Wiesław Lubczyński „Lach”
- Jak pan zetknął się z konspiracją?
Moje korzenie konspiracyjne wiążą się z harcerstwem. Już przed wojną, w 1937 roku wstąpiłem do 86 Warszawskiej Drużyny Harcerzy i przed samą wojną, w lipcu 1939 roku zdobyłem pierwszy stopień harcerski, młodzika. Stąd już ideowo byłem związany z harcerstwem.
Imienia Pułkownika Lisa-Kuli na ulicy Raszyńskiej, szkoła numer 13.
- Jak pan trafił do konspiracji?
W 1940 roku jeden z moich kolegów z harcerstwa zawiadomił mnie, że tworzy się konspiracyjne harcerstwo (jeszcze wtedy ono nie nazywało się Szare Szeregi) i on mi zaproponował, żebyśmy wstąpili. Na ulicy Polnej była świetlica, którą prowadził przedwojenny harcerz, Hieronim Sabała, pseudonim „Flora”. Ponieważ nasza szkoła była w czasie wojny przeniesiona w Aleję Róż, to ta świetlica była blisko położona i my do [tej] świetlicy zaczęliśmy uczęszczać. Pierwsza nasza praca polegała na tym, że, jako starsi już chłopcy, po ukończonej szkole powszechnej, opiekowaliśmy się bezdomnymi dziećmi, bezdomną młodzieżą, która się po ulicach wałęsała bez opieki. Tam pomagaliśmy im w nauce i oni dostawali od nas podwieczorek. To się nazywała Akcja „M” – pomoc młodzieży, czyli my, starsi trochę, pomagaliśmy młodzieży. Oni tam mogli przyjść do świetlicy w czasie mrozów, zagrzać się, wypić gorącego napoju.
- Jakieś inne formy oporu później?
Później nasza drużyna się zdekonspirowała i drużynowy „Flora” Hieronim Sabała został aresztowany przez gestapo. Został przewieziony do Oświęcimia i tam rozstrzelany.
- Co dalej działo się z drużyną?
Drużyna została z tego powodu rozformowana i na jakiś czas mieliśmy rozkaz, żeby z konspiracją na razie przerwać. Ale po jakimś roku znowu kontakty nawiązałem i mnie skierowano do służby wywiadowczej. Ona polegała na tym, że pracowałem w sklepie na ulicy Złotej. Ta firma czapnicza wykonywała dla SS i policji i gestapo czapki polowe. W tym sklepie pracowałem i czapki zanosiłem już gotowe na Aleję Szucha. Aleja Szucha to była zamknięta dzielnica, gdzie się wchodziło za przepustką. Dostałem przepustkę od gestapo, że mogę wchodzić na teren gestapo i do tego budynku musiałem wejść na trzecie piętro. Na każdym piętrze stali uzbrojeni esesmani, na każdym piętrze mnie rewidowali. Te czapki zanosiłem. To był tylko pretekst, miałem obowiązek obserwować takie zderzenia: samochody, tak zwane budy, które podjeżdżały i więźniów przewozili albo na rozstrzelanie albo na Pawiak. Miałem za zadanie obserwować, zapamiętywać numery samochodów i rangi oficerów mundurowych gestapo. To robiłem i później, jak wychodziłem stamtąd, z Alei Szucha, Plac Zbawiciela, Plac Unii Lubelskiej i na Marszałkowskiej pod numerem pierwszym, w narożnym budynku, który do dziś istnieje, składałem grypsy, meldunki, co zauważyłem – godzina jaka, jaki samochód, jaka marka, jaki oficer, bo widziałem, jakich więźniów przyprowadzono na śledztwo.
- Działał pan w ten sposób pan do Powstania czy jeszcze coś pan robił?
Tylko to robiłem, już na tydzień przed Powstaniem z tego obowiązku zostałem zwolniony, bo już była sytuacja tak napięta, że tam nie było mowy, żeby wchodzić do gestapo. Mój pierwszy dzień Powstania zaczął się dla mnie i dla mojego kolegi, bo służyliśmy w plutonie łączności, o siódmej rano. Dlatego, że łączniczka alarmowa do nas rano przyszła, na Tarczyńską 12, my mieszkaliśmy w tej samej kamienicy i dostaliśmy rozkaz wykonać zadanie jeszcze przed wybuchem Powstania. Mamy się zgłosić pod jakiś określony numer, Opacz, miejscowość podwarszawska. Kolejką EKD tam pojechaliśmy i tam się okazało, że mamy dostarczyć amunicję, skrzynie z amunicją. Jeszcze zanim wybuchło Powstanie, my już skrzynie kolejką przywieźliśmy.
Kolejką, było to kilka przystanków, bez problemu, ale do Szczęśliwic, już do Warszawy nie wjeżdżaliśmy, tylko na przystanku Szczęśliwice, to jest róg Opaczewskiej i Szczęśliwickiej, wyładowaliśmy skrzynie. To było kilka skrzyń amunicji. Tam u jednego ogrodnika schowaliśmy [je] w kartofliskach. W nocy przenieśliśmy [je] na nasze pierwsze stanowiska ogniowe na Ochotę.
- W jakim zgrupowaniu pan był? Miał pan wtedy przydział?
Miałem, w plutonie łączności w zgrupowaniu pułkownika „Grzymały”, czyli dowódcy całego Okręgu „Ochota”. Amunicję dostarczyliśmy i w nocy, o godzinie drugiej, z pierwszego na drugiego sierpnia szliśmy w kierunku ulicy Niemcewicza, gdzie nasze zgrupowanie miało koncentrację. Jak szliśmy ulicą Szczęśliwicką, spotkaliśmy duży oddział Armii Krajowej. Okazało się, że to są nasi koledzy, którzy mają rozkaz wycofać się poza miasto. Dlatego, że uderzenie na obiekty niemieckie na Ochocie nie powiodło się, bo byliśmy za słabo uzbrojeni i dowódca naszego zgrupowania, pułkownik „Grzymała”, rozkaz wydał, że oddziały się wycofują za Warszawę. Dostałem pytanie, ponieważ się spotkaliśmy, oni szli za Warszawę, a my w kierunku [Warszawy, zapytano nas, czy my na ochotnika zgodzimy się z meldunkami przejść do Śródmieścia. Zgodziliśmy się. Oni poszli poza Warszawę, a my poszliśmy w kierunku Warszawy, w kierunku Alej Jerozolimskich, mniej więcej róg Towarowej...
- Co było dalej? Zaczęliście się przedzierać w kierunku Śródmieścia.
Tak i dotarliśmy 7 sierpnia do tak zwanej linii średnicowej, kolejowej, to znaczy tej linii kolejowej, która prowadzi obecnie w kierunku Warszawa-Kraków-Łódź, ale trzeba było głębokim wykopem przejść na drugą stronę, żeby się dostać na ulicę Towarową. Kiedy już doszliśmy do wykopu, gdzie przebiegają tory, wdrapywaliśmy się po nasypie, właściwie wykopie. Zostaliśmy ostrzelani z moździerzy z koszar SS na ulicy Tarczyńskiej. Oni na dachu mieli moździerz. Moździerz służy do zwalczania siły żywej, dlatego, że pociski moździerza się rozpryskują na drobne cząsteczki. Mogą ranić dziesiątki osób. Kiedy się wdrapywałem po nasypie, a kolega mój, pseudonim „Czarny”, mnie osłaniał, zostałem ranny w prawe ramię i musiałem się zsunąć z powrotem na tory. Już byliśmy niewidoczni z dachu koszar, bo to było jakieś trzysta metrów. On mi pomógł [się] wyciągnąć, ale byłem sprawny ruchowo, tylko byłem ranny w bark. On mnie doprowadził na ulicę Spiską, róg Grójeckiej, tam w punkcie opatrunkowym zostałem opatrzony. 9 [sierpnia], za dwa dni, dostałem się do niewoli, bo tam wkroczyły oddziały SS i oddziały RONA. Dostałem się do niewoli, a mojemu koledze„Czarnemu” udało się uciec. On się nazywał Zygmunt Fiedorow. Mnie zaprowadzono na pętlę tramwajową na ulicy Opaczewskiej, róg Grójeckiej. Kazano mi kopać groby, tam byli jeszcze inni Polacy wzięci do niewoli, kazali nam kopać groby, bo tam leżało dużo esesmanów zabitych i żołnierzy formacji RONA. Ci pozostali nie byli mi znani, bo to z innych oddziałów. Kopałem groby do zmierzchu. O zmierzchu udało mi się uciec. Tak, że miałem szczęście.
O zmroku, jak groby zostały już zasypane, to oni musieli jakąś podjąć decyzję, co z nami robić. Wolałem pod ich opieką nie pozostawać. Jak zmierzch nastąpił - byłem zwinny, sprytny ruchowo - to w ciemności szybko zginąłem, uciekłem.
- Co się dalej z panem działo?
Potem się dostałem z ludnością cywilną z Ochoty do transportu na Dworcu Zachodnim do Pruszkowa. Następnego dnia, 10 sierpnia, zostałem załadowany z obiektu numer 6, to był obiekt Kolei Państwowych, gdzie się odbywały reparacje wagonów i lokomotyw. Tego samego dnia przez gestapo zostałem wyłuskany jako podejrzany o udział w Powstaniu i wywieziony 10 sierpnia do Niemiec, do obozu koncentracyjnego Buchenwald, gdzie pracowałem w kopalni pod ziemią, gdzie budowano fabrykę części lotniczych, dlatego że wszystkie fabryki już w tym okresie [były] mocno zniszczone, zbombardowane przez aliantów. Oni te fabryki przenosili pod ziemię. Pracowaliśmy, dwa tysiące więźniów pracowało przy budowie fabryki zbrojeniowej, czterysta siedemdziesiąt metrów pod ziemią. W kwietniu 1945 roku, 12 kwietnia, komendant obozu, oficer SS, wydał rozkaz, że mamy być ewakuowani. Okazało się, że Himmler, głównodowodzący SS i policji, wydał rozkaz, że wszystkie obozy mają być ewakuowane, że nie mogą się dostać w ręce aliantów. Nas o godzinie dwunastej ewakuowano i szliśmy pieszo niecałe trzy dni. Dwunastego szliśmy, trzynastego i czternastego. 14 kwietnia 1945 roku znaleźliśmy się pod miastem Dessau (duże miasto przemysłowe nad rzeką Łabą), ale szliśmy drogami bocznymi, dlatego że front amerykański w dniu ewakuacji był już około pięćdziesiąt kilometrów od nas. Jak się znaleźliśmy pod Dessau, 14 kwietnia, to Amerykanie byli już niecałe dziesięć kilometrów od nas. Nas prowadzono drogami rokadowymi, nie przeznaczonymi na przeformowywania oddziałów niemieckich [ze względu na] uzbrojenie. Wszystko odbywało się drogami bocznymi - omijanie miast, żeby ludność nas nie widziała.
W samo południe wyszliśmy z lasu koło miasta Dessau, gdzie już były oddziały frontowe. Widzieliśmy oddziały frontowe, czołgi, amunicje, rowy strzeleckie, ogromny ruch wojska, Wehrmachtu. 14 kwietnia w samo południe wolność przyszła jak gdyby z nieba. Ukazał się nad nami amerykański samolot wywiadowczy i on zrobił zdjęcia i dał drogą radiową znać do oddziałów lądowych. Zrobił rundę i za piętnaście minut w kierunku szosy, na której szliśmy, pojawiły się czołgi, ale jeszcze w odległości kilometra, więc nie wiedzieliśmy, jakie to są czołgi, czy niemieckie [czy alainckie]. Czołgi coraz bardziej zbliżały się do szosy, patrzymy, a to gwiazda amerykańska. To wszystko działo się w sekundach. Jeden czołg wjechał szosą, na szosę w poprzek, drugi czołg w poprzek tyłu wjechał, a trzy czołgi na przedpolu. Oddały ogień z karabinów maszynowych, ale na postrach, do góry. My wszyscy padliśmy plackiem na ziemię. Esesmani też. Prowadziło nas, eskortowało około stu dwudziestu esesmanów. Kiedy salwa została wstrzymana, to my - wszyscy więźniowie - wstaliśmy i krzyczeliśmy: „Hurra! Hurra! Hurra!” I zostaliśmy wyzwoleni.
Tego samego dnia z kolegami dotarliśmy do frontowych już oddziałów amerykańskich. Do frontu było jeszcze trzy kilometry, bo te czołgi się wdarły klinem, tylko po to, żeby nas wyzwolić. Już pod parasolem amerykańskim się znaleźliśmy, już niczego się nie baliśmy. Ale nie przeżywaliśmy tak radośnie tego zdarzenia, bo to byli ludzie, ta grupa więźniów około półtora tysiąca, to byli ludzie otępiali psychicznie, wygłodzeni. Otępiali, dlatego nie reagowaliśmy jakąś radością, nie robiliśmy żadnych wiwatów, bo byliśmy psychicznie otępiali, ale wiedzieliśmy, że jesteśmy wolni i [że] jesteśmy pod parasolem amerykańskim.
- Chciałabym jeszcze wrócić na moment do Powstania - jak wyglądało życie codzienne podczas Powstania, jak pan pamięta, co było do jedzenia, jak był pan ubrany?
Byłem ubrany w cywilne ubranie, swoje własne i tylko miałem opaskę. Pierwsze dni Powstania, 1 sierpnia na terenie Ochoty, ponieważ oddziały na Ochocie były słabo uzbrojone, to było dużo improwizacji. Ja i mój kolega, jeśli chodzi o wyżywienie, to ludność cywilna głównie nam pomagała. Na każdym kroku, jak przekraczaliśmy jakiś odcinek, to zawsze coś otrzymaliśmy do picia, jakieś pożywienie. Głównie dzięki ludności cywilnej mogliśmy się utrzymać.
- Czy [istniało] życie kościelne, brał pan w tym udział?
W tym nie uczestniczyłem, bo te kilka dni się przedzieraliśmy, od nocy 2 sierpnia przedzieraliśmy się przez Ochotę, gdzie pod ogniem strzelców wyborowych niemieckich, musieliśmy się przekradać nocą, tak, że nie uczestniczyliśmy.
- Czy docierały informacje o tym, co się dzieje w Warszawie ogólnie?
Nie. Dopiero, jak dotarliśmy do pułkownika „Radwana” w Śródmieściu, to się dowiedzieliśmy, co [się] właściwie dzieje. Wiedzieliśmy, że jest Powstanie, ale nie wiedzieliśmy, jakie to ma rozmiary i jakie oddziały uczestniczą, absolutnie nie.
- Jak pan zapamiętał żołnierzy-wrogów, niemieckich czy z RONA?
Ochota i Wola znalazły się w fatalnej sytuacji, bo pierwsze oddziały niemieckie do zwalczania Powstania na Woli, to były formacje kryminalistów, czy ludzi pozbawionych kompletnie zasad moralnych. Tam dokonano rzezi na Woli, czterdzieści tysięcy Polaków, ludności cywilnej jednego dnia wymordowano. Na Ochocie znów wkroczyły oddziały RONA, one też były zdemoralizowane i głównie zajmowały się nie walką, tylko grabieżą, więc grabili, okradali wszystkich, kobiety, kosztowności, biżuterię, ubrania, wódka, wszystko, co ktoś miał przy sobie, wszystko rabowali, kobiety gwałcili. Jak to zobaczyłem, to mnie strach ogarnął. Ci Azjaci w mundurach niemieckich, to byli ludzie zdeprawowani doszczętnie. Zabijali kobiety, dzieci, starców, strzelali, rabowali. 5 sierpnia dopiero został wyznaczony dowódcą zaopatrzenia Powstania generał Von dem Bach-Zelewski i pewien porządek wprowadził i zakazał mordowania ludności cywilnej.
- Jakie ma pan najgorsze wspomnienie z Powstania?
Najgorsze wspomnienie, które skończyło się szczęśliwie, to jest jak dotarliśmy już na ulicę Słupecką, to na rogu Niemcewicza i Szczęśliwickiej był wiadukt kolejowy, stalowy, wykonany ze stali. My nie wiedzieliśmy, że tam jest snajper niemiecki i wyskoczyliśmy na ulicę z kolegą „Czarnym”. Mieliśmy wejść do drzwi, do klatki schodowej, a jego nie widzieliśmy. Zauważyłem po drugiej stronie ulicy zabitego człowieka i mówię do kolegi Zygmusia: „Patrz, Zygmuś, tam zabity leży”. Wtedy snajper oddał strzały w kierunku nas. Widziałem na własne oczy, bo drzwi były oszklone częściowo, jak dziurka się zrobiła i to szkło popękało. Te pociski przeszły obok nas i nie zostaliśmy ranni, a on celował w nas. To było wielkie szczęście. Wtedy zachowaliśmy jeszcze większą ostrożność, żeby się przedrzeć w kierunku Alej Jerozolimskich.
Taka przestroga.
- Czy ma pan jakieś miłe wspomnienia z Powstania?
Miłe wspomnienia to mam takie, że jak byłem opatrzony przez sanitariuszkę, to mnie mieszkańcy domów na Spiskiej otoczyli opieką, [dali] jedzenie, starali mi się pomóc. Tej ludności jestem wdzięczny, mieszkańcom, których nie znam.
- Gdzie zastało pana wyzwolenie, maj 1945?
Wyzwolenie zastało mnie w Saksonii, w miasteczku Keiten, to jest miasteczko bardzo stare, tak jak Toruń, można porównać wielkością. Tam nas zastał koniec II wojny światowej.
- Kiedy wrócił pan do Polski?
Jeszcze wcześniej, zanim wróciłem do Polski, podjąłem ważna decyzję. Amerykanie musieli się wycofać na zachód z tego obszaru, bo tam już był podział na strefy okupacyjne i tam już Armia Czerwona miała wkroczyć. To była ważna decyzja życiowa, że z Amerykanami pojechałem na zachód. Jakbym się dostał w ręce, w łapy Armii Czerwonej, to nie wiadomo, co by było. Pojechałem na zachód, do Bawarii, tam skończyłem, na ochotnika wstąpiłem do amerykańskiej szkoły samochodowej, nauczyłem się jeździć samochodami wojskowymi i na ochotnika wstąpiłem do Siódmej Armii Amerykańskiej w Mannheim i byłem częścią okupacyjnych sił amerykańskich. Byłem umundurowany, uzbrojony, miałem żołd i oni mi uznali stopień starszego strzelca. Miałem wojskowe prawo jazdy i nasza kompania, Czwarta Kompania [niezrozumiałe] zajmowała się dostarczaniem wszelkiego rodzaju prowiantu i wyposażenia dla armii amerykańskiej.
- Kiedy pan wrócił do kraju?
Do kraju wróciłem w 1947 roku.
- Jak ocenia pan Powstanie z perspektywy czasu?
Z perspektywy czasu patrzę na ogromny wysiłek narodu polskiego, w tym głównie mieszkańców Warszawy i żołnierzy Powstania, którzy pokazali światu, że my się poddać tak łatwo nie damy. To Powstanie, później zrozumiałem, że było wymierzone również przeciwko Związkowi Sowieckiemu, bo gdyby tego Powstania nie było, to Armia Czerwona by wkroczyła do Warszawy i większość żołnierzy Armii Krajowej by się znalazła na Syberii i już stamtąd by nie wróciła. Po drugie, honor Polaka, nas, bo my byliśmy armią ochotniczą przecież, nikt nas [nie zmuszał], poboru nie było, to honor nie pozwalał nam, żebyśmy byli poniewierani przez okupantów. To zdarzenie miało również wymiar polityczny, że pokazaliśmy Związkowi Radzieckiemu, że w kajdany się nie damy tak łatwo zakuć.
Warszawa, 3 lipca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Kinga Piotrowska