczesnych ulic, zbudowanych dosłownie parę lat przed II wojną światową należała część alei Szucha. Dzisiejsze, powszechnie znane budynki Ministerstwa Spraw Zagranicznych, Ministerstwa Edukacji, niektóre domy mieszkalne, to były twory nowych budowniczych Warszawy w latach trzydziestych. Pamiętam, że kiedy wznoszono te domy byłem w gimnazjum, potem w liceum. To były bardzo nowoczesne budynki, które miały inne przeznaczenie, ale dla potrzeb państwowych mieściła się tam na przykład Najwyższa Izba Kontroli Państwa. Inne było ich przeznaczenie, ale były to budynki reprezentacyjne i nowoczesne. W Alejach Ujazdowskich (numer hipoteczny 11) na rogu Koszykowej stanął nowoczesny, bardzo luksusowy (według obecnego nazewnictwa – apartamentowiec) dom mieszkalny, z drogimi, pięknymi mieszkaniami. To było wiadomo. Dom był ukończony dopiero chyba ze dwa lata przed wojną. Na jego dachu była kawiarnia, co było nowością w Warszawie, bo Warszawa, nie Italia – to u nas rzadkie rzeczy, dlatego każdy o tym wiedział. W tej kawiarni nigdy nie byłem, ale wiem, że była. Jak powiadam, ten dom był zajęty przez zamożnych ludzi, ale prywatnych. Nie było tam żadnych instytucji, niemniej jednak Niemcy zabrali ten dom jako luksusowy i położony w pobliżu alei Szucha, jak to się mówi, o rzut czapką czy kamieniem. Zainstalowali tam jeden z wydziałów swoich struktur bezpieczeństwa, mianowicie policję kryminalną Kripo Kriminalpolizei Dom odpowiednio adaptowali dla celów biurowych, jak również podziemia przekształcili w areszty. Pierwszą przymiarkę do przerobienia luksusowego domu mieszkalnego na luksusowy biurowiec dla okupanta, ale adaptowany również dla celów, jakich policja potrzebuje (areszty w podziemiu) wykonali Niemcy, od razu w czasie wojny. W tym domu przebywali oczywiście aż do wybuchu Powstania Warszawskiego. Jak to było wtedy w zwyczaju, my staraliśmy się łukiem omijać te budynki, gdzie była policja, gestapo, Kripo; raczej nie wpadać w oko – szczególnie młodzi ludzie – nie przyglądać się, nie stawać; to było wtedy normalne, w naszym zwyczaju.

  • Czy rejon ten był wydzielony jakimiś barykadami?


Były zasieki, oczywiście chodzili strażnicy, ale my się temu specjalnie nie przyglądaliśmy. Zresztą wiedzieliśmy, że generalnie rzecz biorąc, główna centrala niebezpieczeństwa to jest gestapo. A ono było w budynku, w którym obecnie mieści się Ministerstwo Edukacji. Tam był areszt lokalny, do którego przywożono ludzi na kilka godzin na przesłuchania. Potem ładowano [ich] do samochodu i wieziono na Pawiak na oddział męski lub na Serbię, oddział żeński więzienia przy ulicy Dzielnej. Niektórzy ludzie przebywali tam nawet po dwa, trzy dni w trakcie przesłuchań, nie odwożono ich na noc do więzienia, choć to było rzadkie. Wiedziałem o tym, bo losy wojenne i konspiracyjne w jakimś okresie (szczególnie w roku 1943) zetknęły mnie służbowo ze sprawami więzienia na Pawiaku, naszego kontrwywiadu na Pawiak, obserwacji tego, co się dzieje. Także poniekąd zawodowo o tych procedurach i o tych miejscach wiedziałem stosunkowo więcej od moich koleżanek i kolegów. Na tym się to kończy, bo na szczęście w tych miejscach nie przebywałem.
Przyszło Powstanie Warszawskie. Jak wiadomo, ta dzielnica nie została zdobyta przez oddziały powstańcze. Próby zdobycia obiektów na Szucha, między innymi z rejonu placu Unii Lubelskiej, były bardzo krwawo opłacone. Między innymi byli tam żołnierze z Dywizjonu „Jeleń” AK. Bardzo duże straty ponieśli w pierwszych godzinach. W związku z tymi nieudanymi próbami na placu Unii, na tyłach drukarni od strony Polnej zginęła Krystyna Krahelska. Ataki były też od strony wlotu Szucha, były ataki od Bagateli, były ataki z Flory. Nie ma to nic wspólnego z historią powojenną, ale ma dużo wspólnego z sytuacją miejsca. Te miejsca spływały krwią. W czasie Powstania Warszawskiego na tyłach Generalnego Inspektoratu Sił Zbrojnych, czyli obecnego budynku premiera rządu, zgromadzono na podwórzach tysiące ludzi porwanych z domów na Marszałkowskiej, na Litewskiej, na placu Unii aż do poziomu Rakowieckiej, na Bagateli, na Flory, na Klonowej. Przeważnie [to byli] mężczyźni w różnym wieku, których tu zgromadzono, zamordowano i na miejscu spalono ciała. Po wojnie dopiero, w lecie 1946 roku, dokonano stąd ekshumacji kilku ton nierozeznanych ludzkich prochów na cmentarz wolski. Prochy spoczywających tam ofiar z Woli mieszają się z prochami ofiar z szeroko rozumianego regionu alei Szucha. To był promień kilku ulic, na których Niemcy bez przerwy utrzymywali swoje władztwo i oddziałom powstańczym nie udało się ich uwolnić ani na chwilę. Natomiast ci, którzy zginęli, to byli w dominującej większości ludzie cywilni zabrani z domów. Nie zdążyli nawet w ogóle nigdzie pójść, nie byli w żadnej akcji, nawet jeżeli byli zaprzysiężeni [w jakiejś organizacji]. Znam niektóre konkretne nazwiska i przypadki ludzi, którzy zginęli nie zetknąwszy się w ogóle z działaniami powstańczymi, dlatego że ich tam zgromadzono i zamordowano. Do końca Powstania na tym terenie nie mógł się pojawić żaden akowiec ani żaden niezależny obserwator, Polak. Po kapitulacji Powstania też nie było wolno wchodzić na te tereny. Kiedy był rozejm i ewakuacja ludności, Polacy mogli się swobodnie poruszać jedynie po tych terenach, na których byli, ale nie mogli wyjść poza nie. Jeżeli na przykład do placu Zbawiciela licząc od Alej Jerozolimskich była enklawa wolności, ona padła, to tam wolno nam było się poruszać. Nie można było pójść za plac Zbawiciela na przykład w kierunku placu Unii i coś zobaczyć, to nie było możliwe. Skończyłem Powstanie na Marszałkowskiej 62 przy Wilczej – byłem bardzo zainteresowany tym, co się dzieje troszkę dalej, ale przekonałem się, że takiej możliwości nie ma. Stały warty niemieckie, które w sposób łagodny, ale kategoryczny nie pozwalały przechodzić. To było wtedy, kiedy były godziny i dni ewakuacji Warszawy do 6, 7 i nawet 8 października 1944 roku.
Okres popowstaniowy spędziłem służąc w Armii Krajowej w Krakowie. Możliwie natychmiast, kiedy mogłem (nie naruszając obowiązków służbowych i wykorzystując możliwości logistyczne), wróciłem do Warszawy – to był luty. Mniej więcej 20, 21 i 22 lutego wróciłem z Krakowa do Warszawy. Między 20 a 22 lutego, bo najpierw wróciłem tylko do Pruszkowa, a następnego dnia przedostałem się do Warszawy. Warszawa była w rękach Armii Czerwonej. Administracja polska na pierwszy rzut oka nie była właściwie odczuwalna. To było zaplecze frontowe, zaledwie miesiąc po wejściu Armii Czerwonej do Warszawy w styczniu. Bardzo niewiele było jeszcze ludzi. Byli na Pradze, chodzili przez Wisłę po lodzie. Dotarłem z Krakowa od strony Pruszkowa i dalej podjąłem działalność konspiracyjną w organizacji „Nie”. Nie z tego powodu, ale z powodu osobistego, normalnego, ludzkiego zainteresowania usiłowałem odnaleźć miejsca, w których mieszkali moi rodzice, w których mieszkałem ja, w których mieszkała grupa członków mojej rodziny, przyjaciół – w Warszawie miałem dziesiątki bliskich. Na ogół natrafiałem na ruiny, na spaleniznę, na dom uszkodzony, ale ludzi w tych domach jeszcze nie było. Gdy chodzi o osobiste sprawy, to moje mieszkanie, które wtedy zajmowałem na Mickiewicza 37 mieszkania 14 w spółdzielni „Znicz”, było spalone. Z rozmów okazało się, że spłonęło w dwóch ostatnich godzinach Powstania na Żoliborzu, 30 września.

  • Mieszkanie czy dom?


Mieszkanie – spłonęło na drugim piętrze w ostatnich dwóch godzinach Powstania. Jak wiadomo, na Żoliborzu działania skończyły się nieco wcześniej niż w Śródmieściu. W związku z tym znalazłem się (jak znaczna większość warszawiaków) bez niczego. Betonowa struktura domu stała, mogłem chodzić po popiołach, ale z mieszkania był wypalony szkielet. [Mieszkania] sąsiednie i poniżej były – ten dom do dzisiaj zresztą stoi, mieszkania są odbudowane. Mickiewicza 37 [stoi] w dawnej strukturze, ponieważ ten dom ucierpiał stosunkowo niewiele, bo spośród kilkudziesięciu mieszkań spalone były chyba dwa. Po dokonaniu oględzin obiegłem Warszawę, aby obejrzeć inne miejsca. Zobaczyłem Pawiak wysadzony w powietrze, byłem tam. Poszedłem w aleję Szucha, obejrzałem te mało zniszczone domy, które bardzo szybko przywrócono do porządku, wstawiono szyby, uporządkowano lekkie zniszczenia. Te domy i domy w Alejach Ujazdowskich nie były zniszczone. Przecież Armia Krajowa nie miała ciężkiej broni i atakując, nie mogła domu zniszczyć. Nie mogła go zniszczyć żadnym środkiem technicznym, który spowodowałby zrujnowanie domu. Mogły być ślady od kul ciężkich karabinów maszynowych albo lekkich karabinów maszynowych, od uderzeń granatów. To (oczywiście przy solidnych budowlach) nie zostawiało żadnych widocznych, trwalszych [śladów].
Krótko mówiąc – dom, który nas będzie obchodzić (Aleje Ujazdowskie 11) był domem opuszczonym przez Kripo, przed domem stały jakieś sowieckie posterunki. Prawdopodobnie zajęli dla siebie i nie wiem, co tam się mieściło. W każdym razie przedwojenni mieszkańcy na pewno nie mogli tam wejść, to było widać na pierwszy rzut oka. Generalnie wszystkie obiekty, które zajmowała armia albo policja niemiecka automatycznie zajęła Armia Czerwona, względnie nieliczne obecne tu oddziały armii Ludowego Wojska Polskiego. W Warszawie trochę ich było, choć mało, bo nie wszędzie były. Wobec tego były to obiekty niedostępne dla przeciętnych ludzi, bo pod nadzorem. Nawet trudno się było nimi interesować. Nie było też bezpiecznym okazywanie jakiegoś nadmiernego zainteresowania. Pamiętam, że ten dom stał bez szyb, ale w niezłej kondycji. Myślę nawet, że część szyb była. Pierwsze wrażenie [na temat] tego domu było [takie], że coś ocalało. W Alejach Ujazdowskich w ogóle niewiele było domów mieszkalnych, a ten doskonale pamiętam, bo był budowany, kiedy byłem uczniem gimnazjum.[…]. W roku 1945 po zajęciu już całej Warszawy przez Armię Czerwoną i zainstalowaniu miejscowych sił bezpieczeństwa, zainstalowało się Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, czyli tak zwana bezpieka albo inaczej UB, albo inaczej Resort, bo tak to wtedy nazywano. Ona była na Pradze na ulicy Szerokiej. To była pierwsza siedziba ministerstwa wraz z aresztem podręcznym, a na Cyryla i Metodego był miejski urząd, o którym mówiono: „Cyryl jak Cyryl, ale te metody…”. To był Miejski Urząd Bezpieczeństwa Publicznego, a w pobliżu tego budynku był jeszcze Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego na województwo (w granicach przedwojennych) warszawskie. Każdy oczywiście omijał te miejsca, to były niezniszczone ulice Pragi. Kozłami zagrodzili te ulice i parę ulic na Pradze było zajętych na obiekty, które należały do ministerstwa, do Wojewódzkiego lub do Miejskiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Te ulice stoją, te domy stoją, nie mają tego przeznaczenia, ale jeszcze przez dłuższy czas (kilka lat) urzędował tam urząd wojewódzki i miejski, nawet kiedy ministerstwo przestało tam urzędować. Nie chcę w to wnikać, bo ministerstwo zostało przeniesione do remontowanego przez jeńców niemieckich gmachu w Alejach Ujazdowskich.
Jeńcy niemieccy byli w obozie na Służewcu. Przychodzili w sposób widoczny konwojowani i remontowali. Uważaliśmy to za normalne – Niemcy niszczyli, Niemcy remontują. Nikogo w Warszawie specjalnie to nie poruszało, biorąc pod uwagę, że mieliśmy inne, własne kłopoty. Remontowano, na początku nie było wiadomo, na co. Żadnych tablic oczywiście nie było. Nie wiem, w jakim miesiącu, ale chyba już raczej w 1946 roku w zimie, ministerstwo zostało przeniesione z Pragi. Ministerstwo z ministrem, gabinetem ministra, departamentami, biurami, pokojami przesłuchań i aresztem w suterenach. Kiedy dokładnie było to gotowe, nie wiem, może wynikać z jakichś akt w IPN. Wiem, że dopiero w 1945 roku była adaptacja więzienia mokotowskiego. Było uszkodzone, ale nie było zniszczone i zaczęło funkcjonować mniej więcej wczesnym latem 1945 roku. Więzienie to więzienie, ale urządzenia administracyjne, biurowe i inne, to już zupełnie oddzielna sprawa, choć powiązana strukturą formalną. Wiem, że na Mokotowie byli już więźniowie polityczni w lecie i jesienią 1945 roku. Byłem wtedy w delegaturze sił zbrojnych po rozwiązaniu „Nie”, do aresztowania Moczarskiego, który był moim bezpośrednim zwierzchnikiem. Okres lata 1945 roku przeżyłem jako człowiek dosyć orientujący się w sprawach bezpieczeństwa – nawet w interesie własnego bezpieczeństwa, żeby niepotrzebnie nie wdać się w jakąś kabałę. W mojej rodzinnej Warszawie mniej więcej wiedziałem, co, gdzie i jak. Nie zajmowałem się budową własnego życia, tylko dalej konspirowaniem. Mieszkałem wtedy w skromnym pokoju na Żoliborzu w mieszkaniu zbiorowym, gdzie w domu przy ulicy Mickiewicza 27 mieszkał wiele lat później Kuroń. W tym domu mieszkałem wspólnie z dwiema rodzinami akowskimi, którym mieszkanie przypadło po jeszcze innej, zaprzyjaźnionej koleżance z AK. Mieszkanie było niezniszczone, bo ten dom nie był spalony. Mieszkaliśmy wspólnie w kołchozie, ale dobrowolnym, sami swoi mniej więcej do lata 1945 roku, kiedy przyszła tam bezpieka. Bezpieka przyszła, nie zastała mnie, bo akurat byłem w Łodzi z wizytą u mojego ojca, który był w grupie operacyjnej uruchamiającej Narodowy Bank Polski. Był urzędnikiem banku i stawił się do pracy w banku. Skierowano go do Łodzi – tam była centrala. Uruchamiano pewne wydziały i szkolono pracowników; jeszcze nie przeniesiono centrali banku do Warszawy. Czasami raz na kilka tygodni jeździłem do Łodzi najeść się, wykąpać się pod bieżącą wodą, pójść do teatru (wtedy powstała „Syrena”), pójść do kina. Miałem tam rodzonego ojca, który miał służbowe mieszkanie po Niemcach przy banku, więc jak najbardziej legalnie. Oficjalnie tam sobie jeździłem. Jak sądziłem, o mnie nie było jeszcze nic wiadomo.
Ale mniej więcej w sierpniu 1945 roku przyszło bezpieczeństwo (nie wiem, czy urząd wojewódzki, czy miejski, czy ministerstwo, bo nie miałem z nimi do czynienia) na ulicę Mickiewicza. Zabrało koleżankę, która w 1945 roku wróciła z niemieckiej niewoli, Barbarę Filarską z domu Wąsik, zmarła niedawno.[…] Była emerytowanym profesorem KUL-u, archeologiem śródziemnomorskim, teściową Kuronia – matką Danusi Kuroniowej, z domu Filarskiej. Wtedy była to moja rówieśnica, młoda dziewczyna, która też mieszkała w tym kołchozie. Mnie nie zabrano, ale ją zabrano. Wróciła z niewoli, była podporucznikiem AK, miała odpowiednie, legalne papiery. Wróciła do kraju, niby bardzo dobrze – zabrali ją na kilka tygodni. Kilka dni później wszedłem do domu wracając z Łodzi i nieznani ludzie ostrzegli mnie na podwórzu, żebym nie wchodził do tego mieszkania, bo tam jest kociołek. Tak jak stałem zawróciłem na pięcie – w spodniach, koszuli i z plecakiem, bo ciepło, lato. Tam już się nie pojawiłem.

  • Tym razem się udało…


Tym razem się udało, ale wszedłem już do akt i akta IPN obejmują mnie od tego okresu 1945 roku. 10 października 1945 roku w wyniku decyzji moich przełożonych, szefa personalnego AK (z którym zdołałem się skomunikować) ujawniłem się w komisji likwidacyjnej AK w Banku Gospodarstwa Krajowego. Wtedy nie trzeba było składać zeznań. Mój szef siedział, część moich kolegów siedziała, a ja nie siedziałem. Byłem stosunkowo młody i bez znaczenia, miałem dwadzieścia dwa lata. Myślałem, że oni o mnie niewiele wiedzą, tak że dadzą mi już spokój. Potem się okazało, że tego spokoju nie miałem, ale to już jest zupełnie inna sprawa. Nadal nie miałem jeszcze do czynienia z budynkami resortu bezpieczeństwa. Atoli kilkanaście dni po ujawnieniu (co zresztą opisuję w moich książkach) dostałem wezwanie na świadka, bez podania w jakiej sprawie. Podany był tylko dzień, [fakt, że] do ministerstwa na Pragę, które tam właśnie było w czerwonych domach na ulicy Szerokiej czy sąsiedniej, już nie pamiętam tego adresu. Adresy te znane są historykom. Poszedłem tam. Byłem na tyle asekurantem, że zawiadomiłem o tym kilka osób. Między innymi zawiadomiłem kobietę, szefa gabinetu ministra sprawiedliwości [Leona] Chajna. W czasie wojny była ukrywającą się Żydówką pod nazwiskiem Zofia Rudnicka i moją koleżanką z akcji „Żegoty”, z Rady Pomocy Żydom, kierowniczką biura Rady Pomocy Żydom. Poszedłem do niej i powiedziałem: „Pani Zofio – ona naprawdę nazywała się Lusia Hausman – ja mam wezwanie, ja się ujawniłem. Chcą mi się dobrać do skóry, ja im nie wierzę”. – „Ależ niech pan nie przesadza, nic się panu nie stanie. Chcą może coś sprawdzić”. Mówię: „Umawiamy się tak, idę jutro. Jeżeli do pojutrza w godzinach biurowych do pani nie przyjdę (a Ministerstwo Sprawiedliwości też było na Pradze), to znaczy, że siedzę”. Ona mówi: „Zróbmy inaczej. Pan pójdzie rano w określonym terminie. Jeżeli pan do trzeciej, czwartej, do końca urzędowania nie wyjdzie, to ja będę alarmować”. Alarmowała i zwolniono mnie w środku nocy zatrzymanego w ministerstwie. Ona zatelefonowała do Chajna, Chajn do Bermana, Berman do Radkiewicza, że prześladują członka Rady Pomocy Żydom, który pomagał ludziom i tak dalej, i w ogóle jakieś nieporozumienie. Kazano mnie zwolnić. Oczywiście nie złożyłem żadnych zeznań, udawałem wariata. Mówiłem, że zeznania mnie nie obowiązują, mogę mówić o sobie, ja nikogo nie znam. Mówię: „Byłem w Powstaniu na ulicy takiej i takiej, a potem nic. Potem byłem w Krakowie, ludzi nie znałem. Obcy byłem”. Oczywiście rżnąłem głupa, czyli robiłem wariata. Oni już swoje różne rzeczy wiedzieli, jak się potem okazało. Nie wiedziałem, co oni wiedzą, ale [namawiali], żebym podpisał jakieś zobowiązanie. Mówiłem: „Ja w każdej chwili mogę podpisać zobowiązanie, że będę przestrzegał obowiązującego prawa. Żyję tu, nie uciekałem za granicę, nie poszedłem do niewoli, czyli chcę żyć w Polsce”. – „No, ale moglibyśmy się jakoś porozumieć. Przecież wy macie również ładne karty w życiu”. Mówię: „No, może byśmy mogli, ale ja nie mam zamiaru utrzymywać żadnych kontaktów z władzami policyjnymi, bo chcę studiować i zajmować się literaturą, historią”. „A macie taki zamiar?”. – „Tak”. – „No to podpiszcie nam, że nie będziecie naruszać prawa”. Podpisałem, że nie mam zamiaru naruszać kodeksu karnego, ale zastrzegam sobie prawo do wolności obywatelskiej i do działania w dowolnych, legalnych organizacjach. „Co macie na myśli, może PSL?”. Powiedziałem: „Nie, nie mam na myśli PSL. Ale jak panowie tak mówią…”. Zażartowałem. Tam był wtedy Romkowski, Różański, Czaplicki i jeszcze ktoś, [byli] we czterech. „A gdzie jest Rzepecki?”. Pytam: „Kto?”. – „No prezes”. – „A, prezes. No to był mój szef w czasie Powstania”. – „A gdzie on jest?”. „No chyba w niewoli”. „Co to wy udajecie? Przecież on tu konspirację prowadzi. Był waszym szefem”. – „Ja o tym nic nie wiem. Moim szefem po Powstaniu był Kazimierz Moczarski. To on u was siedzi. To wy wiecie lepiej niż ja. A ja o nim nic nie wiedziałem też bliżej i w ogóle o jego szefach też nic nie wiedziałem…”. – „A kiedy widzieliście go ostatnio?”. Mówię: „Albo 4, albo 5 października”. – „Gdzie?”. Mówię: „Przy pożegnaniu, jak wychodził do niewoli. [Widziałem] Rzepeckiego na ulicy Śniadeckich, stałem tam i patrzyłem z innymi, jak on wychodził do niewoli”. – „Nie udawajcie wariata! Teraz kiedy widzieliście?!”. – „Ja nie wiem. Ja uważam, że on jest w niewoli. No może został na Zachodzie”. – „On jest w Warszawie”. Mówię: „Skoro panowie wiedzą, to dlaczego panowie mnie pytają?”. To było moje pierwsze zetknięcie, ale tylko na Pradze i z tym budynkiem nie miałem jeszcze nic wspólnego. To miało przyjść niebawem. Bardzo szybko, szybciej, niż przewidywałem.

  • To był tylko jeden dzień?


Tam byłem od rana do nocy i w nocy chcieli mnie wyprowadzać, a ja nie chciałem. Bałem się, że mnie trzepną w łeb w ruinach. W nocy mnie wyprowadzą i „zginął bez wieści” – moja rodzina nic nie wie. Siłą odwieźli mnie do mieszkania. Wtedy mieszkałem w jednym pokoju w alei Niepodległości. Weszli ze mną i kazali mi podpisać, że tego dnia przybyłem o godzinie tej i tej do lokalu numer ten i ten, co zrobiłem. Pokwitowanie na deportację. Kazali mi się stawić pod odbiór depozytu, bo mówią: „Depozyt zamknięty. Nie możemy wam nawet dać waszych pieniędzy”. Tak że następnego dnia musiałem pójść, ale już niczego nie chcieli. Wszedłem do działu depozytu, pokwitowałem: portmonetka, jakieś rzeczy, drobiazgi. To była jesień, miałem jakiś szalik, nieważne.
Zbliżam się do mojego udziału w historii gmachu w Alejach Ujazdowskich. Jest rok 1946. Jestem członkiem i działaczem Polskiego Stronnictwa Ludowego i współredaktorem Gazety Ludowej Mikołajczyka. Moimi szefami politycznymi są Stefan Korboński i Kazimierz Bagiński. Stefan – były więzień Brześcia, były więzień Moskwy. Stefan Korboński jako szef PSL w Warszawie. Kazimierz Bagiński jako kierownik wydziału prasy i propagandy, któremu podlegają dziennikarze. Oczywiście ludzie z podziemia niepodległościowego, z którymi mam normalne ludzkie stosunki i zaufanie. W czasie referendum 30 czerwca 1946 roku zajmuję się obserwacją lokali. Wieczorem zostaję aresztowany przy wejściu do lokalu, gdzie mam dostarczyć dane zbiorcze. Oficer bezpieczeństwa wewnętrznego, jak się potem okazało wówczas kapitan, Ryszard Nazarewicz, odwozi mnie na Pragę do Ministerstwa Bezpieczeństwa 30 czerwca, więc ministerstwo było jeszcze na Pradze, przynajmniej część. Tam mnie wstępnie przesłuchuje, ja mówię z pozycji dziennikarza z legalnego stronnictwa, mającego legalną legitymację i przeczącego wszelkim zarzutom, które by wychodziły poza moje obowiązki. Mówię, że moje sprawy konspiracyjne [wyglądają tak], że się ujawniłem. „A składaliście zeznania?”. Mówię: „No tylko bardzo wstępne, bo rozmawiałem z pułkownikiem Czaplickim i innymi w zeszłym roku jesienią”. Oni mnie zamykają na kilka godzin w jakiejś paskudnej celi. Po kilku godzinach przewożą mnie autem już do gmachu w Alejach Ujazdowskich. Prowadzą mnie do pułkownika Czaplickiego, który tam jest. Jest już chyba ranek następnego dnia, 1 lipca roku 1946. On mówi: „A czego wy tu chcecie?”. Mówię: „Mnie tu przywieźli, panie pułkowniku”. – „A o co chodzi?”. „Mnie o nic nie chodzi. Mnie zatrzymano w związku z akcją referendum i mnie o nic nie chodzi. A ci, co mnie tu przywieźli…”. – „To dlaczego do mnie?”. „Bo ja zgodnie z prawdą powiedziałem, że pan brał udział w przesłuchaniu mnie jesienią zeszłego roku”. – „A co ja was przesłuchiwałem? Rozmawialiśmy”. Mówię: „Rozmawialiśmy. Ale ja nie znam tak nazwisk waszego ministerstwa, a o panu wiem”. – „A skąd o mnie wiecie?”. – „O panu wszyscy wiedzą”. Mówi: „No, to ja od was nic nie chcę. Uważajcie, co robicie”. Mówię: „No, dziękuję”. I mnie puścili.

  • Mógł pan coś napisać o tym referendum?


Zbierałem dane o frekwencji i o nastrojach ludzi po wyjściu z lokali. Nas było wielu i wiele osób. Poszedłem od razu do redakcji nocnej na ulicy Hożej. Zastałem jeszcze pracujących redaktorów i mówię: „No, jestem”. Na to mój redaktor naczelny, Zygmunt Augustyński mówi: „To te Żydy pana puściły?”. „No widzi pan, że puścili. Żydy, nie Żydy, ale bezpieka”. On mówi: „No dobra, dobra, pan pójdzie do domu się wyśpi”. To była przygoda żadna, bo tylko przemknąłem przez strukturę tego gmachu windą i nic o nim nie wiedziałem. Natomiast kilka miesięcy później, 15 listopada 1946 roku zostałem zaaresztowany na kociołku w mieszkaniu dawnej akaczki, Danuty Mańkowskiej, która później w procesie Doktór Franio dostała dziesięć lat więzienia za szpiegostwo. Odsiedziała te dziesięć lat. W tej chwili już nie żyje. W jej mieszkaniu zostałem aresztowany, przywieziony od razu do ministerstwa i wtrącony do celi pod gmachem, chyba do celi numer 21. Zastałem kilku współwięźniów już tam przebywających, między innymi… wicewojewodę dolnośląskiego z Legnicy albo wiceprezydenta Legnicy, Władysława Dybowskiego. Kilka miesięcy później został stracony na Mokotowie za działalność na rzecz Brygady Świętokrzyskiej NSZ. Tam [spotkałem] jeszcze kilka innych osób, między innymi pana Sosnowskiego, ichtiologa, męża Haliny Sosnowskiej, która później dostała dożywocie w jednym z procesów WiN-u. Pana Ksawerego Grocholskiego, rządcę dóbr Potockich, który dostał karę śmierci i został stracony w roku 1947. Spotkałem ich w celi [gdzie byłem na krótko osadzony]. W tej celi przebywałem w bardzo złych warunkach bez kąpieli, bez widzeń, bez paczek, bez żadnej pomocy przy niegasnącym dzień i noc świetle, w zaduchu, z kiblem wstawionym do celi, nieprzerwanie od 15 listopada do 24 grudnia. W stosunkowo krótkim czasie, bo po miesiącu i dziesięciu dniach, czyli po sześciu tygodniach zostałem przewieziony autem osobowym do więzienia mokotowskiego, z trzymającymi mnie pod ręce bezpieczniakami. Osadzono mnie w pawilonie śledczym Różańskiego i Humera na dziesiątce, w celi pojedynczej. Spędziłem w niej całe Święta Bożego Narodzenia 1946 roku.

  • Proszę opisać wygląd tej celi.


Nie było tam normalnej pryczy, bo w niektórych celach, o których później opowiem, była. Były metalowe łóżka, na metalowych łóżkach leżały skąpe sienniki. Na jednym łóżku spało mniej więcej po dwóch więźniów. [Łóżko] normalnej szerokości, czyli [spali] raczej na boku koło siebie. Było nas sześć, siedem, osiem osób, a była to niezbyt duża, ciemna piwnica, przy [nieustannie] palącej się żarówce o mocy może piętnastu, może dwudziestu pięciu świec.

  • Okna nie było?


Było okno, które było zasłonięte [chyba] siatką – już tego nie pamiętam, bo byłem tam stosunkowo krótko i to w zimie, wcześnie było ciemno. Moja epopeja związana z tym domem zaczęła się później i trwała bardzo długo. Mianowicie… to, o czym w tej chwili opowiadam nastąpiło z 14 na 15 listopada 1946 roku po zatrzymaniu w mieszkaniu Danuty Mańkowskiej przy ulicy Bałuckiego 34 na Mokotowie. I trwało - w tym budynku bezpieczeństwa przy ulicy Koszykowej - tylko do 24 grudnia. Ale od 24 grudnia do 10 kwietnia 1948 roku przebywałem kolejno w budynku śledczym, potem w budynku ogólnym więzienia mokotowskiego. Tam byłem przesłuchiwany i traktowany jako więzień śledczy, obwiniany o najróżniejsze rzeczy, o dalszy udział w tajnej organizacji już po ujawnieniu lub o szpiegostwo, albo o jedno i o drugie. Do 10 kwietnia 1948 roku przebywałem na Mokotowie. Z Mokotowa zostałem zwolniony 10 kwietnia 1948 roku jako więzień śledczy. Dostałem kartę zwolnienia więźnia śledczego bez podania artykułu, z którego byłem aresztowany, bez podania przyczyny aresztowania, bez podania podstaw do zwolnienia. W tym czasie ani razu nie miałem widzenia ani z adwokatem, ani z rodziną. W związku z tym wszystko działo się poza mną. Jeżeli opowiadam o moich ówczesnych przeżyciach, a nie o później zdobytej wiedzy, to było tak, jak było.

  • Czy były kontakty listowne z rodziną?


Nie, nie, żadnych. 10 kwietnia 1948 roku zostałem zwolniony i pozostawiony sam sobie. Od [tego dnia] byłem więc quasi-wolnym człowiekiem. Zacząłem szukać pracy. Inteligent w zasadzie nie bywał bezrobotny, jeżeli się zgłaszał do pracy tuż po wojnie, bo owało wtedy ludzi umiejących czytać, pisać, coś zrobić. Przez różnych znajomych dostałem pracę w Centralnym Zarządzie Przemysłu Drzewnego, gdzie potrzebowano urzędników. Zajmowałem się próbami sprzedaży desek sedesowych trudnowsiąkliwych albo kijków do szczotek w dziale obrotów towarowych. Pisałem odpowiednie oferty, listy i tak dalej… Była to bardzo skromna praca, ale ludzie z tego żyli, była jakaś stołówka. W tym biurze pracowali ludzie, którzy nie znaleźli niczego lepszego. Góra była partyjna, a pracownicy trochę szemrani. Spotkałem ludzi, z którymi się dogadałem w stołówce, że oni nie pamiętają dokładnie, jak się nazywają czy coś takiego. Moja praca trwała bardzo krótko, bo wezwała mnie personalna, prosta dziewczynina. Powiedziała: „Słuchajcie, my przeciwko wam nic nie mamy. Ale wy wiecie, że są tacy, co mają”. Mówię: „Nie wiem”. – „No przecież wyście siedzieli”. – „Ale ja jestem niekarany, więc nie musiałem tego podawać w ankiecie”. – „No nie, nie musieliście, ale jak chcecie u nas dalej pracować, to musicie pójść tam, gdzie wiecie i pogadać, bo inaczej ja was muszę zwolnić”. Zwolnili mnie, a ja nie poszedłem tam, gdzie wiedziałem. Byłem potem bezrobotny. Znalazłem sobie przez znajomych dorywcze prace w wydawnictwach, robiłem jakieś wewnętrzne recenzje, jakieś oceny książek, oceny książek niemieckich, czy nadają się do tłumaczenia, bo znałem dobrze niemiecki. Pamiętam nawet tytuły. To nie jest ważne, bo to trwało kilkanaście miesięcy do dnia 14 grudnia 1949 roku. W tym czasie wiedziałem, bo wszyscy wiedzieli, że Ministerstwo Bezpieczeństwa mieści się w Alejach Ujazdowskich, że tam przebywają liczni więźniowie, bo o tym krążyły pogłoski. Tymczasem były aresztowania między innymi „zośkowców”, było wiadomo, że oni tam przebywali. Było już wiadomo o śmierci „Anody” – to wszystko już było w mieście wiadomo w pewnych środowiskach, z którymi ja się stykałem, oczywiście nieoficjalnie.
15 listopada 1949 roku zostałem poddany kilkunastogodzinnemu przesłuchaniu – po zatrzymaniu w alei Niepodległości i wsadzeniu do samochodu, przewiezieniu na Koszykową, zawiezieniu na górę na wstępne śledztwo. Przesłuchiwał mnie kapitan Tymiński z departamentu Brystygierowej. Spuścili mnie do piwnicy, do celi numer 11, do tych samych podziemi, w których już raz byłem. Miałem podstawy zanucić sobie w duchu „Qui pro quo, kochana stara buda”, bo wracałem do tego samego korytarza, tylko do innego numeru celi. Numer 11 pamiętam bardzo dobrze, bo przyszło mi w nim przebyć osiemnaście miesięcy bez pięciu dni. W tej celi siedziałem półtora roku. Nie znam ani jednego więźnia politycznego, ani z późniejszych rozmów w więzieniach, ani z badań po wyjściu z więzień, ani z badań tych spraw w nowej Polsce, który by spędził półtora roku nieprzerwanie w tej piwnicy. Najdalej sięgające rekordy, dotyczące takich asów, jak Adam Doboszyński, sięgały sześciu, siedmiu miesięcy. O osiemnastu miesiącach (może taki człowiek nie przeżył, może potem zginął) nie jest wiadomo. Tam byli mężczyźni. Kobiety były oczywiście w odrębnych celach. Na ogół okres pobytu w takiej celi wynosił od kilku dni (niekiedy przesłuchali, zwolnili albo skierowali do więzienia), do kilku tygodni, kilku miesięcy, ale nie kilkanaście miesięcy. Od 14 czy 15 grudnia 1949 roku przebywałem w tej celi do 12 maja 1951 roku. Czyli 19 lutego 1950 roku skończyłem w celi 28 lat i w 1951 roku lat 29. Dwa razy obchodziłem urodziny w tej samej, jedenastej celi w podziemiach gmachu w Alejach Ujazdowskich, stąd było dobrze uzasadnione, że mam powody do pamięci. Nie miałem też ani jednego kontaktu z rodziną, ani jednego kontaktu z adwokatem. Po pewnym czasie, mniej więcej po roku zaczęły mniej więcej raz na miesiąc dochodzić do mnie paczki, najwidoczniej robione rodzinnie. Ale przychodziły z więzienia mokotowskiego, czyli najwidoczniej rodzina była fałszywie poinformowana, jakoby więzień przebywał na Mokotowie, a przywożono je na Koszykową. Czyli nawet tej wiedzy nie było, gdzie ja jestem. Później się oczywiście dowiedziałem, że rodzina czyniła starania u adwokatów – byli kompletnie bezradni. Mówiono, że jestem w śledztwie w dyspozycji Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Byłem polityczny, a polityczni podlegali wojskowemu sądowi rejonowemu i odpowiednio wojskowej prokuraturze rejonowej, a nie sądom powszechnym. Tyle było wiadomo, że mam ciężkie zarzuty polityczne. To było wiadomo rodzinie i adwokatom.
Rodzina wybrała wtedy adwokata Buszkowskiego (nie mieszać z Buczkowskim), który uchodził za człowieka dość przyzwoitego, ponoć nawet byłego akowca. Tego adwokata w ogóle do mnie nie dopuszczono. Po pobycie w tej celi, a potem jeszcze w więzieniu mokotowskim w areszcie śledczym Różańskiego i Humera przez dalszy ponad rok, zostałem osądzony w procesie kiblowym, czyli na miejscu w pokoju na Mokotowie, w obecności tylko oficerów śledczych, strażników więziennych i przyprowadzonego adwokata z urzędu. Tym adwokatem był Zygmunt Gross, który (jako adwokat z urzędu) bardzo przyzwoicie się wobec mnie zachował. Wynikało to z różnych okoliczności, między innymi jego żona, pani Hanna Szumańska-Grossowa, była moją koleżanką w AK. Znała mnie doskonale i ja ją. Musiał się zorientować ze słyszenia albo ją zapytać. Ona pracowała tak jak ja, w Biurze Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK. Była córką znanego, przedwojennego obrońcy politycznego, adwokata Wacława Szumańskiego, również obrońcy brzeskiego, pepeesowca, który zginął w Oświęcimiu jako polski adwokat. Sama mieszkała w Warszawie i działała w AK. Sympatiami była bliska PPS-u, tak jak jej ojciec. Po wojnie wyszła za mąż za adwokata Zygmunta Grossa, z polsko-żydowskiej inteligenckiej rodziny krakowskiej. Rodzony brat, Feliks Gross był dyrektorem Polskiego Instytutu Naukowego w Nowym Jorku. Po połączeniu PPS i PPR był zapewne członkiem partii. Najpewniej był wpisany na listę zaufanych obrońców, ale osobiście był przyzwoitym człowiekiem. Żeby było zabawniej, był to ojciec Janka Grossa. Później żegnałem się z nimi, jak wyjeżdżali na emigrację, ale to dopiero rok 1968. [A teraz] jesteśmy w roku 1952.

  • Pomógł panu w czymś?


Pomógł w czym mógł, ale nic nie mógł. Ale w niczym mi nie zaszkodził i nie kajał się, bo mu zabroniłem. Powiedziałem: „W moim imieniu żadnego słowa skruchy. Proszę, niech ja mówię sam”. Skutki były. Dali mi osiem lat za szpiegostwo, które nie podlegało amnestii.

  • Udowodnili to szpiegostwo?


Jak udowodnili? Chyba na rzecz chińskiego cara. Jeżeli [działalność w] BIP była szpiegostwem… Nie pracowałem w żadnej innej formacji AK, tylko w wydziale informacji Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK jako podwładny Jerzego Makowieckiego i Jana Rzepeckiego. Po wojnie jako podwładny Kazimierza Moczarskiego i Jana Rzepeckiego, w tej kolejności. Mam do dziś ich późniejsze oświadczenia o współpracy – w oryginałach. Nie robiłem niczego innego. Pracowałem również w delegaturze rządu. Tam byłem podwładnym dyrektora departamentu spraw wewnętrznych, Rutkowskiego, pseudonim „Zawadzki” i pełnomocnikiem rządu w tym pionie za wiedzą AK. Pracowałem tam w więziennictwie, zajmowałem się Pawiakiem, zajmowałem się pomocą Żydom. Mój życiorys jest całkowicie przejrzysty i dzisiejsze badania Instytutu Pamięci Narodowej to potwierdzają. Tutaj naprawdę mucha nie siada i trzeba było złej woli stalinowskiej, żeby się mnie czepili. Akurat nie byłem żaden skrajny, chciałem tylko niepodległej i suwerennej Polski, tylko tyle. Nie byłem człowiekiem związanym z żadną partią. Do PSL poszedłem, bo to była jedyna partia, która stała wprawdzie na stanowisku sojuszu Polski i ZSRR, ale w duchu Jałty, Poczdamu, w którym były obiecane wolne wybory, również z Anglią i Stanami Zjednoczonymi. Koniec końców w PSL-u nie staliśmy na gruncie marksizmu ani leninizmu, tylko agraryzmu. Mieliśmy sztandary z koniczynką i Matką Boską, a nie z kim innym. Nie było w moim sumieniu najmniejszych wahań, że ja mogę (jako zresztą syn bankowca, którego rodzice byli chłopami spod Warszawy, z Mazowsza) doskonale pracować na rzecz Polski razem z ludźmi ze wsi, którzy patriotycznie nastawieni brali udział w BCh czy w AK w czasie wojny. Nie widziałem tu żadnej sprzeczności z moją przysięgą na działanie na rzecz niepodległości i suwerenności Polski, jaką składałem w Armii Krajowej.
Wracając do budynku. Teraz dam zarys ogólny. Dopiero 16 sierpnia 1954 roku zostałem zwolniony z więzień. Odbyłem niezaliczone półtora roku i zaliczone mniej więcej pięć lat – a miałem siedzieć osiem, czyli jeszcze trzy lata. W ciągu kilku miesięcy inny adwokat, notabene Żyd i późniejszy emigrant do Izraela, Jerzy Mering (już nie żyje) przeprowadził postępowanie w zgromadzeniu sędziów Najwyższego Sądu Wojskowego, które określiło, że mój akt oskarżenia sporządzony został w sposób całkowicie naruszający prawo. Zatwierdziła go Helena Wolińska, pułkownik – jest podpisana na oryginale, który znajduje się w IPN, a ja mam w domu kopię oryginału. [Akt sporządzono] z naruszeniem wszelkich podstaw, wobec tego anuluje się wyroki obu instancji orzeczone na podstawie tego aktu oskarżenia i przywraca mnie do stanu niekaralności. Czyli jestem karany, ale nie przebywałem w więzieniu. Do dzisiejszego dnia piszę „niekarany”, bo karany nielegalnie, choć aresztowany.
To są ramy ogólne. W obrębie tych ram ogólnych wchodzi osiemnaście miesięcy bez pięciu dni. Pamiętam to dokładnie, bo przewieziono mnie na Mokotów 12 maja 1951 roku, który dla mnie, w moim pokoleniu był pamiętnym dniem zgonu marszałka Piłsudskiego. Pamiętałem to, więc ta rzecz nie mogła mi się pomylić w żadnej mierze, choć nie miałem ołówka ani kartki i niczego nie mogłem notować. W dniu śmierci marszałka zostałem przewieziony z piwnic na Koszykowej. Wjazd do budynku był od ulicy świętej Teresy przez bramę, która jest teraz bramą dostępnego podwórka na tyłach Ministerstwa Sprawiedliwości. Zainstalowano tam Ministerstwo Sprawiedliwości na miejsce Ministerstwa Bezpieczeństwa po likwidacji komitetu do spraw bezpieczeństwa. Albo to było w roku 1955, albo w 1956. Tamto ministerstwo przeniosło się na Rakowiecką do budynku zbudowanego przez jeńców niemieckich z obozu na Służewcu. W ramach odwilży politycznej w Polsce (trochę wyprzedzam fakty) Ministerstwo Sprawiedliwości zostało tam zainstalowane, tak że jak chciałem żartować, to potem mówiłem do Hanny Suchockiej: „Pod panią siedziałem, pani Haniu, kiedyś”. Też była ministrem sprawiedliwości jakiś czas i urzędowała w tym budynku. Albo Wiesławowi Chrzanowskiemu, z którym się przyjaźnię, mówię: „Wiesiu, pod tobą siedziałem”, bo on też tam urzędował jako minister sprawiedliwości nowej Polski. Wracając to tamtej niesuwerennej Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej – te jedenaście miesięcy zawdzięczam temu, że przesłuchiwano mnie tylko na początku. Na początku zaczęto mi robić różne propozycje.

  • Czy przesłuchania były ostre?


Przesłuchania były intensywne, ale mnie nie bito. Szturchano, ale nie bito. Raz mi stłuczono okulary, ale nie mogę powiedzieć, że mnie maltretowano. Usiłowano dogadać się ze mną i uzyskać zgodę na jakąkolwiek formę współpracy. Odmawiałem, ale robiłem to bezczelnie. Na przykład byłem zainteresowany, jak wygląda taka deklaracja. Oni pokazali, to ja obejrzałem powielaną. Powiedziałem: „A nie, czegoś takiego, to ja nie podpiszę”.

  • Pozwalał pan sobie…


Tak. Powiedzieli mi tak: „Jak zgnijesz, to będziesz inaczej śpiewał”. Powiedziałem: „Proszę panów, ale ja jestem trudnognilny”. – „To się okaże. Nie tacy byli i śpiewali. Jak będziesz chciał gadać, zapukaj do drzwi i powiedz strażnikowi, że chcesz mówić ze śledczym, to my cię wezwiemy. A jak nie, to zgnijesz”. Siedziałem potem około dziewięciu miesięcy w piwnicy nie będąc wzywany w ogóle na żadne przesłuchania.

  • Czy mimo wszystko miał pan jakieś prawa więźnia?


Nie, nie. Mogłem się zgłosić do komendanta aresztu z zażaleniem albo prośbą. Komendant aresztu – kapitan Zając, był bardzo grzeczny, rzeczowy, ale niczego nie załatwiał. Załatwiał to, [na] co mu pozwolili oficerowie śledczy, tylko tyle. Mówił: „Rozpatrzymy, dam wam znać”. Koniec, co ja mogłem więcej. A więźniowie? Siedziałem długo z przedwojennym komisarzem policji politycznej, nadkomisarzem Stefanem Łęskim – już dzisiaj nie żyje. Był aresztowany za faszyzację życia – przed wojną aresztował komunistów, będąc w policji politycznej. Siedziałem z żyjącym do dzisiaj, mieszkającym w Warszawie żołnierzem AK (również i w Powstaniu), z różnych baonów, ze Zgrupowania „Radosław” – Jerzym Sienkiewiczem. Siedziałem z przeorem Jasnej Góry, o. Kajetanem Raczyńskim. Siedziałem z kaznodzieją okręgowym świadków Jehowy, Pokucińskim z Noblina. Siedziałem z kilkoma kapłanami różnych zakazanych wyznań, adwentystów i innych, które były traktowane jako ekspozytury amerykańskie i dlatego ich ludzie byli zamykani. Siedziałem z panem Józefem Brzezińskim (to prawdziwe nazwisko), warszawskim Żydem, inteligentem, absolwentem SGH. Został aresztowany jako dyrektor JOINT-u (amerykańskiej pomocy dla Żydów w Polsce) pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Stanów Zjednoczonych. Siedziałem krótko z panem Witoldem Staniszkisem, współzałożycielem Obozu Narodowo-Radykalnego, po wojnie czynnym jako architekt na Wybrzeżu, członkiem PZPR, ojcem pani Jadwigi Staniszkis. Krócej, kilka dni, kilka tygodni siedziałem z dziesiątkami ludzi, którzy przechodzili i szli dalej. Siedziałem z inżynierem Przeździeckim z Pionek czy z Radomia, fachowcem od przemysłu zbrojeniowego. W czasie wojny pracował w akowskim przemyśle zbrojeniowym. Po wojnie nie wiem, bo się nikogo nie pytało. Nikogo się nie pytało, co robił po wojnie. Oczywiście, mówił swoje, to mówił, ale nie było przypadku, żebym ja kogoś zapytał: „A co robił pan po wojnie?”. Robił co robił, żył, pracował gdzieś tam i koniec. O wojnę tak, [pytało się]. „Czy pan był może w AK?”. Jak był ujawniony, to mówił, że był. A jak był nieujawniony, to mówił, że nie był i koniec romansu. Jeżeli mówił takie rzeczy, że był na prowincji, opowiadał o aresztowaniach przez gestapo, o ludziach, o stratach – to o takich rzeczach się mówiło. O gestapo się mówiło, jak ktoś trafił do obozu koncentracyjnego (tak jak ja byłem), to opowiadało się o tym innym. To było bezpieczne. Mówić źle o hitlerowcach było można. Siedziałem między innymi ponad pół roku z Hauptsturmführerem Erichem Engelsem […].

  • Jak Moczarski?


Tak, ale to nie był aż tak sławny człowiek jak Stroop, był tylko kapitanem, a nie generałem. Miał wyrok śmierci i ten wyrok śmierci został wykonany w kilka miesięcy po naszym rozstaniu. Jak się później dowiedziałem na Mokotowie, w czasie kiedy ze mną był, był przywieziony z Mokotowa, siedział z wyrokiem śmierci i miał składać zeznania obciążające innych Niemców. Czy je składał, czy ich nie składał – nie wiem. Chodził i wracał.

  • Czy był gotów do zwierzeń?


To był zawodowy oficer służb specjalnych. Nie był zanadto skłonny do zwierzeń. Rozmawiałem z nim po niemiecku, nikt z nim nie rozmawiał, bo nikt w tej piwnicy nie znał niemieckiego. Między innymi tłumaczyłem jego rozmowy przy grze w szachy (zrobione nielegalnie z chleba) z przeorem Jasnej Góry. Rozmawiałem z nim rzeczowo. Zapytałem, skąd pochodzi, czyim jest synem, jaką ma rodzinę. Opowiadał. Opowiadał o braciach, o siostrach, o rodzicach, wiem, skąd pochodził. To było dla mnie ciekawe. [Pytałem] jak trafił do swojej służby. Opowiadał mi to – nie wiem, czy prawdę, ale opowiadał. W sumie moje doświadczenia i drogę więzienną zacząłem właśnie od podziemi w Alejach Ujazdowskich czy, jak to się wtedy umownie mówiło, na Koszykowej. Chociaż front domu był od Alej Ujazdowskich, to nie było wtedy żadnego czynnego wejścia od [tej ulicy] – inaczej niż teraz. Od Alej Ujazdowskich były jakieś drzwi zamknięte na stałe, a przed oknami postawiono tak zwane blendy, czyli kamienne zasłony, które dopuszczały trochę światła z góry, ale nie dopuszczały widoku okien okratowanych w podziemiach, jak ktoś szedł ulicą. Były widoczne jakieś zasłonięte suterenowe okna, a co tam za nimi było, tego nikt normalnie nie wiedział. Zacząłem więc tę drogę mając lat dwadzieścia cztery. Definitywnie skończyłem ją już nie w Warszawie, tylko po wyjściu z więzień karnych w Rawiczu i Raciborzu, mając lat trzydzieści dwa.
Tak że w jakimś stopniu najlepsze lata młodości męskiej (jak to się mówi) spędziłem na zbieraniu doświadczeń dotyczących metod działania bezpieki, ale również losów ludzkich, bardzo wielu ludzi. Zawsze o tym pamiętałem i do dziś nie zapomniałem, że przez te podziemia przeszli ludzie, mężczyźni i kobiety, którzy nie dożyli wyjścia z więzień. Przeszli ludzie później straceni przez katów na Mokotowie. Przeszli ludzie, którzy później zmarli z powodu [złego] traktowania czy chorób. Przeszli ludzie, którzy przed sobą mieli jeszcze lata więzień – we Wronkach, w Rawiczu, w Fordonie, w Grudziądzu, Inowrocławiu, w innych więzieniach męskich i żeńskich. My mieliśmy już wtedy z czasem tę świadomość, a później ta świadomość się dopełniała o wiadomości od ludzi aresztowanych później albo od ludzi, którzy mieli przed swoim aresztowaniem kogoś w rodzinie, wśród znajomych, kolegów, koleżanek, wśród przyjaciół, którzy już tą drogą więzienną szli, tej drogi doświadczyli, choć tej drogi nie wybrali. Warunki tego aresztu były infernalnie złe. Niewątpliwie nie zabijano tam na miejscu, wszelkie egzekucje odbywały się na Mokotowie, ale ludzie byli doprowadzani do stanu wyczerpania psychicznego, fizycznego z daleko idącymi skutkami. Jak słyszeliśmy, niektórzy ludzie byli przewożeni niemal karetkami, a nie normalnie [jak] człowieka eskortowanego do więzienia, jak się mówiło, śledczo-karnego. To był tak zwany areszt wewnętrzny Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Oficjalna nazwa tego urządzenia to areszt wewnętrzny.
Na podstawie moich doświadczeń i badań myślę, że przez ten areszt przeszło nie mniej […] niż parę do kilku tysięcy osób. Nie przesądzam, czy tych osób w sumie było dwa tysiące – to już jest parę, czy dwa, trzy razy więcej. Biorąc pod uwagę, że były to lata od 1946 roku do mniej więcej roku 1955 (czyli dziewięć lat), biorąc pod uwagę, że tych cel było dwadzieścia parę, że większość tych cel mogła pomieścić kilka osób, że te osoby niekiedy przebywały tam tygodnie, a niekiedy miesiące (tak jak ja) – na zdrowy rozsądek, pomnożywszy to przez te lata można wywnioskować, że do kilku tysięcy. Część tych osób mogła być zwolniona od razu, część mogła podpisać zobowiązania współpracy i być zwolniona w ogóle, bez przewiezienia do więzienia. Oni stosowali takie metody, że kogoś zatrzymywali w pociągu w czasie delegacji służbowej. Wołali go i próbowali go złamać. Jeżeli go złamali, to puszczali i jeszcze mógł opóźniony pojechać w delegację, wrócić do domu i żona, dzieci nie wiedziały. Jeżeli go nie złamali, to był dłużej. Jednym słowem bardzo różne mogły być kadencje aresztowanego – mogły trwać kilkanaście godzin i kilkadziesiąt godzin. Pamiętam takiego człowieka, którego wtrącono do naszej celi chyba w roku 1950. Miał napuchłą twarz, był jak gdyby pod działaniem narkotyków albo przemęczony, albo dawno nie spał. [Mężczyzna] w sile wieku. Pamiętam jego imię i nazwisko – Wojciech Wawrzynek. Wtrącono go do celi pchnięciem. Stanął na nogi, patrzy – my na pryczy. Były takie cele, gdzie na przykład była prycza z desek na stałe, która zajmowała pół pomieszczenia. Chodzić mogły dwie osoby. Jeżeli było sześć, to czterech musiało siedzieć na tych deskach. No i kibel stał na odchody. Wtrącony nagle człowiek, speszony; półmrok, zaduch, że nie powiem – smród. Mówi: „Gdzie ja jestem?”. Mówimy: „No jak to, na dole, w areszcie”. – „A w jakim mieście?”. – „W Warszawie”. – „A mnie zatrzymali w Berlinie”. Nałożyli mu w Berlinie Zachodnim płachtę na łeb i wieźli w sposób mu niewiadomy do Warszawy. Był przesłuchiwany w budynku na górze, a był pracownikiem polskiej misji wojskowej w Berlinie. Uznali go za zdrajcę i zamknęli. Był z nami krótko, kilka dni i gdzieś go przenieśli. Potem go jeszcze raz przypadkowo spotkałem w Mokotowie. Okazało się, że jest skazany za szpiegostwo, a był to przedwojenny prezes Związku Polaków w Niemczech, obywatel Rzeszy Niemieckiej, były więzień kacetu, były żołnierz Wehrmachtu, potem uciekinier z Wehrmachtu, potem pracownik polskiej misji wojskowej PRL w Berlinie, potem więzień.
Najróżniejsze były doświadczenia ludzi. Taki człowiek niewiele wiedział o tych podziemiach. Ja dużo [wiedziałem], ale siedziałem długo. Były to warunki infernalnie złe. Zaduch, ogromny kurz, nawet z tych sienników zużytych prawie na sieczkę. Marne odżywienie – za dużo, żeby z głodu osłabnąć, za mało, żeby żyć. Powiedzmy może pół kilo chleba, trochę smalcu, dość tłustawe zupy, bez mięsa, bez drugiego dania. Czasami do tej zupy jakaś miska kartofli trochę okraszonych, nic więcej. To jest zabawne jeden, dwa, trzy dni, jak się jest normalnie żywionym. Miesiąc już mniej. Dwa miesiące jeszcze mniej. A półtora roku? Byłem młodym mężczyzną jako tako odżywionym. Nie przybyłem [z] żadnego infernalnego miejsca, bo jednak kilka miesięcy przed tym normalnie żyłem. Ludzie byli w różnym stanie. Powiedziałbym, że byli ludzie starsi, na przykład wielu księży katolickich – w tym czasie były masowe aresztowania zakonów, w tym zwierzchnictwa zakonu jezuitów, części dominikanów. To dochodziło do nas, niektórzy ludzie umieli dać znać przez ścianę. Było to trudne, trzeba było znać tak zwany alfabet albo złodziejski, albo Morse’a. Nowo aresztowani na ogół nie znali. Trzeba było, aby się trafił w naszej i w jakiejś celi ktoś, kto umiał się dopukać. Trafiało się, tak że coś niecoś wiedzieliśmy, ale to było dalekie od pełnego obrazu.
Było to miejsce, które należy traktować jako miejsce świadomego łamania kręgosłupa psychofizycznego więźniów, mężczyzn i kobiet bez względu na stan zdrowia, bez względu na wiek. Byli ludzie młodzi, ale rzadko, bo to byli ludzie, którymi się interesowało Ministerstwo Bezpieczeństwa, najwyższa instancja. [Młodymi] interesowały się miejskie urzędy, powiatowe, urzędy wojewódzkie. Ludźmi, którzy byli kwalifikowani do wytoczenia im procesów pokazowych albo postawienia im bardzo surowych zarzutów, interesowało się ministerstwo, centrala i na ogół tacy ludzie tam bywali. Tak że ja, ze swoimi dwudziestoma czterema, pięcioma, sześcioma latami należałem tam do młodzieży. Ludzi młodszych ode mnie było tam [niewielu]. Starszych tak. Pięćdziesięcioletnich, sześćdziesięcioletnich, czterdziestokilkuletnich. Ludzi czynnych w zawodach, ludzi, którzy mieli za sobą doświadczenia oficerskie w podziemiu, doświadczenia kierownicze czy dowódcze w podziemiu. To było logiczne – ministerstwo uderzało w trzon potencjalnego oporu. Uderzali w elity jak Niemcy, mordujący na Palmirach lub gdzie indziej poza Warszawą albo wysyłający do Oświęcimia. W roku 1940 i 1941 wysłali polską inteligencję do Oświęcimia jako pierwszych więźniów obozu koncentracyjnego, później ośrodka zagłady.
Dokładnie tę samą metodę przyjęła bezpieka. Uderzyć dotkliwie, psychofizycznie w tych, którzy mogą stać się przywódcami, organizatorami, stymulatorami, autorytetami moralnymi. Stąd duchowieństwo, stąd wybitni politycy, stąd ci, którzy w ramach obozu narodowego, socjaldemokratycznego, ludowego, piłsudczykowskiego mogli przewodzić. Bez różnicy odcienia poglądów. Pepeesowcy, którzy nie chcieli wejść do połączonej partii pseudosocjalistycznej czy robotniczej, a faktycznie komunistycznej, trafiali do tych samych więzień. Przez te areszty przechodził i Kazimierz Pużak pseudonim „Bazyli” – przewodniczący Rady Jedności Narodowej, działacze WRN, którzy siedzieli potem w procesach i dostawali wyroki. [Adam] Obarski […] – wymieniam nazwiska takich, których gdziekolwiek później spotkałem. Przez te podziemia przechodzili działacze Stronnictwa Narodowego, Narodowych Sił Zbrojnych, Batalionów Chłopskich, delegatury rządu, wykładowcy uniwersytetów, szczególnie jeżeli byli czynni w tajnym nauczaniu, znali młodzież, mieli dojścia; dowódcy oddziałów partyzanckich, dowódcy okręgów AK, którzy byli ważniejsi, żeby ich trzymać gdzieś terenowo w okręgu, ich przewożono do Warszawy. Trafiali przez te same cele, przez te same kazamaty do więzienia mokotowskiego.
Każdy z nas w więzieniu mokotowskim, czy w innych więzieniach, natrafiał później na ślady kolegów, którzy wtedy siedzieli w innej celi – dwie cele dalej, trzy cele dalej. Zgadaliśmy się nawet na temat strażników, na temat zachowania innych więźniów, niekiedy ktoś siedział najpierw ze mną, potem siedział z kimś, z kim ja siedziałem i opowiadał o jego dalszym losie, bo jego przerzucono do innej celi. Normalna historia doświadczeń więziennych. Nienormalne w mojej historii jest tylko to, że byłem dobrze do tego przygotowany jako kadrowy pracownik Komendy Głównej AK, czyli wszystko inne niż naiwny, a po drugie, czując się zobowiązany przysięgą do walki o niepodległość nie uważałem, aby mnie ktokolwiek z niej zwolnił. Dlatego że Polska dalej nie była niepodległa. Takie rozumowanie reprezentowałem nieprzerwanie do roku 1989. Nie zmieniłem nigdy tego poglądu i w mojej powięziennej drodze krótki czas pracowałem w redakcji (kiedy mnie uznano za niewinnie skazanego) tygodnika ilustrowanego „Stolica” w dziale dwudziestu kilku pracowników – tylko redaktor naczelny był członkiem partii. Później, po wyrzuceniu ze „Stolicy”, bo był już odwrót od października, zacząłem pracować w krakowskim „Tygodniku Powszechnym”, w którym przepracowałam formalnie aż do stanu wojennego.

  • Powiedział pan, że wyszedł z więzienia jako człowiek młody, ale już pełen goryczy. Nikt by nigdy tak o panu nie powiedział. Wypracował pan jakieś inne podejście do tych spraw, które pozwoliło wydobyć z człowieka najlepsze cechy.


Tak, ale dla mnie było dość ciężko, że lata mijają, a coraz mniej ludzi jest w stanie (z powodów od siebie niezależnych) uwierzyć w to, że będzie suwerenna Polska. Najpierw uważałem, że doczekam. Potem, że to już ma małe szanse. Kiedy w roku 1980 doszło do pierwszej Solidarności, miałem już wtedy pięćdziesiąt osiem lat. Mówiłem: „No, może doczekam. Może doczekam”. Kiedy w stanie wojennym naturalnie pierwszej nocy znalazłem się w internowaniu, miałem już lat prawie sześćdziesiąt. W ośrodku internowania rozmawiałem wtedy z Mazowieckim, z Geremkiem, z Niesiołowskim i z innymi, z którymi razem siedziałem – już nie byłem pewien, czy doczekam. Mówiłem: „Słuchajcie, wy jesteście młodsi. Wy doczekacie”. Tak że jest powód do pewnej goryczy, takiej osobistej […]. Skoro nasze życie zostało pokrzyżowane przez Hitlera i Stalina, kiedy miałem lat siedemnaście i pół (kiedy wybuchła II wojna światowa), to jak się miało czterdzieści kilka lat więcej, chciało się mieć nadzieję albo pewność. Tej nadziei i tej pewności nie miałem. Niemniej jednak nie zmieniłem poglądów. Nikomu, nigdy i nigdzie nie obiecywałem, nie ślubowałem ani nawet w rozmowie nie dopuszczałem, że mógłbym zmienić poglądy.




Kancelaria Premiera, 25 listopada 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Władysław Bartoszewski Pseudonim: „Teofil” Stopień: podporucznik Formacja: Biuro Informacji i Propagandy KG AK Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter