Eugeniusz Wojciechowski „Siwy”
- Proszę powiedzieć, co robił pan przed 1 września 1939 roku?
Przed wojną skończyłem szkołę podstawową w Warszawie.
- A w czasie okupacji przed Powstaniem, czym się pan zajmował?
W czasie okupacji chodziłem do szkoły zawodowej.
- Czy uczestniczył pan w jakiejś konspiracji?
Tak. Od stycznia 1942 roku.
- Czym pan się zajmował dokładnie?
Przechodziliśmy kurs podoficerski i skończyłem szkołę podoficerską w 1943 roku.
- Jak zapamiętał pan wybuch Powstania?
Pluton, w którym byłem, był skoszarowany na ulicy Gostyńskiej u naszego dowódcy „Rysia”. Już w sobotę byliśmy skoszarowani, ale zwolniłem się ze względu na to, że miałem egzaminy w szkole. Przyszedłem dopiero we wtorek rano, a o godzinie piątej był szturm na szkołę na ulicy Gostyńskiej. Po jej zdobyciu tej szkoły wycofaliśmy się na ulicę Górczewską przy Płockiej i budowaliśmy barykady. Już od rana zaczęły się walki.
- Gdzie i kiedy pan walczył w Powstaniu?
Od 1 do 5 sierpnia byliśmy na Woli. Ważne walki były przy szpitalu na Górczewskiej obok Płockiej. Później przy Działdowskiej na Górczewskiej, a największe walki były na Górczewskiej przy Młynarskiej. Stamtąd wycofaliśmy się na cmentarz ewangelicki na Młynarską, ewangelickiego potem na dawniejszy Plac Kercelego i stamtąd na Chłodną. Na Chłodnej żeśmy straszny bój stoczyli z czołgami. Zniszczyliśmy jeden czołg, a drugi unieruchomiliśmy. To było straszne. Stamtąd wycofaliśmy się na ulicę Mariańską, gdzie skoszarowani byliśmy w aptece. Z Mariańskiej przenieśli nas na Komitetową 4. Wtedy już żeśmy robili do Norblina napady, zdobywaliśmy „Plutona” na Grzybowskiej i policję na Ciepłej. Już później, jak żeśmy zdobyli Haberbuscha, to już żeśmy się przenieśli do niego na ulicę Ceglaną. Tam nasz oddział stacjonował już do końca Powstania.
- Powiedział pan, że walczył i z „Waligórą” i z ”Sowińskim”? Jak to się stało?
Tak to się stało, że kiedy żeśmy się wycofywali z Woli, to część oddziału „Waligóry” przeszła na Stare Miasto, a część z kapitanem Hallem na Śródmieście. W Śródmieściu stworzył się batalion „Sowińskiego”. I ja już do końca Powstania walczyłem w tym batalionie.
- Jak pan był uzbrojony w trakcie Powstania?
W czasie Powstania mieliśmy tylko butelki z benzyną samozapalającą i granaty. Broń to żeśmy sobie pożyczali. Jak szedłem do ataku, to kolega mi pożyczał broń i odwrotnie. Później, już jak brat mój zginął, to po nim wziąłem broń i miałem ją do końca Powstania.
- Czy w trakcie Powstania miał pan kontakty z ludnością cywilną?
Tak.
Może taki charakterystyczny przypadek miałem w fabryce Norblin, gdzie żeśmy toczyli walki. Okazało się, że Ukraińcy gwałcili nasze kobiety. Z moim plutonem wskoczyliśmy do zabudowania, gdzie były stoły. Jedna z młodych dziewczyn, mogła mieć siedemnaście lat, była rozłożona na stole, a obok dwóch Ukraińców próbowało ją rozbierać. Tam był wtedy straszny krzyk. I my żeśmy obezwładnili tych Ukraińców. Tą dziewczynę uratowaliśmy. Później, jak się wycofaliśmy, byliśmy w zakładach Jarnuszkiewicza na Grzybowskiej 24 i tam poszliśmy na posiłek, to ta dziewczyna mnie odnalazła. Okazało się, że mieszkała gdzieś na Grzybowskiej. Przyniosła mi w podziękowaniu srebrną łyżeczkę i nóż - finkę, w oprawie srebrnej. Proszę sobie wyobrazić, że ten nóż, podczas rewizji, jak poszedłem do niewoli, Niemcy mi zabrali, a ta łyżeczka cały czas ze mną szła.
- Proszę powiedzieć o akcentach życia codziennego w trakcie Powstania. Jak się pan żywił?
U nas były panie, które nam gotowały te tak zwane „zupki-pluj”, bo na terenie Haberbuscha był jęczmień, były soki, melasa. Ale i ludność cywilna z Waliców 11 nam pomagała. Panie cywilne gotowały nam, przynosiły jakieś jajka z piwnic, wyciągały z wody szklanej, smażyły.
- Czy w trakcie Powstania chodził pan na mszę do jakichś kościołów?
U nas był ksiądz.
Miał pseudonim „Struś”. To był ksiądz jeszcze z Ruchu Oporu, z okupacji.
- Gdzie były odprawiane msze?
Odprawiał na terenie zakładów Haberbuscha, w stołówce.
- Proszę powiedzieć, czy podczas Powstania czytał pan jakąś prasę?
Była prasa, ale w zasadzie nie mieliśmy czasu na jej czytanie. Byłem w plutonie szturmowym, więc nawet spać nie było kiedy. Kiedy szliśmy do ataku, to jeden drugiemu głowę kładł na plecach, żeby troszkę przysnąć. Nie było czasu na czytanie.
- Czy łączniczki albo łącznicy przynosili jakieś komunikaty?
Przychodziły. Była taka wspaniała łączniczka, pseudonim „Lilka”. Ona przynosiła. W szpitalu polowym u Haberbuscha, też były sanitariuszki.
- Czy może pan powiedzieć coś więcej o tym szpitalu?
To był taki szpital polowy. Lekarz - chyba pseudonim „Biały” stworzył szpital w podziemiach zakładów Haberbuscha.
- Czy pan był ranny podczas Powstania?
Na rogu Waliców i Grzybowskiej, kiedy atakowaliśmy Niemców przechodzących Krochmalną, oni obrzucili nas granatami. Jeden z kolegów krwotoku dostał. Ja miałem lewy policzek cały posiekany. Nawet mi było nieprzyjemnie, bo strasznie krwawił. Na ręku krew, nogi w krwi, sanitariuszki mnie na noszach do „Plutona” zaniosły na opatrunek, pomyły mnie. Okazało się, że ja nic, żadnej rany nie miałem, tylko naskórek był ponacinany.
- Proszę powiedzieć, jakie jest pana najlepsze wspomnienie z czasów Powstania?
Z czasów Powstania najlepsze wspomnienia pochodzą z domu państwa Stankiewiczów, bo stamtąd się wzięła moja konspiracja.
Dlatego, że syn państwa Stankiewiczów był moim kolegą. W zasadzie mój ruch oporu się zaczął w 1940 roku, kiedy żeśmy należeli do harcerstwa i druh Dominik zebrał nas harcerzyków. Myśmy znosili z cmentarza rosyjskiego broń, która była porzucona w 1939 roku. Potem przychodzili starsi od nas i zabierali to. Później była taka pani Basia na ulicy Ludwiki gdzie się wiele działo. Pamiętam pseudonim „Jarski”, „Lot”. Oni wpadli i wtedy się wszystko rozleciało. Artur Stankiewicz (mój dobry kolega) w styczniu 1942 roku przyszedł i powiedział, że zawiązuje się pluton. Postanowiłem wstąpić. I właśnie u nich w mieszkaniu złożyłem przysięgę. Przeważnie zbiórki były w mieszkaniu państwa Stankiewiczów. Raz nawet mieliśmy przygodę. Oni mieszkali na pierwszym piętrze i gestapo wpadło gdzieś na parter do domu obok i my już byliśmy w strachu, czy to nie po nas. Starsza pani Stankiewicz prześcieradła powiązała i powiedziała, że jak oni będą do drzwi walili, to wy po tych prześcieradłach mamy się spuszczać na dół. Nie doszło do tego, bo oni co innego mieli do załatwienia.
- Z rodziną Stankiewiczów wiążą się pana dobre wspomnienia?
Najlepsze. Nas było takich kolegów siedmiu, to jeden za drugiego by w ogień poszedł.
- Czy mógłby pan powiedzieć o swoim najgorszym wspomnieniu z czasów Powstania?
Gorszych wspomnień to nie miałem, bo to młody człowiek był.
- Proszę powiedzieć, jak pan pamięta już kapitulację i zakończenie Powstania Warszawskiego?
U nas było strasznie.
Najpierw było ogłoszenie o zawieszeniu broni. Przez to zawieszenie broni, Niemcy bali się odkryć i my także. Na Waliców 11 wybiliśmy wtedy dziurę na trzecim piętrze w szczycie i jeden chłopak rękę pokazał. Niemcy zaczęli strzelać. To i my zaczęliśmy strzelać i już była wojna! Przyszedł kapitan Hall, zebrał nas wszystkich, ogłosił kapitulację. Powiedział, że generał „Monter” ogłosił kapitulację. Ale nam trudno się było międzyczasie tym zgodzić. Dalej walczyliśmy. Nawet w międzyczasie naszego dowódcy, kapitana „Hala”, żony brat został zastrzelony. Później przyszedł kapitan i nakazał generalną kapitulację.
Na Placu Kercelego.
Na placu Kercelego żeśmy szli zwartym oddziałem i tam zdawaliśmy broń. Później nas prowadzili Wolską do Ożarowa, do fabryki kabli. W Ożarowie byliśmy chyba ze dwa dni w i już transporty się szykowały. Wywozili nas do Niemiec do obozu.Wywieźli nas do Lamsdorfu. W wagonie to nas było po siedemdziesiąt, osiemdziesiąt chłopaków. Ciasnota. Przecież tam nie można było usiąść, na stojąco się jechało. Jka nas wysadzili, to do obozu było gdzieś około pięć kilometrów. Starsi, to zawsze tak mówili, , że szkoda tych młodych, bo oni nie dojdą do obozu. Jednak okazało się, że myśmy dobiegli, a ci starsi mieli problem. Oni nas pędzili z psami, niektórzy Niemcy byli na koniach. I bili. Kto został, to zastrzelili go. Najpierw trzymali nas na polanie pod gołym niebem pewnie ze dwa dni. A deszcz, zimno już było. Później przenieśli nas do baraków. Podczas każdego przejścia jakie było, mieliśmy rewizje. Na końcu wzięli nas na plac, kazali rozebrać się do naga, zostawić to wszystko na miejscu, przejść na drugą stronę na plac i tam nam wydali jakieś austriackie czy inne mundury. Ubrali nas w te mundury a całą resztę rzeczy zabrali.
- Jak długo był pan w Lamsdorfie?
Byłem ogólnie w pięciu obozach.
- Proszę opowiedzieć o tym.
Jak długo byłem w pierwszym, to mam zapisane. W każdym razie z Lambsdorfu wywieźli nas do Luckenwalde, pod Berlin. Tu pobyliśmy niedługo. Podzielili nas na grupy. W mojej było nas dziewięćdziesięciu pięciu. Z naszej grupy trzech chłopaków uciekło. Jeden bardzo dobrze po niemiecku mówił, doszedł do posta, który nas pilnował i rozmawiał z nim. Ten post połakomił się, bo on częstował go amerykańskimi papierosami. Wtedy pozostali zbliżyli się do nich, obezwładnili posta, uderzyli go jego karabinem aż stracił przytomność. Kolega przebrał się w jego mundur i z tymi dwoma pozostałymi opuścili obóz. Powiedział, że do pracy ich wyprowadza. Po tym przyszedł kierownik grupy i do obozu karnego wziął resztę grupy. Wysłali nas do Sorau. To był obóz karny. Dziewięćdziesięciu pięciu nas było. Tam pracowaliśmy przy wyrębie lasu, w zimie. Mnie się trafiło, że po wyrębie lasu przenieśli mnie do warsztatu samochodowego, bo szukali fachowców. Podałem się za ślusarza, wzięli mnie i w warsztatach samochodowych pracowałem. Tam miałem taki przypadek, że nawiązałem kontakt z moją mamą, która też była wywieziona do Niemiec podczas Powstania. Przysłała mi tam list. W tym liście było napisane, że z Warszawy wyniosła tylko mój garnitur. Kolega przetłumaczył to Niemcowi. Ten Niemiec wtedy nas zabrał twierdząc, że chcemy uciekać. Strasznie nas pobili. Kolega był bardziej sprawny fizycznie, to mniej dostał. Zresztą się bronił, to go zamknęli w takim kotle, co zupę gotują. Ale on był szczęśliwy, bo na dnie był taki promień, to zawsze trochę tej zupy zostawało. On usiadł, łyżkę wyjął, bo łyżkę każdy miał przy sobie i tę zupę jadł, a mnie bili. Pobili mnie tak, że spuchłem cały. Głowę mi porozbijali, opatrunku mi żadnego nie dali. To wszystko się paskudziło. 19 stycznia nastąpiła ewakuacja obozu. Ewakuacja, ale co to było. Przyszedł Niemiec ze swoimi pomagierami, nogawki u spodni nam poobrywał, rękawy poobrywał, obuwie pozabierał. Ci, co mieli jakieś drewniaki, to sobie pochowali. Ja nic nie mogłem, to koledzy mi worek skombinowali. Nogi sobie workiem okręcałem, ale nie mogłem iść, a on powiedział, że jeśli ktoś z tej grupy zostanie, to będzie zastrzelony. A śnieg był po pas. Koledzy ciągnęli wózek z przyborami tych Niemców więc wrzucili mnie na niego. Niemcy zobaczyli, że koledzy mnie na tym wózku wiozą, to i tych kolegów pobili i jeszcze mnie. Dobrnęliśmy do Luckenwalde z powrotem. Zakwaterowali nas w betonowych barakach. Nic nie było, ani kawałka słomy. Na tym betonie żeśmy spali. Pobyliśmy tam jakiś czas i z Luckenwalde znów nas ewakuowali. Do Altengrabowa tym razem. W Altengrabowie już było lepiej, bo tam nas wspomagali Amerykanie i Anglicy, którzy sami byli w niewoli. Otrzymywali paczki i z nami się dzielili. To już tam troszkę lepiej było, ale przyszedł 1 maja i pogłoska była, że mają likwidować obóz. My żeśmy się bali. Doszedłem już troszeczkę do siebie i zorganizowaliśmy ucieczkę. Znajdowaliśmy się nad Elbą więc to był dość neutralny pas. A przyjechał tam murzyn. Amerykanie już coś pertraktowali z Niemcami. Mietek Opaliński, kolega, mówił po angielsku i z tym murzynem zaczął rozmawiać, że nam grozi śmierć, żeby nas zabrał. On powiedział, żebyśmy wsiadali. I kto zdążył, to wskoczył do jego samochodu. Wywiózł nas do Hildesheimu, przez Magdeburg.W Hildesheimie już była rozkosz, bo Amerykanie myśleli, że my jesteśmy z armii Andersa i każdemu willę poprzydzielali. Pilnowaliśmy lotniska. Na tym lotnisku były hangary załadowane konserwami, inną żywnością, przyborami toaletowymi. Pilnując lotniska mieliśmy okazję to wynosić. Ponieważ zaraz obok był obóz cywilny, to myśmy im to zanosili. Ale jak Amerykanie się zorientowali, że my jesteśmy z Powstania, to nas wyrzucili z lotniska do tych cywili. I ci, którzy poczuwali się do wojskowych, to poszli pieszo do Hanoweru. Ja też. W Hanowerze, na Stöckenie major Wojakowski organizował wojsko. To był tak zwany Polski Ośrodek Wojskowy 145. Tam nas było około trzech tysięcy żołnierzy. Już byliśmy zadowoleni, bo mieliśmy służbę. To było normalne wojsko. Chodziliśmy na warty, na służby, patrole. Tam byłem do 1946 roku. W 1946 roku wróciłem.
- Jak pan wrócił do Polski?
Wracałem jako wojskowy, bo przyjechał oficer łącznikowy Rządu Tymczasowego. AleByłem wcześniej jeszcze przeniesiony nas na Buchholz. Tu przyjeżdżał, chyba był marszałkiem Sejmu – Wydech i pułkownik Banach. Agitowali nas. Pierwszy, żeby nie jechać do Polski, drugi znów by wracać. Już później jechałem w grupie wojskowej, tak, że tu nic nie mogłem oszukać. Wróciłem jako wojskowy. Papiery ze mną przyszły. Miejscowa władza wiedziała, że byłem w AK i w Powstaniu. Było więc troszeczkę problemów.
- Proszę powiedzieć, jakie to były problemy?
Nie miałem ubrania, chodziłem nadal w mundurze. Miałem bardzo dużo znajomych w zakładach „Gerlacha”, później to był „Świerczewski”. Tam mnie wszyscy znali, od mistrzów aż po dyrektora, ale nie miałem cywilnego ubrania. Zaczepiał mnie zawsze taki pan Rysio, nie wiem, jaką on tam funkcję pełnił, bo tam był tak zwany referat „W” na tym zakładzie, taki urząd bezpieczeństwa. I on zawsze mówił: „Zdejmij to, bo ciebie do pracy nie wpuścimy. Masz się rozebrać. Nie chodzić w tym mundurze.” A ja odpowiadałem, ze nie amm skąd wziąć. W końcu ten zakład dał mi materiał na garnitur.
- Czy później był pan jeszcze jakoś represjonowany?
Nie. Nie byłem represjonowany ze względu na to, że w zakładzie wszyscy mnie znali, z sekretarzem partii włącznie, który znał mnie od urodzenia, od dziecka. Miałem taki przypadek, że byłem wezwany do Urzędu Bezpieczeństwa. Poszedłem na ósmą rano. O czwartej po południu jeszcze mnie nie było. A ojciec mój też pracował w tych zakładach, a z tym sekretarzem partii to mówili sobie po imieniu, bo w jednym domu mieszkali razem. Wtedy ojciec opowiedział mu jaka jest sytuacja. On zadzwonił, ochrzanił ich i mnie natychmiast puścili. Wróciłem i mimo, że do partii nie należałem, to z polecenia ojce poszedłem podziękować. Później tylko tyle, że życiorysy musiałem pisać. Represji żadnych nie miałem, bo wśród kierownictwa i wydziału, gdzie pracowałem, to byłem raczej szanowany. Tylko, te życiorysy. Zawsze przed pracą musiałem pójść pod tak zwany „komin” i życiorys pisać. Już do takiej perfekcji doszedłem, bo do 1956 roku codziennie to robiłem.
- Proszę powiedzieć dokładniej, na czym polegało to codzienne pisanie życiorysu?
Nie wiem, na czym to polegało, bo pan, który mnie tam wezwał „pod komin”, to mnie znał. Mówiłem mu na „pan”, a on mi na „ty”, bo to był starszy pan. Powiedział, że mnie zna od dziecka, ale ma taki
prikaz, żeby pisać codziennie życiorys. Później już wpadałem do niego, raz dwa, musiałem przy nim pisać. Pomyślałem nawet, że w domu mógłbym to robić i przynosić gotowe, ale się nie udało. Pisałem. Później, w 1956 roku, skończyło się wszystko. Na zakład przyjeżdżał Urząd Bezpieczeństwa. Pamiętam takiego młodego pułkownika rosyjskojęzycznego. Nas było wtedy siedmiu na terenie zakładu, którzy byli w kadrach ujawnieni jako akowcy, ale też byli wezwani AL-owcy. Ale on bił. Szczęście, że mnie nie uderzył. Tylko doszedł i spytał się: „Coś robił?! Gdzieś był?!”. Trzeba mu było opowiadać. Tacy ludzie bardziej agresywni jak byli, to bił ich. Taki pan Kaczmarski, starszy pan już był, też był w AK, to po twarzy dostał. Nawet tak mocno go uderzył, że się przewrócił na ścianę.
- Czy chciałby pan powiedzieć coś jeszcze o Powstaniu, czego nikt dotąd nie powiedział, jakieś własne, osobiste przemyślenia?
Przemyślenia... Tak się złożyło, że od pierwszego dnia do ostatniego dnia nasz pluton brał udział w akcjach i człowiek nie miał czasu na myślenie. Poza tym mieliśmy wspaniałego dowódcę plutonu. To był młody człowiek, który był naszym dowódcą od 1942 roku, nawet wykładał nam na szkole podoficerskiej.
- Proszę powiedzieć, jak się nazywał.
Miał pseudonim „Ryś”, nazywał się Marian Lewandowski.
- Proszę jeszcze powiedzieć, jaka atmosfera była u pana w oddziale, w zespole, w którym pan walczył?
U nas była bardzo dobra atmosfera. Dlatego, że my wszyscy żeśmy się znali od dziecka. Byliśmy kolegami. To nie był jakiś zlepek nieznajomych przypadku. To wszystko byli koledzy, którzy żeśmy się znali od urodzenia. Trzech kolegów z naszego plutonu zginęło.
- Czyli zawsze w pana oddziale była atmosfera przyjacielska?
Bardzo przyjacielska atmosfera. Wśród dowódców różnie było.
- Proszę jeszcze na koniec powiedzieć jak pan ocenia Powstanie?
Według mnie, według tej tragedii, jaką żeśmy przeżyli, to ono było potrzebne. Nie wiadomo, co by było z nami wtedy gdyby tego Powstania nie było.
Warszawa , 17 września 2005 roku
Rozmowę prowadziła Marianna Kowalska