Jeszcze na Polesiu. Brześć był wojewódzkim miastem Polesia. Ojciec był przemysłowcem. Miał duży zakład, wytwarzający skórzane rzeczy dla wojska, uprzęże. Do 1939 roku pracowało tam około stu osób. Po wojnie stróż ojca przyszedł i zażądał kluczy, nas wyrzucił z domu do malutkiego pomieszczenia, sam będąc już gospodarzem tego przedsiębiorstwa. Brat tegoż stróża był kierowcą mojego ojca. Byliśmy od pierwszych dni wojny w sytuacji takiej, na jaką zasłużyli bogaci Polacy na tamtych terenach. Potem usunięto nas z Brześcia. Rodzice załadowali rzeczy na furę i pojechaliśmy do [Kobrynia?] Nasza rodzina była dość duża. Rodzice i czwórka dzieci. Starszy brat z 1923 roku i najmłodszy, który urodził się w 1940 roku. W 1940 roku nas wyrzucono. Nie mieliśmy gdzie zamieszka i ludzie nam zaproponowali, właściciele stodoły, żebyśmy tam zamieszkali. Szczury i myszy biegały. Baliśmy się o młodsze rodzeństwo i dyżurowaliśmy z mamą po nocy pilnując. Zimą zlitowali się i zaproponowali nam warsztat stolarski. Tam przy piecyku paliło się drzewem. Czytaliśmy książki wieczorami. Płomień dawał widmo światło. 22 lipca 1942 roku, w chwili wybuchu wojny niemiecko sowieckiej, następnego już wracaliśmy do Brześcia. Jak tylko przyszli Niemcy, rodzice moi zorganizowali przejazd do Brześcia i wróciliśmy do domu.
Absolutnie nie. Mama wynosiła rzeczy wartościowe: biżuterię, nakrycia, sztućce i sprzedawała, z tego się utrzymywaliśmy. W podobnej sytuacji byli tam Polacy, ale mieliśmy niewielki z nimi kontakt. Nas była czwórka, nie byliśmy ruchliwi, nie było wózków. Najmłodszy mój brat w kościele był chrzczony po cichu, w tajemnicy. Ksiądz się podjął ochrzczenia. To było przed powrotem, po powrocie do Brześcia mieszkanie zastaliśmy zniszczone splądrowane, ale żyliśmy w mieszkaniu czteropokojowym. Ojciec mój nawiązał kontakt z Wanią z Wachlarza. Nie był pewien, kto to taki i nie ufał mu od razu. Mój ojciec z kilkoma zaprzyjaźnionymi ludźmi naradzał się czy ulec namowom Wani, przedstawiciela Warszawy na Polesie. Podjął się otworzenia warsztatów, po to, żeby pewne rzeczy, zamówienia wykonać dla Niemców, żeby Wachlarz miał u nas jakieś oparcie. W garażu były urządzenia, które prawdopodobnie były radiostacją. Wania przyjeżdżał, zamykali się w pokoju i jakieś rozmowy prowadzili. Było uruchomione przedsiębiorstwo. Wielu młodych ludzi przeznaczonych na roboty znajdowało tu pracę. Moje koleżanki. Mieli oparcie, koledzy mojego brata. Kilkudziesięciu młodych ludzi było zatrudnionych.
Doskonale. W tym czasie miałam piętnaście, siedemnaście lat. Koledzy nasi już szli do wojska. Rysiek Bućko szedł do wojska i owało mu butów i paska. Mój ojciec organizował mu paczki. W 1939 roku wojsko było rozproszone. Ja byłam działającą harcerką. Drużynowa Drużyńska angażowała nas do pomocy wojskowym. Rannych się wspomagało, robiło się bandaże i je rozwoziło. Ja na saneczkach z siostrą na tych bandażach roznosiłam do wojskowych miejsc. Rodzice od początku byli zaangażowani w potrzeby ludzkie. Nieśli pomoc wojsku. Czuliśmy się potrzebni.
Mój ojciec nie wierzył w wojnę, prawie do końca. Z chwilą powołania go do wojska, zabrał samochód i pojechał z wojskiem. Wtedy był bardzo przygnębiony. Dojechał do granicy Rumuńskiej i powiedział: „Tu się kończą mojej obowiązki wobec wojska” i wrócił do Brześcia. Wiedział, że jest nas czwórka. Jako ojciec był opiekuńczy i pełen odpowiedzialności. W momencie wybuchu wojny rosyjsko niemieckiej był pobudzony i chciał wrócić jak najszybciej do Brześcia, do domu. Nie pamiętam słów, ale pamiętam nastrój. Ojciec wierzył, że jakoś się to może zmienić. Był w 1920 roku w czasie wojny na frontach. Zawsze niepokoił się o tamte tereny.
Jan Pietraszek. W wachlarzu pseudonim był Wiktor. Chlebowski w swoim „Wachlarzu" opisywał mojego ojca: Wiktor, ojciec czwórki dzieci z Brześcia.
Ja nie wiem czy to miało wpływ. Postawa mojego domu. Zawsze tam byli uciekinierzy. Po 1942 roku, kiedy wróciliśmy do Brześcia ci, którzy doświadczeni na dalekim wschodzie, ci którzy uciekali przed mordowaniem przez Niemców i Ukraińców. Nasz dom był schronieniem. Mamy z nimi ciągle dużo dowodów kontaktu. W Lubartowie, gdzie jest grób moich dziadków do dziś mieszka Zyta, która była u nas w domu wychowywana. Sierota. Moja mama ją przechowywała. Teraz opiekuje się grobem moich dziadków, bo jak twierdzi, to jest grób jej rodziców. Z Równego odezwał się kolega, mieszkali u nas. Moi rodzice byli społecznikami. To miało na mnie wpływ.
W Brześciu nie. Do Warszawy przyjechaliśmy dzięki Wachlarzowi. Wania to zorganizował. Wracając jeszcze do Brześcia. Mój ojciec pracując w Wachlarzu przekazywał do Warszawy wiadomości. W naszej posesji była rozlewnia wód gazowych i piwa, potrzebowali w butlach dwutlenku węgla. Mój ojciec przesyłając butle robił w nich podwójne dno i tam je lokował. Muzeum Wojska Polskiego ojciec mój przekazał taką butlę. Ja tę butlę kiedyś widziałam. Teraz jej już nie widziałam, pewnie w magazynach. To zostało po jego działalności. Do Warszawy przenieśliśmy się w 1944 roku dzięki Wani pseudonim „Doktor”. Nie tylko myśmy przyjechali, ale też nasi przyjaciele. Tuż przed Wielkanocą. To był kwiecień. W Warszawie tata w wytwórni wód gazowych na Pradze zorganizował spółdzielnię kożuszniczą. Dochodowy zakład, miejsce pracy ojca. Był organizatorem i kierownikiem. Zatrudniali kilkudziesięciu pracowników.
Moja koleżanka Sobczyńska trafiła z Brześcia do państwa Sobczyńskich na Marszałkowskiej. Pięcioro dzieci i wszystkie były w AK. Tam dostałyśmy się zaraz, szukałyśmy kontaktów i nie trudno było. Włączyłyśmy się do pracy AK. Najpierw byłą przysięga. Uczyłyśmy się działalności sanitarnej. Tak weszłyśmy do AK. Do Powstania byłyśmy szkolone, a do samego Powstania wezwano nas już 29 lipca w sobotę. Zgrupowano nas na górnym Czerniakowie, w willi na ulicy Koło. W niedzielę musiałyśmy uciekać, bo Niemcy nas wytropili. Wróciłam już nie do mojego zgrupowania do państwa Sobczyńskich. Pierwszego sierpnia, stawiłyśmy się na Marszałkowską w ich mieszkaniu.
Nie pamiętam. Później byłam w Kryski. Na Marszałkowskiej czekałyśmy do dwunastego na pierwszy przydział. Ten dom był bardzo zaangażowany w sprawy. Chłopcy poszli do Powstania. Siostry dwie, jedna na studiach medycznych została a druga z nami powędrowała się na Czerniaków. Do dwunastego nie byłyśmy zgrupowane tylko szkolono nas w pomocy medycznej.
Byłyśmy przy Alejach. Pierwszy obraz został mi w pamięci, to jest zabity człowiek koło teatru. Pierwsze strzały zabiły chłopca. To jest mój początek Powstania. Wychodziłyśmy żeby zobaczyć co się dzieje przy Alejach. Ze strachem wielkim słyszało się i widziało Ukraińców, którzy mieli opinię gorsza niż Niemcy. Strzelanina straszna była. Nie wolno nam było poruszać się swobodnie. Te wypady były tylko dlatego, że nie mogliśmy się powstrzymać. Działalność powstańcza była energiczna i zorganizowana. Powstańcy i sanitariuszki. Myśmy obserwowali. A oparcie mieliśmy tylko w tym domu, gdzie nas żywili i przytulili, gdzie mogliśmy spać. Działalność aktywną to przeżywałyśmy od bodajże dwunastego sierpnia. Jak nam doniesiono, że idziemy na Czerniaków. Przydział do plutonu od razu. Szliśmy do placu Trzech Krzyży, skręciłyśmy przez Książęcą. Zaczepiłyśmy kawałek o zakład niewidomych. Korytarzami i podziemiem szpitala. Przez sale szpitalne. Stały tam łóżka z rannymi powstańcami. Stamtąd dotarłyśmy do kwatery Słowaków przy Rozbrat.
Nazwa się wzięła stąd, że porucznikiem który zorganizował ten pluton to był Słowak. Irink Stanko. Który przed wojną przyjechał do Polski, ożenił się, miał paszport słowacki, ale był patriotą i polskim. Tutaj był w tym plutonie Słowak, był Francuz, Ormianie, Azerowie, Gruzini i oczywiście Polacy. Zgrupowanie liczyło kilkadziesiąt osób. Byli mieszkańcy Czerniakowa, ale i z innych stron Polski np. „Szach”, który przyjechał z Poznania do Warszawy, żeby wziąć udział w Powstaniu. Nazywał się Rajmund Fiksiński. Mieszkał w Poznaniu, skończył chemię w Łodzi i Poznaniu, pracował na Uniwersytecie. Ormianie, Azerowie i Gruzini byli jeńcami, którzy uciekli z niewoli niemieckiej.
Ormian nie. Zostali mi w pamięci jako ludzie o dużej kulturze, grzeczni i spokojni. Umieli z nami współżyć, że mało odczuwało się, że to byli obcokrajowcy. Archazaszwili, Gruzin, to już byli krzepcy ludzie. Słychać ich było i widać ich było. Ale większość to Polacy z Czerniakowa w plutonie.
Nasz porucznik Słowak był bardzo zaangażowany w to, żeby to Powstanie się powiodło i żebyśmy wygrali. Nasz teren był przy Wiśle od Okrąg, po Rozbrat i Łazienkowską. To był nasz teren. Należeliśmy do zgrupowania Kryski. Porucznik czuł się naprawdę odpowiedzialnym za nas i jak wykonuje rozkazy. Był zaangażowany w to jak się nam wiedzie, jak jemu i pijemy. Dbał o oddział. Jego postawa była często taka, że się to rozumiało opatrznie. Nie był człowiekiem nie potrafiącym zareagować energicznie. Ale był dobrym człowiekiem. Jego zaangażowanie w Powstanie, pamiętam walki na odcinku koło Rozbrat, gdzie trzeba było rannych donieść. Tych, co trzeba było podnieść, posadzić, usunąć z miejsca gdzie było niebezpiecznie, zawsze łapał za nosze i pomagał w każdym przypadku. I rozkazywał i pomagał zawsze.
Kto mieszkał w tych blokach w czasie Powstania? Tam nie było Niemców. Nie wykluczone że Powstanie ich przepędziło. Na Czerniakowie w ogóle nie mieszkali Niemcy. To był teren naprawdę nasz. Czuliśmy się jak u siebie. Niemcy byli dookoła. Strzelali do przechodniów. Po przeciwnej stronie Rozbrat byli. Tam w szkole byli. Strzelali ciągle w dzień i w nocy. Wszystkie okna wychodzące na Rozbrat zasłoniliśmy workami z piachem.
Wielkiego kontaktu nie mieliśmy. Ale nie był to zły kontakt. Myśmy nie mieli żadnych dostaw żywności, zaopatrzenia. Tylko zdobyczne. Jak złapaliśmy kozę, to ją gotowaliśmy. Pamiętam był zabity koń, to było z niego jedzenie. Ja będąc w Brześciu postanowiłam, że wszystkie piątki miałam pościć, aż do końca wojny. Pamiętam tę kozę i konia, i jak były przysmaki to były w piątek i obywałam się zapachem. Ale moja koleżanka Sobczyńska odkładała dla mnie na następny dzień. Dzięki ludności cywilnej myśmy przetrwali. Mieszkania zaopatrzone, które były pozostawione. W rozwalających się domach walki sprawiały, że mieszkańcy opuszczali. Myśmy zjadali te jedzenie, które było znajdowane.
Na Zagórnej była szkoła w której była kaplica i odprawiali msze w niedziele. Na jednej z takich mszy byłam wyróżniona. Podniesiona do rangi starszego strzelca. Nie było pisma tylko na mszy. Bardzo to było dla mnie miłe.
Nie. Dochodziły wieści, bo porucznik nasz kontaktując się z władzą przynosił wiadomości, ale myśmy się entuzjazmowały tym, co się działo za Wisłą. Spodziewaliśmy się pomocy. Pamiętam jak wysyłano ludzi na Saską Kępę, żeby nawiązać kontakt i żeby jakaś pomoc trafiła do nas. Bez efektu. Bardzo chcieliśmy pomocy.
Najtrudniejsze były walki na Zagórnej. Pamiętam jak nasi atakowali żołnierzy na piętrze w mieszkaniach, a nasi chłopcy byli na parterze, a potem odwrotnie, to były bardzo trudne dni. Sporo rannych. Prawie wszyscy chłopcy i sanitariuszki w plutonie były ranne. Poza mną. Ciężkie walki. Padł na Czerniakowskiej posterunek. Gruzina zabił pocisk. Uratowałyśmy się cudem. To się działo, co kilkadziesiąt metrów. Tam były zniszczone wszystkie budynki. Tam były ruiny.
Tak. To byli żołnierze, którzy przywożeni byli pontonami. Duże nadzieje z nimi wiązaliśmy. Młodzi ludzie, pełni chęci walki, ale nieprzygotowani zupełnie. Bez uzbrojenia i nie znający terenu. Gdyby nam dali więcej broni to efekty Powstania też byłyby inne.
Były takie przypadki. Był Niemiec. To nie była dla mnie kwestia, czy bandażuje naszego, Rosjanina czy Niemca. Oburzyli się nasi chłopcy, jak chciałam go bandażować. Nie pozwolili mi. Nie dziwię się im. Doświadczaliśmy złośliwości od Niemców, strzelali do nas z Mostu Poniatowskiego, oświecali sobie lampami w nocy. Złość była wielka. Ale nie byli ci ranni krzywdzeni, zabijani. Na pewno dostawało im się w rozmowach, nie żałowano im gorzkich słów. Ja nie widziałam przypadku, żeby ktoś się zachował niegodnie w stosunku do nich. A były powody. Był powstaniec, który tam rodzinę miał i były wypadki rannych i zgonów, więc miało się żal do Niemców.
Poza strzelcami, którzy strzelali do przechodzących przez jezdnie, to się z Niemcami nie zetknęłam. Widziałam owszem. Widziałam walczących. Szczególnie na Zagórnej, gdzie Niemcy uciekali na górę.
Nad Wisłą do końca byłyśmy w kontakcie z porucznikiem Kryską, który był ranny. Dostawaliśmy pomoc z Saskiej Kępy. Przypływali na pontonach żołnierze, a my tymi pontonami odsyłaliśmy rannych. Z Sobczyńską, bo we dwie nie byłyśmy ranne. Ostatniego dnia, kiedy nie miałyśmy, kogo załadować, załadowałyśmy porucznika, naszych chłopców i same też weszłyśmy do pontonu. Przepłynęliśmy Wisłę. Wypakowałyśmy rannych. Tam zabrali już te pontony. Wylądowałyśmy w willi, spałyśmy dobę albo więcej bez przerwy. A potem wezwano nas do zgrupowania powstańców. Zgrupowali nas w otoczonym ogrodzeniem budynku. Tam nas karmiono. Porucznik przewidując sytuację, przez otwór w parkanie kazał nam uciekać. Ja i „Ata” byłyśmy wysłane na zewnątrz, dzięki porucznikowi. Trafiłyśmy do rodziny „Aty”. Mieszkała tam siostra jej mamy, która nas przytuliła. Pracowałyśmy sprzedając mleko, żeby sobie do tego mleka coś kupić. To było w Rembertowie.
Nie. Tego nie pamiętam. Zastanawiałam się. Czytałam sporo. Ale nie pamiętam, nie przeżywałam już tego. Zostałam w Rembertowie kilka dni i pojechałam do Lublina, gdzie była rodzina mojej mamy. A „Ata” do Białej Podlaskiej do rodziny. Ja w Lublinie trafiłam do szkoły natychmiast, rodzina mnie wysłała. Uczyłam się w Gimnazjum, nie bardzo mi ta nauka wychodziła wtedy, bo byłam pełna przeżyć popowstańczych. Nawiązałam kontakt z porucznikiem Stanko, który jako ranny trafił do szpitala w Lublinie. Bywałam u niego. Usiłował mi pomóc w nauce. Pisał moje wypracowania do szkoły, które ja tylko przepisywałam. Do drugiego lutego byłam u rodziny. W 1945 roku to było, a potem wróciłam do Warszawy. Zima była straszna. Wisłę przeszłam po lodzie. Chodź był most przy karowej. Szłam na Sabały, gdzie moi rodzice mieszkali u kuzynów. Do dziś pamiętam te drogę. Spalone zwłoki, leżące, rozkładające się ciała. Kartki na domach, gdzie jesteś? Dużo ich czytałam, już drugiego lutego było bardzo dużo. Ludzie wracali bardzo szybko do swoich domów.
Drugiego lutego, koło południa, przyszłam do moich rodziców i wychodzili ludzie z kościoła i spotkałam całą rodzinę. Rodziców i rodzeństwo. Musiałam się wziąć do roboty. Wcześniej skończyłam tylko pierwszą klasę gimnazjum. Wzięłam się do nauki. W 1945 roku w maju zdawałam małą maturę i trafiłam do gimnazjum Słowackiego. W 1946 roku zdałam dużą i dostałam się na wymarzone studia. Porucznik Stanko napisał w artykule, że ponieważ w Powstaniu ratowałam takich chłopaków, którzy mieli krwotok płucny, to już było widać że będzie ze mnie lekarz.
Nie wiem. Moi wujkowie. Ciocia bardzo była zaangażowana. Miała krzyż Virtuti Militari. Byli zaangażowani. Sporo powstańców wiedziało, że tam jestem i przychodzili. Nie mogli być ubrani w panterki, jak w Powstaniu. Kiedyś przyszedł kolega, zaangażowany w działalność powstańczą. Chcieliśmy, żeby się rozebrał, a okazuje się, że on nie miał się w co przebrać i ktoś go przebrał we frak. Wstydził się, bo był tak dziwnie ubrany. Były takie momenty, kiedy ta opiekuńczość wuja była uciążliwa. Wujek liczył, że wszystko zmieni się, a nie, że sowieci będą czterdzieści lat i trzeba będzie tę niewolę przeżywać.
Tak. Ja natychmiast po Powstaniu trafiłam do gimnazjum. Zajęta byłam nauką, że nie miałam czasu na żadne przyjemności, zresztą przyjemności wtedy nie było. Trafiłam na studia, które mnie pochłonęły. W tym czasie porucznik usiłował nawiązywać kontakt. Bywałam u niego, bo on stale myślał czy nie potrzebujemy pomocy. Wtedy urodziła mu się córka, którą trzymałam do chrztu. Ja dzięki temu, że nie miałam tu znajomości i nie miałam czasu, nie miałam z kim rozmawiać i opowiadać o swoich przeżyciach. Tuż po Powstaniu spotkałam młodych ludzi mieszkających tuż koło mnie, zaangażowanych w naukę na wyższych uczelniach. Między innymi mojego przyszłego męża. Od razu poznałam że jest z lasu. Od 1942 roku do 1944 roku był w Kampinosie. Najpierw działali tu na Okęciu, były wypady. A potem przeszedł do Kampinosu. I tam byli zgrupowani przez długi okres czasu. W czasie Powstania miał pseudonim „Wiktor”. Prowadził oddział na dworzec gdański, gdzie były potworne starcia i wielkie ponieśli straty. Udało mu się wrócić bez większego szwanku. Po Powstaniu wrócił do domu i został architektem.
Nie chciał najpierw, a potem, gdy powinien to już się nie interesowaliśmy tym. Ale rozmawiałam z jego kolegą, który był nim. Byli w Roztoce, w Wierszach. W zeszłym roku była uroczystość wyświęcenia pomnika w Wierszach. Pojechałam z synem i obejrzałam te groby, gdzie niewiele owało, a mógł być mój mąż.
Nie pamiętam nigdy rzeczy przykrych. Moje Powstania to są młodzieńcze bardzo wspomnienia. Przeżywałam każde zwycięstwo naszego plutonu, każdej ulicy, domu, mieszkania. Straty nasze. Jak był któryś ranny powstaniec w rękę to było wielkie dla nas przeżycie. Jak zginął ten Gruzin, to byłyśmy tak bez energii i milczące. To najgorsze wspomnienia. A z miłych, to dziś jak na to patrzę to jestem wdzięczna opatrzności, że mogłam brać udział w Powstaniu. Że mogłam, chociaż troszkę pomóc w odzyskaniu i utrzymaniu Warszawy. Byliśmy jak najdłużej u siebie. Dzięki AK mogliśmy się czuć wolni w Polsce.
Chciałabym przytoczyć rozmowę z moim najmłodszym wnukiem. Trzynastolatkiem wtedy, który zadzwonił do mnie, pytając o wspomnienia o wojnie, ponieważ miał zadanie z polskiego: wypracowanie o rodzinie, która brała udział w wojnie. „Twój pradziadek był w „Wachlarzu”, twój dziadek był w Kampinosie, przez dłuższy czas, w lesie. Walczył na dworcu gdańskim, słynna historia.” „A babciu powiedz coś o sobie.” Więc opowiadam mu o zdarzeniu przy kościele na Czerniakowskiej. Razem z „Atą” niosłyśmy rozkaz do Archazanszwilego, który był gdzieś w jakimś wykopie. Wchodzimy i on mówi: „Ja muszę pić.” Odpowiedziałam , że wody to może gdzieś mu znajdę. A on mówi: „Nie, ja chce pić krwi niemieckiej.” Przeraziła nas jego postawa. Gruzin, wielki, czarne chłopisko. Wyszłyśmy z tego dołu i padł granat, a z naszego Archazaszwilego zostało gruzu trochę, jako grobowiec po nim. Myśmy się uratowały, to przypadek. Na to mój wnuk po chwili odpowiedział: „Babciu, czyś ty tego w kinie nie oglądała?” Młody chłopiec nie dowierza, że się mogły takie historie zdarzyć.
Nagranie dodatkowe zarejestrowane w Warszawie 28 października 2014 roku. Rozmowę prowadził Michał Wójciuk.
Nazywam się Danuta Michałowska, w czasie Powstania Danuta Pietraszek „Aga”. „Agata” miałam być, ale podzieliłam się połową z moją przyjaciółką, to już ja jestem „Aga”, a ona „Ata”. Przez cały czas byłyśmy razem.
Ja miałam przydział do oddziału. Nie pamiętam, jaki to był numer mojego oddziału pierwotnego, na Górnym Mokotowie. Już byłam wezwana razem z moją koleżanką „Atą” w sobotę, Powstanie wybuchło we wtorek, a myśmy były już wezwane i zgrupowanie nasze [było] na Górnym Mokotowie w budynku. Byłyśmy zgrupowane, to była sobota, a w niedzielę Niemcy nas wytropili i musiałyśmy uciekać stamtąd. I już na wezwanie na Powstanie nie trafiłyśmy do naszego pierwotnego zgrupowania, tylko trafiłyśmy do naszych przyjaciół na Marszałkowskiej i stamtąd żeśmy były wezwane na Czerniaków.
Ja w ogóle nie byłam w Warszawie od dawna, bo ja przyjechałam do Warszawy – Powstanie wybuchło w sierpniu, a ja przyjechałam na Wielkanoc, to był marzec, kwiecień, tak że zaczęłam tutaj działać i kontakty nawiązywać dopiero od maja. Tak że dostałam się do tego plutonu „Słowaków” zupełnie przypadkowo.
Przed Powstaniem odbyłam sanitarne szkolenie. Jak teraz patrzę na to, to było bardzo takie powierzchowne, byłyśmy młode i bez praktyki żadnej przecież.
Więc może zacznę od tego, że będąc na Marszałkowskiej przy Skorupki, czekałyśmy właśnie na jakiś przydział. Pojechałyśmy, sanitarna grupa z przydziałem do tegoż właśnie plutonu wyruszyła tutaj z Marszałkowskiej, żeśmy były doprowadzone Książęcą. Pamiętam, żeśmy szły przez szpital na Książęcej, który był już załadowany, bo to był pierwszy tydzień Powstania i już byli ranni. No i przyszłyśmy na Rozbrat i porucznik „Stanko”, który wyszedł na nasze spotkanie, przyjął nas w ten sposób: „Ojej, ile tu bab!”. Myśmy były speszone tym przyjęciem, bo nie było to jakieś serdeczne przyjęcie, a raczej takie trudne do zniesienia dla nas, no ale żeśmy się tak w ten pluton wciągnęły, wżyły, że żeśmy się później poznały ze wszystkimi naszymi chłopcami z tego plutonu.
A był to pluton bardzo różnorodny, pluton „Słowaków” składał się z bardzo różnych chłopców, to byli i Ukraińcy, i Rosjanie, to byli Słowacy i byli Polacy, tak że taka bardzo różnorodna grupa, różnie zachowująca się, ale wszyscy bardzo zainteresowani działalnością w Powstaniu, to na pewno.
Myśmy nie mieli jakichś kontaktów takich w czasie działania. Owszem, były, ale trudno mówić o jakimś współżyciu czy o jakichś kontaktach bliższych. Mieliśmy swoją kwaterę, do nas właściwie nie docierali inni, bo nie byliśmy zgrupowani gdzieś w sąsiedztwie, tylko to były jednak te oddziały w odległościach różnych, prawda. Koło nas nie było żadnego bliskiego jakiegoś oddziału, z którym byśmy byli zżyci. Byłyśmy na pewno bardzo zaangażowane w pracę tego oddziału, bo trzeba było przecież i coś ugotować, trzeba było chłopców jednak opatrzyć, bo byli ranni, mało tego, trzeba było się nawet starać o to, żeby było jedzenie i żeby było picie przecież, bo wcale nie było ani sklepów, ani dostawców, więc te domy opuszczone, chłopcy bardzo często przynosili stamtąd jakieś jedzenie, które żeśmy przygotowywały dla naszych chłopców z oddziału. Pamiętam takie zdarzenie, gdzie był jakiś zwierzak zabity, to chyba był jakiś cielaczek, my młode dziewczyny nie umiałyśmy sobie radzić, ale żeśmy gotowały. Chłopcy nam czasem pomagali, żeby przynieść jakieś jarzyny czy kartofle, więc w piwnicach sąsiedzkich, jeżeli były jakieś takie produkty do jedzenia, to żeśmy je wykorzystywali i gotowali, no i w ten sposób żeśmy się odżywiali. Czasem było tak, że chleb, który się miało gdzieś w kieszeni, był jedynym pożywieniem, bo przecież nikt nam tego jedzenia nie sprowadzał, nie dostarczał. Sklepów nie było, zaopatrzenia nie było, tak że były dni, gdzie żeśmy były najedzone, ale były i dni, gdzie żeśmy byli głodni. Tak to było.
Język polski był językiem podstawowym, z tym że Rosjanie z trudem mówili po polsku, mówili po rosyjsku. Jest to język, który żeśmy rozumieli, tak że komunikacja nie była trudna. Ale te zachowania były różne, na przykład ci z Rosji wieczorami lubili śpiewać, bo to była jednak taka rosyjska natura, że tak powiem, więc oni wieczorami [śpiewali] mruczando takie – zapamiętałam to do dziś, jak oni właśnie te melodie swoje rodzinne sobie przypominali i śpiewali. Był kontakt między nami, nie było jakichś zadrażnień narodowościowych, że tak powiem, oni byli bardzo jednak oddani.
Nie zapomnę takiego zdarzenia, przy kościele na Rozbrat, który do dziś stoi, ten kościół, tam był wykop i tam nasi chłopcy dyżurowali. Kiedyś porucznik zlecił mi donieść rozkaz do dyżurującego tam i [kiedy] wchodziłam do tego dołu, że tak powiem, gdzie dyżurował, on do mnie mówi: „Słuchaj, ja chcę pić!” – z takimi pięściami do mnie. No, przerażona byłam, pytam: „No a co ci mam [dać]? Pójdę zaraz, wody jakiejś przyniosę”. Nie było przecież nigdzie możliwości zdobycia wody, no ale przerażona byłam i mówię mu: „Przyniosę ci wodę”, a on do mnie: „Nie, ja chcę krwi niemieckiej pić!”. Byłam tak przerażona, do dzisiaj pamiętam to wydarzenie. Zostawiłam mu rozkaz, tylko wyszłam z tego rowu, uderzył tam granat i został tylko placek po nim mokry. Do dziś na kościele na Rozbrat jest jego tablica. No, niewiele brakowało, minutę, dwie, żebym i ja tam pozostała. No, były takie przypadki, gdzie ugrzęzła ta pamięć w takich zdarzeniach. Też przy kościele, ale ten kościół nie przy Rozbrat, tutaj gdzie jest sportowe boisko, jest taki duży kościół, przy Łazienkowskiej. Też tam kiedyś będąc, widzę siedzącego chłopca, takiego nieruchomego, więc wodę jakąś miałam i biegnę do niego, żeby go tą wodą jakoś pokrzepić, ja do niego, a to już nieżyjący chłopak, taki ze dwanaście, piętnaście lat. Tak że ile razy w tamtej okolicy jestem, to takie zdarzenia są nadal żywe i przypominają się.
Trudno jest powiedzieć, jak żeśmy to przeżywały. Na pewno potrzeba pomocy przeważała nad lękiem i nad rozważaniem nad tym, co za tragedia się dzieje, bo jednak tam była duża akcja wojenna na Czerniakowie wtedy, kiedy myśmy tam były. Ci Niemcy dążyli do [zdobycia terenu], bo to była przecież Wisła i im zależało na tym, żeby nie tracić tego kontaktu, bo po drugiej stronie stali przecież już Sowieci. Ja nawet nie pamiętam jakichś innych przeżyć ponad tę reakcję na ten ciągły lęk przed Niemcami – ta nasza reakcja, żeby się bronić, była bardzo duża. Myśmy jednak do takiej wojny to były przygotowane. Niemcy byli bardzo aktywni i trzeba było bardzo uważać, trzeba było bardzo się słuchać rozkazów, żeby nie zrobić głupstwa, bo jednak były u nas straty bardzo duże. Myśmy właściwie tylko we dwie wyszły całe, nie ranne. Koniec Powstania, który na tym odcinku wyglądał w ten sposób, że była przeprawa przez Wisłę, bo jednak Sowieci, a właściwie wojska polskie przy sowieckim zgrupowaniu, były transportowane na nasz teren, na teren Czerniakowa, a my na te łodzie, którymi byli transportowani do [lewej strony] Warszawy, ładowaliśmy do łodzi rannych, żeby mogli być tam do szpitali przetransportowani, ratowani, leczeni. Tak wyglądały ostatnie dni naszego Powstania.
Bardzo dużo było rannych, naprawdę. Było kilkunastu chyba czy tam ponad dwudziestu mężczyzn i nas było pięć sanitariuszek, ja byłam potem i sanitariuszką, i łączniczką. Chłopców ubywało, bo przecież byli ranni i zabici byli w międzyczasie, tak że to nie była jakaś stale jednakowa ilość tych naszych, a ilu ich było w końcowym etapie, to trudno mi jest powiedzieć. W każdym razie przewiozłyśmy porucznika naszego już takim jednym z ostatnich transportów, że tak powiem, łodzią, na stronę praską. Zaraz na Saskiej Kępie to miało miejsce, byłyśmy w jakimś (bo to w nocy przetransportowane) domu przyjęte na nocleg. Pamiętam, jak nas w piwnicy posadzono i tam żeśmy noc spędzały. Nad ranem przyszli żołnierze i zabrali nas na Grochowską, gdzie byli grupowani wszyscy Powstańcy. Dużo ich tam już było, w każdym razie porucznik, który zorientował się bardzo szybko, jakie są plany wobec tych grupowanych tam Powstańców, przeciął siatkę w ogrodzeniu i mnie, i tę moją koleżankę Sobczyńską, dwie, które żeśmy pozostały z jego plutonu, wyrzucił w sposób tak gwałtowny i tak zdecydowany, że ja byłam przerażona. „Wynoście się i koniec”. W ten sposób uratował nas przed wywózką na Syberię, bo żeśmy nie były ranne, więc do szpitala żeśmy się nie nadawały, a ci wszyscy, którzy nie byli ranni, byli wywiezieni na Syberię.
Tak. To znaczy, było to jedno z miejsc, ale tam ja byłam i tam był porucznik, i stamtąd nas, przeciąwszy siatkę, wyrzucił, dosłownie. „Wynoście się”. No, byłyśmy zdruzgotane wręcz taką wypowiedzią, bo nie spodziewałyśmy się, ale zmusił nas do tego, jednak przewidział to, że mogłyśmy być wywiezione. On był ranny, wobec tego trafił do szpitala. Ja stamtąd pojechałam do Lublina, gdzie miałam rodzinę, wujostwo moje tam mieszkało wówczas; pojechałam i tam zresztą potem z porucznikiem się widywałam, bo on był w szpitalu, leżał właśnie w Lublinie, gdzie odwiedzałam go.
A wie pan, że nie pamiętam. Jakieś powierzchowne, to nie były jakieś duże tego typu uszkodzenia narządów, żeby nie mógł samodzielnie się utrzymać, nie. Ja nie pamiętam, właśnie już też któregoś razu się zastanawiałyśmy, dlaczego on trafił do szpitala. On na pewno był niewydolny oddechowo, bo on za dużo palił i to był powód, dla którego na pewno mógł i gorączkować i być niewydolnym, ale on był też i ranny. Były jakieś obrażenia powierzchowne, nie były duże, to z całą pewnością. W każdym razie do tego szpitala tam przyjeżdżałam i odwiedzałam go.
W Lublinie, tak.
O tak, jak wróciłam do Warszawy, zaraz natychmiast szukałam kontaktu. Moi rodzice zaraz w szkole mnie umieścili, bo w czasie wojny w takich warunkach przebywałam, że nie było możliwości uczenia się. Z domu musiałam się wynosić, że tak powiem, bo stróż nas wyrzucił, mieszkaliśmy w stodole, poza miastem, więc w takich warunkach nie było mowy o tym. Bo ja byłam na Polesiu w czasie rozpoczęcia wojny, do czterdziestego czwartego roku. Więc tam warunki były tak ciężkie, że w ogóle nie było mowy o tym, żeby się uczyć, a tutaj zaraz po Powstaniu trafiłam do szkoły, zrobiłam maturę u Słowackiego i dostałam się zaraz na medycynę, którą skończyłam w ciągu pięciu lat w pięćdziesiątym trzecim, czwartym.
Szukałam go, bo wiedziałam, gdzie mieszka, ponieważ on mieszkał na Zagórnej. Jak myśmy w czasie Powstania działali tutaj na Czerniakowie, to widziałyśmy ten dom i wiedziałyśmy, gdzie on ma rodzinę. Żona jego wówczas była w ciąży (zresztą wspaniała kobieta) i on tę żonę tam odwiedzał. Tak że bardzo przeżywał później to rozstanie, nie wiedzieliśmy, co się stało z jego żoną. I zaraz po Powstaniu, jak wróciłam do rodziców (moi rodzice mieszkali wówczas u rodziny na Okęciu), zaraz szukałam kontaktów na Zagórnej, gdzie mieszkała jego żona, i w niedługim czasie ona trafiła znowu do swojego [mieszkania], bo dom nie był zniszczony. Zresztą do dzisiaj na Zagórnej jego rodzina, porucznika córka, tam mieszka. Zaraz po Powstaniu w niedługim czasie urodziła się właśnie ta jego pierwsza córka, no i prosili mnie, żebym była na uroczystości chrztu, i byłam jej matką chrzestną, pierwszej córki, która zresztą zmarła, teraz tylko pozostała druga córka, z którą utrzymujemy kontakt, teraz byłyśmy. A to na msze przychodzi, a to na skwer Iringha, tak że widujemy się od czasu do czasu.
To nie był łatwy człowiek. To był człowiek, który z trudem podporządkowywał się komuś, on podporządkowywał [innych] sobie. W czasie Powstania na pewno był bardzo zaangażowany w to, żebyśmy nie poddali się, żebyśmy działali i jak najwięcej żeby było efektów tego działania. Nie był to człowiek okazujący jakąś opiekuńczość, nie, on był bardzo twardy, zdecydowany, agresywny, ale miał dużo serca w tym wszystkim. Jeżeli była potrzeba, to on w sposób mało czuły, ale potrzeby ludzkie załatwiał, że tak powiem. Nie był obojętny na potrzeby, na cierpienie, na jakieś takie sprawy codzienne. Palaczem był niesamowitym, bez papierosa trudno go było spotkać. Później po Powstaniu trudności miał przecież z utrzymaniem się, tak że był reporterem, fotografem, pamiętam na ulicy jego, gdzie ludzi fotografował, żeby jakoś utrzymać rodzinę.
Na Marszałkowskiej. Pamiętam, żeśmy z mężem, z dziećmi szli, a on tu fotografuje, na Marszałkowskiej, w Alejach Jerozolimskich, tam przy parku. No musiał, szukał jakiegoś sposobu na utrzymanie się, a że to był człowiek, który się nie kajał… To nie był człowiek, który szedł na łatwiznę, [ale] miał poczucie swojej wartości i niełatwo mu na pewno było niejednokrotnie, bo to nie były przecież łatwe czasy. Tak że walczył o ten byt dla siebie, dla rodziny, ale wychował [córki] – pierwsza córka wyszła za mąż, zmarła, a ta druga ma syna, ma córkę, ma rodzinę, tak że dbają o pamięć ojca, dziadka.
O tyle znam, że on był właśnie tak jak mówię, palaczem i wiedziałam, zresztą już wcześniej miałam z nim kontakt. Mnie nie było przez pięć lat, od osiemdziesiątego roku nie było mnie w Polsce, bo pracowałam za granicą, więc kontaktu z nim wielkiego nie miałam, ale właśnie jak wiedziałam o jego potrzebach, to usiłowałam go jakoś skierować tam, gdzie miał tę opiekę fachową. Pamiętam, przy placu Trzech Krzyży, tam [była] taka poradnia pulmonologiczna, tam była koleżanka, prowadziła tę przychodnię no i właśnie też usiłowałam go namówić, żeby się leczył, z tym że on nie był łatwym pacjentem i niechętnie się poddawał leczeniu. Wszyscy żeśmy go uprzedzali, żeby przestał palić, żeby mniej palił, ale on już był tak do tego nałogu wciągnięty, że nie można go było od tego jakoś odzwyczaić, odciągnąć i to go zgubiło w zasadzie, bo jednak płuca mają też duży wpływ i na pracę serca, tak że niewydolność oddechowa i niewydolność krążenia. No a ten ostatni pobyt jego w Instytucie Onkologii, wówczas jeszcze na Wawelskiej, nie było tego nowego instytutu i tam on właściwie zmarł, u mojego przyjaciela, Tadeusza Lewińskiego, profesora zresztą. On prowadził ten oddział i jak usłyszał właśnie o przeszłości mojego porucznika, to się nim bardzo opiekowali i starali się go ratować, ale przepalił papierosami, nie było już możliwości. Ale utrzymuję kontakt z jego córką, coraz mniejszy, bo ja już jestem coraz starsza, już dziewięćdziesięciu lat dożywam, te trudności starcze ograniczają możliwości jednak, ale na cmentarzu, na Powązkach, gdzie leży porucznik, stoi jego sztandar słowacki, który kupiłam dawno. Był polski i słowacki, polski ukradli, a słowacki sztandar stoi przez cały czas.
Może tak, ale ja nie pamiętam tego, jakoś mi to umknęło. Ale ja o ten sztandar zawalczyłam (jak już nie żył porucznik) na cmentarzu, to taki sztandar słowacki, zresztą koleżanka go pierze od czasu do czasu, żeby był ładny, tak że mamy pod opieką ten grób jego.
Wie pan, jak myśmy przyszły, to ja w ogóle nie wiem, kto wtedy był Słowakiem, bo Słowacy mieszkający w Polsce mówili ładnie językiem polskim, nie wyróżniali się, natomiast odróżniali się Gruzini, Rosjanie, to tych żeśmy sobie od razu [rozpoznały], prawda, stwierdziłyśmy, kto zacz. A Słowaków, czy to Polak, czy to Słowak, nie. Nawet nie wiem, ilu ich było, jakoś nie zapamiętałam tego.
Ale z jakiego okresu?
To nie jest łatwe, uznanie za pożyteczną walkę, pamiętając, jakie straszne straty ponieśliśmy, straty ludzkie na przykład. Jak się pamięta te dzieci w piwnicach, starych, chorych ludzi w piwnicach, którym nie można było ani picia, ani jedzenia, ani lekarstwa, ani wygód zapewnić. Pan mi zadał pytanie…
To nie jest łatwe, bo patrzymy na to właśnie z dwóch punktów widzenia – ze współczesności i z punktu widzenia lat tamtych, powstańczych, gdzie człowiek miał te kilkanaście lat i teraz jak dożywa tej starości, patrząc z perspektywy, zupełne innej. Nie wiem, jak dzisiaj bym reagowała, gdybym miała działać w taki sam sposób, w jaki działałam, prawda, w jaki mnie to życie wtedy zmuszało, czy tak to widziałam. To nie jest takie jednoznaczne. Na pewno byliśmy w czasie wojny w pełni sił i chęci walki, chęci wydobycia się z tej niewoli – to była nasza wielka potrzeba. Myśmy się czuli jednak pokrzywdzeni, chciało się przecież zmian, bardzo żeśmy chcieli tych zmian, ale patrząc teraz z perspektywy na tę naszą działalność, to straty, straty w ludziach, były ogromne. Pamiętamy przecież tych, którzy zginęli, z najbliższego otoczenia, Powstańców; ludność cywilna przecież, w strasznych ilościach, jak ja pamiętam. To nie jest takie jednoznaczne. Na pewno chcieliśmy być krajem wolnym, mieliśmy jednak Niemców, którym musieliśmy się podporządkowywać, i Rosjan, którzy szli. Przecież wiedzieliśmy, kto to taki, przecież to nie szli przyjaciele. Tak że to nie była łatwa decyzja – znaczy dziś nie byłaby to łatwa decyzja, wtedy nie było wyboru. Wtedy to było zupełnie jasne, jednoznaczne, że mamy walczyć. Ale dzisiaj te straty, które oglądamy, w ludziach i w tym, co żeśmy [przeżyli], w mieście, jak to miasto wyglądało przecież po Powstaniu, to te refleksje są niełatwe do zaakceptowania, bo nawet ja czasem, no, jak mogę w taki sposób… Przecież to byli Niemcy, to byli Rosjanie, ale naprawdę nie wiem, co bym dzisiaj postanowiła. Bo jednak tyle trupów, takie straszne zniszczenie miasta – nie wiem, jak bym dzisiaj postępowała, bo wtedy nie miałam żadnych skrupułów, czy iść, czy nie, zdecydowanie szłam do Powstania. Zresztą pochodzę z rodziny, tata mój w „Wachlarzu” był bardzo zaangażowanym człowiekiem, później mój mąż, który był w lesie przez wiele, wiele lat, więc takie nawiązanie do tej działalności na pewno nie ułatwiłoby mi dzisiaj zdecydowanie odcięcia się od działalności, to na pewno, ale widzę też i te straszne straty, to ludzkie cierpienie, no, ale trudna decyzja byłaby, tak.
Proszę pana, czy była represjonowana? Po Powstaniu w ogóle ja nie mogłam chodzić, znaczy zaraz do szkoły trafiłam, ale nie było mowy o tym, żeby gdzieś chodzić na jakieś spotkania wieczorowe, na jakieś koncerty. Moi rodzice mnie nigdzie nie wypuszczali, bo się bali, że mój kontakt może doprowadzić… bo jednak wiele z mojego środowiska trafiło na Syberię, byli przecież tacy. Więc trzeba było na pewno być bardzo ostrożnym. Ja zaraz po Powstaniu poszłam do szkoły, maturę robiłam, tak że zajęta byłam bardzo nauką, to fakt, ale to były czasy, gdzie nie można było swobodnie się zachowywać, swobodnie mówić tego, co się myśli, jakim się naprawdę było. Wielu przyjaciół przecież trafiło do więzień, trafili na Syberię. Ja pochodzę z Polesia, z Brześcia i tam mój tata był bardzo zaangażowany w „Wachlarzu”, tam działał, dużo osób u nas się zatrzymywało i broń tam była przechowywana, to był duży dom, no, a potem kazano nam stamtąd uciekać. Tak że myśmy byli w czterdziestym czwartym roku zmuszeni do wyjazdu z Brześcia, zostawiliśmy dom, zostawiliśmy wszystko i przyjechaliśmy do Warszawy na Powstanie. Tutaj żeśmy stracili cały majątek, cały dobytek, ale z życiem żeśmy jakoś [uszli].
Nagranie dodatkowe zarejestrowane w Warszawie, 28 października 2014 roku
Rozmowę prowadził Michał Wójciuk