Moja rodzina mieszkała między Różanem, Makowem a Pułtuskiem. [Rodzice] byli pracownikami Lasów. Tam były przed I wojną bardzo duże, wysokie lasy. Ojciec zajmował się szkółką, sadził, siał. Mieszkaliśmy w domku leśnika, który był oddalony od wsi około jednego kilometra, tak, że byliśmy zamknięci całkowicie między sobą. Jako małe dziecię byłem pozbawiony dziecięcego towarzystwa. Było tak, że jak miałem około pięć, sześć lat, kiedy ktoś z gości przyszedł z dziećmi [i mówiono] - pobawcie się, to uciekałem, bo się bałem. To takie małe wspomnienie, ale jednak charakteryzuje przeszłość. Mama i tata w szczególny sposób dbali o przyszłość swoich dzieci. Liczna rodzina, moi bracia kończyli szkoły hen przed wojną światową, za czasów rosyjskich i później odpowiednio zajmowali swoje stanowiska.
Razem nas było dziewięcioro. Dwie siostry, a reszta chłopaki.
Byłem najmłodszy. Rozpocząłem [naukę] już w polskiej szkole, bo już była I wojna światowa, odeszli Moskale, Ruscy, była okupacja niemiecka, niby wolność i pozwolili prowadzić szkoły w języku polskim. Rozpocząłem i skończyłem gimnazjum w Pułtusku w języku polskim. W czasie okresu szkolnego bardzo duży wpływ odgrywał w naszym kształtowaniu niezastąpiony ksiądz prałat Bruzdewicz, prefekt, wychowawca, można powiedzieć, dla całego Pułtuska. Przyszedł okres [wyboru], gdzie iść. Zgłosiłem się do mojego księdza prefekta: „Chcę iść do seminarium duchownego.” W tym okresie do stanu duchownego najwięcej z Polski wyszło właśnie z gimnazjum pułtuskiego. Nas w tym okresie, starszych i młodszych ode mnie, było kilkunastu kapłanów.
Oczywiście, jak najbardziej. Jeszcze podkreślam, że w mojej rodzinie był patriotyzm, bardzo silny patriotyzm. Mianowicie, mój pradziadek otrzymał od Tadeusza Kościuszki Virtuti Militari. To się przechowywało w naszej rodzinie. Ten, który to otrzymał brał udział razem z Tadeuszem Kościuszką w różnych bitwach. Krzyż Virtuti Militari dopiero w czasie ostatniego Powstania spalił się. Te dokumenty były przechowywane przez mojego ojca.
Nie, jako małego dzieciaka, pięcioletniego czy sześcioletniego, brali mnie oczywiście w każdą niedzielę do kościoła, który był odległy o siedem kilometrów. Proszę zrozumieć gorliwość, w każdą niedzielę końmi, bryczkami dojeżdżaliśmy, wożono nas, jednak patrzyłem na księdza, a później w domu go naśladowałem. Gdy przyszedł czas, skończyłem gimnazjum, wstąpiłem do seminarium duchownego w Warszawie. Zostałem wyświęcony na księdza 31 stycznia 1932 roku.
Jak biskup wyświęca, to zostaje się pod władzą tego biskupa czyli w diecezji warszawskiej. Jako młody ksiądz byłem w diecezji warszawskiej najpierw wikariuszem, później prefektem w szkołach. W czasie wojny zamieszkałem z biskupem Majewskim przy katedrze warszawskiej. Ale byłem zawsze prefektem szkół średnich i zawodowych.
Tak, już byłem w Warszawie. Wtedy jako prefekt. W Generalnej Guberni Niemcy pozwolili prowadzić średnie szkoły jako zawodowe. Przy [przedsiębiorstwie] Philipsa powstało gimnazjum zawodowe, którego byłem prefektem. Przedsiębiorstwa pracowały, między innymi Philips, na rzecz Niemców. Oczywiście, że
szkoły były prowadzone jako gimnazjum i jako szkoła średnia, a niby szkoła zawodowa. Między innymi oprócz tego, co Niemcy nakazali produkować na rzecz armii niemieckiej, to jednocześnie pracownicy pracowali, wytwarzali aparaty podsłuchowe, nasłuchowe, różne radary, radia konspiracyjne. Pod tym względem miałem duży dostęp, pracownicy mnie szanowali, specjalnie dla mnie zrobili radio, wyjątkowy aparat Philipsa. Ten aparat spalił się w czasie Powstania, bo nawet nie był duży, ale spory i nie można go było wziąć. To było radio, aparat nadawczo-odbiorczy.
Tak, myśmy odbierali z mojego aparatu. Bardzo dobry był nasłuch radia z Londynu czy nawet z Ameryki. Właśnie mój aparat służył do tego, że przychodzili [ludzie] i w różnych językach słuchali. Później wydawało się codzienny komunikat, który był podstawą dla różnych gazetek i dla oddziałów powstańczych.
Aparat nie był ukryty, ja nic się nie kryłem.
Ten aparat był podobny do radia, zwykłego radia. Pewnie, że można było wpaść, ale nigdy nie ukrywałem się.
Tak, nie wolno było. To znaczy nie wolno, a się słuchało...
Mieszkałem przy Katedrze. Jak się wchodzi z ulicy Świętojańskiej, tam jest boczne wejście pod wieżą, jest mała uliczka, placyk, budynki. W tej chwili tego budynku, [w którym mieszkałem] nie ma. Za czasów przedwojennych stał budynek jednopiętrowy, na dole była kancelaria, różne biura parafialne, a mieszkania myśmy mieli na pierwszym piętrze. To było ciche mieszkanie, więc bardzo dobrze się słuchało radia. Jednocześnie pewne bezpieczeństwo było, bo gdyby wchodził Niemiec, straż, rewizja, to radio się wrzuciło w kąt i nikt nie znalazłby go. To był najlepszy i niezawodny punkt konspiracyjny naszego podsłuchu.
Tak. Wtedy szkoły były skomasowane. Te, które były w Śródmieściu, wyrzucono na Wolę ze względu na to, że Niemcy pozajmowali budynki szkolne.
Wojna zastała mnie w Rawie Mazowieckiej, gdzie byłem prefektem.
W czasie wojny już, po rozbiciu armii, opanowaniu [Polski] przez Niemcy, rozpoczęła się konspiracja. Należałem do Stronnictwa Narodowego i między innymi byłem założycielem trzech batalionów Stronnictwa Narodowego. Trzy bataliony, [z których] jeden był w Warszawie, drugi w [okolicach] Sochaczewa, Łowicza, Skierniewic, a trzeci na Podlasiu.
Jak zamieszkałem przy Katedrze, to jednocześnie zajmowałem stanowiska w dowództwie okręgu Armii Krajowej. To był punkt podsłuchu i jednocześnie punkt kontaktów między zagranicą, Polonią, Armią Polską i Rządem Polskim a konspiracją, rządem konspiracyjnym i Armią Krajową. Ten punkt był znany. Londyn, [który] miał za zadanie łączności z nami w tym punkcie konspiracyjnym, znał moje nazwisko, mój adres, oczywiście konspiracyjnie, przychodził, było hasło: „Między mną a tamtą władzą.” Przychodził ktoś, przyjeżdżali, [a tu] okupacja niemiecka, gestapo chodzące po mieście, łapanki były straszne, a z Londynu przyjeżdżali przedstawiciele władz. I odwrotnie, wyjeżdżali tutejsi do Londynu. To odbywało się poprzez Skandynawię - albo Norwegię albo Szwecję. Te dwa państwa były neutralne, nie prowadziły wojny, mieli przedstawicieli w Niemczech, Rosji. I ten z Londynu dojeżdżał do Szwecji czy do Norwegii, otrzymywał dokumenty norweskie albo szwedzkie, jako obywatel przyjeżdżał do Gdańska czy do Gdyni i oczywiście już później do Warszawy. [To był] kontakt konspiracyjny, on znał mój adres i nazwisko. A co ja? Jego nie znałem. Trzeba jasno powiedzieć, że opracowanie i zorganizowanie kontaktu konspiracyjnego, konspiracyjnego życia politycznego to było coś pięknego. Londyn do mnie nadawał proste zdanie: „Zygmunt czy Maciek, dobrze się czuje, pozdrawia rodzinę swoją”, wiedziałem, kto to jest, bo o to chodzi. Przyjeżdżali. Ja odpowiednio, zależy kto to był, kierowałem do punktów, do których był przeznaczony. Otrzymywał, oczywiście, polskie dokumenty Generalnej Guberni z pieczęciami, [że jest] najbardziej zasłużony dla pracy niemieckiej. W tej chwili trudno by mi już tak szczegółowo opowiedzieć, ale ta praca organizacyjna jest rzeczywiście godna podziwu.
Siedziałem u siebie, dlatego że byłem, jako przedstawiciel duchowieństwa, w dowództwie Armii Krajowej. Przed Powstaniem na Rynku Starego Miasta w jednym z lokali było zebranie, czy ma być Powstanie czy nie. To było zebranie czterech stronnictw: Stronnictwo Narodowe, Ludowe, Pracy i Armia Krajowa. To tworzyło, że tak powiem, rząd, władzę. Jako ich kapelan brałem udział w tym spotkaniu. Stronnictwo Narodowe i ja opowiedzieliśmy się przeciw Powstaniu. [To było] proste i jasne - z czym? Z czym? Co my mamy? Ten pistolecik albo granacik wobec zorganizowanej formacji niemieckiej... To my zdobędziemy! Wyszło jednak - Hura! Nasza Polska. Owszem, byliśmy za tym, że nie Powstanie, a pewne wypady na poszczególne oddziały, a nie to, że się ogłasza: „Powstanie Warszawa”.
Jeszcze jedna rzecz, że wojska rosyjskie już podchodziły rzeczywiście niezbyt daleko, prawie do Radzymina. Były wypady, a linia wojsk rosyjskich na Bugu i Narwi. Warszawa dla takiej armii to było nic, więc dowództwo sowieckie, przedstawiciele, którzy konspiracyjnie tu również byli, z którymi się stale spotykało, namawiali: „Bezwzględnie, a jakże, musi być Powstanie. Jak wybuchnie Powstanie, to wojsko sowieckie wam pomoże w broni.” Niektórzy w to uwierzyli, ale kilku z nas, przedstawiciele Stronnictwa Narodowego, było przeciwnych Powstaniu.
Trudno mi w tej chwili powiedzieć, już nie pamiętam nazwisk, pseudonimów... To byli przedstawiciele Stronnictwa Ludowego, Narodowego, Stronnictwa Pracy i Armii Krajowej, przedstawiciele życia politycznego, które w ogóle było. Argument za Powstaniem był bardzo duży, uważali, że przecież stolica będzie wolna i, bardzo ważne, że wojska sowieckie, dowództwo sowieckie przywita już dowództwo polskie, nie konspiracyjne, tylko już władze Rzeczypospolitej, niezależne w stosunku do władzy sowieckiej okupacyjnej.
Nie. 1 sierpnia to był wtorek, myśmy byli w poniedziałek w jednej z kamienic Starego Miasta. [Podjęto decyzję], że będzie wybuch, bo Sowieci nadejdą, przez trzy dni rozbijemy Niemców. Właśnie Sowieci na to czekali.
Pierwszego dnia Powstania byłem w mieszkaniu przy Katedrze. Decyzja zapadła - Powstanie. Myśmy rozeszli się do swoich oddziałów. Pierwsze uderzenia były [przeprowadzane] w różny sposób. To były uderzenia na poszczególne oddziały niemieckie, w miejscach, gdzie kwaterowały. Oczywiście razem to wziąwszy, nic nie było udane, bo pistolecik, granacik... I co? A tu karabin maszynowy. Poszczególne oddziały niemieckie jednak poniosły klęskę, ale Niemcy zdecydowanie utrzymali kontakt, linię przewozową, ulicę Wolską i tę stronę gdzie jest Pruszków, Żyrardów i tak dalej w stronę Mostu Poniatowskiego, Śląskiego, Pragę, na wschód, Radzymin i tak dalej. A peryferie, to owszem różnie było.
Tak.
Nie chcę się chwalić, ale w pewnym momencie byłem nawet przez trzy dni dowódcą. Tak śmiesznie było, zanim się dzielnica Starego Miasta zorganizowała, to był jeden oddział, drugi oddział, trzeci oddział, wreszcie [postanowiono]: „Musimy razem działać.”. I właśnie byłem dowódcą tego „razem”. Zbieraliśmy się w moim mieszkaniu na Starówce przy Katedrze. Już nie było potrzeba konspiracji.
Później oczywiście dowództwo było zorganizowane, byłem przy władzy cywilnej i jako kapelan Armii Krajowej. Byłem ważniak. Mój pseudonim, ksiądz „Andrzej Bobola” był znany w Londynie. Jak nadawali i trzeba było [przedstawić] – [mówili]: „Ksiądz Andrzej Bobola przemawia”, [wszyscy] rozumieli [to] jako zasadniczą sprawę. Tak, że [jak] ksiądz „Andrzej Bobola” to [znaczy, że] jest święty. [...] Relikwie świętego Andrzeja Boboli są u ojców Jezuitów.
Tak, ale relikwie zdaje mi się były nawet wtedy w Katedrze. Później oni tam zorganizowali, przyjęli to do siebie. Stąd właśnie mój pseudonim był.
Jeśli chodzi o szpital, wszystko było bardzo dobrze zorganizowane. Początek był bardzo dobry, zorganizowane było to przez szpitale, zawodowych lekarzy i zawodowe pielęgniarki, operatorki, na bardzo na wysokim poziomie. Sam asystowałem, musiałem jako kapelan, ale asystowałem przy operacji. Pierwsza operacja brzuszna, to jak lekarz tę dziurę w brzuchu jeszcze powiększył, to trochę się mdło robiło, ale przyzwyczaiłem się. Sanitariuszki pochodziły akurat ze społecznej, że tak powiem, szkoły. Teoretycznie umiały, ale praktycznie nie miały możliwości pracy przy chorych. A tu naraz chory z brzuchem otwartym, z wnętrznościami na wierzchu, to co robić?
Tak, przy wszystkich operacjach, przy rodzeniu, jak najbardziej.
Od razu chrzciłem. Przy kilku porodach byłem asystentem lekarza.
Bardzo przyjemne... nie życzę nikomu tej przyjemności. To była rzeczywiście bardzo ciężka sprawa, bo lekarz i pielęgniarka są przyzwyczajeni, ale ksiądz, żeby paprał się właśnie w tych ranach, w tej krwi?
Jeśli chodzi o narodziny dzieci, to nie pamiętam, ale kilka ich było. A jeśli chodzi o pogrzeby, to bardzo proste, z sali na podwórka. Na Starym Mieście są rabatki, placyki, trawniki, to wszystko było gdzie chować. Na rogu Podwala i Piwnej z tyłu był trawnik, [pytano]: „Gdzie chować?”. „Proszę bardzo, kopcie tutaj.”
Jeśli chodzi o msze, nabożeństwa, to oczywiście [odprawiane były] normalnie, była msza święta, komunia święta, spowiedź. W czasie wojny mieliśmy przywilej, [którego] Kościół bardzo rzadko udzielał. Poprzez konspiracyjne władze kościelne Stolica Apostolska, Papież dał nam przywilej rozgrzeszenia ogólnego. Mieliśmy najwyższe uprawnienia w odniesieniu do grzechów. Mogłem udzielać innym księżom prawa ogólnego rozgrzeszenia. […]
Już od początku wojny było. Każdy kapelan, a właściwie każdy ksiądz miał władzę rozgrzeszania.
Wszyscy, nawet ci po trzydziestu latach. Ale kto by to wszystko wyspowiadał... Kiedy? To było niemożliwe. Ale spowiadaliśmy do pewnego punktu, a później jak przyszło oblężenie i bezpośrednia walka na Starówce, to ogólne rozgrzeszenia księża [dawali]. Kilku księży, między innymi ja, którzy się nie bali, chodziło na pierwszą linię, nazwijmy, obronną, i rozgrzeszało oddziały, które były w różnych kamienicach. Wtedy przejść przez ulicę to był strach, nie ma co mówić, to nie jest takie proste.
Ksiądz kapelan „Andrzej Bobola” był znany.
Ludność cywilna przede wszystkim znalazła się w piwnicach. Władze nasze [powiedziały], że mieszkania mają być otwarte, nie można zamykać mieszkań. Czasami trzeba było się schować w kamienicy, więc mieszkania musiały być otwarte, a ich właściciele siedzieli w piwnicy. Nie było kradzieży. Jak kogoś złapali, to oczywiście koniec, momentalnie koniec. Każdy wiedział, że za kradzież czeka złodzieja kara śmierci.
Jeśli chodzi o czas Starego Miasta czyli miesiąc, to nie mieliśmy kłopotów. Stare Miasto do chwili upadku, poddania się i przejścia oddziałów kanałami do Śródmieścia albo na Żoliborz, do Puszczy Kampinoskie, szczęście nam sprzyjało. Mianowicie, niemiecki duży, olbrzymi pociąg, wagony towarowe akurat dalej nie pojechali tylko utknęli na Dworcu Gdańskim. Okazało się, że wagony były napełnione różnymi towarami i żywnością. Momentalnie władze [wysłały] oddziały zbrojne, aby nie pozwoliły, żeby ludność rabowała, zatrzymały to wszystko i wydzielały na kartki, ale dość obfite, tak że nikt głodny nie był. Śródmieście niestety było głodne. Myśmy przesyłali dużo, bardzo dużo towarów, szczególnie na Żoliborz, kanałami pod Dworzec Gdański. Do Śródmieścia było troszeczkę trudniej, kanały do Śródmieścia były wąskie, a na Żoliborz szerokie, [szczególnie] główny kanał był olbrzymi, taki, że jak szedłem i sięgnąłem [ręką do góry], to dopiero [był] sufit. Z Żoliborzem myśmy mieli kontakty. Stare Miasto nie było głodne do chwili upadku.
Jak upadło Stare Miasto, to powinni skończyć w ogóle Powstanie, szkoda było prowadzenia. To był bastion, który miał możliwość bronienia się i jednocześnie zahamowania mostów, zamknięcia hen, żeby pod Modlinem musieli mostem przejeżdżać Wisłę na drugą stronę. Ale nasi Polacy: „Nie!” i dalej prowadzili. Ale powinno się zakończyć walki w Warszawie.
To było na początku podczas bombardowania Katedry. Proboszczem był ksiądz biskup Majewski. Tak się stało, że on rano tegoż dnia poszedł do Śródmieścia do sióstr do zakonu na spowiedź i akurat Powstanie go tam zastało. Nie było proboszcza, tu byli księża, więc co robić? Był specjalny ostrzał na Katedrę, chcieli Katedrę podpalić i podpalili. Dach Katedry się palił, wielki ołtarz, przed wojną wspaniały, wielki palił się. Narada z księżmi – co robić? Przynajmniej ratować szaty kościelne, inne rzeczy, krucyfiksy i [znieść] do piwnicy, może nie dojdzie tam ogień. Pana Jezusa zdecydowaliśmy wyjąć, właściwie to ja zdecydowałem w ostatniej chwili, i przenieść do kościoła [sióstr] Sakramentek. […] W kaplicy u sióstr, nie w kościele, położyłem [krucyfiks]. Poszedłem do swojego punktu na ulicę Długą. Jak byłem na ulicy Długiej w szpitalu, przyszli do mnie i powiadają: „Proszę księdza, bomba wpadła, [krucyfiks] jest prawdopodobnie przywalony, zniszczony.”. Myślę - wszystko będzie na mnie, po co go ruszałeś - taka myśl. Ale okazuje się, jak poszedłem tam gdzie leżał, że dom zwalony, a mieszkanie, w którym był krzyż, ocalało. Cud. Pan Jezus spokojnie leżał, trochę gruzu było. Pomyślałem - rzeczywiście Panie Jezu, Ty jesteś cudowny. Przynieśli ten krucyfiks do kościoła Sakramentek i on tam był aż do końca.
Tak, tak, ale on leżał w bocznej kaplicy i nie został uszkodzony.
Jak odgruzowali, trochę odbudowali, to już kuria pracowała też. Wszystko było po wojnie, a ja uciekłem, bohater warszawski Powstania, uciekłem z Warszawy, Sowieci szukali „Andrzeja Boboli”, a tu Karłowicz się zrodził. Karłowicza nie znali. Uciekłem z Warszawy i dobrze zrobiłem, bo miałem rozeznanie, że nazwisko „Andrzej Bobola” jest za głośne i Sowieci będą szukać. Do tej pory tak było, że gdziekolwiek weszli, to konspiracyjnych księży zabierali. Szczególnie księży zabierali. Schowałem się już jako Karłowicz za Sochaczew w parafii Jurów.
Inny ksiądz z tego miejsca, gdzie siostry były zawalone, przeniósł do samego kościoła sióstr Sakramentek. Kościół też był zgruzowany, ale krucyfiks całkowicie ocalony.
Wyczyszczony był w Katedrze.
On był na ulicy Długiej, nie w kościele ojców Paulinów, tylko w kaplicy na ulicy Długiej. I z ulicy Długiej został uroczyście wniesiony do Katedry na swoje miejsce, ale już mnie nie było, bo już byłem w Jurowie.
To ten moment zawalenia się, zgruzowania… Kościół Sakramentek nie był cały zgruzowany, tylko jego część. Właśnie tam było ciemno, nic nie widać, ktoś leży [i mówi]: „No, spowiadaj się...”. A to właśnie Pana Jezusa wyspowiadał. […]
Innej podróży nie było.
Poddanie się, walka skończona. Więc niektóre oddziały [poszły] do Śródmieścia. Ja osobiście i inni, mówię: „Słuchajcie, w Śródmieściu księży jest bardzo dużo, pójdziemy, a każdy kawałek chleba jest cenny, kłopot będzie z naszym wyżywieniem, więc pójdziemy na Żoliborz i tam będzie można rozejść się poza Warszawę na diecezje.”. Nasza grupka kilku księży tak zrobiła. Trzeba było [przejść pod] stacją kolejową, pod ziemią, wychodziło się przy siostrach Zmartwychwstankach na ulicy Krasińskiego, niedaleko tego budynku był właz. Myśmy tam wyszli. Początek był u sióstr. Jak usiadłem, to usnąłem. Takie było przemęczenie, że siedząc spało się.
Nie. Właśnie tam był duży kanał.
Obudziłem się w łóżku: „Gdzie ja jestem?”. Pytałem, co się ze mną działo. Siostry zaopiekowały się, wykąpaliśmy się. Kanały to bagno obrzydliwe. U sióstr odbyła się narada, gdzie dalej? Miałem przecież władzę administracyjną jako kapelan, postanowiłem, że pójdziemy do Puszczy Kampinoskiej, gdzie się zbierały oddziały powstańcze. W szczególny sposób przybyły trzy uzbrojone bataliony ze Wschodu, zza Wilna do Warszawy. […] Jak? Przecież Niemcy, Sowieci… Dowództwo było na bardzo wysokim poziomie, więc oczywiście jak szli zza Wilna i spotkali Sowietów, mówili: „ Idziemy bić się z Niemcami, przepuszczać.”. I doszli pod Modlin do Wisły. Chcieli się dostać do Puszczy Kampinoskiej, a Niemcy zatrzymali. I znów: „Przecież my z Sowietami się biliśmy.”. Jeden Niemiec powiada: „Po raz pierwszy słyszę, żeby Polacy bili się z Sowietami.”. „Biliśmy się”. Zatrzymali ich. Później jakoś się Niemcy porozumiewali telefonicznie: „To jest nieprawda, rozbić – mówili jedni Niemcy, drudzy – pomogą nam. To będzie propaganda, że Polacy...”. I tak dalej. I wreszcie przepuścili. Przyszedł rozkaz przepuszczenia przez Wisłę. Przeszli koło Modlina do Puszczy, która była ich celem, bo Warszawa wtedy już była zgruzowana, walczyła, ale była zgruzowana. Bataliony miały uzbrojenie pierwszej klasy, mieli amunicję, karabiny maszynowe. Co drugi, co trzeci żołnierz miał karabin maszynowy, rzeczywiście były uzbrojone nadzwyczajnie. Jak doszli do drogi na Modlin, akurat kompania niemiecka szła i śpiewała. Po nich pojechali, rozbili i schowali się w Puszczy Kampinoskiej. Właśnie w tym momencie upadło Powstanie na Starówce i było przejście do Puszczy Kampinoskiej. Był dylemat, czy te oddziały przyjąć, czy nie przyjąć, [nie było wiadomo] kto to jest. Jako jeden ważniak w dowództwie mówię: „Porozmawiam.”. To co oni mówią wszystko trzyma się kupy. Zagadką jest, jak trzy uzbrojone kompanie przeszły przez Niemców, to nie ulega wątpliwości. Mówili: „Myśmy oszukiwali.”. W wiosce koło Puszczy, gdzie myśmy byli, była polana. Z tym dowódcą rozmawialiśmy konspiracyjnie w trawie, leżałem tutaj, on kilka metrów dalej, żeby nas nie widziały prawdziwe władze polskie. On szczerze o tym opowiedział. Wszystko pasuje. Wtedy wziąłem odpowiedzialność za nich, mówię: „Bezwzględnie oni są godni, przyjmujemy, będą podlegać pod dowództwo i będzie tutaj nasza siła Powstania Warszawskiego.”
Tak. [...]
Jak się skończyło Powstanie, to rozeszliśmy się. Z Puszczy Kampinoskiej poszedłem do Borzęcina, gdzie mój przyjaciel ksiądz był proboszczem. Tam spędziłem Boże Narodzenie.
Po wojnie zgłosiłem się do naszych władz kościelnych i prosiłem księdza biskupa Majewskiego, mówię: „Proszę mnie dać jak najdalej od Warszawy, jakąś parafię, nieważne, czy dużą, czy małą.”. Dał mi ostatnią parafię za Sochaczewem. Kościół był zniszczony, nie było księdza w czasie okupacji, zaniedbany, Niemcy zrobili w nim skład zboża. Rzeczywiście kościół był nie zburzony, tylko ruina była. Oczyściło się go, pięknie wysmarowało się, odnowiło. Byłem proboszczem, ludzie ogarnęli i odbudowałem im ten kościół. Wtedy byli robotnicy, tylko nie było pieniędzy dla nich… Nie było pieniędzy… Ani marka, już bez wartości, ani ruble, ani złotówki…
Ze względu na bezpieczeństwo, że będą mnie śledzić. Właśnie odczułem to śledztwo, że będą mnie śledzić, nie Niemcy, bo ich nie ma, tylko NKWD. Wiadomym nam było, co robili z księżmi, którzy byli w konspiracji tam za Wisłą. Ci wszyscy księża, to właściwie znaleźli się na Syberii, pod biegunem.
W czasie wojny myśmy kontaktowali się. Brat mój najstarszy zginął w czasie Powstania. Poza tym, to był spokój z rodziną. […]
Poszedłem znów do księdza biskupa Majewskiego, ponieważ w Warszawie jest kościołów, bo wszystkie kościoły [zostały zburzone] i jednocześnie trzeba pomyśleć o nowych kościołach: „Więc proszę mnie dać Gocławek.”. Tu planowany był kościół, jeszcze przed wojną. Planowany, ale nikt nie rozpoczynał [budowy]. Tu Śródmieście, te wielkie kościoły, niech sobie biorą wielcy – pomyślałem, a ja sobie tutaj mały kościołeczek [wybuduję].
Jeśli chodzi o komunizm, początkowo i nie tylko początkowo, ale urzędowo była wolność. Nikt nie przeszkadzał, tylko jak ktoś chciał coś zrobić, to do niego przyszli. To był sposób… to był właśnie sposób. Ale ponieważ moje nazwisko było głośne i władze komunistyczne nie mogły się przekonać czy Karłowicz i Bobola to jest ten sam. Nie mogli. Więc jedni śledzili jako Karłowicza, a drudzy śledzili jako Bobolę. Rezultat jest taki, że właśnie robiłem swoje.
Żadnych ujawnień nie robiłem.
Przedstawiłem się jako Karłowicz. Andrzej Bobola nigdy nie użyłem, wtedy już za czasów sowieckich byłem jako Karłowicz.
Jeśli chodzi o ocenę, spojrzenie wstecz, trzeba wziąć [pod uwagę] dwie rzeczy. Pierwsza rzecz, tworzenie historii, czyli wypadki i czy było słuszne, żeby Polacy, wywołując Powstanie, wzięli w swoje ręce władzę. Słuszne. Ale z drugiej strony trzeba wziąć również pod uwagę w działaniu uczucie, co ten człowiek, który przeżywał tak strasznie katastrofę niewoli i do którego strzelano w żywe oczy, jak ten człowiek ma decydować. Decyzja była bezwzględnie trudna, nie ulega wątpliwości, były za i przeciw. Byłem przeciw Powstaniu z powodu u sił, a z drugiej strony emocja tak była wielka, że ten argument materialny nie działał. Proszę to zrozumieć, na tym właśnie polega pewna i zagadka, ale i wielkość nasza, siła duchowa… Siła duchowa.