Wacława Jurczakowska „Wacka”
Urodziłam się w Warszawie i dlatego Warszawa jest dla mnie tak szalenie ważna. Właściwie cały czas mieszkałam i żyłam w Warszawie i swoje życie osobiste też tak ułożyłam, że musiałam zostać w Warszawie.
- Do jakiego oddziału pani należała w czasie Powstania i jaki miała stopień?
W czasie Powstania byłam szeregowcem, dopiero dwa lata temu dostałam podporucznika. Jestem z Batalionu „Parasol”, z 3. kompanii.
- Jak wyglądały pani życie w latach przedwojennych?
Miałam bardzo szczęśliwe dzieciństwo. Pochodziłam z rodziny rzemieślniczej, ale dość zamożnej. Były nas trzy dziewczyny. Moi rodzice, bardzo rozumni i bardzo bogobojni, uważali już przed wojną, że szalenie ważne jest wykształcenie, dlatego też moja najstarsza siostra już przed wojną była studentką SGH, starsza była w gimnazjum, a ja dopiero zaczęłam gimnazjum. Muszę się pochwalić, że w bardzo ekskluzywnej szkole imienia Słowackiego. To była przed wojną szkoła o najpiękniejszym budynku, na ulicy Wawelskiej, i to była szkoła, gdzie gros dziewcząt (bo to była szkoła tylko dla dziewcząt) pochodziło z bardzo zamożnych rodzin. Zawsze podkreślam, że wtedy była wielka demokracja, bo proszę sobie wyobrazić, że byłam w szkole z Ewą Kwiatkowską, która była córką ministra... nie wiem, czy to był minister, ale to był twórca Gdyni. Byłam z moją przyjaciółką Anką Strakacz (która mnie wciągnęła do „Parasola”), córką bratanka sekretarza Paderewskiego Sylwina Strakacza. Ale wśród nas była również dziewczyna, dosłownie córka dozorczyni. Dlatego też przed wojną, jeżeli ktoś chciał się uczyć, to rzeczywiście był dostęp do szkoły. Zdałam do wymarzonej szkoły [imienia] Juliusza Słowackiego i zaliczyłam pierwszą klasę. [Do] 1 września 1939 roku byłam w ślicznej miejscowości, na wsi Joniec nad piękną rzeką Wkrą, ale przyznam się, że pierwsze wrażenie [było]: „Wojna? Może do szkoły jeszcze troszkę nie pójdę, tylko posiedzę na tą rzeką?”. Ale już jak wróciliśmy do Warszawy, to już się widziało niepokój, coś się działo i wkrótce zaczęła się rzeczywiście ta straszna wojna.
- Czy w szkole była pani wychowywana patriotycznie?
Bardzo, to była szkoła o tradycjach bardzo patriotycznych. Do dziś pamiętam nazwisko – dyrektor Kasperowiczowa. Może dlatego tak łatwo było nam wejść w życie konspiracyjne, bo w domu u mnie też się stawiało bardzo na patriotyzm. Przed wojną umarł Piłsudski i do dziś pamiętam – w każdym domu była żałoba, pamiętam akademie, mówiłam wiersz: „To nieprawda, że Ciebie już nie ma, to nieprawda, że jesteś już w grobie...”. I znowu podeszłam do tej szkoły, gdzie również patriotyzm był bardzo podkreślany. Pamiętam na przykład lekcje z cudowną nauczycielką, panią Michalską, która jak czytała wiersze Mickiewicza, to dosłownie łzy jej się pokazywały w oczach. Przed wojną szkoła uczyła patriotyzmu. Poza tym uczyła wielkiego koleżeństwa. W klasie – jeszcze raz podkreślę – była właściwie różnica i pochodzeniowa, i majątkowa, ale myśmy wszystkie były bardzo radosne. A później przyszła ta straszna wojna.
- Jak to się stało, że podjęła pani decyzję o wstąpieniu do „Szarych Szeregów”?
Już należałam do harcerstwa, ale nie byłam zapaloną harcerką. Natomiast jak przyszła wojna, to jest ciekawa rzecz, że my, młodzi (przecież od razu już tworzyła się armia podziemna, z miejsca ci wysocy wojskowi już tam coś myśleli), uważaliśmy, że to niemożliwe, żeby była długo okupacja. Początkowo nie brałyśmy udziału w ostrych walkach, ale jak usłyszałyśmy te straszne wyroki... Poza tym najważniejsza rzecz, którą bardzo przeżyłam – zabrali nam budynek szkolny – piękny, nowoczesny przy ulicy Wawelskiej. Poza tym Niemcy chcieli [nas] ideologicznie i kulturowo zniszczyć, więc zlikwidowano szkoły średnie, natomiast zamiast szkół średnich tworzyli szkoły zawodowe. I znowu powiem o naszej Kasperowiczowej i o nauczycielach, którzy uważali, że przede wszystkim musimy postawić na wykształcenie, bo jeżeli młodzież zostanie bez nauczycieli, to będzie rzeczywiście tragedia. Powstała wtedy szkoła zawodowa i oprócz tego powstawały tak zwane komplety u koleżanek, które miały większe mieszkania, dały mieszkania i zbierałyśmy się. Właśnie moja przyjaciółka Anka Stratacz po raz pierwszy mi powiedziała, że jest konspiracja, że nie tylko wojskowi coś tam tworzą, ale my, młodzież, musimy się dołączyć. Wtedy moje pierwsze kroki (wprowadziła mnie Anka) [skierowałam] do sanitariatu głównego. To była tak zwana „Rola”, która była przy Kedywie (kierownictwo dywersji). A ponieważ w ogóle myślałam o jakimś kierunku medycznym, to od razu powiedziałam, że chciałabym zacząć się szkolić w sanitariacie. Wtedy powstawały kursy sanitarne, na czele ogólnego sanitariatu stał „Skiba”, doktor Sadowski. Tu muszę powiedzieć o cudownej pielęgniarce, pani Stasi (Stanisława Kwaskowska), która już kilka lat nie żyje (była samotna i może dlatego tak poszła w zapomnienie). To była prawa ręka całego sanitariatu ogólnego, jeśli chodzi o kierunek pielęgniarstwa. Bo sanitariat tak był ustawiony, że pani Stanisława, pełna energii, przy pomocy innych członków nawiązała kontakt z lekarzami szpitalnymi i myśmy po szkoleniu (bo jeszcze było szkolenie sanitarne, muszę się przyznać, że nawet ja dałam swój lokal), właściwie czuwałyśmy nad naszymi chłopcami, była pomoc ambulatoryjna. Więc jeżeli liczyłyśmy, że może dojść do jakichś większych akcji, trzeba było zbadać krew, jeżeli ktoś był chory, to przez panią Stasię... Przychodziłyśmy, pamiętam, siedziała na ławeczce przed Szpitalem Ujazdowskim, kontaktowała się z lekarzem i rzeczywiście ta pomoc była. Tylko okazało się, że była za mało wystarczająca, jak doszło już do poważnych akcji. Więc najpierw jestem w sanitariacie ogólnym, a później nas, dziewczyny, przeznaczyli do poszczególnych oddziałów. Szczęśliwie trafiłam do „Parasola”, z którego jestem tak bardzo dumna. Muszę powiedzieć, że w „Parasolu” było z naszej klasy osiem dziewczyn, a w ogóle z naszego gimnazjum było bardzo dużo w konspiracji – [było to] właśnie to wychowanie, wychowanie w domu, wychowanie w szkole. Dziewczyny z mojej klasy są wymienione w moim biogramie. Poza tym myśmy rozumiały wielkie niebezpieczeństwo. Okupacja to był okrutny terror, zaczęły się pierwsze egzekucje, to był Wawer i Palmiry. Już wiedziałyśmy, że Niemcy chcą nas zniszczyć i biologicznie, i chcą zniszczyć naród polski. Tak że znalazłam się w „Parasolu”.
W 1942 roku, ale nazwę „Parasol” nasz oddział przyjął dopiero w 1944 roku. Najpierw to był „Agat” (przeciwko gestapo), później „Pegaz” (przeciwko gestapo), a dopiero w 1944 roku przyjęliśmy nazwę „Parasol” i ta nazwa została i jest bardzo znana. Muszę się pochwalić, że może jeśli chodzi o „Radosława”, to nas jest więcej – „Pegaz”, „Parasol”, „Zośka”, „Pięść” i tak dalej, ale my tak troszeczkę, bym powiedziała, rywalizujemy z „Zośką”. W każdym razie tyle mam do powiedzenia.
- Do wybuchu Powstania była pani w „Parasolu” w oddziale sanitarnym?
Tak, jestem sanitariuszką taką z krwi i kości. I ten kierunek medyczny zachowałam później, jeśli chodzi o studia.
- Jak pani zapamiętała moment wybuchu Powstania?
Przyznam się, że właściwie myśmy przygotowywali się do tego, że wybuchnie Powstanie. My, sanitariat, gromadziliśmy materiały sanitarne, były już specjalnie przygotowane torby, tylko po prostu nie wiedzieliśmy, kiedy. Należałam do sanitariatu, który tylko czeka na rozkaz. Wybuch Powstania przyjęłam jako coś koniecznego, coś, co musiało się stać. Wydawało nam się, że to niemożliwe. Nie jestem strategiem, ale patrząc, jak ci żołnierze niemieccy tak szybko jechali przez Warszawę w kierunku swojej granicy, to wiedziałyśmy, że coś się musi stać. I rzeczywiście przyszła godzina „W”, godzina siedemnasta 1 sierpnia. Już wiedziałam, że mam się stawić na ulicy Karolkowej (to był dom starców) i cała grupa nas, koleżanek, w pełni żeśmy się stawiły. Były takie momenty, że do jakichś koleżanek za późno doszedł rozkaz. Wtedy na ogół nikt nie zostawał obojętny. Były wypadki, że nasze koleżanki walczyły później w Śródmieściu. Uważam, że chyba jest szczęśliwie, że doszłam do swego oddziału, że walczyłam ze swoimi chłopcami, że byłam z tymi, które mnie kształciły, bo nas szkolili lekarze albo studenci medycyny. Pamiętam, jak przyszedł generalny lekarz, doktor „Skiba”, myśmy tak drżały, czy aby zdamy dobrze, a wytworzyła się taka przyjacielska rozmowa i on już wtedy stawiał taką prognozę, że może dojść do... Poza tym ja na przykład miałam już zaliczony [zamach na] Kutscherę. Wprawdzie nie brałam bezpośrednio udziału w akcji Kutschera, ale jako sanitariuszka czuwałam przy ciężko rannym chłopcu, „Cichym” – Marianie Sengerze, który był odbity ze Szpitala Przemienienia Pańskiego. To było moje pierwsze wielkie przeżycie, bo w Szpitalu Maltańskim patrzyłam na młodego chłopca i wiedziałam, że stan jest bardzo ciężki. Żył jeszcze kilka dni. Zamieniałyśmy się razem z moją koleżanką szkolną, „Zulą” – Hanką Karczewską-Brudyńską, i z moją ulubioną koleżanką z medycyny, z „Akne” – Lidią Kowalczyk-Strzelecką. Pamiętam, jak leżał na ogólnej sali i tylko się modliłam (bo podobno w całej Warszawie sprawdzali i szpitale), jak szłam na dyżur, żeby go jeszcze zobaczyć. Ktoś zapytał się mnie: „Kim jest dla pani?”, odpowiedziałam: „Bratem”, bo rzeczywiście stosunki między nami były tak serdeczne, że chłopcy do nas mówili, że my to jesteśmy koleżankami, przyjaciółkami. Niekiedy jak matki trzymałyśmy ich za ręce. Ten „Cichy” zmarł chyba 6 lutego, jeśli dobrze pamiętam datę. Przeżyłam to bardzo, ale nie myślałam, że później, w czasie Powstania tak dużo zobaczę śmierci, tylu zginie. Po walkach na Woli oficjalnie teraz podają, że czterdzieści procent wśród naszych żołnierzy to byli albo zabici, albo ranni. Pierwsze dni walki naszego oddziału zaczęły się na Woli i to były bardzo ciężkie walki. Poza tym wśród nas, sanitariuszek (później to się wszystko mieszało) był podział. Sanitariuszki liniowe i myśmy dosłownie szły z chłopcami na pierwszą linię. Było tak dużo rannych, że trzeba było zastanowić się, do którego chłopca biec i w pierwszym momencie trzeba było odciągnąć w miejsce, gdzie można założyć opatrunek. Opatrunek polegał na tym, żeby się nie wykrwawił, a dopiero później ranni chłopcy albo dziewczęta byli przenoszeni na punkty opatrunkowe, a później do szpitali. Tylko, niestety, nasze miejsca się tak kurczyły, że ciągle te punkty musiały być zmienione. Powoli nastąpiła walka na cmentarzach. Było bardzo ciężko, przypominam sobie, pod obstrzałem, do tego stopnia, że wkrótce już sanitariuszki, które były na punktach, musiały dojść na linię, żeby nam pomagać. Pamiętam, była taka wspaniała dziewczyna, studentka medycyny, Basia Korewianka, która już była chyba na czwartym roku, więc właściwie była częściowo lekarzem, i ona powiedziała, że właściwie wolałaby być na linii, bo chce być razem z chłopcami. Taka roześmiana... Pamiętam ten moment. Po tylu latach widzę jej roześmianą twarz. Niestety, pierwszy dzień na linii – została zabita. Najpierw był podział [na] sanitariuszki i łączniczki, ale jak trzeba było, to (łączniczki może mniej) my, sanitariuszki, stawałyśmy się łączniczkami, ale jak trzeba było, to łączniczki stały się sanitariuszkami. Zresztą chłopcy nam pomagali. Teraz, po tylu latach, czasami się zastanawiam, czy możliwe, że my, takie młode dziewczęta... Bo ja należałam do średniego wieku, miałam wtedy osiemnaście lat, a wśród nas była jedna z najmłodszych – trzynaście lat. Niestety, zginęła – Maria Bartnik, pseudonim „Diana”. Tak że ten wiek był bardzo różny.
- To tak wyglądało przez cały okres Powstania?
Moim zdaniem, najcięższa była Wola i cmentarze, i później Starówka. Starówka to już było piekło. Tam się walczyło o każdy dom, o każdy kawałek ulicy. Byłam ranna na Starówce w jakimś natarciu, już dokładnie nie pamiętam, gdzie było to natarcie, ale byłam stosunkowo nie tak ciężko ranna – miałam uszkodzony bardzo silnie mięsień pośladkowy, byłam lekko poturbowana. Ale przy lżejszych ranach właściwie miałyśmy opatrunek i dalej sprawowałyśmy swoją rolę. Potem, pamiętam, kiedy Starówka się coraz bardziej zmniejszała, kiedy wiadomo było, że to już są ostatnie dni na Starówce, była próba przebicia, bo właściwie już cała Starówka była otoczona Niemcami i tylko [można było] albo górą przebić się, albo zostały tylko kanały. Pamiętam, wtedy przy przebiciu (to było piekło), zginęła moja bardzo bliska koleżanka z klasy (mówiłam, że z naszej klasy było osiem dziewcząt), Hania Wichrowska. Nie byłam przy jej śmierci, [ale] któraś z koleżanek mi opowiadała, że dzień przedtem dostała pepegi. Już miała tak zniszczone pepegi i powiedziała, że jest tak bardzo szczęśliwa, że walczy już w nowych pepegach. Niestety, umierając wołała mamę. Była jedynaczką. Dzięki nazwiskom poległych, które są w Muzeum, nawiązałam bardzo serdeczny kontakt z jej cioteczną siostrą. Teraz ją odwiedzam i wspominamy Hanię. Przyszedł taki moment, końcówka września, kiedy już musimy przejść kanałami do Śródmieścia. Nasz dowódca, „Pług” – Adam Borys, wspaniały dowódca, wielkiej klasy wojskowy, cichociemny. W akcjach przed Powstaniem Warszawskim został zrzucony z Anglii na nasz teren. [Został] bardzo ciężko ranny 6 sierpnia, musiał oddać swoje dowództwo i dowódcą zostaje „Jeremi” Jerzy Zborowski, dwudziestodwuletni chłopak, wyglądający bardzo młodo, o bardzo wysokim morale, bardzo, bardzo silna osobowość. [Opowiem związaną] z nim tragiczną przygodę – idzie do walki młoda dziewczyna, sympatia, córka polskiego generała, „Nina” Janina Trojanowska-Zborowska, wspaniała dziewczyna, łączniczka, biegnie na Starówce z jakimś meldunkiem, zdaje się, nawet do niego, jest ciężko ranna w szczękę, ma zdruzgotaną szczękę. Któraś z koleżanek, bo przy tym nie byłam, opowiada mi, że pierwsze jej zdanie (a „Jeremi” jest jej narzeczonym): „Jeremi, ty ze mną się nie ożenisz”. I „Jeremi” – takie było koleżeństwo, taka jakaś wspólnota – decyduje, że może ją psychicznie, moralnie to podniesie, i decydują wziąć ślub. I dalej idą walczyć już jako małżeństwo i zostają (wybiegam do przodu) rozstrzelani w Alei Szucha. Do tej pory jest dyskusja [gdzie zginęli]. Dla mnie to już nie jest istotne, ale dyskutuje się. Myślę, że oni zginęli w Alei Szucha, część osób mówi, że widziała ich jeszcze na Placu Narutowicza. I teraz przejście kanałami – uważam, że przejście kanałami każdy inaczej odczuwa. Były koleżanki, które uważały, że to jest fobia, klaustrofobia, że teren zamknięty, koniec, one już tu skończą. A ja weszłam do kanału – Boże, cudownie, cisza, która aż boli! Ta brudna woda obmywająca nasze zbolałe nogi... Mnie osobiście […] wydawało się, psychicznie wmówiłam sobie, żeby przejść przez ten kanał, żeby dojść do Śródmieścia, że to Wkra – rzeka mojej młodości. I idąc przez te kanały, szliśmy chyba sześć godzin... Nas przygotowywano, że na górze są Niemcy, że tam, gdzie są włazy, rzucają gazy... I jak się do tego włazu zbliżało, był tylko taki szept: „Cicho, w górze Niemcy” i myśmy oddech wstrzymywali. I rzeczywiście po kilku godzinach Śródmieście. Wychodzimy przy Nowym Świecie, brudne, wykończone. Już pokazały się wtedy wszy wśród nas, na Starówce już było krucho z jedzeniem. I proszę sobie wyobrazić, wychodzimy, a w Śródmieściu (bo ktoś bardzo ciekawie powiedział, że walki w czasie Powstania to jak szachownica – tu były walki, a w drugim kwadracie prawie że spokój) witają nas, pomagają nam wyjść, wspaniale, czyściutkie sanitariuszki witają nas, całują, woda, herbata, dwudniowy odpoczynek (już nie pamiętam dokładnie, gdzie był). I pozwalają nam przejść na godzinę, jeśli ktoś może, do rodziny. Mieszkałam na Złotej i poszłam do rodzinnego domu – brudna, straszna, moja mama pierze... Na naszych rękach umierali koledzy, krew... Moja mama przerażona, okazuje się, że jednak moja rana ropieje, przez kanały zabrudzona... Pamiętam, mama wtedy mówi: „Wiesz, a może już spełniłaś swój obowiązek? Zostań z nami”. I wtedy – do tej pory pamiętam – mój ojciec powiedział, że nie, że obowiązek trzeba spełnić do końca. I robił krzyż, ja mu tak machałam... I spotkaliśmy się na Czerniakowie. A Czerniaków – tak mówią ci, co się znają dobrze – że z najtragiczniejszych walk najtragiczniejszy był Czerniaków. Bo na Czerniakowie walczyło się dosłownie o każdy dom, o każde piętro, wyczuwało się, że... Bo Starówka to jeszcze była nadzieja, że może jednak, bo były zrzuty. Ta pomoc to dyskusyjna sprawa, jeśli chodzi o pomoc, to wrócę do Starówki. Był wśród nas wspaniały poeta, Ziutek Szczepański, pisał wiersze, piosenki, „Pałacyk Michla, Żytnia, Wola...” to jest jego piosenka, „Chłopcy silni jak stal” to jego piosenka. A później (wrócę do Starówki), kiedy tak czekaliśmy na tę pomoc, już żeśmy wiedzieli, że wojska są za Wisłą, że już idzie pomoc. Wtedy napisał taki wiersz: „Czekamy ciebie, ty czerwona zarazo, byś wybawiła nas od nagłej śmierci...” i kończy się na tym, że „... nie my, żołnierze (bo ktoś powiedział, że to taki wiersz troszkę pesymistyczny) nasze matki, nasze dzieci...” i tak dalej. Po zakończeniu działań, po zakończeniu wojny nasze władze komunistyczne za ten wiersz aresztowały. Ten Ziutek, wspaniały Ziutek... Jest jego portret w Muzeum Powstania Warszawskiego wśród poetów Powstania Warszawskiego. Nawet jak byłam kiedyś tam prywatnie i ktoś stał, to zaczęłam mówić, że to mój kolega, wspaniały chłopak. Kanałami powinni przechodzić ci, którzy jako tako się czują, nie można [było] liczyć na jakąś pomoc, a już nosze to blokowały. Podobno Ziutka przenieśli we dwoje noszami. Niestety, znalazł się, dokładnie nie wiem, w którym szpitalu, swoje wiersze oddał jakiemuś koledze i szpital został zasypany. No i jesteśmy na tym Czerniakowie...
Na Czerniaków przeszliśmy w nocy z 2 na 3 września. Nasz dowódca „Jeremi”, już drugi dowódca, chyba był dwukrotnie tam ranny. Tragiczna sytuacja, uje opatrunków, uje jedzenia, jakaś zupa „plujka”, ktoś znajduje jakieś ziarna, gotują te ziarna, my tak później ssiemy, wypluwamy... I czekamy. Dochodzą jakieś wiadomości, że na tamtej stronie są „berlingowcy” z Berlingiem, z naszym generałem (do tej pory, przyznam się, czytam trochę, oglądam, nie mam wyrobionego zdania), że jednak będzie może jakaś pomoc. W tym czasie – już pewnie w połowie albo pod koniec września – nasz ostatni dowódca „Mirski” Jerzy Zapadko decyduje przejść na Mokotów. Ale to nie jest bardzo zorganizowane przesunięcie nas i część „parasolarzy” znajduje się na Mokotowie, a już bardzo nieliczna jest na Czerniakowie. Kiedy już wydaje się, że zostają [do zdobycia] dosłownie dwa budynki – Solec 53 i Wilanowska 1 – „Jeremi” jest trzykrotnie ranny. Stoi przy nim ta jego piękna, młodziutka żona, i nie wiem, czy to była decyzja „Mirskiego”, ale pada [decyzja], że jeśli chcemy żyć, to musimy się poddać. Wtedy jako emisariusz [idzie] do strony niemieckiej lekarz, Żyd, „doktor Turek” – Sołtan Safijew, uwolniony z Gęsiówki, dołączył na Woli w sierpniu, zamordowany na Czerniakowie, który zna wspaniale język niemiecki, z pewnym „Pawłem”, Węgrem pochodzenia żydowskiego, uwolnionym z Gęsiówki, zamordowanym na Czerniakowie, który obsługiwał PIAT-a. Wychodzą i, zdaje się, słowa nie powiedzieli, jak padł strzał. Okazuje się, że jeszcze pod koniec września Niemcy traktowali nas jak bandytów. Podobno padło
Bandit! i strzały. Wtedy jest decyzja naszego dowódcy (sama to słyszałam), właściwie rozkaz, a później to już prośba: „Jeżeli chcemy przeżyć, jeżeli chce przeżyć ta już niewielka garstka ludzi, musimy wyjść jako cywile”. Z koleżankami wychodzimy jako cywile, a oni wyłapują jeszcze na wyczucie – może ktoś zostawił jakąś torbę, podobno ktoś zostawił spodnie. Na Czerniakowie [jest] wspaniała nasza koleżanka „Ada” Aldona Łukaniewicz – była szefową naszych pielęgniarek, piękna dziewczyna, studentka medycyny – a [jej] chłopak „Zabawa” – Jan Wróblewski, taki bardzo odważny chłopak, w ostatnich dniach on ginie. A ona (nie byłam przy śmierci, ale koleżanka mi opowiadała) trzymała gromnicę, ktoś dał gromnicę, bo on [wydał] jeszcze ostatnie tchnienie. I ona tak jakby już nie chciała żyć. Miała torbę, jedyną pamiątkę, mówiono jej „Zostaw tę torbę”... Nie wiem, czy to zadecydowała ta torba, czy oni na wyczucie zbliżali się:
Du bist Bandit!, wyciągnęli tę Adę. Obok niej szła siostra, siostra Jolanta Łukaniewicz „Jola” mogłaby przejść, ale wróciła do nich i one obie zginęły. Są takie tragedie. Obie zginęły, a na Starówce zginął ich przyrodni brat. Więc matka straciła troje dzieci. Ktoś opowiadał później, że matka nie wierzyła, ponieważ ciała nie odnaleziono. Myśmy zabitych naszych kolegów początkowo grzebali, dane były w butelce włożone, tak że później była duża ekshumacja. Przy ekshumacji muszę wymienić moją koleżankę ze studiów, też stomatolog – Halinę Strachalską-Dunin z domu Karwicka, pseudonim „Janina” [zajmowała się ekshumacjami]. Ale, niestety, te dwie dziewczyny nie zostały odnalezione. Ktoś mi opowiadał, że matka długo wierzyła, że może przepłynęły przez Wisłę, że może wrócą. Nasze koleżanki i nasi koledzy, którzy przeszli z Mokotowa do Śródmieścia (podobno przez jeszcze bardziej tragiczny kanał, bo w kanał [gdzie] czasami trzeba się schylić, a czasami trzeba się czołgać), to już oni po wyjściu byli traktowani jako żołnierze. Później byliśmy na Placu Narutowicza i znalazłam się w [obozie] w Pruszkowie. Pewne jakieś kontakty miał ojciec Anki Strakacz, która mnie wprowadziła do „Parasola”. Ona wyszła już jako żołnierz AK, ułożyła sobie życie na Zachodzie i jest teraz na Zachodzie. Niestety, na tę piękną uroczystość 60-lecia już nie miała siły przyjechać. A ja – nie wiem, czy ojciec pomógł, czy może rzeczywiście rana była taka ropiejąca – wyszłam, zostałam wypuszczona, bo przychodziła lista i pewne osoby [wypuszczali]. Przypadkowo [znalazłam się] u swoich dalekich znajomych. Nie miałam nic, miałam tylko ciepłą chustkę. W ogóle nie wiedziałam, że tu można coś kupić, że pieniądze mają wartość, pieniądze leżały na ulicach w czasie Powstania. Myśmy miały tak jakby inny świat. Tak że dopiero Niemcy mi wyrobili, nie powiem, jakieś tam zaświadczenie. Naturalnie ciągle mówiłam, że absolutnie, że jako cywil... Moi znajomi opowiadali, że [przez] pierwszy tydzień czy dwa tygodnie wydawało im się, że, niestety, już nie myślę logicznie, ciągle się zrywałam w nocy: „Moi ranni chłopcy! Moi ranni chłopcy!”. Ale jednak wróciłam do równowagi. Później przyszedł czas zakończenia wojny.
- Nim przejdziemy do tego, co było później, chciałabym jeszcze poruszyć kilka kwestii z samego Powstania. Czy w ciągu tych wszystkich dni znajdował się czas na odpoczynek?
Był taki czas. Kiedy byliśmy już tak bardzo wykończeni i wydawało się, że już nie wstaniemy, skuleni gdzieś, przychodzili ci, co ładnie śpiewali. Pochowałyśmy chłopca, bliskiego kolegę i ktoś mówi: „Tak, ale dla Niej trzeba żyć, dla Niej, dla Polski trzeba walczyć. Będziemy śpiewać”. I myśmy zaczynali śpiewać przez łzy. To było takie odprężenie! Poza tym co nas trzymało? Myśmy nigdy nie zostawili rannego. Nawet jeżeli był jakiś moment, to później chłopcy się czołgali, żeby wyciągnąć rannego spod linii ostrzału. Myślę, że to było tak szalenie ważne. Poza tym były momenty, że nasi koledzy gdzieś czekoladę zdobyli, to każdy dostawał kawałek czekolady. Były momenty odprężenia. Były takie momenty, jak były jakieś zrzuty. Można powiedzieć, że w ogóle nic nie było, ale teren był taki, że zrzutów trafiało do nas bardzo niewiele, ale była wielka radość: „Zrzuty! Myślą o nas! Chcą nam pomóc!”. Jeśli chodzi jeszcze o tragedię, która bardzo przeżyłam (wprawdzie nikt nie zginął wtedy z „Parasola”, nie wiem czy państwo słyszeliście) – 15 sierpnia czołg–pułapka. Wielka radość: „Czołg! Zdobywamy czołg!”. Podobno gdyby jakiś fachowiec wszedł wtedy i rozpracował ten czołg, ale niefachowcy, nasi cudowni chłopcy i... wybuch. Może się mylę, ale, zdaje się, wtedy cywili i żołnierzy pięćset osób zginęło. Wtedy przychodził moment, [w którym] wydawało nam się, że to już koniec, że już nie mamy siły. A jeszcze (to był 15 sierpnia) cały miesiąc trwaliśmy na Starówce. Myślę, że ta wspólnota... Do tej pory się spotykamy po sześćdziesięciu latach. Myśmy mogli tak na siebie liczyć w każdej chwili. Dowódca nasz („Pług”, „Dyrektor”) 6 [sierpnia] był ciężko ranny w rękę, już była gangrena, właściwie decyzja była: amputacja, ale nie zgodził się i rzeczywiście została mu ręka, niewładna, ale jest. Wtedy „Anka” – Helena Starkacz – silna dziewczyna, pięknie zbudowana – przeniosła go niemalże na plecach. Zgłosiła się do „Jeremiego” i wybrał ją, taką najsilniejszą i wspaniałą dziewczynę, i ona naszego dowódcę przeniosła. Myśmy szalenie sobie pomagali. Czasami miałyśmy wrażenie, że nasi chłopcy to czasami z nami jak z matkami, czasami trzymanie za rękę, utulenie, jakieś miłe słowo. Powstawały nawet jakieś sympatie, może i miłości. Moja urocza koleżanka, „Akme”, co o niej wspomniałam – on był student kończący medycynę, ona studentka medycyny, 15 [sierpnia] ślub na Starówce. Były takie momenty, gdzie człowiek się ciut odprężał. Poza tym uważam, że śpiew w pewnych momentach ma olbrzymie znacznie. Poza tym jakieś wspomnienia z młodości... Były takie momenty, że żeśmy się jakby oddalały od tej strasznej rzeczywistości. Poza tym była świadomość, [jak] przystąpiliśmy do walki, że to będzie kilka–kilkanaście dni, a tu sześćdziesiąt. Najtragiczniejszy moment to była Starówka, później pewne odprężenie i później Czerniaków. Pamiętam, kiedy wodę przynosiłyśmy znad Wisły, liczyłyśmy, bo była później taka decyzja, że kto może, już na własną rękę... Jedna z naszych koleżanek, Żaneta, przepłynęła Wisłę wpław, jedna jedyna z naszego oddziału. Poza tym były jakieś dwie łodzie, zdaje się, ale były dla ciężko rannych. Poza tym chyba kilka osób, ale nie z „Parasola”, nawet z Czerniakowa przedarło się środkiem. Ale walki, Powstanie Warszawskie – to zawsze podkreślam – to chyba najtragiczniejszy moment w moim życiu i chyba najpiękniejszy. Ale są osoby, które nie chcą [o tym] słuchać. Znalazłam się w takiej sytuacji (nawet miałam zastrzeżenie, bo to w mieszkaniu mojej koleżanki), że trzy były bardzo zaciekawione, a jedna stanęła i mówi: „Mam dość już bólu, nie chcę już słuchać o Powstaniu”. Jest takie powiedzenie, nie wiem, czyje: „Nie umierają ci, o których się pamięta”. Uważam, że jest świętym obowiązkiem naszym mówić i przede wszystkim mówić młodym. […] Jak wróciłam do Warszawy i zobaczyłam – zburzona, ale moja Warszawa. Boże! Może będzie odbudowana? I dwa afisze: jeden afisz „Śmierć skrytobójcom z AK!”. Boże! Odkręcam [się] w drugą stronę: „Zapluty karzeł reakcji”. Może już nie powinnam mówić o tych plakatach, ale te plakaty za mną chodzą. […] Jak [zaczęłam] szkołę imienia Zaorskiego (to była techniczna szkoła medyczna, ale właściwie to była medycyna albo komplety medyczne), też u mnie było bardzo ciężko, ale myślałam: „Stomatologię szybciej skończę”. Zaczęłam studiować i się cieszyłam. Myśmy odgruzowywali Warszawę... Most, pontonowy most, mogę odwiedzić koleżankę na Pradze! Zapamiętałam pierwszą kawiarnię, jak Fogg śpiewał: „Kochana, ja wrócę, ty wiesz...”. Więc te momenty były jakieś... A za chwilę aresztowania. Dunin–Karwicka, która się zajęła ekshumacją – pięć lat wyroku. Wspaniały chłopak, „Korczak”, szef „Moto”, Wojciech Światkowski, który brał udział w akcji „Koppe”, sławna akcja w Krakowie, dostaje śmierć (chyba nawet to był pierwszy wyrok), później piętnaście lat, siedzi siedem lat. To są rany, o których się, niestety, pamięta.
- Jaka jest pani historia po upadku Powstania?
Po upadku Powstania studia. W ciężkich chwilach kobiety są mocniejsze. Mój ojciec zupełnie się załamał, chciał iść do lasu: „Nie mogę być w tej zniszczonej Warszawie”, a moja mama powiedziała: „Przede wszystkim...”. I odkopywanie zwłok mojej siostry, która zginęła. Była w jakimś zgrupowaniu, ale krótko. Była bardzo tajemnicza, przyszła na moment do rodziców i zginęła w domu na Złotej. Myśmy się zorganizowali i kopali, żeby dostać jej kosci. Niemcy, nie dość, że Warszawa była jeszcze tak zburzona, to te domy, które zostały, podpalali, dosłownie chcieli rzeczywiście zniszczyć. Moja mama zaczęła handlować. Na Poznańskiej wytworzył się handel, takie stoliczki jak teraz. [Moja siostra] Wanda Godzisz zginęła, moja [druga] siostra Irena była w Niemczech na robotach, jeszcze nie wróciła i moi rodzice postawili na moją naukę. Po Powstaniu było bardzo biednie. Jak się robiło zupę, to się liczyło kartofle, które są w zupie. Ale studiowałam. Cztery lata była wtedy stomatologia.
- Kiedy skończyła pani studia?
W 1949 roku zdobyłam dyplom i już byłam lekarzem stomatologiem.
- A kiedy zaczęła pani studia?
Przed Powstaniem, w 1943 roku w szkole Zaorskiego, tak że to się przeciągnęło pięć lat z kawałkiem. Tak było potrzeba lekarzy stomatologów, że troszkę skrócili studia, na przykład okulistyki w ogóle nie mieliśmy. Przyznam, że były trudności z dostaniem się, ale jakoś szczęśliwie przebrnęłam i spokojnie studiowałam w bardzo ciężkich warunkach materialnych.
- Wspomniała pani wcześniej o obozie przejściowym w Pruszkowie. Rozumiem, że nie była pani wywieziona do żadnego innego obozu.
Wszyscy ci, co szli w szeregu, dostali się do Pruszkowa. Tam była pewna segregacja – bardzo ranni, wykończeni, ropa cieknąca… Rzeczywiście Niemcy część z nich wypuścili, a ci względnie zdrowi i lżej ranni, jak ja... Kilka dni, może tydzień byłam w Pruszkowie. Moi rodzice, już starzy, jak dowiedziałam się, zostali wywiezieni z Warszawy na głuchą wieś. Te osoby, które czynnie brały udział w Powstaniu, są dumne, jestem dumna, że byłam w Powstaniu. Moja siostra (która nie brała udziału, psychicznie była słabsza, tak że nawet jej nie proponowałam) była w Niemczech. I jej wnuk powiedział: „A ty dlaczego, babciu, żeś nie była w Powstaniu?”. Jak tylko żeśmy przyszli... ta zburzona Warszawa, to straszny ból. I korespondencja, te karteczki na domach: „Basia nie żyje”... Wielka radość, jak była jakaś pomyłka. Boże, jaka była wielka radość, ktoś wydawało się, że nie żyje... Do tego stopnia, że jak moja siostra wyjeżdżała do Niemiec, to już rzuciła karteczkę, bo wtedy była taka korespondencja: „Rodziców wywieźli na wieś, Wanda (siostra) nie żyje, a Wacka (znaczy ja) chyba też nie”. Jak na ulicy siostrę pytali się: „A jak »Parasol«?”. „Eee, prawie tam wszyscy zginęli”. Nie, nieprawda, generalnie rzeczywiście podają, że „Parasol” jest zdziesiątkowany, tak jakby co dziesiąty przeżył, ale później się znajdowali. W tej chwili już naprawdę jest nas nieduża grupa.
- Kiedy pani wróciła do Warszawy?
Dokładnie nie pamiętam, ale wkrótce po oswobodzeniu. Zaraz z rodzicami wróciliśmy, mieszkanie zniszczone, ale u moich kuzynów dali nam jeden pokój. Wiem, że pierwsza myśl [była]: „Wrócić do Warszawy”, tak że z rodzicami wróciłam do Warszawy. Mój ojciec załamany, a moja mama silna, zaczęła handlować. Ludzie sobie pomagali. Pamiętam naszych znajomych, którzy troszkę handlowali [i mówili]: „Pani Godziszowa, przecież trzeba żyć. Damy pani towar...”. Dostała moja mama towar, mieliśmy ten jeden pokój i jakoś powolutku, powolutku... Później my, dawni żołnierze batalionu „Parasol” szybko żeśmy się skontaktowali. Trzeba przyznać, że i prywatnie się zaprzyjaźniliśmy, także nawzajem żeśmy sobie pomagali. Jesteśmy dalej zorganizowani, co miesiąc czy co dwa mamy zebrania, w razie jakiejś choroby odwiedzamy się, pomagamy sobie. Ta przyjaźń zostanie do końca życia. Moja córka, która jest po psychologii, jest aż zdziwiona, bo czasami ktoś do mnie przychodzi, na przykład taki kolega, co tak ładnie śpiewa, [to ona pyta]: „To jeszcze »parasolarze« śpiewają?”. „Tak...”. Trzeba było żyć. Pamiętam to zdanie „Jeremiego”: „Jeżeli chcecie żyć... Chyba chcecie żyć?”. „Chcemy żyć”. „To musicie...”. Psychicznie chyba bym wolała wyjść jako żołnierz, przyznam się szczerze, ale jeżeli taka perspektywa... „Jeżeli chcecie żyć, nie możecie... Musicie wyjść jako cywile”. Mówię tylko o swoim ugrupowaniu „Parasol”. Bo okrutni ci Niemcy, okrutni.. Ale nie można powiedzieć, ktoś ich broni, że i wśród nich byli ludzie. Opowiadała mi koleżanka, że u nich – nie w „Parasolu” – już rozwalają. I była młoda dziewczyna, doszedł do niej i do jej koleżanki Niemiec i mówi: „Słuchaj, mam jedyną córkę, która żyje. Synowie zginęli i przysiągłem sobie, ponieważ wiem, że moja córka nie zginęła (w Dreźnie, zdaje się, był nalot, że [jest] tam strasznie), że uratuję polską dziewczynę”. I rzeczywiście były takie wypadki. Uważam, że ludzkość w każdym człowieku jest. A teraz została nas już niewielka grupa. Ale to Muzeum to jest wielka rzecz, dla nas to jest taki wspaniały pomnik. Na przykład nasza koleżanka [brała udział] w akcji „Koppe” w Krakowie. Ciekawa akcja, bo AK to była największa armia podziemia, nie było nigdzie w Europie takiej armii, ale Warszawa była tak zorganizowana, że AK krakowskie, chcąc zlikwidować Koppego (to był generał, który miał szalone okrucieństwa za sobą), trzeba było przewieźć sprzęt, samochody i tak dalej. Myśmy tę akcję opracowywali i ją zrobiliśmy. Ja w niej nie brałam udziału. On nie zginął, ale, niestety, w odwrocie za długo w jakimś miejscu zostali, wytworzyła się ciężka walka pomiędzy „parasolarzami” i żandarmerią niemiecką. Tam dziewczyna „Zeta” oddała jeszcze strzał do Niemca. Ją i dwóch żołnierzy, bo lżej ranni gdzieś tam umknęli... „Zeta” – Halina Grabowska po akcji „Koppe” zamordowana została w Krakowie 23 lub 24 lipca 1944 roku. Bardzo [duży] był też wkład ludności cywilnej w Powstaniu Warszawskim. Generalnie ludność cywilna była tak samo bohaterska jak i my. Okazywali nam wielką przyjaźń, jeżeli mieli coś więcej z jedzenia, dawali nam. Chociaż w ostatnich momentach myśmy byli zmęczeni, to sobie wyobraźcie matki, które miały małe dzieci, które nie miały mleka, ale bohatersko to znosiły. Natomiast chcę powiedzieć o olbrzymiej działalności ludności cywilnej w czasie akcji „Koppe”. To była akcja przed samym Powstaniem. W momencie, kiedy nasi byli ranni, to zdrowi chłopcy tych rannych umieszczali gdzieś po chałupach i ludzie ich ukrywali. Dwóch czy trzech chłopców przeżyło dzięki tym ludziom. To byli raczej wieśniacy, ludzie prości, ale o olbrzymim patriotyzmie, oni walczyli razem z nami. Jest taka miejscowość Udorze, gdzie doszło do potyczki i tam jest wielki kamień – to jest właśnie pomnik dla tych, co zginęli. Tam jest mój ulubiony werset Słowackiego z „Testamentu”: „A kiedy trzeba, idą na śmierć po kolei, jak kamienie rzucone na szaniec”. Pamięć w nas tak trwa, że jeździmy tam co roku. Ja wprawdzie [dopiero] od kilku lat tam jeżdżę. Czy to nie jest wzruszające, jak w wiosce, w Udorzu, gdzie jest kościół i ksiądz tak nas wita: „Pamiętacie? Sześćdziesiąt kilka lat przyjeżdżacie z całej Polski”. Bo my [przyjeżdżamy] z Warszawy, a niektórzy są urządzeni [na przykład] w Zakopanem. Przyjeżdża kolega, wspaniały kolega „Przygoda” – Tadeusz Wronowski, „Dewajtis” – Elżbieta Dziębowska, taka wspaniała dziewczyna, która wspólnie z „Kamą” pracowała przed akcją „Kutschera”. I my się tam, przy tym kamieniu spotykamy. W tej chwili to jest już ich miejscowe święto. […]
- Czy spotkała się pani po wojnie z represjami w związku z działalnością powstańczą?
Nie.
- Przyznawała się pani, że była w Powstaniu?
Przyznam się pani, że chyba nie. Wśród grona swojego mówiłam, ale był moment... Nie wiem, czy wtedy wyjechałam na wieś, kiedy „Radosław” ogłosił, że mamy się meldować. Przyznam się, że się nie zameldowałam, ale w gronie swoim mówiłam. Służba zdrowia była może tak jakby troszkę omijana, [ale to] nieprawda, bo Halina Karwicka, moja koleżanka z roku, żołnierz AK batalionu „Parasol” została zaaresztowana. [Ta, która] zajęła się ekshumacją, była główną inicjatorką ekshumacji. [...]
- Czy teraz, jak pani myśli o Powstaniu z długoletniej perspektywy, ma pani jakiekolwiek wątpliwości co do tego, czy Powstanie było słuszne?
Był taki moment. I muszę pani powiedzieć, że nawet nie mówię tego głośno. Jak sobie przypomnę piękne wiersze naszego Baczyńskiego, jak sobie pomyślę, jak mówili: „Drugi Słowacki się rodzi”, jak czytam piękną książkę o jego młodości, o tej wielkiej miłości z Basią, jak sobie przypomnę tych zdolnych, wspaniałych chłopców, mam takie [momenty]. Ale to są momenty. Raczej nie mówię tego głośno, bo generalnie jestem dumna, więc to pewna sprzeczność. Byłam teraz w Laskach, też z kolegą z „Parasola” i z jego żoną, [tam] jest grób Małachowskiego. To był marszałek sejmu, fantastyczny człowiek, który pochodził z ziemiańskiej rodziny, który później miał ciężkie życie. Chyba też był aresztowany. Powiem, że [był] odważny, bo ja tylko po cichu mówię, a on głośno mówił, że nie zgadza się, że to była zbyt wielka ofiara. Dalej powiem – w okresie tych uroczystości były wyświetlane filmy związane z Powstaniem. Później była dyskusja, reżyser Kutz dosłownie i głośno powiedział, liczbami powiedział: „Przerażająca, zniszczona Warszawa, zniszczona kultura, zniszczone wspaniałe zbiory”, przeliczył, ilu zginęło żołnierzy. Wtedy nie odpowiedziałam, ale ze mną była „Kama”, która twierdziła, że materialnie nie można przeliczać, że może gdyby nie Powstanie (i jak kurczowo też tak myślę), to może nie byłoby „Solidarności”, tylko byśmy tak tkwili, może by rzeczywiście była siedemnasta republika? Nie wiem. Jak mam taki moment załamania, myślę: „Trudno, ludzie giną, młodzi giną, kiedy trzeba”, tak jak ten testament... Jeszcze ostatnie zdanie powiem – myśmy umieli walczyć, ale gdy trzeba, umieliśmy iść na śmierć. W sumie strasznie chcieliśmy żyć, tak strasznie chcieliśmy wszyscy żyć i przeżyć, ale potrafiliśmy... Bo padło pytanie, czy myśmy się bali. Każdy się bał. Dużo nas, dziewcząt, dostało Krzyż Walecznych właśnie ze Starówki, bo jak widziałyśmy rannego, a trzeba było przeskoczyć jakiś teren, to myśmy skakały, żeby wziąć rannego, chociaż mogłyśmy się liczyć, że możemy zginąć. I to było to nasze bohaterstwo. A jednocześnie nie wierzę, jak ktoś mówi, że [się nie bał]. Każdy się trochę bał, tylko myśmy umieli się opanować. I uważam, że generalnie spełniliśmy swój obowiązek. A teraz liczymy na was – młodych.
Warszawa, 6 maja 2005 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk