Maria Kowalska „Myszka”
- Proszę powiedzieć o rodzinie, z której pani pochodzi.
Miałam liczną rodzinę, zwłaszcza rodzeństwo, sześć dziewcząt, ja najmłodsza i rodzice oboje nie z Warszawy, mama z Brześcia się wywodziła, tata z Wysokiego Litewskiego. Mieszkali w Warszawie od 1918 roku. Ojciec był urzędnikiem w Ministerstwie Spraw Wojskowych, a mama wychowywała nas, bo nas była gromadka.
- Co pani robiła przed wojną? Gdzie pani chodziła do szkoły?
Przed wojną skończyłam dwie klasy gimnazjum, prywatnego gimnazjum Anny Jakubowskiej na Placu Trzech Krzyży.
- Należała pani do harcerstwa lub do jakichś innych organizacji?
Należałam do harcerstwa, ale to jeszcze były początki. Moje starsze siostry należały do harcerstwa, więc ja z nimi brałam udział. Jak się tylko wojna zaczęła, to w szkołach gdzie mieszkałyśmy, a mieszkałyśmy na Narbutta, tam była szkoła powszechna i tam reperowałyśmy dla polskich jeńców, rannych, odzież, przygotowywałyśmy posiłki, nosiłyśmy do szpitala. To wszystko było związane z harcerstwem. Początek był taki, że harcerstwo nas związało z tym. W Szpitalu Ujazdowskim, zbierałyśmy po ludziach wyżywienie, zupy nosiłyśmy, odżywiałyśmy jeńców.
- Co wywarło największy wpływ na pani wychowanie?
Na pewno [wychowanie] było bardzo patriotyczne, ojciec zwłaszcza był bardzo wielkim patriotą. Brał udział w wojnie…
- W wojnie z bolszewikami w 1920 roku?
Tak. Nawet z bolszewikami był… w zgrupowaniu wojska… Dowbór-Mośnickiego, nawet miał tam stopień kapitana…
- Nie był zawodowym żołnierzem? Tak?
Nie był zawodowym żołnierzem, ale zdegradowano go do porucznika, bo Dowbór-Mośnicki nie był przez Piłsudskiego lubiany.
- Proszę powiedzieć jak pani wspomina wrzesień 1939? Pomagała tam pani w drużynie harcerskiej? Tak? Była pani w Warszawie?
Nie. Akurat sam wybuch wojny zastał nas na letnisku w Sulejówku pod Warszawą, u naszej kuzynki i tam pierwszy miesiąc byłyśmy. Mama [była] z nami a ojciec był ewakuowany z Ministerstwem. Dotarł aż do Tarnopola. Dopiero po półtora miesiąca, jak Warszawa była zajęta przez Niemców, wróciłyśmy do Warszawy. Były jeszcze przygody w Sulejówku. Był duży dom, duży ogród i jak Niemcy wkroczyli, grałyśmy w siatkówkę sobie, tam dużo młodzieży było. Urządzałyśmy zawody, jacyś młodzi Niemcy tam byli, powiedzieli, że z nami zagrają. My mówimy: „Dobrze, ale Polska – Niemcy”. Miałyśmy po czternaście, piętnaście lat, no i ograłyśmy tych „szkopów”. I krzyk taki był:
Deutschland kaputt! Deutschland kaputt!, ale jakoś to przeszło bez echa, nie było nic takiego. Później w Warszawie dopiero od połowy października okupacja się zaczęła i wtedy dopiero się nawiązały te harcerskie znajomości. Szkoła była, ale bardzo szybko zamknięto to nasze gimnazjum Jakubowskiej. Na komplety nas nie było stać, bo ojca nie było, nas było sześć dziewczyn i mama i jeszcze siostrzenica mała. Dopiero później zaczęłyśmy gdzieś uczyć się dalej na półtorarocznych kursach zawodowych. Tam dopiero robiłam małą maturę. One były organizowane przez gimnazjum Marii Konopnickiej.
Ojciec dopiero wrócił w 1940 roku, w kwietniu. Przez ten czas, całą zimę, tylko w jednym pokoju, nieopalanym, cała nasza rodzina [mieszkała], bo mieszkanie było trochę zniszczone, dziury były wszędzie, a poza tym to była zima, nie było czym palić. Mama wszystko co miała, kosztowności, to wszystko posprzedawała, no i nędza była. Korzystaliśmy z pomocy RGO. Zima była bardzo ostra wtedy, ta pierwsza, 1939/1940 rok. Trzeba było chodzić z wiaderkami po zupę, do RGO i poodmrażałyśmy sobie wtedy ręce i nogi, bo trzeba było w kolejce stać. No i przetrwałyśmy. Ojciec jak wrócił to też nie polepszyło się specjalnie, bo raz że nie miał dokąd wrócić do pracy, a poza tym był przesadnie uczciwy. Jak mu proponowano żeby handlem się zajął, no to owszem, ale jak się dowiedział, że taniej kupi niż później musi wziąć od innych, to powiedział, że do tego ręki nie przyłoży. Taki był. Przed wojną, jak kiedyś jechał tramwajem, nie zapłacił, bo nie dopchał się do konduktora, bo dawniej byli konduktorzy, na drugi dzień mówi: „Proszę mi skasować dwa”, „A za kogo pan płaci?”, „No, ja wczoraj nie zapłaciłem.” No taki był. Całą okupację właściwie, trochę klepałyśmy biedę, bo taki był ojciec.
- I z czego państwo żyli, przez całą okupację?
Jedna ze starszych sióstr była nauczycielką, więc pracowała w szkole, ale miała małe dziecko. Przed wojną wyszła za mąż i miała dziecko, a mąż był rezerwistą i od razu wzięli go do Rosji, bo akurat był na Wschodzie, [mężowie obu starszych] sióstr (bo obydwie były mężatkami) byli na Wschodzie. Jeden się znalazł w Starobielsku, a drugi w Kozielsku. Wiadomo, co w Kozielsku było. Drugiej siostry mąż, który był w Starobielsku, do Andersa jakoś się dostał i później z nim wywędrował do Anglii. Siostry pracowały, nie było wesoło, ale przeżyłyśmy. Ciężko było.
Nie. Ja się uczyłam później. Moje starsze siostry bliźniaczki, o których mówiłam, dwa lata starsze ode mnie, znały dobrze niemiecki. Więc gdzieś się zaczepiły, w bufecie na dworcu, jedna na Wschodnim, druga na Zachodnim. Znając niemiecki mogły sobie dawać radę. Jakoś przeżyłyśmy. Później nawet i komplety były, u nas się odbywały też lekcje tajne, a poza tym zaczęła się konspiracja.
- Kiedy to się zaczęło i jak pani nawiązała kontakt?
Poprzez harcerstwo. Głównie moje siostry starsze, bliźniaczki, wciągnęły mnie i razem później… Właściwie miałam funkcję: kolportaż gazetki w czasie okupacji, biuletyn informacyjny, czasami inne paczki, nie wiem co w nich było, gdzieś trzeba było dostarczać. Przechodziłam kursy sanitarne. Od 1942 roku należałam już do Armii Krajowej. Po zaprzysiężeniu…
- Czy pamięta pani przysięgę?
Całą przysięgę? Mam gdzieś zapisaną.
Pamiętam. To było w domu, na rogu Kazimierzowskiej i Madalińskiego, nie wiem jakie to było mieszkanie, tego nie pamiętam. Było kilka osób, była komendantka, która przyjmowała przysięgę, składało się przyrzeczenie i właściwie nie było więcej nic takiego poza wygłoszeniem, powtórzeniem przysięgi.
- Czy pani siostry wiedziały o pani zaangażowaniu?
Oczywiście. Tak. Razem z siostrami, [składałyśmy] przysięgę, z tymi bliźniaczkami. Najstarsza siostra też była w konspiracji, ale w zupełnie innym oddziale. Nauczycielka nie, bo miała dziecko i w szkole pracowała, nie była zaangażowana. Trzecia siostra za mąż wyszła, wyprowadziła się i nie mieszkała z nami, może akcje jakieś miała, ale nie należała nigdzie. Moje siostry były bardziej zaangażowane. Przez dłuższy czas u nas przechowywano złoto, w sztabach, też przez harcerstwo, z Mennicy Polskiej. Z mieszkania do mieszkania było przenoszone. Takie jak placki, takie duże. Specjalnie ojciec w szafie zrobił podwójne dno i tam schowane były przez kilka miesięcy. W tym czasie było u nas kilka rewizji.
Niewiadomo. Był taki sąsiad, który pracował w usługach niemieckich, no i nie wiem czy donosił, dużo młodzieży u nas było, kręciło się. A poza tym jak ojciec wrócił, to też przychodzili sprawdzali z dozorcą, czy to ten jest, czy nie. Kilka razy było tak. Były takie przypadki, że gazetki leżały prawie na wierzchu, na etażerce. Oni wszystko szukali, w szafach sprawdzali, a tego nie zauważyli. Jakoś się nam powiodło, pod tym względem.
- Z pani najbliższej rodziny i przyjaciół nikt nie został w czasie okupacji aresztowany lub prześladowany?
Nie. Były przypadki, że kolegę jakiegoś zaaresztowali, ale wypuścili później. Później, już w czasie Powstania, mój ojciec zaginął.
- Proszę powiedzieć jak wyglądały kursy sanitarne?
Praktyka była w szpitalach, na Płockiej. Dopuszczano nas żeby bandaże zwijać, waciki robić i być przy niegroźnych operacjach. Asystowałyśmy tylko, po prostu przyglądałyśmy się, sama nie brałam udziału, bo nie miałam żadnego przygotowania. Trzeba było nauczyć się zastrzyk zrobić, a tak to podstawowe rzeczy. Później w szpitalu jeszcze były praktyki na Krakowskim Przedmieściu, Świętego Rocha, czy Ducha? Taki był szpital. Niedaleko uniwerku. Tam przy operacji byłam, amputacji nogi. Chodziło o to, żeby się otrzaskać z takimi sprawami.
- Została pani sanitariuszką przez przypadek, czy interesowała panią medycyna?
W pewnym sensie interesowała mnie medycyna, ale po prostu tak nas przydzielono.
- Jak pani pamięta lipiec 1944 roku w Warszawie? Czy było widać na ulicach, że coś się będzie działo?
Wiedziałyśmy, bo przecież miałyśmy kontakty. Ale ulicach? Zawsze można było widzieć chłopaków w płaszczach zapiętych i tam coś sterczało. No to widać było. Jak w wysokich butach chłopcy chodzili, w oficerkach. To się rzucało w oczy.
- Jak pani wspomina godzinę „W”? Pierwszy sierpień?
Zaczęło się dziwnie. Kilka dni przedtem był fałszywy alarm. Nas wołano. Nasz punkt sanitarny był na Kieleckiej 46, naprzeciwko SGGW. Później nas stamtąd [odwołano. Więc byłyśmy przekonane, że to będzie bardzo blisko. Więc trzeba było pójść do fryzjera. Tego dnia, to są śmiesznostki, ale tak było. Jeszcze w dodatku przedtem czytałyśmy książkę [niezrozumiałe] chodzimy kuchennymi schodami, o angielskich siostrach, w czasie wojny światowej brały udział też jako sanitariuszki i one też się tak przygotowywały, no więc my też poszłyśmy do fryzjera trwałą zrobić, żeby nie było kłopotu później. Z jedną siostrą byłam u fryzjera, a druga pracowała w SGGW, bo już później się zmieniały prace moich sióstr. Kończono nam robić [trwałą] jak przyszła łączniczka i powiedziała nam, że mamy się stawić o piątej na Kieleckiej. Przyszłyśmy do domu. Mama wszystko wiedziała, była wtajemniczona, ojciec też, a trzecia siostra, która była w SGGW, w trakcie pracy jeszcze była, jak ją zawiadomiono, tak że wyszła z mokrą głową. Stawiłyśmy się. Miałyśmy sukienki z materiału harcerskiego, nie mundurki, ale z tego materiału harcerskiego z wypusteczkami, bardzo ładne i w tych strojach stawiłyśmy się na punkt, z cieplejszymi ubraniami, ale w sukieneczkach. Na Kieleckiej byłyśmy przed piątą, oczywiście i tam nas zastał wybuch Powstania. Miałyśmy na drugim piętrze w mieszkaniu punkt naszej komendantki, to była Anna Danuta Staniszkis, pseudonim „Jagienka”. Ona wszędzie figuruje, znaną była osobą i tam nas było sporo dziewcząt. Było chyba z piętnaście, czy dwadzieścia. Byłyśmy rozlokowane po pokojach, bo to było spore mieszkanie. Jak nastąpił wybuch [Powstania] o piątej, niedaleko chłopcy na SGGW mieli atak, posypały się pierwsze strzały i pierwsi ranni. W innym gmachu był tez punkt sanitarny. Pierwsze wrażenie, po pierwszych strzałach, pierwszy ranny. Mnie się trafił chłopak ranny w brzuch. To było wrażenie straszne. Co innego jak patrzy się jak ktoś inny robi opatrunek, a co innego jak samemu trzeba. Niewiele można było mu pomóc. Zaraz lekarz się znalazł, lekarz dalej opatrzył, ale umarł chłopak, biedny. To taki pierwszy wstrząs był.
- Czy później dziewczyny, zostałyście podzielone na grupy i przydzielone do konkretnych jednostek?
Nie. Tu już cały czas byłyśmy. Niemcy byli w gmachu naprzeciwko nas, dosłownie. I żeby zamaskować, że tam tyle młodzieży jest na górnym piętrze, stworzyłyśmy takie pozory, że to są imieniny czyjeś. Tak wymyślono. Tam niby była jakaś uroczystość, tyle gości i tam zostałyśmy. Rano Niemcy chodzili pod tym domem, chłopcy też tam byli, tylko wyżej na piętrach się ulokowali, dziewczyny niżej, ale moje siostry bliźniaczki, dobrze znały niemiecki, więc wykorzystano je w ten sposób, że siedziały na dole, przy klatce schodowej i jak Niemcy chodzili, sprawdzali, to one zagadywały, nie wpuszczały na górę. I na górę nikt nie wszedł. Dopiero piątego [sierpnia], mieliśmy informację, bo [obok] był klasztor Ojców Jezuitów na Rakowieckiej… i tam były rozstrzeliwania. Mieliśmy informacje, ale nie można było nic zrobić, żeby tam dotrzeć nawet. Piątego sierpnia część z nas, między innymi ja, ubrane byłyśmy w białe fartuchy, z noszami z czerwonym krzyżem na ramionach, przeszłyśmy na stronę polską, bokiem w stronę Madalińskiego. Trzeba było przebiegać wzdłuż Alej Niepodległości, jak był obstrzał, ale jakoś nam się udało. […] Tam nas przydzielono najpierw… na Krasickiego był punkt. Byłyśmy w patrolu sanitarnym, że jak coś się działo, trzeba było rannych ściągnąć, no to z noszami biegłyśmy. Cały ten teren był willowy, więc to nie było tak jak w Śródmieściu, czy na Starówce, że domy wysokie. Nie. Były otwarte przestrzenie. Wzdłuż ulic był ostrzał, więc trzeba było uważać i dużo było wypadków, [na przykład] postrzeleń. A poza tym, cały czas leciały pociski, nie samoloty jeszcze tylko ostrzał artyleryjski. Było kilka wypadów. Ściągałyśmy rannych do szpitala. Trzynastego reszta przeszła z Kieleckiej, ta reszta co została jeszcze na tym punkcie. Ponieważ tam niemożliwe było się utrzymać, więc reszta też przeszła na tereny powstańcze. Na Malczewskiego były dwie wille, to były filie Szpitala Elżbietanek, tam nas przydzielono. W jednym leżeli ranni, w drugim leżeli ranni. W jednym miałyśmy, na piętrze, swój pokój. Pokotem leżałyśmy, spałyśmy. Najpierw jeszcze patrole wypadowe były, a później obsługa w szpitalu, w tych dwóch willach [na] Malczewskiego 16 i 18. W jednej willi leżeli też ranni, jeńcy niemieccy, którzy tam, gdzieś zostali aresztowani, czy złapani i byli ranni, więc leżeli w tym szpitaliku i koleżanki się nimi zajmowały, obsługiwały.
Spokojnie. A my do nich [się odnosiłyśmy] jak do rannych. W drugim szpitaliku byli już sami ranni. Byłyśmy wszystkim, i salową, i jak ktoś wyzdrowiał, to trzeba było odprowadzić na kwaterę. Tak często było, że się odprowadzało na kwaterę pod ostrzałem, w drugi koniec Mokotowa. To wszystko było w obrębie elżbietanek. To tak trwało do 29 sierpnia…
- A może pani powie, jak wyglądały warunki w tych szpitalach? Czy ludzie leżeli na łóżkach, czy na ziemi?
Przeważnie na łóżkach. Jedzenie było donoszone ze Szpitala Elżbietanek. Siostry dużo nie miały, ale tam coś się gotowało. Przynosiłyśmy, karmiłyśmy. Najwięcej było sztucznego miodu. [Został on] zdobyty. A ranni? Różne były warunki. Było sporo lekarzy.
- A dużo was tam, sanitariuszek pracowało, dziewcząt?
Tak. Około dziesięciu [saniariuszek] nas było tam. Tak w tym punkcie było tyle.
- Były jakieś chwile odpoczynku? Czy tej pracy było tak dużo, że tylko praca i sen?
Nie. Były też chwile, że można było [odpocząć]. Wille były połączone z ogrodem elżbietanek, były tereny zielone, można było sobie wyskoczyć, przerwę sobie zrobić, żeby sobie w ogródku być. Ale wtedy nie było możliwości takiego odpoczynku, bo były ciągle ostrzały. Pierwsze, tak zwane „krowy”, które miały palące środki i dużo rannych było poparzonych, po wybuchach. Niektórzy oczy mieli porażone, niewidomi byli. Trzeba było karmić. Poparzone ręce były. Charakterystyczny był 15 sierpnia, Święto Wojska Polskiego i Święto Matki Boskiej. Tak. Msza była w Kościele Elżbietanek, w kaplicy Szpitala Elżbietanek. I taki był przypadek. Prowadziłam z naszej willi rannego, który był niewidomy, po wybuchu. Byłyśmy na mszy. To była bardzo uroczysta msza, ze śpiewaniem hymnów i „Boże coś Polskę” ze wzruszeniem, przeżywaliśmy to. Później wracaliśmy, był ostrzał w tym czasie duży. Przez ogrody przechodziliśmy, nie ulicą. Żołnierz, którego prowadziłam, dostał kilkanaście odłamków, a ja ani jednego. Malutkie te odłameczki były, rozrywały się szrapnele. On mnóstwo miał ich na plecach, a ja nic. Kiedyś też był taki ostrzał, [że do tej] willi, gdzie nocowałyśmy, wpadł pocisk, byłam wtedy na schodach, wchodziłam na piętro, zawaliła się połowa jednej strony, szkło się posypało, miałam tylko skaleczenie. Jakaś opieka nade mną była, nic mi się nie stało. Odprowadzałam kiedyś rannego na punkt z drugiego szpitalika, to widziałam jak ludzie, cywile, w piwnicach siedzieli, jak się tam modlili i ostrzał ciągle był przecież. Nie wychodzili z piwnic. Gdzieś tam on miał swoją kwaterę, więc go tam odprowadziłam, wracam, patrzę a nasza willa, gdzie był szpital z rannymi, do połowy zniszczona, zasypana. Moja siostra tam została zasypana. Akcja ratunkowa była, bo dowiedzieli się, że znosili rannych do piwnicy i ona też była w tej piwnicy, ale nie było dostępu, bo wszystko było w gruzach, ta willa była piętrowa. To były małe wille. [Przez] całą akcję patrzyłam, czy żyją, gdzie ona jest. Odkopaliśmy to, odgrzebaliśmy i dziurą towarzystwo zaczęło wychodzić i ona też. Była ranna, miała pękniętą kość nogi. Później została już wyłączona z akcji. Jak w szpitalu była, leżała na punkcie sanitarnym, wtedy poznała mojego męża, bo on też był ranny. Później, jak ona już mogła chodzić, to poznaliśmy się. Znajomość to była…
Tak, powstańcza.
- Proszę powiedzieć, kim były pani koleżanki, z którymi pani pracowała? Pamięta pani?
Pamiętam, ale nie wszystkie. Dużo już nie żyje. Była Zofia Gaczo, obecnie Kozłowska, Stefania Reszke, moja siostra Regina Chytrowska, obecnie Sokołowska, która teraz jest w Chicago, ona przeżyła. Była Maria Sulimierska, później Laube z męża, była siostra Maki... Dużo było, ale wszystkich nie pamiętam.
- A ci lekarze, z którymi pani pracowała?
Był doktor, w naszych willach, doktor Słonimski, jego syn jeszcze żyje. Ten lekarz później zginął…
Nie.
- Brat Antoniego Słonimskiego.
Tak? A ja nawet nie wiem. Tak? To był brat? Może. Wiem, że on później zginął, na początku września cały dom został zbombardowany, on z żoną zginął. Była doktor, okulistka, która się zajmowała…
- A czy ci ranni, którymi się pani zajmowała, często bardzo cierpiący, czy oni wyrażali jakieś żale, że znaleźli się w takiej sytuacji?
Czy ja wiem. Chyba tylko tyle, że ich coś bolało, ale nie, że w takiej sytuacji się znaleźli, nie. Duch był inny.
Atmosfera panowała spokojna w szpitalikach. Pomagałyśmy im, czytałyśmy książki, żeby ich trochę rozerwać, opiekowałyśmy się, nie było aż tak tragicznie. Byli tacy, co mieli nogi w gipsie, a nie było przecież penicyliny i jak lekarz otwierał opatrunek, to ruszało się tam wszystko, ale to podobno dobrze, że to na tym polegało, że to zamiast penicyliny było. No to trudno mówić, żeby to był dobry nastrój. Dawałam dwa razy krew, jednemu u elżbietanek, Grześ miał na imię. Miał postrzał w kość ogonową. Miałam grupę zerową, odwiedzałam go później. Taka była akcja. Kto oddawał krew, to ubytek był duży, bo prawie czterysta centymetrów brali za jednym zamachem, to wino dostawał. Drugi raz później jeszcze dawałam krew. 29 sierpnia było bombardowanie i nasze szpitaliki przestały istnieć. Nas przeniesiono razem z rannymi na Misyjną. Tam był klasztor. W tym klasztorze znowu stłoczeni ranni byli, bo już tam przedtem byli i jeszcze dołączeni od nas. No i Szpital Elżbietanek został zbombardowany i spalony. Na Misyjnej właściwie do końca urzędowałam.
- Jakie tam panowały warunki?
Bardzo trudne warunki, bo był tłok. Były łóżka, ale chorzy się nie mieścili na tych łóżkach. Chorzy jeszcze jako tako, ale umarłych nie było gdzie trzymać. Warunki były dosyć trudne. A poza tym ciągle był ostrzał. To były sutereny, okna były równo z ziemią w salach, gdzie mieliśmy rannych. Ale przez szyby wpadały pociski i raniły jeszcze nawet tych, co byli mniej ranni. Nie nocowałyśmy tam. Miałyśmy znajomą, niedaleko, na Szustra. U niej kwaterę sobie zdobyłyśmy. Na dzień trzeba było dochodzić do szpitala pod ostrzałem, czasem się za słupek chowałyśmy, żeby się ochronić. Nie wiem, może to wiek taki młody, że nie zdawałyśmy sobie sprawy, co nam grozi. Wcale nie odczuwałam strachu, ani lęku. Nieraz przebiegałam przez ulicę pod ostrzałem. Jedna koleżanka, która była na Polu Mokotowskim w czasie akcji, rozstrzelana była. Tam były rozstrzelane, zaraz pierwszego dnia Powstania, pierwszego, czy drugiego. Ona była rozstrzelana, ale pocisk tak się zsunął, że tylko była ranna w głowę. Z tym się przeczołgała na Rakowiecką, gdzie my byłyśmy i z nami później na Mokotów przeszła. Kiedyś, już pod koniec Powstania, przebiegałyśmy przez ulicę pod obstrzałem, nam się nic nie stało a ona znów w głowę została ranna. Aga, nie pamiętam jak się nazywała i nie wiem, co się z nią później stało, ale takie były przypadki.
- Czy miała pani kontakt z pozostałą rodziną, z rodzicami i z pozostałymi siostrami? Czy wiedziała pani, co się z nimi dzieje?
Z jedną siostrą byłam cały czas. Ojciec 1 sierpnia poszedł [na działkę], mieliśmy działkę na Polu Mokotowskim, bardzo blisko ulicy Wawelskiej. Ta koleżanka, co była [później] rozstrzelana, jak wróciła, to powiedziała, że tam były egzekucje, no i ojciec nie wrócił. My biegałyśmy tam dowiedzieć się, czy widzieli takiego, bo ojciec miał siwą bródkę, charakterystyczny był. Dotąd nie wiemy, co się właściwie z ojcem stało.
- Nie miała pani żadnej informacji?
Miałam informację od koleżanki ojca (bo to były działki z Ministerstwa, później szukałyśmy jakiegoś kontaktu, co się z ojcem stało i ją odnalazłyśmy), ona była też tego dnia na Polu Mokotowskim, na działkach i powiedziała, że ojciec tam był i namawiała go, żeby w nocy uciec, przejść na stronę polską, na [ulicę] 6-go Sierpnia, na Nowowiejską żeby się przedostać. Ojciec powiedział, że nie może [iść], bo czeka na chłopców. A nigdy się z niczym nie ujawniał, że ma jakiś kontakt. No i tyle wiemy. Na pewno zginął. Mama później, już po wojnie, chodziła na ekshumacje, ale nie rozpoznała ciała. Uznajemy symboliczny grób przy Alei Niepodległości. A z pozostałymi. Jedna siostra, z tych bliźniąt, była z nami na Kieleckiej, na początku, później została oddelegowana do opieki nad więźniami w Staufferkaserne, bo tam byli z terenów Mokotowa, z ulicy Narbutta, Kazimierzowskiej, z tego terenu. Mężczyźni zostali wyciągnięci z domów i zamknięci na Rakowieckiej w Staufferkaserne. Tam był Niemiecki sztab. Między tymi mężczyznami był narzeczony mojej siostry Ady. Ona znając dobrze niemiecki, starała się dotrzeć tam, bo powiedzieli, że ich zagłodzą. Najpierw pozwolono im donosić jedzenie, więc kobiety z domów, z których pochodzili ci mężczyźni, gotowały jedzenie i zanosiły. A później Niemcy zabronili. Powiedzieli, że nie wolno im przynosić nic, że zorganizowali taki atak, że kobiety mają iść przed czołgami na stronę powstańców i jak nie pójdą, to ich zagłodzą, tych uwięzionych. Ona bezczelna była, z tupetem dużym, poszła do Patza, tak nazywał się Niemiec, komendant i zaczęła z nim pertraktować. Powiedziała, że „...jeśli macie ich zagłodzić to i mnie tam zamknijcie razem z nimi.” Nie wiem co tego „szkopa” wzruszyło? Jej nie zamknął i pozwolił dalej przynosić jedzenie. Ona też poszła razem z grupą kobiet przed czołgami, prosto Kazimierzowską, na Madalińskiego do placówki polskiej. Nie bardzo potrafię powiedzieć jak to się odbywało, ale ona dostała się do grupy powstańczej, powiedziała na czym rzecz polega, [...] ale wrócili z niczym, nic powstańcy nie obiecali, a Niemcy przyprowadzili ich z powrotem przed czołgami i nie rozwalili tych kobiet. Nic się nie stało. Jeńców zamkniętych w Staufferkaserne brali, ale już jak Powstanie się skończyło, brali ich do wywozu mebli, do szabrowania po opuszczonych domach. Później ich wywieźli do Włoch, pod Warszawą i puścili. Ocaleli ci mężczyźni. Nie wiem czy to było dużą zasługą mojej siostry, ale jakąś na pewno. 13 lub 14 sierpnia był okres w czasie Powstania, że można było przejść na stronę niemiecką, biorąc chusteczki białe w rękę, można było przejść na stronę zajętą przez Niemców. My z drugą siostrą, poszłyśmy do domu (bo mama na rogu Kazimierzowskiej i Narbutta mieszkała), odwiedziłyśmy mamę, która tam była, na podwórzu siedziała, bo wszyscy w schronach siedzieli. To jedyna wizyta była. A pozostałe siostry, jedna była na ulicy Górskiego z dwumiesięcznym synkiem. Mąż jej brał udział w Powstaniu a ona synka pielęgnowała. Druga pod Warszawą była, nie brała udziału. I na Narbutta jeszcze jedna siostra była, ta nauczycielka z dzieckiem czteroletnim, też nie [brała udziału]. Później mamę wywieźli transportem pod Warszawę. Mama uciekła z pociągu pod Radziwiłłowem, razem z siostrą i wnuczką. Tam ocalała.
- Jak pani wspomina stosunek ludności cywilnej do powstańców, czy do Powstania? Czy to się jakoś zmieniało w czasie? Jak pani to obserwowała?
Chyba gorszy stosunek był do powstańców po wojnie niż wtedy. Wtedy, o ile wiem, to ludzie się bali, pewnie że się bali. Ja nie miałam, żadnych przykrych odczuć, że coś było nie tak. Nie.
- Czy widziała pani, w jakich warunkach ludność cywilna żyje? Czy miała pani okazję poruszać się między cywilami?
Tylko wtedy, kiedy odprowadzałam ludzi, żołnierzy na punkty ich zgrupowań, to wtedy widziałam. A tak, to nie miałam kontaktów specjalnie z cywilami. Nie.
- Miała pani dostęp do jakichś źródeł informacji?
Tak. Były, wiadomości, były gazetki, był „Biuletyn [Informacyjny]”, informacje z ust do ust przechodziły, wiadomo było co się dzieje.
- Czy to było jakieś stałe? Czy ten Biuletyn był stale dostarczany?
Trudno mi powiedzieć, ale chyba nie codziennie. Kilka razy miałam do czynienia z tym ale nie [codziennie].
- A czy w pani otoczeniu dyskutowano na temat pomocy Powstania, czy Rosjan?
Oczywiście. Tak. Przecież widzieliśmy samoloty, zrzuty były… radzieckie, to dopiero później były. Komentarze zawsze były, i między powstańcami, i między ludźmi…
- Jakie były te komentarze? Czy oczekiwano tej pomocy?
Oczywiście, że oczekiwano. Oczywiście, że tak. Ale wiadomo było, że to nic z tego.
- Jaki był stosunek do komunistów?
Nie wiem, nie byłam nigdy komunistką i nie wiem jak oni się odnosili.
- A czy wiedziała pani, co się dzieje w innych dzielnicach?
Dochodziły [informacje], bo przechodzili przecież kanałami. Przechodzili łącznicy. Spotykałam się z chłopcami, którzy przechodzili kanałami. Znałam ich. Podjęliśmy próbę z grupą chłopców i dziewczyn, przedostania się poprzez kanał do Śródmieścia. To był już wrzesień. Było wiadomo, że ścieśniało się nasze terytorium. Coraz mniej było możliwości na przetrwanie i próbowaliśmy się dostać grupą. Przewodnik się znalazł. Na Dolnej to chyba było… od Puławskiej w dół, już nie pamiętam, gdzie to było. Weszliśmy do kanału przez studzienkę, doszliśmy do burzowca schyleni bardzo. Grupa liczyła siedem, osiem osób. W burzowcu w lewo, czy w prawo? Nasz przewodnik powiedział, że nie wie jak ma dalej iść i szczęśliwie wycofaliśmy się, wyszliśmy i na tym skończył się nasz wypad do kanałów. Ale wiele osób przechodziło i niektórzy szczęśliwie. Informacje były, że Śródmieście się trzyma, a u nas już się kończyło.
- Co znamionowało koniec, że Mokotów już pada?
Właśnie to zwężenie terytorium. Malczewskiego już było zajęte, już Niemcy tam byli. Do parku Dreschera skurczył się ten teren i nawet nie do Madalińskiego, nawet jeszcze bliżej. Tylko pasek został.
- Rannych było coraz więcej?
A rannych było coraz więcej. Oczywiście. Już leżeli i na podłodze i…
- I żywności, pewnie owało, wody?
Była studnia u sióstr w klasztorze, jednak one były zaopatrzone jakoś. Jedzenie… czy człowiek zwracał tak uwagę? Jeśli się raz dziennie zjadło to było dobrze.
- Jak pani wspomina ostatnie dni? Próbowała pani przejść kanałami, no i co później?
Później jeszcze znowu w szpitalu i ostatnie dni, już jak wiadomo było, że to koniec będzie, to znowu kolejka była do kanałów, żeby się przedostać do Śródmieścia. Staliśmy w kolejce do kanałów, ale to właściwie trzeba było mieć przepustki, żeby wejść tam. No a nie było podstaw żebyśmy miały przepustkę, więc jeden z kolegów głowę sobie obandażował, okazało się później, że to nieprawda jest. Powiedział, że jest ranny, żeby się dostać. Oszukał nas. Stał w kolejce, ale szczęśliwie nie dostał się. Jeden pan, jak mój mąż, stał przy [włazie] z karabinem i nie wpuszczał takich. I dobrze zrobił. Nie dostaliśmy się do kanałów. No co było robić? Później, dwudziestego siódmego, wiadomość, że kapitulacja podpisana. To już, dosłownie było tylko kilka ulic wolnych. Taki był zryw, że zostajemy cywilami, trzeba się przebrać bo mieliśmy na Mokotowie kombinezony robocze jako nasze mundury, mieliśmy opaski, furażerki, bojowe stroje. Pod namową innych, rozebraliśmy się w cywilne ubrania, [mundury] zakopałyśmy, nawet legitymację basztowską też, żeby się nie poddawać. No i tragedia, że trzeba… patrzymy, a tu się ustawiają żołnierze już na ulicy. Kapitulacja, jedni płaczą, drudzy się chowają. Różnie było…. ja w ostatniej chwili oderwałam się od tej grupy, która powiedziała, że zostaje z cywilami, i moja siostra została, a ja dołączyłam do szeregu, jak ta głupia. Z „łapami” do góry prowadzono nas na Forty Mokotowskie. Miałam chlebak przez ramię przewieszony. Okazało się, że był poniemiecki. Byłam w środku szeregu, w pewnym momencie podskoczył do mnie żołnierz niemiecki, który nas konwojował, jak mi ściągnął ten chlebak i jeszcze po głowie mi tym chlebakiem dołożył. Chłopcy mi dali, żebym miała w czym nosić swoje ubrania. Zostałam tylko w tym co byłam. On zabrał to, dobrze, że mi więcej nic nie zrobił. No i później na Forty Mokotowskie, tam nas poprowadzono. Zebrano wszystkich z Mokotowa. Tam siedzieliśmy, była odprawa i generał Von dem Bach nam ogłosił, że nas traktuje jako jeńców…
Tak.
Z pewnej odległości. [Ogłosił, że] mamy status jeńców wojennych i później nas do Pruszkowa przetransportowano, część na piechotę. Ja przysiadłam na wóz, który tam był i dojechałam do Pruszkowa. Byłam z rannymi, ale reszta moich kolegów była w innej hali, no więc nocą się przedarłam do koleżanek i do kolegów od tych rannych, znaczy oni nie byli pod moją opieką, była inna opieka, przedarłam się do hali, gdzie byli wszyscy żołnierze z Mokotowa. W połowie dnia, to był 28 wrzesień, weszła grupa niemieckich żołnierzy i wywołali: „Kobiety! Dziewczyny! Wystąpić!”. Ustawili nas rzędem i nie wiadomo było, dokąd, w jakim celu. „Zostaniecie gdzieś wyprowadzone!”. Trzydzieści siedem nas tam ustawili, wybrali i wyprowadzili prosto na rampę kolejową, dołączyli do transportu cywilów, nas w oddzielny wagon, bydlęcy, jeszcze dołączyli trzy dziewczyny: jedna była z PAL-u, druga była od Berlinga i jeszcze jedna była… Rosjanka. Czterdzieści nas zamknęli w bydlęcym wagonie. I nie było wiadomo co. Dali nam po pół bochenka chleba no i wszystko. W wagonie było tylko trochę słomy, zaplombowano nas, dołączono do transportu i wywieziono. Całą noc nas wieźli. To były warunki beznadziejne i nie wiadomo było, dokąd i po co nas tam wiozą. Całą noc wieźli, raz był przystanek i nam na chwilę otwarto wagony, żeby powietrza trochę było i to wszystko. Następny przystanek był już w Stutthofie. Do kolejki wąskotorowej nas wsadzono, do wagonika odkrytego i przewieźli do Stutthofu, to jest za Gdańskiem. Tam nas powitały dzieci niemieckie, kamieniami i kartoflami nas rzucały. Zaprowadzili nas do obozu. Dopiero na bramie przeczytałyśmy, co to jest. Był to Stutthof. My nie słyszałyśmy o tym w Warszawie. Nie był znany wcale ten obóz. To był obóz na Pomorze. Co prawda najstarszy obóz na terenie Polski, bo już od 1 września 1939 roku zaczęto zwozić jeńców. Najpierw z Gdańska i z Westerplatte. Ustawiano nas zaraz za bramą główną, na zewnątrz, wzdłuż drogi baraki były, a nas na zewnątrz postawiono w szeregu, czwórkami. No i nie wiadomo było właściwie, co dalej będzie. Przechodzili tam różni funkcyjni więźniowie i mówili: „No nie wiadomo, co z wami będzie. Czy was będą rozstrzeliwać, czy nie?” Jeden dał nam papierosa, po kryjomu, bo nie można było i ten papieros przez wszystkie osoby przechodził do końca, żeby wypalić, że to pewno ostatni. Tak nas trzymano do nocy, na zewnątrz, bez żadnej informacji, jakiejkolwiek. Na noc nas zamknęli w starej kuchni w baraku, a rano znowu na zewnątrz i stałyśmy tam. Miałyśmy koleżankę, która dobrze znała niemiecki, nie wysoka, ale bardzo, bardzo energiczna osoba. Byłyśmy bojowe, bo w mundurach, w opaskach, więc widać było i poruszenie było wielkie w obozie, że to z Powstania, że to z Warszawy, że to takie bojowe dziewczyny. Chodzili naokoło nas. A ta koleżanka, Hanka Kielanowska, awanturowała się, że ona chce rozmawiać z komendantem, że mamy prawa zagwarantowane jeńców wojennych, dlaczego nas do takiego obozu przywieźli. On z nią porozmawiał, groził coś, ale ona nie przyjęła żadnych gróźb. Tyle wskórała, że nie poprowadzono, nie powieszono, nie rozstrzelano, tylko w następnym baraku, niewielkim, trochę większym od tego pokoju czterdzieści nas umieszczono na podłodze, gołej podłodze, tylko stolik był, nic więcej. Stoliczek mały w rogu. Tam nas zamknięto i trzymano nas półtorej miesiąca, jako jeńców wojennych. My chciałyśmy, aby nas uznano jako jeńców wojennych. Wyprowadzano nas dwa razy dziennie, naprzeciwko do ubikacji i umywalni. Jedzenie [podawano nam] do środka, obozową zupę, albo zieloną, a raz kasza była. Dawano nam w „michach” to jedzenie, no i pertraktacje w dalszym ciągu nasza koleżanka [prowadziła], odwoływała się. A my siedziałyśmy i śpiewałyśmy wszystkie powstańcze piosenki, wszystkie patriotyczne. Ci co byli [dłużej w obozie], to byli przerażeni, ale jednocześnie byli bardzo podniesieni na duchu. Zorganizowali nam pomoc. To był barak z drewnianym dachem, z boku była pakamera na odzież i ci funkcyjni więźniowie, z tyłu baraku podnieśli dach i tak zwane „zrzuty” robili. Zrzucali nam kanapki, listy, informacje, podtrzymywali nas na duchu. Najważniejsze były kanapki. Ze swoich kanapek rezygnowali. Oni pracowali i mogli sobie kupić, a my byłyśmy zamknięte. Tak trwało półtora miesiąca. Pod koniec tego pobytu rozchorowałam się. Z tyłu za uchem, gdzieś na szyi wyskoczyła podskórna „gula”, dostałam temperaturę i mnie zoperowano. Uśpiono mnie, myślałam, że to będzie koniec, ale nie. Polski lekarz był. Zoperował mnie, usypiał, Niemcy asystowali i moje koleżanki były chyba trzy, które były w obstawie, że tak powiem. Nie zszywali tylko plastrem „przykitowali”. Gorączka spadła. Na drugi, czy na trzeci dzień postanowiono nas przebrać w pasiaki. Poprowadzono do łaźni, która była niedaleko. To była łaźnia, gdzie niektórzy ostatni raz się kąpali. Tylko patrzyłyśmy, co z tego poleci. To była główna droga, która miała jedną bramę, później drugą bramę, a za tą drugą bramą był szpital jeszcze dla więźniów, krematorium, komora gazowa, no i ta łaźnia. Po jednej stronie łaźnia, na wprost była komora gazowa. Nie wiedziałyśmy właściwie czy wyjdziemy stamtąd, czy nie. Kazano nam się rozebrać, a siedział cały sztab Niemców, tylko wolno nam było buty zostawić. Nic poza tym. Buty w garści, a innym więźniom nie wolno było, wszystko zabierali, a nas jednak ulgowo potraktowano. Wykąpali nas i przebrali w pasiaki. Pierwszy śnieg spadł, to był 15 listopad, ale przez ten czas jeszcze były pertraktacje, okazuje się. Niemcy pertraktowali, wysyłali zapytania do Berlina, co mają z nami zrobić. I korespondencja zachowała się (nasza koleżanka niedawno przekazała to do muzeum), widocznie podjęli decyzje, żeby nas nie rozstrzelać, nic nam nie zrobiono. Przeprowadzono nas do starego obozu. Trochę się zemszczono, bo do pożydowskiego baraku. Żydowskie kobiety stamtąd usunięto, a nas w tym baraku ulokowano, w jednym pomieszczeniu, gdzie było nas ze sto osób, piętrowe łóżka. Po trzy dziewczyny leżały na jednym sienniku, ale wszystkie byłyśmy w jednej sztubie, po drugiej stronie były, też z transportu warszawskiego, ale nie żołnierze tylko cywile, kobiety. Jak weszłyśmy do tego pokoju, Niemka wyszła, ta co nas przyprowadziła, pierwsza rzecz to papierosy ktoś nam dał, to się papierosa zapaliło. [Niemka] wpadła: „Kto to palił?!” Złapała jedną koleżankę, drugą i mnie. I na zewnątrz. To akurat śnieg padał. Mokre głowy z kupreksem po odwszawianiu włosów, ale nie ścięto nam włosów, my same obcięłyśmy sobie krótko, ale nie ogolono, no specjalne względy. Jeszcze dano nam opaski [z napisem] AK, białe opaski z czarnymi literami: „AK”. Śmiałyśmy się, że to
Arbeitskommando albo AK, ale to podobno jako AK miało być. No więc wywleczono nas na zewnątrz, śnieg i ustawiono stołek, jedną koleżankę postawili na stołku, a nas dwie po boku. I tak stałyśmy. Poprzynosiły koleżanki koce, pookrywały nas, ale to jakiś czas trwało i wróciłyśmy. Okazało się, że nie wolno palić. Mężczyźni mogli palić, a kobietom nie wolno było palić. Najgorsze były strasznie długie apele na dworze. Była zima już, listopad, grudzień. Trzeba było stać na placu apelowym. Zimno. Tylko były pasiaki, grube koszule i buty. My eleganckie byłyśmy, powiedziałyśmy, że się nie damy, poodcinałyśmy sobie pasiaki na dole, porobiłyśmy sobie paski i byłyśmy eleganckie. Ale to dobre było, bo jak by człowiek podupadł na duchu, to można było załamać się. Ale z tego powodu pozostałe więźniarki nas nie lubiły. Na korytarzach dużo było łóżek trzypiętrowych, stare kobiety, Łotyszki, [kobiety] wszystkich narodowości tam były, głównie z północnych [krajów], wszystkie narodowości tam były. Obóz był zawszawiony bardzo. Jak się przechodziło przez korytarz, to one sięgały i rzucały na nas wszy. Jak wracałyśmy do [siebie], to trzeba było się otrząsać. Nie wiem, czy to dlatego, że my młode to nas nie lubiły, czy [przez to, że] nam pomagali więźniowie, starzy więźniowie. Dodatkowo potrafili nam „kible” zupy wystawić. Z głodu nie umierałyśmy. To trudno było nazwać zupami, bo tam liście pływały i jeden kartofel na miskę, ale i to było dobre. Pod koniec listopada, czy na początku grudnia, apele tak nas zmęczyły, że zgłosiłyśmy się do pracy, powiedziałyśmy, że nie chcemy siedzieć tak bezczynnie, że chcemy pracować. Do kartoflarni nas przydzielono, oficerskiej kartoflarni, zaraz za terenem obozu był barak, gdzie tylko koryta wzdłuż baraku były i ziemniaki wysypywane do koryta, a my po dwóch stronach siedziałyśmy, skrobaczki i cały dzień, obierało się od szóstej rano, czy nawet czasem wcześniej, do późnej nocy. Tam nam zupę podawano, do tego koryta, raz dziennie dostawałyśmy, ale przynajmniej uniknęłyśmy stania na zimnie. Tam często sprawdzali czy czegoś się nie ma pod spodem, jakiejś gazety żeby od zimna chroniła. I tak czasem do późnej nocy. Była też kwarantanna, musieli oczyścić wszystkie baraki. Do jednego pomieszczenia, wielka sala była, gdzie spędzili z kilku baraków. Na ziemi tylko poustawiane kible, co jakiś czas jako sanitariaty i wszystko w jednym [pomieszczeniu] się odbywało. Kto nie zdobył sobie miejsca gdzieś w kącie, to pod kiblem wylądował, ale to trwało kilka dni dezynfekcji. Różne rzeczy się tam działy. Trzymałyśmy się, starałyśmy się utrzymać w grupie. Cześć chorowała, bo tyfus panował i w szpitalu była. Później przyszedł styczeń i ewakuacja obozu. Już słychać było strzały artyleryjskie, wiedziałyśmy, co się święci i przygotowania do transportu, do opuszczenia obozu, ewakuacji. W pierwszym transporcie część nas poszła, nie wszystkie, bo część była w szpitaliku, chora albo pracowały w szpitaliku. Ale nas duża grupa, chyba ze trzydzieści w transporcie z innymi, po kolei nas wypuszczali od rana, od świtu. Ponieważ więźniowie już wiedzieli, co się święci i że będą nas prowadzić, podrzucili nam ubrania cywilne, w które się poubierałyśmy. Nie z pomalowanymi krzyżami, co więźniowie mieli, olejnymi farbami, ale bez tych znaków. Tylko sobie poprzypinałyśmy nasze opaski i numery, bo każda miała numer. Rano wywieźli nas najpierw kolejką, bo tam wąskotorowa kolejka była, później barkami przez wodę, naokoło kanały były i dalej na piechotę. Stłoczeni jak śledzie, z wyposażeniem na drogę: bochenek chleba i kawałek kiszki pasztetowej, coś w tym guście. No i zaczął się na piechotę transport. Z tym, że miałyśmy swoje buty, a reszta starych ludzi, kobiet i dzieci w drewniakach. Ślisko, śnieg, zawierucha. Kto upadł, to już nie wstawał. Tylko z tyłu szła kolumna, która robiła porządek. Jak się szło, to po rowach, po bokach trupy leżały. Pierwszy nocleg był w stajni, oczywiście żadnego jedzenia, nic. Dali nam na zawsze, na całą drogę to jedzenie. Już w pierwszym postoju, pierwszej nocy, część naszych koleżanek uciekła. Udało im się. Ja z koleżanką byłyśmy bardzo nieprzebojowe. Prowadzą nas, no to prowadzą, idziemy i tak szłyśmy cały czas. Od noclegu do noclegu, spłakane, zziębnięte. Ta ewakuacja trwała od 25 stycznia do 13 lutego, dwa tygodnie. Były przerwy, w jednym opuszczonym obozie, nocowałyśmy kilka dni. Na lotnisku, pod Gdańskiem, kilka dni też nas przetrzymali. Nie cały czas był marsz, ale wszystko na piechotę oczywiście. No i 13 lutego na Kaszuby dotarliśmy, do Łebna, gdzie nocleg był w kościele. Z koleżankami weszłyśmy na chórek, wysoko po schodkach. Na ołtarzu ulokowały się Żydówki, bo razem było wszystko pomieszane. Cały kościół był pełen ludzi, na podłodze oczywiście bez niczego. Tam były już tereny kaszubskie. Kaszubi pomagali, przywozili jedzenie. Wozy były pod kościołem. Nie pamiętam, chyba jakąś kawę dostałyśmy. Tam noc spędziłyśmy. We dwie postanowiłyśmy, że dalej nie idziemy. To już była połowa lutego, słychać strzały i jeszcze zanim doszłyśmy do tego kościółka, to już coraz mniej było esesmanów, już Wehrmacht nas prowadził. Psów już prawie nie było, a początkowo psy i esesmani prowadzili, ale coraz mniej. Oni już sami uciekali. Po drodze, to Ślązak chyba był, mówi: „Wy głupie dziewczyny. Dokąd wy idziecie? To już są Kaszubi. Przecież tu już możecie…” i sam nam podpowiedział i my takie mądre wysłuchałyśmy. Zostałyśmy w kościele. Jaszcze wyżej weszłyśmy, na stryszek, dzwonnica była. Z boku deski leżały. Zasłoniłyśmy się tymi deskami i cały transport odszedł. Słychać było szczekanie psów, słychać było kroki, a my zostałyśmy. Tam siedziałyśmy cicho, aż się wszystko uspokoi. W pewnym momencie słychać kroki po schodach. Skóra ścierpła, ale po polsku, kobiety dwie odezwały się: „Dziewczynki, gdzie wy jesteście? My jesteśmy miejscowe. Przyszłyśmy po was. Z tego transportu powiedzieli nam, że tu się dwie schowały”. Tak przemówiły, to ujawniłyśmy się. Przyniosły kanapki, pamiętam smak do dzisiaj. Po jakimś czasie pozdzierałyśmy wszystkie nasze numery, opaski i one nas zaprowadziły do swojego domu. Nie rzucałyśmy się w oczy, ja miałam męską jesionkę, ale to co, wtedy można było chodzić w spodniach męskich, jesionce. To dom Formellów był i tam już nakryty stół był z obiadem. Cała rodzina siedziała przy długim stole. Oni byli patriotami, chociaż byli
eingedeutschte, ale jeden z nich nie. Jeden z nich ukrywał się przed represjami, bo nie przyjął tego
eingedeutschte. Nauczycielem był i zorganizował tę uroczystość przyjęcia nas obiadem, ale od czego zaczął: „Dziewczynki, zanim zjecie, musicie wypić kieliszek wódki, bo jesteście wygłodzone, to musicie”. I rzeczywiście, bardzo skromnie nas tam potraktowano, żeby się nie przejeść, bo to wiadomo ilu ludzi zginęło przez to, że byli nieopanowani. Tam koleżanka Danuta Surawska, teraz Łupkowska, została u nich, a mnie zaprowadzono do siostry tego nauczyciela, Marii Formelli. Ona miała czworo dzieci i sama była, bo mąż w wojsku niemieckim. U niej byłam. Pomagałam jej w domu. Różne były koleje [losu], przechodziło jedno wojsko, drugie wojsko, bo front się zmieniał. U niej przechowałam się do trzynastego kwietnia, ten trzynasty też mnie prześladuje... Już Rosjanie tam byli, tereny były już wolne, że tak powiem i postanowiłyśmy wrócić do Warszawy. Droga trwała trzy dni. Część jechałyśmy wagonem towarowym, na skrzynkach po amunicji, część na lokomotywie.Przyjechałyśmy do Warszawy 16 kwietnia 1945 roku. Tutaj odszukałam rodzinę. Nasz dom był zniszczony, nie zupełnie, ale rodzina się nie zatrzymała tutaj, bo same kobiety zostały i nie wiedziały jak to w ogóle [ogarnąć]… Domek był na Saskiej Kępie gdzie siostra jedna miała swoje lokum, to tam się cała rodzina umieściła, to znaczy mama druga siostra, jeszcze druga siostra. Mama była pod Warszawą, gdzie siostra jeszcze jedna była, bo tych sióstr miałam tyle, gdzie ona jeszcze przed Powstaniem zamieszkała, a sama wyjechała później jak tylko front się przesunął, do Poznania, bo mąż był z Poznania. Domek był wolny w Wesołej, tylko [niezrozumiałe]. Tam mieszkałam z mamą, a ojca nie było, siostry też albo do męża, albo gdzieś wybyła…
Warszawa, 13 czerwca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Miązek