Bogdan Łuniewski „Puchacz”

Archiwum Historii Mówionej

Byłem w plutonie łączności przy dowództwie Pierwszego Obwodu Warszawa Śródmieście Północ, dowódcą moim był porucznik Rymkiewicz. Byłem strzelcem w sekcji łączności przewodowej i przez cały czas Powstania byłem pomocnikiem sierżanta Wojska Polskiego, starszego kolegi, który miał pseudonim „Kabel” i robiliśmy wszystkie połączenia z plutonem łączności przy dowództwie, do przekazywania różnych rozkazów i jednocześnie informowania, co się w danym miejscu dzieje.

  • Proszę coś powiedzieć o rodzinie, z której pan pochodzi. Kim byli rodzice, czy miał pan rodzeństwo?

Moi rodzice mieszkali w Wieniawie, to był rodzinny majątek, a właścicielem był dziadek, Adam Łuniewski, który był Prezesem Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego w Warszawie, na rogu Kredytowej i Mazowieckiej się mieściło, a później w czasie okupacji był tam Arbeitsamt i w związku z tym mam pewną historię, którą opowiem. Poszliśmy wtedy do urzędu, żeby brać aparaty telefoniczne, które nam były potrzebne. Weszliśmy na drugie, czy trzecie piętro, i „sztukasy” zaatakowały i zbombardowały, między innymi ten budynek. Ledwie się później wycofaliśmy, to się czarno zrobiło, to był pierwszy kontakt z tym, jak to wygląda. Natomiast powracając do mojej rodziny, bo tutaj nawiązałem do dziadka, ojciec mój, syn Adama Łuniewskiego, Ludomir Łuniewski skończył Dublany pod Lwowem, to jest Wyższa Szkoła Rolnicza i prowadził majątek do 1939 roku. W 1920 roku był ułanem, w 1 Pułku Ułanów Krechowieckich w czasie wojny polsko-bolszewickiej, a w 1939 roku, ze względu na to, że już miał czterdzieści lat, został przesunięty do taborów i z taborami amunicyjnymi wycofywał się przed Niemcami w kierunku na wschód. Dostał się do niewoli sowieckiej. Mieliśmy tylko jedną informację, przed Bożym Narodzeniem, kartkę, że jest w Kozielsku w obozie i później na plakatach, już nie wiem, w którym roku 1942 czy 1943, Niemcy wywiesili nazwiska osób zamordowanych przez bolszewików w Katyniu. Później to zostało potwierdzone, zresztą mam stamtąd fotografie, z cmentarza, gdzie jest taty nazwisko.

  • A kim była mama?

Mama pochodziła z Ukrainy. Rodzice jej mieli majątek pod Kijowem, w Skibińce […] i przed rewolucją stamtąd wyjechali.

  • Miał pan rodzeństwo?

Miałem i mam, brata młodszego o cztery lata.

  • Proszę powiedzieć, co pan robił przed wojną, gdzie pan mieszkał, czy chodził pan do szkoły?

Przed wojną mieszkałem w Wieniawie, czyli do 1939 roku, ale w związku z tym, że byłem chory na astmę od dzieciństwa, to w 1938 roku rodzice wysłali mnie do Zakopanego i tam byłem na stancji przez jeden rok. Zdałem tam do gimnazjum, chodziłem do szkoły podstawowej i zdałem tam egzamin do gimnazjum państwowego, a potem przez pierwsze dwa lata uczyłem się w Wieniawie. Miałem nauczycielkę. [...] Jak Niemcy nas wyrzucili w 1941 roku, przyjechaliśmy do brata mamy, który mieszkał w Warszawie, mieliśmy tutaj pokój, zgłosiłem się na komplety tajnego nauczania. Komplety tajnego nauczania były imienia Lorenca i odbywały się na ulicy Brackiej, w miejscu, gdzie była państwowa szkoła podstawowa, a właściwie zawodowa szkoła. Niemcy tolerowali zawodowe szkoły o niskim stopniu. Mieliśmy na zapleczu tej szkoły, dwa pokoje, gdzie odbywała się nauka na kompletach tajnego nauczania.

  • Ile klas pan skończył?

Tam zdałem małą maturę i skończyłem pierwszy rok liceum.

  • Proszę powiedzieć, co wywarło największy wpływ na pana wychowanie, szkoła, rodzina, czy należał pan do harcerstwa?

Jak byłem w Zakopanym, to do należałem zuchów, jeszcze za młody byłem, żeby należeć do harcerstwa. Po prostu rodzina patriotyczna była, o takim nastawieniu. Pradziadek po kądzieli Podkańskim był pułkownikiem w Powstaniu Styczniowym. To są tradycje pokoleniowe. A mój tata był rozkochany w 1 Pułku Ułanów Krechowieckich, zrobił podchorążówkę w Warszawie i potem jeździł na manewry do Augustowa, gdzie 1 Pułk Ułanów stacjonował.

  • Proszę powiedzieć, jak pan pamięta wrzesień 1939 roku? Gdzie pan wtedy był?

Wrzesień 1939 rok to dokładnie pamiętam. 8 września założyliśmy konie do bryczki i z mamą, i z bratem uciekaliśmy przed Niemcami przez Radom do Zwolenia. Chcieliśmy się przedostać na drugą stronę Wisły, żeby pojechać do znajomych do Zamościa (mama w Zamościu po szkole ogrodniczej miała praktyki i miała bardzo dobrych znajomych), chcieliśmy tam uciec. Ale już nie dojeżdżając do Wisły, Niemcy nas zaszli i akurat zagon czołgów przejeżdżał, nas zatrzymali. Później wróciliśmy do Wieniawy, jeszcze w Wieniawie do końca 1940 roku dziadek, Adam Łuniewski, gospodarował.

  • A jak się odbyło to wyrzucanie?

Przyjechali Niemcy, i że jest Treuhänder taki i taki, już nie pamiętam, chyba Glasgow się nazywał i powiedział, że trzeba zabierać manatki i wyjeżdżać, dlatego że nie mamy prawa w ogóle tu być, bo tu jest rejon objęty przez niemieckie wojska lotnicze Luftwaffe. Już do końca wojny Niemcy tam byli. Później jak się wojna skończyła, przyszło tak zwane „wyzwolenie” przez Armię Radziecką, weszli też do Wieniawy, dlatego że w Wieniawie była gorzelnia, było dużo spirytusu, wzięli sobie ten spirytus, popili się i spalili dom, wszystko zostało spalone. A to co zostało nie spalone, to tam ludzie różni mieszkali w drugim domu, który był starszy, nikt nie inwestował, nie prowadził serwisu, inwentarz został rozkradziony, wszystko zostało zniszczone. To było celowe działanie, żeby doprowadzić do rozczłonkowania tego wszystkiego. I tak to się skończyło. Działanie w ramach reformy rolnej.

  • Czyli gdy byliście państwo wysiedlani, nie wzięliście państwo nic, żadnego majątku?

Myśmy nie byli wysiedlani, byliśmy wyrzuceni wcześniej przez Niemców, a do majątku po wojnie nie było wstępu – reforma rolna.

  • Ale przez Niemców.

To znaczy, byliśmy wyrzuceni przez Niemców i mieszkaliśmy później od zimy 1941 roku w Warszawie. A to co ja nawiązałem to [była odpowiedź] na państwa pytanie, jak tam wyglądało w majątku, no to majątek już w ogóle nas nie interesował, bo nie było do czego wracać.

  • Gdzie mieszkał pan w Warszawie?

W Warszawie mieszkaliśmy u brata mojej mamy, na ulicy Mazowieckiej 11. Tam spotkałem się z kolegami i koleżankami z Plutonu Łączności przy Dowództwie Pierwszego Obwodu, bo oni tam przyszli i miejsce postoju było pod numerem chyba 9 czy 7.

  • Proszę powiedzieć, z czego państwo żyli w czasie okupacji?

W czasie okupacji żyliśmy z tego, że moja mama z żoną porucznika, który pracował w WIG-u przed wojną, wydostał się w czasie wojny na zachód i z jej znajomym mieli sklep na ulicy Długiej, mały sklepik z farbami. Jak oni mówili, bardzo fajna była ta brać malarzy. W tym sklepiku, był punkt kontaktowy Armii Krajowej. Tak że to wszystko było powiązane w jakiś sposób. Nie budziło to podejrzeń Niemców, dlatego że malarze często przychodzili, kupowali farby. Dlatego tam był punkt kontaktowy, gdzie jedni drugim przekazywali informacje. Natomiast w czasie okupacji chodziłem tylko na komplety tajnego nauczania, nie należałem nigdzie, ze względu na to, że przez cały czas leczyłem się na astmę i bardzo źle się czułem. Jak przyszli koledzy z plutonu łączności, to wtedy zgłosiłem się na ochotnika i byłem już w sekcji łączności przewodowej, jako pomagier sierżanta specjalisty, telefonisty, o pseudonimie „Kabel”.

  • To było 1 sierpnia? Tak? To była godzina „W”?

To było 2 sierpnia, bo oni przeszli w nocy z 1 na 2 sierpnia, na Mazowiecką.

  • A jak pan pamięta 1 sierpień, sam wybuch Powstania?

1 sierpnia pamiętam w ten sposób, że po godzinie piątej (mieszkaliśmy na Mazowieckiej 11), zaczęła się strzelanina. Przechodził patrol niemiecki przez Plac Dąbrowskiego, nasi zaczęli strzelać i tak się zaczęło. Później nasze oddziały szturmowe z Batalionu „Kiliński”, zajęły wszystkie okolice Śródmieścia. Kompania kapitana „Żmudzina” broniła od strony Królewskiej, bo Ogród Saski był w rękach niemieckich, a tutaj była linia obronna i tam „Żmudzin” bronił ze swoimi chłopakami. Niemcy byli w budynku PAST-y. PAST-a strasznie dokuczała na wszystkie strony. My, z kolei, co robiliśmy? Myśmy robili połączenia. Między innymi, brałem udział w akcji... Była to chyba niedziela, była bardzo piękna pogoda i zastanawialiśmy się, że tak cicho jest. Wieczorem był alarm, okazało się były rozkazy nawiązania kontaktu między Śródmieściem i Starówką. My wtedy z kablami lecieliśmy przez Świętokrzyską pod ostrzałem z PAST-y, na ulicę Grzybowską. Tutaj zrobiliśmy połączenie, połączyliśmy się z dowództwem. Pierwszy raz spotkaliśmy się wtedy z „krowami”. Pamiętam, że z podchorążym, we dwóch ulokowaliśmy się w sklepie na ulicy Grzybowskiej, a sklepy deskami były zabezpieczone. Raptem hałas się zrobił straszny, wybuchy. Niemcy wtedy użyli miotaczy min, czyli tak zwane krowy, czy szafy jak to nazywaliśmy, no i linia została przerwana. Trzeba było znów po omacku wszystko złączać, żeby nawiązać kontakt. Druga sprawa, którą można by powiedzieć, to jak został zdobyty przez oddziały szturmowe, obecny Hotel Warszawa, czyli „Prudential”. Wtedy zrobiliśmy tam połączenie z dowództwem. Pamiętam, że wyznaczyli mnie i kolegę do pierwszego obserwowania terenu. To śmieszne było przecież, bo nie byłem przedtem wyszkolony, więc uważaliśmy, że jak mamy lornetkę wspaniałą, to świetnie można oglądać. Jeszcze była decyzja dowództwa, żeby sprawdzać czy wojska rosyjskie idą nam z pomocą, jak jest po drugiej stronie Wisły, czy przyjdą nam z pomocą. Pamiętam, że mój kolega, Andrzej chyba miał na imię, siedział przy telefonie na podłodze, a ja wziąłem jako pierwszy lornetkę i jak to głupi stanąłem w połowie okna i zacząłem oglądać, jak wygląda Ogród Saski. To była taka odległość, że po chwili coś się zaczęło pode mną walić. Okazało się, że tamci mają dużo lepszą orientację niż ja i widocznie z karabinów maszynowych puścili serię. Gdyby to było dziesięć czy piętnaście centymetrów wyżej to by mnie przecięło na pół. Potem były dziwne i śmieszne rzeczy. Mam koleżankę, Halinkę Cieszkowską, pseudonim „Alika”, fantastyczna dziewczyna, ona pozbierała wszystkie informacje i to jest taki humor z okresu Powstania. Z humorzastych rzeczy mogę opowiedzieć jak z „Kablem” poszliśmy i mieliśmy robić połączenia z Tamką. Poszliśmy na Tamkę. Przeszliśmy przez Boduena za barykadą, jak kończył się plac Napoleona (obecnie Powstańców Warszawy), tam była zrobiona barykada. [...] Później wracamy i „Kabel” mówi do mnie: „To czekaj. To ja za tą barykadą przeskoczę. Jak będę z drugiej strony, to ci pokiwam i ty do mnie przylecisz wtedy”. A ja miałem nieprzyjemną rzecz, że miałem metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, a barykady były dużo niższe. Jak on mi pokiwał, jak już był z drugiej strony, to ja od strony Wareckiej, jak się kopnąłem i skrzywiony do dołu, żeby nie wystawać znad barykady, to raptem zaczęło mi się coś sypać koło głowy. Okazało się, że się pomyliłem i od innej strony biegłem. Czyli biegłem od strony Mazowieckiej, co była pod ostrzałem snajpera ze strony placu przez Mazowiecką. Ale mnie się wtedy udało, tak się udawały różne rzeczy, takie były śmieszne.
  • Jak wyglądał pana dzień? Mieszkał pan w domu?

Nie. Mama z początku mieszkała w domu, Plac Dąbrowskiego 2-4, Mazowiecka 11, ale w którymś dniu „sztukasy” zbombardowały ten dom, zresztą oni perfidnie to robili, dlatego że były bomby z opóźnionymi zapalnikami. To był dom bardzo nowoczesny. Przed wojną był wybudowany i był tam normalny, oryginalny schron. Proszę sobie wyobrazić, że ci ludzie, którzy byli i mama z bratem w piwnicy, w drugim końcu tego domu, nic im się nie stało, natomiast [jak samolot] pikował i puścił bombę z opóźnionym zapalnikiem, która przebiła się w [miejscu], gdzie schodzi się dom z ziemią, i wybuchła w samym wejściu, przy samych drzwiach od schronu. Tam zginęło kilkanaście osób. Myśmy osoby ranne stamtąd przeprowadzali na ulicę Kredytową, na której przy Towarzystwie Kredytowym Ziemskim, była gazownia. Tam do piwnic gazowni, przeprowadzaliśmy te osoby.
Moja mama później się przeprowadziła bliżej Alej Jerozolimskich, gdzieś w piwnicach, razem z bratem przebywali.

  • Pan nie mieszkał w domu?

Nie, nie mieszkałem [w domu]. My mieszkaliśmy na Mazowieckiej, tam mieliśmy miejsce postoju, na Mazowieckiej 9 czy 7, w piwnicach.

  • Dużo osób było w pana oddziale, w najbliższym otoczeniu?

Było nas kilkanaście osób.

  • Kim byli pana najbliżsi koledzy, koleżanki?

Moim dowódcą ulubionym, był podchorąży „Całka”, Andrzej Podgórski, była „Alika”, o której wspomniałem, ona była łączniczką i ona była w Armii Krajowej, już dużo wcześniej, fantastyczna dziewczyna. Było tam ich sporo, ale trudno teraz mi pamiętać pseudonimy.
Później jeszcze były numery, o których może warto powiedzieć, gdzie ja też brałem udział. Jak już były bardzo ciężkie czasy i trudno było utrzymać linię przy Królewskiej, której „Żmudzin” bronił, to wtedy nam powiedzieli, że drugą linię trzeba szykować równoległą, przy ulicy Kredytowej. Robiliśmy tam barykady. Tak że właściwie była to rola pomocnicza, to nie była walka z bronią. Zresztą, jeżeli chodzi o wyposażenie w broń u nas, to pamiętam, że była dziewczyna, bardzo sympatyczna, która się strasznie chwaliła, bo miała przy pasku „piątkę” małą, co można było do komarów strzelać, no i podchorąży „Całka” miał też „siódemkę” pistolet. Właściwie nie wiem, czy były ze dwa, trzy granaty, bo to był oddział łączności, a broń miały oddziały szturmowe.

  • Jak wyglądała pana codzienna służba? O której godzinie pan zaczynał?

To różnie było. Dajmy na to, opowiadałem historię o „Prudentialu”, co wypatrywaliśmy czy pomoc idzie z tamtej strony, której się nie można było doczekać, to o godzinie piątej rano była [pobudka]. W różnych godzinach [zaczynaliśmy] w zależności od tego, gdzie był alarm i co trzeba było robić.

  • A co pan robił? Jakie były pana zadania?

Moje zadania były pomocnicze w stosunku do fachowca łącznościowca, sierżanta przy zakładaniu połączeń telefonicznych różnych punktów z dowództwem plutonu.

  • A co ten sierżant robił?

On był specjalistą od telefonów, [...] [odpowiadał za] łączność z dowództwem. Tak wyglądało. Tak samo jak ciągnęliśmy linię do ulicy Grzybowskiej, później to załamało się, uderzenie z jednej i z drugiej strony, nie doszło do połączenia. To było takie ciągnięcie kabli, wiązanie i łączenie się później z dowództwem. Na tym to polegało.

  • Czy miał pan kontakt z rodziną przez całe Powstanie?

Z rodziną miałem kontakt, bo odwiedzałem mamę i brata tam gdzie byli. Potem w połowie września fatalnie się czułem, nie miałem już lekarstw przeciw astmie i wtedy poradzili mi, żebym się zgłosił do komisji wojskowej, która była na ulicy Śniadeckich. Major „Bartosz” był szefem tej komisji. Wtedy mnie już zwolnili i na tym się moja działalność skończyła.
Później wyszliśmy 3 czy 4, z Warszawy, jak już się Powstanie skończyło. Jeszcze w międzyczasie jak już stamtąd zostałem zwolniony, mieszkaliśmy w piwnicy z mamą i z bratem, po drugiej stronie Alej Jerozolimskich, gdzieś przy Nowowiejskiej, już do momentu jak ludność cywilna zaczęła wychodzić.

  • Jak pan ocenia stosunek ludności cywilnej do Powstania i powstańców?

To było coś wspaniałego. Za każdym razem się kombinowało, żeby jak najmniej głowy nadstawiać, wobec tego chodziło się, gdzie można było, przechodziło się piwnicami. Ludzie się zachowywali wspaniale, pytali się czy się nie jest głodnym, czy się nie chce pić. Nadzwyczajny był stosunek, ludność się zachowywała wspaniale.

  • Jak oceniała pana mama, pana zaangażowanie?

Moja mama uważała tak, że tata poszedł na wojnę i moim psim obowiązkiem jest tak samo brać udział, na ile tylko mogę. Takie było podejście.

  • Czy w czasie Powstania miał pan dostęp do informacji na temat, co się dzieje na świecie, co się dzieje w Polsce?

Słuchaliśmy „Z dymem pożaru w kurzu krwi bratniej” i to już nas tak denerwowało, bo tylko Londyn nadawał. Żeby nam tutaj pomoc dawali, to nam tylko serwują tą melodię, przez BBC.

  • Gdzie pan słuchał radia?

Słuchaliśmy radia u siebie na Mazowieckiej w miejscu postoju.

  • A czytał pan jakąś prasę?

Były biuletyny, więc biuletyny czytaliśmy.

  • Czy dyskutowaliście między sobą problem, tego co się dzieje? Dlaczego Rosjanie nie nadchodzą?

Dyskutowaliśmy cały czas, mówiliśmy, że niestety [nadzieje], że Rosjanie nam mogą pomóc, to prawdopodobnie jest niemożliwe, po zachowaniu ich w 1939 roku, w tym, że na nas uderzyli 17 września. Byłem [szczególnie] uczulony ze względu na to, że wiedziałem, że mojego tatę zamordowali. Dzisiejszego dnia dowiadujemy się, że to nie było ludobójstwo... Mentalność tych ludzi jest niesamowita do dzisiejszego dnia. Mówię nie o ludziach, normalnych Rosjanach, bo są wspaniali, tylko o tych, którzy są „na górze”.

  • Czego oczekiwano, że jak to się skończy?

Oczekiwaliśmy, myśleliśmy, że może wojska Berlinga, które idą razem z wojskiem rosyjskim, przyjdą nam z pomocą, że wejdą tutaj. Później była taka polityczna historia, że specjalnie ich nie puszczali, a jak już Powstanie się załamało, to wtedy oni nie wytrzymali. Niektóre oddziały próbowały przebić się na Czerniaków i tam była masakra, bo to byli chłopcy, którzy byli ze wsi, nie byli w ogóle przygotowani do walki w mieście. Część ich zginęła w przeprawie wiślanej, a reszta na Czerniakowie, tam gdzie walczył porucznik „Morro”, który się wycofał ze Starego Miasta.
Jeszcze nas oburzało co innego, że przecież samoloty niemieckie, „sztukasy”, latały sobie jak chciały, wybierały sobie punkty. A za Wisłą stały sobie wojska rosyjskie i mieli samoloty. Żeby chociaż pomogli w ten sposób, żeby przepędzali atakujące nas samoloty niemieckie, które były bezkarne i można było je pogonić. Były jeszcze mrzonki jak rozmawialiśmy [między sobą], że może brygada Sosabowskiego przyjdzie nam z pomocą. No niestety nie doczekaliśmy się.

  • Czy był pan świadkiem zrzutów?

Nie. Świadkiem nie byłem. Wiedziałem o tym i słyszeliśmy samoloty „Liberatory”, które nadlatywały. Jeszcze na sam koniec Powstania, kiedy już nie brałem udziału, jak byliśmy już z drugiej strony Alej Jerozolimskich, to raptem było olśnienie, patrzymy co się dzieje, szum, hałas niesamowity, a tu lecą samoloty. To leciało kilkaset „Liberatorów”, które po raz pierwszy przyleciały, rzucały coś i my myśleliśmy, że to jest desant. Okazało się, że zrzucali żywność, amunicję i tak dalej. Co było najlepsze, że artyleria niemiecka strzelała i pojemniki, które zostały zestrzelone spadały na nasza stronę, a wiatr spychał większość na stronę niemiecką, bo coraz mniej było naszego terenu i po raz pierwszy pozwolili Rosjanie wylądować tym samolotom. A samoloty, które przynosiły nam broń, przynosiły pomoc z Brindisi, z lotnisk Włoskich, były stale pod obstrzałem i tam ginęli ludzie. Były małe możliwości pomocy, bo technicznie to było niemożliwe. Nie mogli lądować, tylko mieli podczepiane baki z benzyną, żeby jeszcze zdążyć wrócić, a artyleria niemiecka przez całą drogę ich tępiła. To były bohaterskie oddziały, bohaterscy piloci z różnych krajów. Kanadyjczycy byli, Polacy i inni.

  • Co było postrzegane jako największe zagrożenie w Śródmieściu, w tej dzielnicy, w której pan był?

Nie myśleliśmy o tym, bo Starówka padła, a później mogła przyjść kolej na Śródmieście.

  • Ale co budziło największy strach: bombardowania czy ci snajperzy? Czego się najbardziej obawiano?

Człowiek był zadowolony jak usłyszał świst kuli, bo wiedział, że to nie w niego. Największa chyba obawa była przed działami kolejowymi, które strzelały olbrzymimi pociskami. Jak padał taki pocisk w dom, to cały dom [był zburzony]. I jeszcze ostrzał snajperów, których było sporo na początku.

  • Czym się pan żywił w czasie Powstania?

Żywiliśmy się tak, że można to podać jako rzecz humorystyczną. Jedzenie, było różne, z początku dosyć dobre, bo przecież wszyscy karmili nas, co kto miał w domu, a później zostały zdobyte magazyny z pszenicą, czy z innym zbożem i „plujkę” jedliśmy, to była w wodzie gotowana pszenica i przez dwa lub trzy tygodnie tylko to jedliśmy. Prosiliśmy koleżankę, która nalewała, żeby dała więcej, bo tylko raz dziennie to jedliśmy.

  • Czy było dostatecznie dużo wody, żeby się umyć?

Jeżeli chodzi o wodę, to z początku była, ale później nie było. Prąd był dopóki broniła się elektrownia.

  • Czy miał pan jakieś umundurowanie, czy był pan ubrany po cywilnemu?

Po cywilnemu.

  • I tylko opaskę pan miał na ramieniu?

Tak. Tylko opaskę miałem.

  • Czy uczestniczył pan w jakichś formach życia religijnego, czy brał pan udział we mszy w czasie Powstania?

Nie bardzo pamiętam, jak to było... Ksiądz chyba przychodził do nas, ale jakoś tak specjalnie nie kojarzę tego.

  • Miał pan czas wolny, poza swoją służbą?

Byliśmy tam cały czas, albo byliśmy na podwórku jak było spokojnie, albo siedzieliśmy pod spodem i tylko wtedy, kiedy był alarm, kiedy kazali coś robić, to wtedy szliśmy.

  • Czy często Śródmieście było bombardowane?

Często było bombardowane. Od razu, na początku w Towarzystwie Ziemskim zapoznałem się z pierwszą bombą, później Plac Dąbrowskiego 2/4, ten dom co pocisk do piwnicy wpadł i taką jatkę zrobił. Obok filharmonii pocisk artyleryjski spadł i dużo ludzi zginęło w podziemiu. Ale to było nieporównywalne w stosunku do tego, co mówili koledzy, którzy później się wycofali przez kanały, ze Starego Miasta. To były jeszcze ostatnie tereny, które były w rękach polskich.
  • Czy zdawaliście sobie sprawę, co się dzieje w innych dzielnicach Warszawy?

Dowództwo na pewno sobie zdawało sprawę, ale my nie bardzo.

  • Kiedy przeszedł pan do cywila?

To było gdzieś w połowie września.

  • Jak to się odbywało?

Dowiedziałem się, że jest komisja na Śniadeckich, już nie pamiętam, pod którym numerem, i poszedłem tam. Nie miałem lekarstw, po prostu dusiłem się. Miałem astmę. Komisyjnie zbadali mnie i wtedy zwolnili mnie.

  • Gdzie pan z rodziną przebywał w ostatnich dniach Powstania?

W ostatnie dni Powstania byliśmy w jakiejś fabryczce między placem Zbawiciela a politechniką przy Nowowiejskiej. I z drugiej strony Nowowiejskiej jest ulica Jaworzyńska. Tam była fabryczka i tam w piwnicy siedzieliśmy.

  • Przechodził pan przez Aleje Jerozolimskie tym przejściem?

Tak.

  • Miał pan jeszcze przepustkę, tak?

Przez Aleje Jerozolimskie przeszedłem, jeszcze mając legitymację, ponieważ byłem skierowany na komisję.

  • Jak pan wspomina schyłek Powstania, czy to było widać, że to już koniec?

Tak. Było widać, że to już koniec.

  • A jaka była atmosfera wśród ludzi?

Atmosfera była taka, że niewiadomo, co będzie dalej. Trudno to było określić.

  • Jak się dowiedzieliście o kapitulacji?

Było ogłoszenie, że jest kapitulacja, że wojska nasze już idą oddać broń i że ludność cywilna wychodzi.

  • Kiedy pan wyszedł z Warszawy?

4 października.

  • Którędy?

Obok Politechniki. Dalej już do Pruszkowa.

  • Jak wyglądała Warszawa jak pan ją opuścił?

Jak przechodziliśmy obok politechniki, to już tam wyglądało dobrze, dlatego że tam siedzieli Niemcy. Obok politechniki, Chałubińskiego, tam byli Niemcy i to nie było zniszczone. Dopiero później Niemcy wszystko wysadzali, niszczyli, a wtedy jeszcze nie. Jak przeszliśmy za barykadę przed politechniką, na końcu Śniadeckich, to tam już było inaczej.

  • Mówił pan o dwóch braciach stryjecznych, proszę coś o nich powiedzieć. Jak się nazywali?

Edward, starszy ode mnie o trzy lata i Zygmunt, starszy ode mnie o półtora roku, Łuniewscy. Obaj byli w konspiracji. Dowiedziałem się o tym od ich brata, ale już po wojnie. Jeden z nich, na pewno był w oddziałach, które były na Ochocie, bo oni mieszkali na Ochocie. A drugi – Zygmunt był w Śródmieściu. On był prawdopodobnie w oddziałach, które broniły się obok dworca kolejowego. Któregoś dnia wpadłem do domu, na Mazowieckiej 11, żeby coś wziąć i zastałem kartkę od Zygmunta, młodszego, że przyszedł i przeprasza mnie, bo wziął skarpetki. Mieszkania były opuszczone. Nikogo w domu nie było i stąd miałem tylko ślad i wiedziałem, że musiał być gdzieś w Śródmieściu. Więcej nic. Natomiast ich mama i babcia moja, czyli Adama Łuniewskiego, [żona] mojego dziadka – Anna, mieszkały na ulicy Kaliskiej. Tam Ochota została przez własowców zajęta i oni ich wywieźli do Ravensbrück. Babcia Anna Łuniewska, mama mojego taty zginęła w Ravensbrück, a ciocia przeżyła.

  • I szukała synów po powrocie?

Szukała synów wszędzie, przez Czerwony Krzyż, Międzynarodowy Czerwony Krzyż, wszędzie gdzie mogła. Żadnego śladu nie było, bo nie znała pseudonimów. Przecież nikt nie podawał w domu pseudonimów. [Rodziny] nie wiedziały, kto jest w konspiracji.

  • I nigdy nie dowiedziała się, co się z nimi stało?

Nigdy się nie dowiedziała, co się z nimi stało. Do dzisiejszego dnia nie wiadomo. Znalazł się pan w Pruszkowie. Jakie tam panowały warunki? Bardzo krótko tam byliśmy. Szły transporty i wylądowaliśmy w Piotrkowie Trybunalskim. Tam nas wygruzili, można było wychodzić. W Piotrkowie pracowałem w fabryce marmolady... Właściwie, co to za praca była? Przywozili buraki, Niemcy produkowali dżemy i przetwory, a ja zapisywałem transporty, które tam przyjeżdżały. Ściągali od ludzi po prostu, chłopi przywozili buraki. Jak sowieci przyszli, to też ładnie to wyglądało. Pierwsze oddziały, które przechodziły to były super. Byli w kitlach, oni walczyli. Zachowywali się bardzo przyzwoicie, tylko mówili ciągle, że im kuchnia odstała, ale jak miał ktoś coś do jedzenia to im dawał. Natomiast później przyszła taka czerń, że nawet jak przyszli, a fabryka była otoczona płotem drewnianym to zamiast wejść przez [bramę], to płot zwalili, wchodzili i w woreczki brali cukier, który tam był. Ten cukier później na schodach razem z marmoladą się mieszał. I tak to pięknie wszystko wyglądało.

  • Kiedy pan wrócił do Warszawy?

Do Warszawy nie mieliśmy do czego wracać. Wróciliśmy do ciotki mojej mamy, która mieszkała w Konstancinie. W Konstancinie chodziłem do drugiej klasy liceum do szkoły Rejtana i zrobiłem tam maturę. W Konstancinie była filia Rejtana, a egzamin zdawaliśmy u Rejtana na Rakowieckiej [w Warszawie]. […]

  • Proszę powiedzieć, z czego pan jest najbardziej dumny ze swoich dokonań z okresu Powstania?

Trudne pytanie... Że przeżyłem. Dumny to ja jestem z mojego ojca, bo ojciec walczył w 1920 roku, był jako ułan w 1 Pułku Ułanów Krechowieckich, walczył wtedy. Opowiadał mi, ile razy do szarży szli. Później skończył podchorążówkę, później poszedł w 1939 roku i biedny, został zamordowany w Katyniu, poprzez Kozielsk do Katynia.




Warszawa, 18 czerwca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Miązek
Bogdan Łuniewski Pseudonim: „Puchacz” Stopień: strzelec Formacja: Batalion „Kiliński” Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter