Jadwiga Konopacka-Klimaszewska „Wisia Zalewska”
- Co robiła pani przed wojną?
Mieszkaliśmy na Forcie Dąbrowskiego, to była tak zwana Sadyba, w Warszawie. Mój ojciec był majorem i inżynierem chemikiem. Pierwsze moje nauczanie było w Warszawie w Belwederze, gdzie pani Piłsudska, żona marszałka, założyła szkołę dla dzieci wojskowych. Jej córki też się tam uczyły. Mnie i mojego młodszego brata woził codziennie tramwajem „2A” ordynans, a po zajęciach zabierał nas z powrotem do domu.
Następnie ojciec dostał pracę w Pionkach w PWP (Państwowej Wytwórni Prochu), gdzie pełnił funkcję rzeczoznawcy Centralnego Okręgu Przemysłowego tak zwanego COP-u. Przenieśliśmy się więc do Pionek. Po jakimś czasie zaproponowano ojcu założenie pierwszej w Polsce fabryki mas plastycznych (celuloidu). Ponieważ znał biegle cztery języki obce, wyjechał na szkolenie do Anglii. Parokrotnie tam jeździł i po pewnym czasie wybudował fabrykę w Pionkach pod nazwą „PLAST”. Wyrabiali tam wyroby plastykowe, grzebienie, szczotki, lalki. Pamiętam, że za tę pracę otrzymał Złoty Krzyż Zasługi. Był jej kierownikiem aż do wybuchu wojny w 1939 roku.
Kiedy wybuchła wojna, pamiętam, że wszystkie rodziny pracowników zostały ewakuowane do Garbatki, miejscowości letniskowej położonej czternaście kilometrów od Pionek. Każda rodzina (a było tu kilka fabryk materiałów wybuchowych, własna elektrownia, dwa kasyna, szkoła powszechna i inne, wojsko, dziesięć tysięcy robotników), dostała przydział na mieszkanie i podwodę na przewiezienie osób i rzeczy niezbędnych. Mężczyźni zostali na miejscu.
Po pewnym czasie, ponieważ Garbatka była bardzo bombardowana, mama postanowiła przenieść się z nami do Warszawy, gdzie zamieszkiwały rodziny mamy i ojca. Rodzina ojca zabrała mojego brata, a my obie z siostrą Krystyną, mamą i naszą pomocą domową zamieszkałyśmy u siostry mamy na ulicy Noakowskiego 24. Na tej też ulicy pod numerem 20 był nasz brat Tadeusz u rodziny ojca. W chwili wybuchu wojny nie miałam jeszcze matury. Uczyłam się w Gimnazjum Sióstr Służebniczek Maryi w Maryjówce Opoczyńskiej. Maturę zrobiłam na kompletach w Warszawie, a następnie zapisałam się do szkoły profesora Lipińskiego (SGH), która była szkołą handlową niższego stopnia, ponieważ Niemcy nie zezwalali na wyższe nauczanie. Profesorowie byli z SGH i mieli zawsze przygotowany drugi program na wypadek kontroli. My nie mogliśmy mieć ze sobą żadnych książek, tylko notatki i dopiero w domu uczyliśmy się z książek. Nauka trwała od 15.00 do 18.00 przez pięć dni w tygodniu. Sobota była wolna. Szkoła mieściła się w Uniwersytecie, wejście od ulicy Oboźnej numer 6.
- A tata wylądował w obozie?
Tak. Nie wiem, w jakim, ale potem był w Murnau. Był oficerem.
Rano jechałam kolejką grójecką do Piaseczna. Pracowałam w sądzie grodzkim, jako protokolantka na sesjach. Na pomiarach. Sędzia zwalniał mnie na czternastą i na piętnastą jechałam do szkoły. Po wykładach wracałam do domu, jadłam obiad i uczyłam się. W soboty i niedziele należałam do konspiracji do ZWZ, potem AK. Dwa lata byłam w AK i przedtem dwa lata w ZWZ. Zapisała mnie koleżanka, nikogo nie znałam, tylko rozkazy dostawałam. Jak już było AK, to więcej wiedziałam. Szkolili nas na sanitariuszki i łączniczki, wykłady były w mieszkaniach prywatnych po pięć osób. Wychodziło się pojedynczo. Zawsze w innym miejscu. Uczyli nas szkolenia bojowego, pokazywali broń. Kobiety nie miały praktyki wojennej, tak jak chłopcy w podchorążówce i w lasach. My ogólnie. Szczegółowo przygotowywali nas do bycia sanitariuszkami: anatomia, pierwsza pomoc, leki, jak wyjąć spod ostrzału rannego i tym podobne. Praktyki mieliśmy w szpitalu Dzieciątka Jezus. W weekendy konspiracja a w tygodniu, to była praca. Byłam na utrzymaniu rodziny, bo wynagrodzenie miesięczne za pracę w Sądzie w Piasecznie wynosiło tyle, ile musiałam zapłacić za miesięczne bilety do Piaseczna – tramwaj i kolejkę dojazdową. Czasami dostawaliśmy jakieś deputaty, na przykład parę kilo mąki z prywatnego młyna. W sądzie grodzkim w Piasecznie pracowało dwanaście osób i sędzia. Mamę moją okradli, podczas naszej drogi do Warszawy. Po drodze przyłączył się do nas jakiś uciekinier z Radomia. Mówił, że jest buchalterem i również zmierza do rodziny w Warszawie. Podczas ostatniego noclegu przed Warszawą, zabrał neseser mamy z biżuterią i pieniędzmi, i uciekł. Nie znałyśmy jego nazwiska ani adresu. Nikomu z nas nie przyszło do głowy, że ta znajomość może tak się zakończyć. Rodzina mojej mamy należała do rodzin zamożnych, ojca również, więc wiedzieliśmy, że wizyta nasza nie zrobi specjalnego uszczerbku w ich budżetach. Tak samo myśleli zresztą inni członkowie [rodziny], nasi krewni. Toteż zabraliśmy ze sobą nasza pomoc domową, która nie chciała jechać na wieś, do swoich, mówiąc, że tam jest bieda i jeszcze jedna „gęba do jedzenia” będzie wielkim dla nich obciążeniem. Przed wyjazdem mama wypłaciła jej trzymiesięczną pensję i powiedziała, aby pilnowała tylko swoich rzeczy, a my będziemy dbać o swoje. Ciocia moja, kuzynka ojca, która wzięła mojego brata do siebie była stomatologiem i przyjmowała w domu pacjentów prywatnie. Pracowała też jako docent na uczelni. Po wielu latach powiedziała mnie, że u niej przez całą okupację była baza „cichociemnych”. Na ten czas, w którym miał się do niej zgłosić „skoczek” służąca dostawała wolne, a mój brat przychodził do nas na noce i wyżywienie. Taka była ta moja ciocia Irena Konopacka-Semadeni – dobry organizator i wielka patriotka, i dla wszystkich miała wielkie serce. Oboje z bratem uczyliśmy się, siostra również, ale zawsze była pod specjalną opieką mamy i lekarza. Brat był w szkole technicznej profesora architektury, a ja u profesora Lipińskiego w niższej szkole ekonomicznej. Tak trwało aż do wybuchu Powstania.
Miałam przydział na Stare Miasto, na [ulicę] Kilińskiego 1, mieszkanie profesora Hempla. Tam była nasza zbiórka w godzinie „W”. Tam też był założony nasz pierwszy punkt sanitarny w piwnicy. Potem założono drugi punkt niedaleko, na ulicy Podwale 19. Tu było dużo miejsca i sala operacyjna. Razem z koleżanką Lidką dostałyśmy salę z rannymi do pracy. Było dużo rannych. Ochotniczo postanowiłam zostać z rannymi, których ze względu na nogi w gipsie nie można było ewakuować, a nosze do włazów się nie mieściły. Poproszono też abym się zaopiekowała rannymi z Batalionu „Gustaw”, którzy również nie mogli chodzić. Zgodziłam się, prosząc, aby moich czterech chłopców przenieść do tamtych i aby byli w jednym miejscu. Tak też zrobiono. Tamtych było siedemnastu. Rannych przeniesiono na punkt sanitarny batalionu „Gustawa”, przy ulicy Kilińskiego 3, ale wejście było zawalone przez bomby, więc wchodziło się [przez] Kilińskiego 5. Aż przyszli Niemcy i kazali poprzenosić wszystkich naprzeciwko. Tam był szpital. Główny szpital był na ulicy Długiej 7 w gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości i do niego Niemcy kazali nam przenieść wszystkich rannych. Było tam dużo Żydów. Nie byłam na barykadach tylko chodziłam po leki, albo po opatrunki i zajmowałam się leżącymi na salach, a też zdarzało się, że asystowałam przy zabiegach. Jeśli chodzi o Żydów, to byli zabrani przez naszych chłopców. Nasi chłopcy bili się trzy dni w getcie, bo myśleli, że są składy żywności albo amunicja i Niemcy to zostawili. A okazało się, że to Niemcy zamknęli Żydów i skazali na śmierć głodową, a sami uciekli. Zabrali ich do naszego batalionu i byli przydzieleni, jako noszowi. Zajmowali się kuchnią i gotowali. Mieliśmy pomoc. Dostaliśmy rozkaz, żeby poprzenosić rannych do kościoła świętego Jacka. Daty nie pamiętam. Przeniosłyśmy cześć, potem znowu zbombardowali kościół, więc z Żydami zabraliśmy rannych znów do nas. Paląca się nawa runęła i wyciągaliśmy rannych z płomieni. Ale udało się.
- W jakim zgrupowaniu pani była?
[W Batalionie] „Wigry”. Dowódcą był kapitan, później major „Trzaska” – Eugeniusz Konopacki.
- Pamięta pani zaprzysiężenie?
Tak, w ogóle to pamiętam, ale nie pamiętam dokładnie.
To był mój kuzyn [major „Trzaska”, Eugeniusz Konopacki], ale nic o nim nie wiedziałam, to była konspiracja. Dopiero na godzinie „W” zobaczyłam, że to mój stryjek. On był kuzynem ojca, dwadzieścia lat młodszy od ojca, ale jak odwiedzał nas w Warszawie, nic nie mówił o konspiracji. Podszedł do mnie i spytał, co ja tu robię. Okazało się, że z naszej rodziny pięć osób było w tym samym batalionie: „Trzaska”, moich dwóch ciotecznych braci, żona jednego [z nich] – „Iskra” i ja. A nikt nic nie wiedział o nikim.
- Jak przyjmowała was ludność cywilna?
Bardzo życzliwie, robiła z nami barykady, wiedziała, że my pomożemy rannym w razie, gdyby im się coś stało.
Też byli uprzejmi. Dostałam do pomocy Tosię, Żydóweczkę, która nam pomagała i była jednocześnie tłumaczką miedzy nami a Żydami, którzy byli przeważnie z Węgier. Ale nie tylko. Nazywała się Antonina Lewin. Była w tym odbitym baraku podczas walk z Niemcami w getcie. Tam było kilkunastu Żydów. Dwóch Żydów, jeden wyróżniał się zachowaniem, był jakby uduchowiony. To byli Węgrzy, mówili ze sobą po swojemu i nam przekazywali przez Tosię różne wiadomości. Pytam się Tosi – ona była Polką – czy ten jeden nie jest jakimś duchownym, bo taki jest uduchowiony, wprost wyróżniał się zachowaniem. Powiedziała, że jest w szkole rabinackiej. Byli grzeczni, nikt ich nie kontrolował, byli uczciwi. Było zaufanie między nami. Zachowywali się uprzejmie i życzliwie. Gotowali nam i nosili rannych na noszach.
- A czy Polacy uczestniczyli w życiu religijnym?
Mieliśmy kapelana. Był to jezuita ojciec Rostworowski pseudonim „Ojciec Tomasz”. Mieliśmy początkowo mszę co niedziela. Mam najlepsze wspomnienia o nim. Jak nas rozstrzeliwali, na Długiej 7, on stał i na gruzowisku ze wzniesionymi rękoma do Boga dawał nam ogólne rozgrzeszenie. Zginęło tam trzysta, a może pięćset osób, strasznie dużo. Ten moment wydarzył się przed przeniesieniem moich rannych do rannych z Batalionu „Gustaw”. Oni kazali poprzenosić mnie, ja zostałam na ochotnika. Zgłosiłam swoje postanowienie zastępcy „Trzaski”, który w owym czasie chciał przebić się górą, aby przenieść wszystkich rannych. Ale były duże straty i on też został ranny. Wszystkich przenoszono kanałami, oprócz czterech, z którymi zostałam. Nosze z czterema rannymi nie chciały się mieścić do włazów. Lidka też mówiła, że zostanie, ale dostała rozkaz przeprowadzenia kanałami kogoś i zostałam sama. Ta Żydóweczka powiedziała, że ze mną zostanie, ale nie chciałam się zgodzić. „Bo cię Niemcy zobaczą i zabiją, jesteś zbyt charakterystyczna. Idź do Śródmieścia, jeszcze kogoś uratujesz”. Popłakałyśmy się i rozdzieliłyśmy, a ja zostałam z rannymi. Koledzy poprzenosili ich na Kilińskiego 3. To byli koledzy, którzy trzymali ostatnią barykadę, ostatni wychodzili. Wiedziałam, że wychodzą, więc poszłam się pożegnać. Chcieli, żebym z nimi poszła, bo idą dalej, idą walczyć, a i tak, [mówili], wszystkich chorych rozstrzelają. Może nie rozstrzelają, a pomogę im znaleźć jedzenie, przetrwać. Młody człowiek się nie załamuje. Każdy podchodził do mnie, cicho było, ciemno, Niemcy nie strzelali przez noc, bo się bali powstańców. To była jedenasta w nocy. Przyszłam się żegnać i każdy całował mnie w policzek i mówili, że się jeszcze spotkamy, i poszli jeden za drugim w te włazy. Niektórzy Niemcy mieli dyżury przy otworach. To były burzowce, nie kanalizacyjne. W niektórych miejscach było wysoko, ale miejscami trzeba było się czołgać i być cicho, bo Niemcy wrzucali granaty, a jak się robiła barykada z zabitych to nie można było przejść. [...]
Ten moment odnosi się do późniejszego okresu, kiedy Niemcy wpadli rano do nas na Kilińskiego 3 do piwnicy, gdzie leżeli ranni od „Gustawa” i moi poprzenoszeni. Przyszli z noszami i przenosili rannych, ja tylko pilnowałam, żeby wszystkich zabrali. Z ostatnim wyszłam. Zabrali ich na pierwsze piętro w przedwojennym ministerstwie sprawiedliwości, to lekarze i tu wyznaczali miejsca i ja już się nie zajmowałam. Idąc, zauważyłam na podwórku olbrzymią swastykę. Potem ją zabrali czy co, ale już jak rozstrzeliwali nas, to jej nie było. Myśleliśmy, że to znak rozpoznawczy dla samolotów. Bo przyjechała sanitarka, chodzili po salach, mieliśmy rannych Niemców, i o nich dbaliśmy, aby w razie czego o nas świadectwo wydawali dobre. Niemcy dobrze o nas mówili, ale ci, co przyjechali, to był pluton egzekucyjny. Zabierał ludzi z sal i to nie zmieniało sprawy, kto o nas dobrze mówi. Zabrali Niemców i sanitarka odjechała. Nawet jeden kolega, który mówił dobrze po niemiecku powiedział, że jest Niemcem i go też zabrali. Kazałam innym też tak robić, bo Niemców nie będą rozstrzeliwać. Potem powiedzieli, że personel lekarski ma zejść na dół. Nie wierzyłam im i się schowałam. Personel lekarski zabrały samochody. Ja zostałam z rannymi. Niemcy znaleźli powstańca z ogoloną głową, zabrali i rozstrzelali na podwórku. Kazali rannym wychodzić. Wyczołgiwali się wszyscy. Przeszłam do swoich rannych. Dałam jednemu szczotkę do zamiatania i z nim razem wychodzę. „Zaraz przyjdę po następnych” – mówię cicho. Dwóch Niemców stało z pistoletem za drzwiami, wiedziałam, że nie mogę się zatrzymywać. Zaczęłam schodzić po schodach z nim. Ale miał jedną nogę w gipsie i bardzo powoli to było. Na podwórzu rozdzielili rannych ze zdrowymi. Pomyślałam, że to może niedobrze, że rozdzielają. Napędzali cywilów z zakamarków, z piwnic, ciągle dochodzili. Rannego przeciągnęłam na swoją stronę, ale zauważył to Niemiec i narobił wrzasku. Przyszedł drugi i się pyta, o co chodzi? Powiedzieli, że przeciągnęłam rannego na drugą stronę. Jeden z nich powiedział: „Ale tej siostry nie trzeba” i wziął mnie, i pchnął na drugą stronę. Wiedziałam, że z nimi będzie źle. Żydów wyciągali, kordon robili. Znowu przeciągnęłam rannego i znowu to zauważył, i kazał mi stanąć z nim, i tego rannego też pozwolił mi wziąć ze sobą. Awanturowali się, kopali, bili nas, nawoływali się. W końcu dowódca popatrzył na zegarek i strzelił w powietrze. To był rozkaz rozpoczęcia egzekucji. Zaczęli zabijać rannych. Nie mogłam na to patrzeć. Latały samoloty i zapalały dach bombami. Wyczołgiwali się ranni. Niemcy chodzili i zabijali wszystkich w środku gmachu. Myślałam, że może jeszcze kogoś uratuję i pobiegłam po schodach na górę, żeby kogoś uratować. Zatrzymał mnie Niemiec, mówię, że mam tam brata, bujać zaczęłam. Miałam złoty krzyżyk. Powiedziałam, że mu dam go, ale powiedział, że nie ma po co iść, po polsku dodał, że tam nikt już nie żyje. Próbowałam bocznymi korytarzami, żeby dojść gdzieś jeszcze, żeby jeszcze kogoś wyratować, ale wszyscy byli zabici. W okropnych pozach. Biegnę, widzę ogień i nagle mi nie dobrze się robi i plamy przed oczami. Dwa dni nie jadłam. Więc wybiegłam na zewnątrz. Pobiegłam do tego mojego „Ikara” – Jerzy Szymański z Batalionu „Zośka”. To jeszcze było przed rozstrzeliwaniem. „Ikar” zaprzyjaźnił się w szpitalu z Żydem przechowywanym przez jedną dziewczynę. Siedzimy i podchodzi Niemiec, i widzi, że to Żyd, i karze mu zdjąć obrączkę, ale ręka spocona, nie może, więc kazał mu iść z sobą, a żona poszła z nim do środka. Słyszymy strzały i ona wylatuje z krzykiem. Zabili go i obcięli mu palec z obrączką. Miała pasmo siwych włosów jak wypadła. Dostała pomieszania zmysłów. I uciekła. To było nieludzkie. Jak nas rozstrzeliwali, ksiądz Rostworowski stał na nasypie z rękami w górze. Trzymałam się „Ikara” i odwracam się, i słyszę hałasy, wrzaski, rozstrzeliwanie, patrzę co robią. Jak zabili wszystkich po tamtej stronie, robi się harmider, samoloty, bomby wrzaski. Z tych, którzy ocaleli z tego pogromu zrobili pochód i prowadzili na Dworzec Zachodni. Spotkałam dwie moje koleżanki po drodze. Jankę i Basię. Pytały, co się stało. I jak ja miałam im powiedzieć, co się stało? Nie byłam w stanie. „Idźcie tam, może ktoś ocalał, już po wszystkim. Pomóżcie im”. Poszły z księdzem.
„Ikar” kuśtykał na tej kuli, w końcu nie mógł już iść i zatrzymaliśmy się pod sklepem. Niemcy podjechali sanitarką, kto chce to może mieć zmieniony opatrunek i mówili, że ranni mogą pojechać do szpitala na Wolską. Wiedziałam, że już nie było personelu, więc mu powiedziałam, że go rozstrzelają. Powiedziałam „Ikarowi”, żeby nie wierzył Niemcom i został ze mną. Niemiec podszedł do trzech starych kobiet, które siedziały. „Nie możecie iść dalej?”. Powiedziały, że pójdą tylko koniec dojdzie, a one odpoczną. On wziął pistolet i je zabił. Potem Niemcy miotaczami płomieni spalili dużo ludzi żywcem. Wszyscy się poderwali i ruszyliśmy. „Ikar” – Jurek nie może iść, ja mogę iść, ale nie zostawię go. Spotkałam znowu te same dwie koleżanki. Jurek już nie może iść, nie mogę go już prowadzić. Jedna z nich, koleżanka Janka z SGH wzięła go na plecy i niosła. Szłam za nią, trzymała go na plecach i niosła. W końcu się zmęczyła. Ale był wózek, gdzie siedzieli ranni, walizki i pchali go ludzie. [Pytamy:] „Czy możemy wsadzić jeszcze jednego rannego? Będziemy pchały”. W końcu Janka go wsadziła na wózek, na którym siedzieli ranni i były walizki właściciela. I pchaliśmy wszyscy. Na koniec i właściciel tego wózka też siadł, bo był zmęczony, i z nim pchałyśmy, bo groził, że zabierze wózek. Tak dojechałyśmy do Dworca Zachodniego.
Zabrali nas do Pruszkowa. Obok stacji była plantacja pomidorów. Kilka osób z nas do tych pomidorów skoczyło. Niemcy myśleli, że uciekamy i otworzyli ogień. Dużo zabili. Siedzieliśmy do wieczora, jak się ściemniło, wyszłyśmy z pomidorów i odszukaliśmy rannego z tą koleżanką. A ta druga dopiero następnego dnia się znalazła. Siedzimy na podłodze. Zmęczeni byliśmy tak, że każdy jak stał, tak zasnął. Pełno było tam wszy i insektów innych. Siedziały na matach. Nie sposób było zabić wszystkich wszy. Poszłam na punkt sanitarny o opatrunek prosić. Mówią do mnie – ważyłam 43 kilogramy – „Jesteś taka chuda, a macie iść na roboty do Niemiec. Staraj się z tymi rannymi dostać do Tworek, bo zginiesz na robotach”. Rano. Te panie, którym jedna z koleżanek pomagała iść, chciały nam dać pieniądze, ale nie chciałam przyjąć i dałam je koleżankom mówiąc, że im się bardziej przydadzą, bo ja zostaję tu z rannymi. Te koleżanki jak pojadą na roboty, to może im się przydadzą. Na tym się skończyło. Rzeczywiście się wykupiły później. Pieniądze na darmo nie poszły. A nas zabrali do Tworek, przed szpital dla umysłowo chorych. Podjeżdżają samochody, zbierają rannych. Weszłam na platformę. Ranni chcieli mnie schować między nosze i przykryli mnie kocami. Wczołgałam się pod nosze i przykryli mnie. Niemiec liczył po głowach, narobił wrzasku, że jednej osoby nie ma. „Wszyscy z powrotem” – wrzasnął –
Raus, podjechał drugi i pyta co jest? „O jedną głowę taką awanturę robisz?”. Strażnik dostał sygnał otworzyć bramę i przyjechaliśmy do Tworek. Na podwórzu mają nas zabrać na oddział gwałtownych. Stoją kobiety, ogolone głowy, zawiniątka i wszystkie płaczą. Czemu? „My stare mieszkanki tych Tworek i nas stąd wyrzucają i wariatów z Warszawy przywożą”. Niemiec ich zabrał za jakiś budynek i słyszeliśmy strzały. Przydzielili nas na pierwsze piętro, nie było klamek – to oddział gwałtownych. Ubikacje bez przegród i szło się po środku korytarzem. Zapoznaliśmy się z Leszkiem Hanuszkiewiczem z Batalionu „Zośka”, leżał na tym samym wózku, na tej samej sali. Zaczęłam się nimi zajmować, jako sanitariuszka.
Jedna z chorych prosiła mnie żebym oddała komuś kartkę do jej siostry w Milanówku. W tej kartce prosiła, ją żeby przyjechała i ją zabrała. Patrzę na tę kartkę i przypomniałam sobie, że na tej samej ulicy mieszka wuj mojej matki, Apoloniusz Csàky – węgierskie nazwisko – i jest wójtem Milanówka. Osobiście odwiozę i dowiem się, co z rodziną. Pojechałam do Milanówka. Okazało się, że to willa obok i ta pani jest siostrą mojego przyszywanego dziadka. Dziadek był i pytam się czy wie coś o rodzinie. Dostał kartkę z obozu, w której pisze ciocia Wandzia, u której byłam, że razem z synem, chorym na czerwonkę są w obozie. I prosi o pomoc dziadka, który ma też obywatelstwo węgierskie, a Niemcy byli z Węgrami, i u niego było bezpiecznie, a jako wójt pomagał ludziom. Ale nie miał możliwości pojechania tam, więc wzięłam tę kartkę, bo jedna doktor z Tworek powiedziała, żebym się do niej zwracała, jakbym miała problem, a ona miała stałą przepustkę do dulagu. Przyprowadzała stamtąd niby chorych oficerów i tak ich ratowała. Z Tworek zabierała ich organizacja. Jadę z powrotem z tą kartką. Dowiedziałam się, że pani doktor była w terenie i będzie za parę dni. Ciocia, u której byliśmy w Warszawie – tak myślałam – cały czas żywiła nas i teraz jej nie pomóc? Więc w fartuchu z czerwonym krzyżem idę do tego Niemca wartownika i myślę: „Pracuję w szpitalu i idę po chorych, i zaraz będę wracać”. Pewna siebie, tak z Niemcami trzeba. Chodzę, biegam po tych barakach, krzycząc, że moja ciotka ma się zgłosić na punkt sanitarny, bardzo ważna wiadomość. Na punkcie nikogo nie ma. Akurat dwie godziny temu odszedł transport do Breslau. Ale słyszę, że jakieś towarzystwo idzie i głośno rozmawia, to szła moja matka i moja siostra. Strasznie się cieszyłam. Mama była łącznikiem podczas Powstania i miała pieniądze organizacji. Był z nimi sędzia Babieński, z protezą, w której trzymał mamy pieniądze. Dziadek miał swój dom w Warszawie. Zabiorę je tam. Musimy się rozdzielić, po kolei podchodzimy, idziemy do strażnika. Popatrzył się na moją siostrę. Upał był okropny, miała płaszcz zimowy, wszystko zabrała ze sobą, co miała, parasol męski, plecak i buty. Czerwona była jak upiór. I tęga. Mówię, że chcę ją wziąć na salę, on mamę przepuścił, ale jej nie. Mówię, żeby zostały, a ja pojadę do dziadka, może będzie miał pomysł. Zostawiłam pod bramą w obozie mamę z siostrą, a sama pojechałam znowu do Milanówka, do dziadka, ale go nie zastałam w domu. Wzięłam, więc ze sobą wujenkę, mówiącą po niemiecku, żeby tłumaczyła strażnikowi. Bo może on mnie nie rozumie. Ale uparł się. W końcu mu powiedziałam, że ona ma tyfus i biorę ją na oddział. Oni się bali tyfusu i pozwolił wziąć ją na oddział. One pojechały do Milanówka, a ja wróciłam na oddział. A Jurek „Ikar” płacze. Doktor zrobił obchód, a on miał całą fioletową nogę, potem okazało się, że tam był cały zapalnik w tej nodze. Opuchlizna okropna. Na drugi dzień chciał mu lekarz amputować nogę. „Czy woli samą stopę czy do połowy łydki?”. Mówię: „Ty się na to nie zgadzaj, ma być niedługo rentgen, doczekasz jeszcze trochę”. Robiłam, co mogłam, ale gorączkę miał czterdzieści dwa stopnie. Doktor zirytował się i mówi, że już trzeba. Poleciałam do doktora, mówię, że to mój brat, że ja się na to nie zgadzam. „On tego zabiegu nie przeżyje, bo zbyt jest wycieńczony. A może rentgen coś wykaże”. „Już parę dni jesteście, nic się nie poprawia, jednak muszę amputować”. „Pan nieludzko postępuje, jak można w takim ciężkim stanie, on jest tak załamany, że podpisałby i zgodę na obcięcie głowy. Jest załamany psychicznie”. Tak się doktor zdenerwował na mnie, że powiedział: „Od tej chwili nie jesteś sanitariuszką. Nie zwolnię cię, bo ciągle jesteś w wojsku, ale niech się dowiem, że coś robisz, to cię publicznie karzę rozstrzelać za niesubordynację, bo jestem twoim zwierzchnikiem”. Koleżanki mówią: „Nie martw się, będziemy ci dawać w ubikacji lekarstwa dla niego”. Dawały mi lekarstwa, a szafki z opatrunkami otwarte na noc zostawiały. Przychodziłam bez butów w nocy, robiłam mu sączki, dawałam tylko sulfatiazol. To trzeba było dawać co trzy godziny. Sama brałam lekarstwa, bo dostałam gorączki ze zdenerwowania. A doktor na obchodzie nie podchodził do niego i nie pozwolił robić mu opatrunków, chciał żeby umarł, a potem mnie rozstrzela publicznie – tak mówił. Był pokój dla pielęgniarzy i sanitariuszy, gdzie leżałam z kocem na głowie całe dnie, a w nocy chodziłam do „Ikara”, żeby mu podać lekarstwa i dodać otuchy. Modliłam się tylko do Matki Boskiej i świętej Bernadetty, obrazek miałam, który zabrałam na Powstanie z apteczką. „Matko Boska, wyratuj mnie z tej opresji. Przyrzekam, że zawsze będę ludziom pomagać”. Trzy dni później przywieźli rannych z Mokotowa, a myśmy wyjechali do Milanówka. Zaczęłam pracować w Milanówku, w willi Czerwonego Krzyża, jako sanitariuszka. Energiczna Pani doktor była ordynatorem, a nad nią dyrektor Niemiec. Ona była ładna i umiała z nim załatwiać wszystko, zawsze jej też mówił, kiedy miała być kontrola. Szukali Warszawiaków, a ja miałam warszawską kenkartę, i zawsze pani doktor dawała znać i ukrywaliśmy się wtedy pod drzewami w ogrodzie, leżeliśmy póki kontrola nie wyszła z gmachu. Pani doktor nas ratowała. To było też bohaterstwo z jej strony. Niemiec mógł ją przecież wydać.
Pracowaliśmy tam. Pewnej nocy był pożar. Ja spałam u dziadka z siostrą i z mamą, w szpitalu tylko pracowałam. Przyszli do mnie i mówią, że szpital się pali. Biegnę, rzeczywiście, nie wiem, dlaczego się palił. Ratujemy rannych. Po różnych domach lokowaliśmy ich. Jak wszyscy byli rozlokowani, to wzięłam Jerzego „Ikara” i do dziadka zabrałam. W jego domu było pełno uciekinierów. A że jego nie sprawdzali, bo Węgier, to jakoś było bezpieczniej. Któregoś dnia w tym szpitalu wypłacali nam pieniądze za Powstanie. Początkowo w dolarach, a potem w złotych. Rannym dziewięć tysięcy, a innym pięć tysięcy. Ja pięć, Jurek dziewięć. Nikt się z jego rodziny nie zgłasza, choć napisał. Leszek, o którym mówiłam, został zabrany wcześniej do Końskich, gdzie miał być dobry chirurg i Jerzy też chciał tam jechać. No to pojedziemy. Dostał ubrania od synów mojego dziadka, zabrałam też płaszcz siostry, zostawiłam mamie pieniądze, moje pięć tysięcy za udział w Powstaniu, bo idzie zima i niech coś kupi. Chodziliśmy do RGO po zupy. Raz dziennie. W Końskich są moje koleżanki z klasztoru, córka starosty, u stryja księdza, a druga, kuzynka tamtejszego proboszcza księdza Sykulskiego. I pojechaliśmy. Dostał kulę do chodzenia ze szpitala. Na stacji kolejarze ulokowali „Ikara” w wagonie, ale dla mnie nie było miejsca. Ale jakiś mężczyzna stał na buforze i mnie wpuścił na ten zderzak. Zdjął pasek ze spodni i kazał mnie się przepasać nim i mnie przywiązał i trzymał, bo stałam na jednej nodze. Ile mogłabym tak przejechać. Wszędzie tam ludzie stali, nie było miejsca, a pociąg jechał bardzo powoli. Stawał, doczepiali wagony. Dojechaliśmy do stacji. On wysiadł i mówi do konduktorów, żeby mnie wzięli do środka, bo będzie wypadek. Pozwolili mi. Wcześniej ten facet mówił mi, że wraca z Oświęcimia i ma list dla piekarza w Końskich. On nie będzie wysiadał, tylko ja przekażę, ale do rąk własnych, bo to bardzo ważne. Nie powie co, ale nie narażam się. Dobrze, oddam ten list. Stacja Końskie – wysiadamy.
Transport pojechał a myśmy wysiedli. Idziemy na stację. Palą się piece trocinowe, koło pieców dużo ludzi i grzeją się, bo nie ma szyb. Koło okien są zaspy ze śniegu. Nie dostajemy się do pieca, ale kto się ogrzeje ten zwalnia miejsce. Pociąg miał być za jakiś czas. Wodę gorącą rozwożą za darmo. Siedzimy. Ma być następny pociąg i pojechaliśmy do Końskich. Zostawiam na stacji Jurka i idę do koleżanek. Poszłam do starosty. Otwiera młodsza siostra. Hanka się ukrywa w Zakopanem, mamy nie ma – w obozie, tatę rozstrzelali. „Możesz zostać, ale jest kocioł, na noc Niemiec przychodzi i siedzi pod drzwiami. I kto wchodzi to nie ma już wyjścia”. Nie mogę ryzykować. Poszłam do drugiej na plebanię. Zosia jest, jest jej ciocia, a księdza zabrali do obozu, jest nowy ksiądz, który ma swoją gospodynię, więc nie daje im pracy. Tyle co dostaną starzy księża za pochówek, to dają tej pani do gotowania. Mogli mi zapewnić nocleg, ale nic więcej. Poszłam na stację i mówię do Jurka: „Zaprowadzę cię pod ten adres od Leszka”. Poszliśmy. Poznałam rodziców Leszka i Krysię, siostrę jego i od nich dowiedziałam się, że jest chirurg Grabowski z naszego batalionu i jego siostra niedaleko mieszka też. Zostawiłam u niej Jerzego i miała w nocy się nim zająć. Sama wróciłam do księdza. Przypomniałam sobie o liście i idę go oddać piekarzowi. Ale nie ma mowy, ludzie stoją na okrągło w kolejce po chleb, żeby się dostać. Mówię, że tylko z listem, ale mi nie wierzyli. Idę z listem na podwórko i wołam, że mam list z Oświęcimia i że mnie nie chcą wpuścić. Piekarz to usłyszał i kazał mnie wpuścić do siebie na pierwsze piętro. Kazał się ludziom rozstąpić i mnie wejść na górę. Czyta list, robi się wesoły, wzywa żonę: „Nasz syn żyje! Płakaliśmy tyle, a on przyjedzie, ale go na razie amerykanie leczą. Pani ma ode mnie codziennie bochenek chleba za darmo, proszę przychodzić”. Złapał mnie i zaczął ciągać po kuchni. Myślałam, że zwariował. To jest radość, obładowali mnie chlebem i mówił żebym codziennie przychodziła po chleb. „Niech pani staje na podwórku i krzyczy”. Teraz mogłam nocować na plebanii, bo coś mogę przynieść w zamian. Czekam, bo pociągi nie chodzą i czekam na powrót. Myślę sobie, pójdę do tego Leszka i dowiem się, co się dzieje. Rodzina Leszka powiedziała, żebym została u nich.
Zostałam na noc, a rano nie ma Niemców, ale za to Ruscy są. Śpią w śniegu. Potem się dowiedziałam się, że frontowemu żołnierzowi nie wolno na kwatery chodzić. Znowu nie mogłam jechać, bo pociągi w stronę Warszawy nie chodziły. Nie pamiętam dlaczego, czy szukałam z Krysią z pracy czy ruscy nas wylegitymowali i kazali iść ze sobą razem. Poszliśmy z nimi do ich jednostki i chciałyśmy pracować. Tam był punkt sanitarny, olbrzymia długa prycza jedna, z drugiej strony to samo, słomą wyłożona i pokotem leżą ranni. Każdy ma proszek na insekty, posypują się i leżą. Tak wygląda ich punkt sanitarny. Trzeba pracować, robimy im opatrunki pod kontrolą sanitariuszy rosyjskich. Jesteśmy od mniej ważnych rzeczy. Ci lżej ranni chodzą za nami i podszczypują, myślę sobie, że nie dobrze. Frontowy żołnierz nie wiadomo, co będą chcieli od nas jeszcze. Poszliśmy z Krysią do dowódcy powiedzieć, że idzie transport do Warszawy i wracamy do naszego miasta. Idziemy do majora Krupnikowa, w jego twarzy była jakaś zwierzęcość. Bałam się go. Mówimy, żeby nas zwolnił, bo chcemy jechać do Warszawy. Zdenerwował się, wezwał oficera dyżurnego, i mówi, że mamy nie chodzić do domu nawet na noc, tylko służyć rannym. A matka Krysi w domu się denerwuje. Mówię do Krysi: „Widziałam, że jest w piwnicy otwarte okienko, bo koks przywieźli. Musimy stąd uciec. Nie wiadomo, co jeszcze od nas chcieć będą”. Żołnierzowi frontowemu wszystko wolno. W nocy cicho. Wartownik śpi w drzwiach, idziemy do piwnicy. Wychodzimy przez okienko. A tu pełno psów. Żaden nie zaszczekał. Bardzo powoli przeszliśmy. Przyszłyśmy do domu rodziców Krysi, zapukałyśmy cichutko w okno. Wpuścili nas. „Trzeba zawiadomić gospodynię” – mówi matka Krysi, bo ona ma dzieci i męża i jakby nas złapali to tę gospodynię rozstrzelają. „Czy was ktoś widział?”. „Nie”. „To dobrze”. W kuchni stoi stół z krzesłami, pod tym dywan, pod nim wejście do piwnicy. Gospodyni daje nam koc, pierzynę i wiadro, każe nam siedzieć cicho a w nocy jeść da, a w dzień mamy spać. I siedzieliśmy tam. Trzy dni nas szukali, w nocy nam zmieniała wiadro, dawała pić, jeść i tak było.
Po trzech nocach wyszłyśmy z tego dołu, ale nie z domu. Wtedy jechał pociąg do Warszawy, gospodynie prosiłam, żeby mnie na pociąg odprowadziła, bo wracam do mamy. Pożegnałam się i jadę. Znowu wielkie piece trocinowe na stacji i się czeka, bo pociąg ma być jutro dopiero. Pożegnałam się z gospodynią i zaczęłam czekać. Siedzę, rozglądam się, ludzie się grzeją. Kto się rozgrzeje, to ustąpi innym. Patrzę, jakaś kobieta młoda, pięknie ubrana, futro, podeszła do mnie. „Może byśmy się razem trzymały, wracam do domu, bo mnie zastała ofensywa w tych stronach, a teraz wracam do domu”. I od razu mówimy sobie po imieniu. Patrzymy, chodzi sokista i ciągle nas obserwuje i mówi: „Słuchajcie, ja tu mieszkam, dopiero jutro lub pojutrze ma być pociąg, z mamą mieszkam, zabiorę Was do siebie. Mama was nakarmi, jak będzie pociąg, to po was przyjdę i pomogę wam z miejscem”. Moja współtowarzyszka od razu chciała się zgodzić, ale ja mówię, że jeszcze mu damy znać. Jak poszedł to mówię: „A czy ty wiesz, kto to jest, a jak cię okradnie? Przecież nikt nic nie robi za darmo”. Ona mężatka, a taka naiwna! Może mnie konspiracja nauczyła być ostrożną. Musiałyśmy chodzić do ubikacji za stację. A ten sokista nas męczył, prześladował. Chciał, żeby ona sama poszła, a ze mną niech się nie przyjaźni, bo jestem o niego zazdrosna. Już wiedziałam, że jemu chodzi o jej futro i pierścionki. Ja tych rzeczy nie miałam. Nikomu więcej nie proponował.
Tej rozmowie przysłuchiwał się młody człowiek z walizeczką, taką jak do wojska. Ze wsi był, ale sympatyczny i uczynny. Mówi, że nam współczuje, że nami się trzeba zaopiekować i otworzył walizkę, i dał nam jedzenia: kiełbasa, cebula, chleb. On jedzie do wojska, bo go wezwali, ale się nami zaopiekuje. Nazywaliśmy go aniołem stróżem. On był naprawdę życzliwy. Wiedział, że nic mu nie damy. Jedziemy z nim razem. Przyszedł pociąg. Nawet nas do ubikacji odprowadzał, bo ten sokista nas męczył. Mógł nawet zastrzelić, przecież jego nikt nie sprawdza. Pojechaliśmy, ja wysiadłam wcześniej. Zaprzyjaźniliśmy się i potem mi ich owało.
Przyjeżdżam do domu, a jak mnie mama zobaczyła, to się popłakała. „Tyle czasu się o ciebie modlę, a ty mnie nie powiadamiałaś”. Ale jak mogłam to zrobić?
To był Milanówek. Zima. Warszawa jeszcze nie była otworzona. W lutym dopiero otworzyli. Nie pamiętam, który to był miesiąc. Mama mówi, że nic za te pieniądze nie kupiła. „Poszłam na targ coś kupić, ale Niemcy zrobili obławę, ledwo się wywinęłam, a na drugi dzień okazało się, że nie są już nic warte”. „Czemu się martwisz mamo? Ja je za darmo dostałam”. Ale żyjemy wszyscy. Te pieniądze szły, ale w innej części Polski. Zostały u nas na pamiątkę. Potem już w Warszawie, wymieniali pieniądze po pięćset złoty na jedną kenkartę. Miałyśmy ja, siostra i mama tysiąc pięćset. Resztę porozdawałam ludziom, którzy też nie mieli pieniędzy.
Jak otworzyli Warszawę, to wróciłyśmy. Dostaliśmy kosz jedzenia od kuzynów, ubrania. Przyjeżdżamy do Warszawy i idziemy na Noakowskiego 24, gdzie mieszkałam u ciotki. Dom był wypalony. Niemcy wypalali dom po domu, wszystkie ładniejsze kamienice plądrowali i wywozili książki, meble do Niemiec i podpalali. Nasz dom był wypalony. Piszę kartkę. Co robić? Żyjemy, przyczepiłam do muru. Tak wszyscy robili. Ale gdzie iść? Noakowskiego 20 też wypalone, nie ma kartki żadnej. Idziemy, gdzie mama poprzenosiła rzeczy do znajomego sędziego. Też niedaleko, on mieszkał w oficynie. Patrzymy: okien znajomego nie ma, ale domy stoją. Zaspy. Mama znała dozorcę i sędziego. Patrzymy a tu kalki kreślarskie z rysunkami mojego brata. Inne rzeczy, które mama tu poprzenosiła. Miałyśmy tam mieszkać, ale mróz ogromny i nie można, bo zamarzniemy. Na sąsiednich drzwiach kłódka. Ktoś mieszka, ale zamknięte. W końcu przychodzi jakaś osoba, mama poszła się zapoznać, a to właśnie dozorca i on mamę poznał, i pozwolił zostać. Rodzinę miał na Pradze i w dzień przychodził pilnować mieszkań, w domu, w którym był dozorcą, żeby nie szabrowali rzeczy lokatorów. Poznał mamę i zabrał nas do siebie, bo u nas było za zimno na noc. Miał kozę, taki piecyk, przy piecyku ciepłym do rana można przesiedzieć. Był dla nas bardzo gościnny, a rano poczęstował nas gorącą kawą.
- Jak długo tam mieszkaliście?
Długo. Dostałam pracę. Zaczęłam pracować w budkach przy Dworcu Centralnym, sprzedawało się jedzenie kierowcom, przeważnie Ruskim, a mama z RGO przynosiła codziennie zupę. Dozorca nam pomagał. Mama znalazła złotą obrączkę na dworcu, to mu ją dała. Kalkę pomógł poprzybijać, pomógł oszklić potem okna. Za tę obrączkę wszystko.
Ja tam ciągle chodzę, sprawdzam czy nie ma jakiejś wiadomości, ale nikt nie przyjeżdża. Dwie panie jakieś szły. Ale nie mogły przejść przez most pontonowy do Warszawy prawobrzeżnej, bo o zmroku zamykali most i te panie chciały, żeby je przenocować. Wpuściłam je. Mamy kozę, ciepły piec, można do rana przesiedzieć. Powiedziały nam rano, że są ze szkoły krawieckiej: kierowniczka i uczennica, jeżdżą po prowiant dla tych uczennic na wieś. Zostawiły nam część prowiantu i poszły.
- Kiedy zobaczyła się pani z ojcem?
Jeszcze pracowałam. Pojechałam do Wrocławia. Odszukał nas mój stryjek, który mieszkał we Wrocławiu i miał pracę. Był prawnikiem. Był w stanie dać mi jakąś pracę. Więc pojechałam.
Czekamy tylko, aż ojciec przyjedzie, bo pisał. Przyjechał, zabrał mamę i pojechali do Prus Wschodnich. Koło Elbląga dostał pracę głównego chemika w cukrowni „Stare Pole”.
A ja pojechałam do stryjka. Wcześniej pracowałam, poznałam przyszłego męża i on pojechał ze mną na ziemie odzyskane. We Wrocławiu już zostałam. Mój stryjek był wicewojewodą przed wojną, więc jak się dowiedzieli, to go z miejsca wyrzucili. Pilnował potem piasku przy budowie w nocy, aby go nie rozkradli i tak zarabiał. Miał dzieci, które się uczyły i pracowały i tak sobie dawały radę.
Mój mąż zaczął pracować w PKS jako kierownik warsztatu. Nie mogłam zdobyć pracy, bo byłam z AK. Zaczęłam się uczyć i zostałam mamą. Po jakimś czasie dostałam pracę w „Inco” we Wrocławiu i pracowałam w nim do emerytury. Mam tylko szesnaście lat pracy zawodowej. A w Powstaniu czy pamięta pani wybuch czołgu? Tak. To było chyba w południe. Pobiegłam po coś, bo byłam na Podwalu 19, a na Kilińskiego 1 mieliśmy jeszcze inny punkt. Pobiegłam tam, jakieś zgrupowanie ludności, cieszą się. Stoi mała tankietka. Siedzi na niej młody człowiek z ręką na temblaku i mówi, że Niemcy zostawili czołg. On nią przyjechał. Ale to była pułapka. Oni puścili ten czołg sam. Ponoć było tam dwieście kilogramów – czy to możliwe to nie wiem – materiałów wybuchowych. Tak mówiono! Wybuchł. Ja nie wiedziałam wtedy jeszcze tego. Przyjechał, więc poleciałam z tą wiadomością do nas pochwalić się. Jeszcze nie dobiegłam do drzwi, jak wybuchł. Hałas, dym, pozawalały się fasady domów. Kurz taki, że nie można było nic zobaczyć. Jak kurz opadał, to chodziliśmy z wiadrami i zbieraliśmy resztki ludzkie. To ręka wisiała, mózg na ścianie. Zakopywaliśmy. Byłam blisko drzwi, więc ocalałam, ale tak mnie szurnęło, impet tak mnie pchnął, że upadłam. Nic sobie nie zrobiłam, sypał się na mnie tynk, cegły i na szczęście nic mi się nie stało. Potem zbieraliśmy te resztki i chowało się je we wspólnej mogile.
- A czy w czasie Powstania czytaliście prasę podziemną, albo słuchaliście radia?
Radia nie słuchałam, może dowództwo miało. Ale gazetki były, podawane od jednego do drugiego. I tyle.
Wrocław, 5 kwiecień 2005 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama