Hanna Siniecka
Hanna Siniecka, z domu Marjańska. Urodziłam się 2 lutego 1926 roku.
- Jak wyglądało Pani życie przed 1939 rokiem?
Ponieważ mam rodzeństwo, mieszkałam w Pruszkowie, na ulicy Bristol, numer 13, a ojciec mój pracował na warsztatach kolejowych, jakieś czterysta metrów było od miejsca zamieszkania. Miałam wtedy trzynaście lat. Wyjechaliśmy na wakacje do Puszczy Kampinoskiej do miejscowości Formułki Brochowskie, bo mój ojciec stamtąd pochodzi. Tam zawsze wakacje spędzaliśmy. Wojna w 1939 roku zastała nas właśnie, w tej miejscowości. Wróciliśmy dopiero po dwóch miesiącach, [...] w październiku, bo Niemcy napadli na Polskę. Ojciec pracował jeszcze na kolei. Mama moja była nauczycielką, organizowała szkołę, na tej wiosce, a ojciec pochodził z rodziny robotniczej i pracował w gospodarstwie rolnym. Chodziłam do szkoły w Pruszkowie, a później w Warszawie. Skończyłam najpierw szkołę Gospodarstwa Domowego, to była roczna, a później Galanterii Skórzanej, później liceum: matura mała i duża no i później studiowałam na Uniwersytecie Warszawskim, wydział polonistyczny. Jak tylko wojna się skończyła to pracowałam u Magdaleny Młynarskiej, w Komorowie (u matki Wojtka Młynarskiego, znanego nam). Pracowałam tam… bo też nie było pracy, więc dowiedziałam się, że ona chce zorganizować u siebie w domu przedszkole. Ponieważ Warszawa była już zbombardowana, ludzie szli do Warszawy i nie mieli co zrobić z dziećmi, więc dzieci dali do przedszkola. Codziennie pięć godzin pracowałam razem z nią. Później… w 1939 roku wybuchła wojna i trwała do 1945 roku…
- Gdzie przebywała pani w czasie Powstania?
W czasie Powstania byłam w Pruszkowie i chodziłam do szkoły. Ostatniego dnia, jak byłam w Warszawie przed 1 sierpnia były okropne łapanki i egzekucje. Nawet schowałam się do Teatru Wielkiego, który był zbombardowany, była dziura po prostu tam, gdzie są oświetlenia i wszyscy uciekali do tego teatru przed Niemcami. Byłam jeszcze na Placu Napoleona, tam była Główna Poczta i tam też była łapanka, to tylko ludzie biegiem uciekali, a oni tylko strzelali aż gwizdały kulki, ale jakoś udało mi się. Później, 1 sierpnia wybuchło Powstanie Warszawskie [...]. Ja byłam w domu w Pruszkowie przy ulicy Bristol 13. Głód trochę nam dokuczał, ale jakoś dawaliśmy sobie radę… Trudno było, ale mama moja była taka zaradna, że zawsze starała się żeby dzieciom dać cos jeść, ubrać, wykształcić. 6 sierpnia został otwarty obóz pruszkowski dla powstańców Warszawy i dla ludności Warszawy. Byłam w kościele i ksiądz Dyżewski z ambony ogłaszał, [...] że obóz został zorganizowany przez Niemców i potrzebują jak najwięcej pielęgniarek, lekarzy..., ludzi, którzy mogliby tam udzielić pomocy. Ja, moja mama i moje dwie siostry – Marysia i Ela, zgłosiłyśmy się do obozu. Dostaliśmy przepustkę i codziennie przychodziłyśmy na cały dzień. Było czternaście hal wielkich, wielkości hangaru na samolot. Na samym początku pieszo pędzili Warszawiaków do tego obozu. Ludzie zmęczeni, to, co mogli to dźwigali, obstawieni byli przez żołnierzy niemieckich. Tragedie tam się działy! Pracowałam na „dwójce”. Każda z pielęgniarek musiała mieć biały fartuch i opaskę Czerwonego Krzyża. Miałam wtedy osiemnaście lat i pracowałam na „dwójce”, a „dwójka”, to była izba chorych. Jak byli ranni bardzo ciężko to tam właśnie przychodzili, z tym, że każda hala była ogrodzona kolczastymi drutami i nie wolno było ludziom spacerować sobie po terenie, tylko jak już Niemcy przypędzili czy wagonami poprzywozili ludzi, to wszystko szło do obozów i była segregacja… Teraz może w skrócie powiem jak to było w „dwójce”, w tej hali. Jako młoda dziewczyna nie miałam takiego dużego doświadczenia jeśli chodzi o udzielenie pomocy. Przyszła taka staruszka i błagała mnie na wszystko, żebym jej zrobiła opatrunek. Udzielałam pomocy bardzo wielu ludziom, więc tą ranę chciałam zobaczyć… W pośladek ona była ranna. Zaglądam do tej rany, tam takie glizdy, takie białe glizdy, które żywiły się tą jej raną! Jak podeszłam to mi się słodko zrobiło i… zasłabłam. Ona biedna leżała, mnie bardzo jej żal było. Znów drugi raz mnie prosiła żebym ja jej jak najszybciej udzieliła pomocy, ale ja nie mogłam, więc poprosiłam przełożoną siostrę, pielęgniarkę i ona jej zrobiła ten opatrunek. Bardzo dużo ludzi wyprowadziłam, bo codziennie przychodziły nowe tabory i przywoziły ciężarowymi wagonami ludzi… powstańców, ludzi Warszawy. I była segregacja! Jak transport jakiś przyjechał, to Niemcy od razu segregowali: starszych na bok, w średnim wieku znów do innej hali przydzielili, oddzielnie kobiety, oddzielnie dzieci, matka nawet jak miała na ręku dziecko to tak samo oddzielali od matki. Były takie oddzielne hale gdzie one przebywały. Pamiętam, że jeden transport miał wyjechać do obozu koncentracyjnego, albo na roboty do Niemiec. Pełno było wagonów ciężarowych i do każdego wagonu pełno ludzi pchali i nie patrzyli czy ranny, czy nie ranny, czy dziecko, czy dorosłe osoby… Dowiedziałam się, że tam mój wujek gdzieś jest. A jakieś dziesięć metrów od wagonów stała grupa Niemców, esesmanów z psami, i pilnowali. Jakoś miałam siłę w sobie, że chodziłam od wagonu do wagonu i pytałam się czy tu jest mój wujek, Leon. Tu nie ma, tu nie ma, tu nie ma… Nie zgłasza się… Na raz mówi: „Hania! Jestem! Weź mnie stąd, wyprowadź!”. Ja mówię: „Wujku, ale jak ja to zrobię? Za plecami moimi pełno Niemców. Niech wujek wysiada, szybko!”. Wysiadł… Mówię: „Niech wujek mi rękę położy na ramieniu, że wujek jest ranny i niech kuśtyka jakoś…”. I na szczęście wyprowadziłam go stamtąd! Nie wiem czy bym dzisiaj to zrobiła, ale wtedy byłam śmiała, odważna, wierzyłam w to, że muszę jego wyprowadzić!
- Gdzie te pociągi jechały?
Do obozów koncentracyjnych, albo do Rzeszy, na roboty. No i tak się jakoś szczęśliwie złożyło. Na samym początku był luz, bo jeszcze Niemcy nie byli tak dobrze zorganizowani i można było wyprowadzić bardzo dużo ludzi. Całe rodziny wyprowadzałam! Aż podziwiałam siebie! Przyjechał transport, ale już nie było miejsca w halach, bo w tych halach to było wiele tysięcy ludzi. Oni zasadniczo jak najwięcej ludzi brali do hal, ludzie ci byli posegregowani, że tu sami mężczyźni, tu same kobiety, tu dzieci, tu młodzież, tu matki z dziećmi. Nawet w hali drugiej pierwszy raz widziałam, jak kobieta – Cyganka – rodziła dziecko na podłodze, bo warunki sanitarne były okropne! Ale jako młoda dziewczyna nie zdawałam sobie sprawy, że może mnie spotkać jakaś kara. W domu poszyłam pełno opasek z czerwonym krzyżem, przyjechał transport i zaczęłam rozdawać opaski, nie zastanawiając się, że za moimi plecami stał komendant obozu. Jak on to zobaczył, zerwał moją opaskę i wysłał do zielonego wagonu. A zielony wagon to była komenda. Wywiad ze mną zrobili, lanie dostałam porządne, nie liczyli się ze mną wcale i wysłali mnie do hali, gdzie miałam wyjechać do obozu koncentracyjnego. Miałam tam dużo koleżanek, były też siostry. Mówię: „Słuchajcie, zróbcie wszystko, żeby mnie stamtąd wyciągnąć!”. Umówiłyśmy się wieczorem z koleżankami, (bo na biurze przepustek był taki Niemiec, którego nazywaliśmy „prosiak”, bo był tak gruby, że w ogóle szyi nie miał), że jeżeli on będzie na biurze przepustek, (bo on i inni Niemcy znali nas, bo przychodziłyśmy, wychodziłyśmy), to nie zapalą papierosa tylko przejdą, a jak zapalą, to znaczy, że jest. Ja zdenerwowana myślę jak to będzie, czy mi się uda, czy nie uda… Patrzę – przechodzą. To znaczy, że jego nie ma. Przeszłam i później w ogóle już starałam się tam nie chodzić. Jeśli chodzi o opiekę sanitarną, to rzeczywiście zało środków opatrunkowych. My mieszkaliśmy bardzo blisko obozu, u nas bardzo dużo ludzi przebywało i nocowało, jeden dzień, dwa dni… Wszy, pluskwy i robaki różne, których nie można było wytępić. Brakowało tych opatrunków sanitarnych. U nas w Pruszkowie dwóch lekarzy – Polaków przez jakiś czas mieszkało razem z nami. [...] A w Warszawie już ucichło wszystko, wszyscy ludzie wysłani byli do obozu i była pustka. Lekarze dobrze znali [język] niemiecki, a sekretarką komendanta obozu była koleżanka córki komendanta, bardzo dobrze mówiła po niemiecku, ale wszystko robiła, żeby jakoś łagodzić. Jak dostałam takie lanie porządne, wtedy, co rozdawałam opaski, to ona prosiła, żeby on już mnie nie bił. Przekazywała nam jakieś wiadomości. Ci dwaj lekarze, którzy nocowali u nas, skontaktowali się z komendantem i powiedzieli, że wiedzą, gdzie w Warszawie są dla powstańców schowane środki opatrunkowe. Zgodził się, bo później się zmienił Niemiec, był łagodniejszy bardziej i dał nam ciężarowy samochód, trzech żołnierzy z karabinami, poza tym kierowca – Niemiec naturalnie, dwóch lekarzy, ja i siostra. Przyjechaliśmy na ulicę Kruczą. Warszawa okropnie wyglądała! Ruiny, okropne! Tylko jeden samochód… zrobili miejsce, że można było wjechać. Na Kruczej było w piwnicy pochowanych bardzo dużo opatrunków sanitarnych. Załadowaliśmy cały samochód. Ale jeszcze jeden dom stał, okna były zniszczone, drzwi, ale weszli na pierwsze piętro i tam stał fortepian. I ja też byłam ciekawa jak to wygląda. Po schodach szliśmy i tam był zgrzyt tego szkła, tego gruzu… Ale weszliśmy jakoś na to pierwsze piętro. On usiadł do fortepianu i zaczął grać
Heili, Heilo…. „Ach – myślę sobie – Ty draniu jeden!”. Ale trudno. Załadowaliśmy samochód ciężarowy, przyjechaliśmy do obozu i już mogliśmy rannym dać pierwszą pomoc i opatrzyć rany. U nas w domu, przez jakieś trzy tygodnie mieszkały dwie kobiety, bardzo inteligentne, znające kilka języków i myśmy zaczęli podejrzewać, że to są Żydówki, a Niemcy [ostrzegali], że jak by ktoś przetrzymywał Żydów, to cała rodzina była wystrzelona. Mój ojciec mówi: „Słuchajcie, to chyba są Żydówki”. Porozmawialiśmy z nimi i ojciec powiedział: „Słuchajcie, musicie opuścić nasz dom”. Po wojnie jedna z nich przyjechała podziękować za to, że przetrzymywaliśmy ich, a mąż tej Żydówki, (Helenka ona się nazywała), był komendantem szpitala wojskowego w Otwocku. W dowód wdzięczności, że ich przechowywaliśmy, zabrał moją siostrę i tam dostała pracę jako sekretarka. Strasznie przeżywałam segregację… Był płacz okropny, piski i ciągle ci ludzie prosili: „Siostrzyczko, niech siostra mnie wyprowadzi stąd!”. „Siostrzyczko, ale czy mój mąż jest?”. „Siostrzyczko, niech siostra ten list weźmie, żeby komuś tam przesłać”… Tak, że… z początku to płakałam, ale już później trochę tak człowiek się uodpornił. Jeśli chodzi o getto warszawskie to nie będę mówiła, bo może ja różne terminy robię nieprawidłowo, nie pamiętam już… W każdym razie na Żelaznej byłam u koleżanki, przenocowałam i słychać było, jak bombardują w getcie dom, po domu. I nawet widziałyśmy jak z balkonu matka zrzuca z któregoś tam piętra dziecko i później sama [skacze]… Paliło się tam, pożary były, bo Niemcy benzyną oblewali cały budynek i swąd [był okropny]…
Tak, w 1943 [roku]. Ale dokładnej daty nie pamiętam. Jak jechaliśmy samochodem po opatrunki to też dom po domu był bombardowany i barykady były robione z tramwajów, z samochodów… A sprawa zieleniaka… To jest tutaj na Banacha. Tam gromadzili bardzo dużo Warszawiaków, dzielnicami właściwie wywozili ich do obozu pruszkowskiego. Jak zgromadzeni byli ludzie na placu na Banacha, to tam bardzo dużo „ukraińców” było i oni wyciągali młode dziewczyny, ładne, gwałcili. W obozie pruszkowskim, młoda dziewczyna w moim wieku, ja miałam wtedy osiemnaście lat, mówi: „Siostro, co ja mam zrobić? Sześciu żołnierzy mnie zgwałciło, co ja mam robić?!”. Ja ręce rozkładałam, bo miałam mało wiedzy na ten temat i wysłałam ją do siostry przełożonej, która jej udzieliła pomocy… No co udzieliła? Na pewno dziewczyna w ciążę zaszła i później nie wiadomo było z kim, kto, co i jak. [...] Teren obozu był ogrodzony murem. Miał około dwóch kilometrów kwadratowych. Obszar był bardzo duży. Hal było czternaście i w każdej hali byli posegregowani ludzie. Gehenna okropna była…
- Jak wyglądała kwestia wyżywienia?
Na początku w ogóle nie było wyżywienia.
- Dla pani czy dla więźniów przebywających w obozie?
Dla nas (pracowników) nie było wyżywienia. Natomiast więźniowie otrzymywali wyżywienie. Personel… nie korzystał z wyżywienia. Na początku, jak był organizowany ten obóz, to w ogóle nie było kuchni. Później po jakimś czasie, chyba po miesiącu, była hala przeznaczona i na tej hali była kuchnia, było chyba z pięćdziesiąt osób zatrudnionych. Ludzie, którzy byli tam w obozie otrzymywali śniadanie, a na śniadanie był chleb i kawa, kolacje też chleb i kawa, a obiad to już ta kuchnia dawała i rozwoziła. Każdy chciał [zjeść]! Dzieci były tak głodne, że matki jakby mogły, to nie wiem ile by dały pieniędzy, żeby tylko chleba dla dzieci zdobyć trochę. Ale były bardzo duże trudności. Jeśli chodzi o wyżywienie to tak to wyglądało. Niemcy z początku nie byli zorientowani, że my kombinujemy, żeby wyprowadzić tych ludzi, ale później była dyscyplina bardzo ostra i nawet żądali żeby były przepustki z fotografią, bo przepustki myśmy wypożyczali, na przykład jedna z koleżanek wzięła przepustkę koleżanki, fartuch, opaskę i podała jakiejś kobiecie i można ją było wyprowadzić. Podszedł do mnie taki jeden pan i mówi: „Siostro ja muszę wracać do Warszawy. Niech siostra wszystko robi!”. A w „dwójce” byli lekarze polscy i niemieccy, więc liczyli się przede wszystkim z oświadczeniem od lekarza niemieckiego, bo polscy lekarze to oględziny robili i też udzielali pomocy, opatrunki robili. Niektóre grupy wychodziły do szpitala. Ten mężczyzna, który mówił: „Siostro! Ja muszę tam być!”, myślę – jakaś figura, jakiś człowiek, który rzeczywiście chce wrócić, ma jakiś poważniejszy cel. Ja mówię: „Jak ja pana wyprowadzę? Przecież pan normalnie chodzi. Chyba, żeby pan momentalnie dostał febry...”. I on momentalnie się zaczął trząść, jakby to była padaczka. Odsunęłam wszystkich, bo była kolejka do lekarzy, i jego pierwszego [wprowadziłam]. No więc polski [lekarz] mówi, że nadaje się, żeby go wyprowadzić, niemiecki [popatrzył] (oni się bardzo liczyli z polskimi lekarzami) i na noszach wynieśliśmy go i na pewno przyjechał do Warszawy. Nie wiem kto to był. Narażałam swoje życie dla tych ludzi wszystkich, bo mnie tak ich było bardzo żal...
- Jak dokładnie wyglądało wyprowadzanie więźniów?
[Wychodziliśmy] z hal, więc albo ktoś kulał, albo objął mnie za szyję i minę jakąś odpowiednią musiał robić... i było zaświadczenie od lekarza niemieckiego, że kwalifikuje się do szpitala.
- I co dalej? Z takiej hali gdzie ich pani prowadziła?
Jak wyprowadzałam takich dwóch [chłopców] w moim wieku, (oni mi się nawet bardzo podobali), to jeden się położył [na] nosze (na początku jeszcze nie przestrzegali zaświadczeń od lekarza) i ich wyprowadziłam, udało mi się po prostu. [...] Później po wojnie spotkałam jednego z nich i on studiował na uniwerku. Jeśli chodzi o warunki sanitarne, to były okropne. Tam był asfalt, beton i ci ludzie na tym leżeli. Było trochę mat słomianych, ale wszystko gniło, bo robaki były, komary, muchy! Były doły z wodą, brudne... Zaopatrzenie w wodę było z początku dobre, krany były, do parowozów używali, ale później to już nawet wody nie było. [...]
- Chciałbym zapytać panią o dokładną organizację, jak to przebiegało? Ludzie przyjeżdżali pociągami towarowymi z Warszawy, tak?
Tak, z Dworca Zachodniego, z Dworca Wschodniego jechały przez Włochy, Ursus, Piastów, ale nie wszyscy. Niektórzy jechali pociągiem do obozu, bo na terenie obozu były szyny i pociąg wjeżdżał, i na terenie obozu dopiero wszyscy wysiadali. Ale bardzo dużo [ludzi] pędzili na pieszo! A to był upał, gorąco, tak, że rzeczywiście ludzie wykończeni wracali. A majątek brali, tylko to, co mogli udźwignąć, tobołki.
- Spotkała się pani z przedstawicielami innych narodowości oprócz tych Żydówek, które państwo gościli w domu?
Byli obcokrajowcy w obozie, ale języka nie znałam, ani angielskiego, ani niemieckiego i dlatego nie potrafię wymienić ludzi innych narodowości.
- Kiedy zakończyła pani pracę w obozie?
Z chwilą, kiedy mi zerwał opaskę z czerwonym krzyżem, bałam się i już nie poszłam więcej. Obóz trwał od 6 sierpnia, to jest sierpień, wrzesień i w październiku... prawie do końca. Jeśli chodzi o Powstanie to moje zdanie jest takie, że to było w ogóle niepotrzebne. Tyle narodu zginęło, tyle młodzieży, tyle ludzi! No nie wiem czy to było koniecznie... W każdym razie za Wisłą stali Rosjanie i oni chyba czekali żeby jak najwięcej zginęło Polaków... 17 stycznia było wyzwolenie Warszawy przez Rosjan.
- Jak wyglądały kontakty z Niemcami?
Niektórzy byli łagodni! Nawet mówili, gdzie komendant poszedł, żeby uważać. W wojsku byli z różnych innych państw, ale w mundurach niemieckich.
- Pamięta pani z jakich państw?
Z tych, co zdobyli w Europie.
Tak. Czy spotkała się pani z brutalnym traktowaniem jeńców? O tak! Oni bili, oni nie patrzyli... Egzekucje były robione na terenie obozu! Bitwa była o chleb. Każdy chciał tego chleba! Niemiec przyszedł, kolbą rąbnął jednego, drugiego, ani chleba nie dostał… i zabili. Nie liczyli się z niczym. Absolutnie. Komenda obozu była w zielonym wagonie. Zielony wagon… to już wiadomo było, żeby jak najdalej od niego być. Warunki higieniczne okropne! Jeśli chodzi o śmiertelność to z głodu niektórzy umierali, bo przeważnie, jak transport przyjechał z Warszawiakami to jakieś dwa, trzy dni, a niektórzy pięć dni byli bez jedzenia. Polityczni na przykład zupełnie inaczej traktowani byli przez Niemców, później powstańcy też byli zupełnie inaczej traktowani. Tak że było kilka śmiertelnych [przypadków], nie tak dużo, ale były. Była taka hala nazywana „stajnia”, poszukiwanie wzajemnie rodzin, znajomych, podawanie listów. Jeśli chodzi o Ursus i Piastów to tam były takie małe obozy, ale one bardzo krótko trwały, nie wiem czy to było źle zorganizowane...
- Jakie ma pani najlepsze wspomnienie z tamtego okresu?
Przygnębienie było okropne. Wojna jednak przygnębia okropnie, czy to młodego, czy to starszych ludzi. Ja byłam młoda, chodziłam do szkoły, na ulicy Fałata były klasy niektóre, i na ulicy Książęcej, i przy teatrze, na Niecałej. A młodzież… to co myśmy użyli? Zamiast w tych młodych latach żyć życiem innym, to nie było możności. [...]
- Jakie jest pani najbardziej dramatyczne wspomnienie z obozu?
Z obozu to jak rozdawałam opaski i zostałam pobita, nawet przez samego komendanta. Później jak wyciągnęłam wujka, jakoś mi się udało.
Około setki. Z początku to tylko chodziłam w tą i z powrotem, w tą i z powrotem i brałam tych ludzi, chociaż na warcie stał przy bramie jeden i na początku wyprowadzałam kogoś... (bo i rodzinami całymi, dzieci, matka, babcia, synowie, córki) i za wcześnie jemu kazałam pójść, on mnie obserwował i mi pogroził palcem… ten Niemiec.
Nie, nie. Jakoś nie. Do Warszawy przyjechałam, zobaczyłam jak wygląda Warszawa. Ruina cała była! Popalone, poniszczone, rzadko który dom [stał]… Że w ogóle taka Warszawa, jak dziś jest, to rzeczywiście wielkie osiągnięcie, że myśmy doprowadzili do takiego stanu, jaki jest.
Warszawa, 12 maja 2005 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Seweryn