Jeżeli chodzi o ZWZ, to wtedy była konspiracja, myśmy się znali tylko piątkami. Nie wiedzieliśmy nic o naszych dowódcach. Przychodzili na wizytacje, ale nie znaliśmy całej struktury konspiracyjnej. W czasie Powstania byłem w, to jest skrót od Kompanii Ochrony Sztabu Obszaru Warszawskiego.
Przed pierwszym września skończyłem pierwszą klasę gimnazjum, Gimnazjum Oświaty – to było Zrzeszenie Nauczycieli. Gimnazjum mieściło się róg Świętokrzyskiej i Jasnej. Po wojnie, to znaczy po zajęciu przez Niemców Warszawy, a przedtem jeszcze żeśmy z ojcem zostali ewakuowani, z matką, z siostrą, bo ojciec pracował na kolei i była ewakuacja. Zjeździliśmy cały wschód – Sarny, Lwów i wróciliśmy dopiero pod koniec października... 1939 roku, przekraczając „zielone granice” na Bugu.
Myśmy byli chłopaczkami przecież, wtedy miałem chyba trzynaście czy czternaście lat. Myśmy byli ciekawi tego wszystkiego. Byliśmy nastawieni, że na pewno zwyciężymy. Takie było wtedy głupie nasze pojęcie o wojnie.
Tak. Ostatnie dni sierpnia to już była panika.
W pierwszych dniach po wojnie, jeszcze Niemcy pozwalali uczyć się młodzieży. Tak, że może tydzień, dwa chodziłem do tego samego gimnazjum, co przed wojną, to znaczy do Oświaty. Później został wydany zakaz kształcenia młodzieży, z tym, że nasz dyrektor zorganizował szkołę handlową, na którą Niemcy pozwalali. Pod płaszczykiem tej szkoły handlowej odbywały się normalne zajęcia według programu gimnazjum i liceum przedwojennego. Były tam dodatkowe lekcje handlu, to znaczy stenopisania, jakiejś rachunkowości, już nie pamiętam... Ale to było traktowane wszystko jakoś bardzo lekko, a żeśmy przechodziliśmy normalny kurs gimnazjum i liceum. I tak do wybuchu Powstania. Przed Powstaniem zdałem na kompletach, bo to były komplety jak gdyby, maturę.
Przed Powstaniem żeśmy tylko właściwie szkolili się. Mieliśmy tak zwany Mały Sabotaż, to znaczy żeśmy chodzili po niemieckich dzielnicach, pisaliśmy V=RAF, wrzucaliśmy do niemieckich lokali gastronomicznych…
Victoria równa się RAF, to znaczy Królewskie Lotnictwo Angielskie... RAF.
W zasadzie szkoliliśmy się. Wyjeżdżaliśmy do Międzylesia, tam dostawaliśmy broń. Rozmaite podchody żeśmy robili, takie jakieś harcerskie historie.
1941... drugi, trzeci. Bo ja już od 1940 należałem do konspiracji.
Tak, można tak powiedzieć.
Rodzice mnie utrzymywali.
Nie, nie pracowałem, absolutnie. Chodziłem do gimnazjum, do tej „niby” szkoły handlowej i rodzice mnie utrzymywali.
Wybuch Powstania mnie zastał… to znaczy była koncentracja, bo myśmy mieszkali na Pradze przy ulicy Targowej. Na trzy dni, chyba, przed Powstaniem była koncentracja w mieszkaniu rodziców mojego kolegi, który nazywał się Andrzej Arens, na ulicy Rymarskiej. Oni prowadzili firmę meblarską. I tam żeśmy siedzieli do wybuchu Powstania, czyszcząc broń... przygotowując się do [walk].
Nie umiem na to odpowiedzieć. Tylko ogłosili nam, że należymy teraz do ZWZ.
Tak, przy tym samym systemie. Myśmy się tylko w pięciu znali.
Przyszła łączniczka na ulicę Rymarską i powiedziała, że o piątej rozpoczyna się Powstanie. Nasz dowódca – „Rataj” – chciał się jakoś dostać do tego kwartału ulic, gdzie był sztab (bo myśmy byli Kompanią Ochrony Sztabu). Z ulicy Rymarskiej trzeba było przejść obok Parku Saskiego, Marszałkowską aż do Moniuszki. I on sobie wykombinował, że trzeba było wcześniej wyjść, żeby na piątą tam zdążyć. Jak żeśmy tylko wyszli, była zbiórka na podwórku, rozdali nam opaski, żeśmy wyszli w szyku ubezpieczonym na Plac Bankowy. Z ulicy Senatorskiej jechały dwa wozy niemieckie, ciężarowe, zwykłe wozy. I ktoś tam nie wytrzymał (nie wiem kto), zaczął strzelać do tych Niemców. Oni wyskoczyli z wozów, skryli się w zabudowania, no a myśmy walili wszyscy w te wozy, one się zapaliły. Później dostaliśmy ostrzał z Ogrodu Saskiego. Żeśmy się wycofali z powrotem na dawne stanowiska [...] na ulicę Rymarską. No i żeśmy tam siedzieli. Jechały tankietki niemieckie i własowcy, czy inni jacyś, zaczęli po dachach iść do nas. Myśmy zaczęli strzelać do nich i się wycofali. I siedzieliśmy tak cicho, zabarykadowani do późnego wieczora, ciemno już było. Jak się ściemniło, [to] żeśmy po cichu wyszli i jakoś udało nam się przejść do ulicy Królewskiej, [gdzie] już były powywalane tramwaje jako barykady. Jak żeśmy weszli w Marszałkowską, nasi zaczęli strzelać do nas z okien do dołu. Pod murami żeśmy szli, ale nikogo na szczęście nie trafiono. Krzyczeliśmy: „Idzie Rataj! Idzie Rataj!”. Doszliśmy do naszego sztabu, tam żeśmy dostali od razu kolację, no i spać.
Tak. Mieliśmy bardzo dobre uzbrojenie, bo cały pluton był zgrupowany właśnie na Rymarskiej, mieliśmy dwa erkaemy, każdy miał broń albo krótką, albo długą. Tak, że [...] byliśmy bardzo dobrze uzbrojeni. Z tym, że tam od razu na Placu Bankowym, to ten mój kolega z gimnazjum, Arens, dostał postrzał, no i już niestety umarł. Wnieśliśmy go do mieszkania [i] umarł. Też kolega mój, Anczewski, dostał w brzuch, no i kilku jeszcze. Później, jak się dowiedziałem, przenieśli ich do szpitala Maltańskiego.
No właśnie. Jak żeśmy właściwie zaczęli służbę wartowniczą obok sztabu, to na pierwszym piętrze z widokiem na Aleje Jerozolimskie był punkt obserwacyjny. Siedziałem tam, obserwowałem ruchy Niemców w Alejach Jerozolimskich. Koło „Polonii” zobaczyłem czołg, no i zacząłem krzyczeć: „Tygrys, tygrys!!!” i koledzy właśnie [dlatego] mnie ochrzcili „Tygrys”, jeszcze drugim pseudonimem.
Początki, może cztery, pięć dni od pierwszego sierpnia.
Nie, myśmy chodzili na patrole, nawet na Wolę. Właściwie tośmy tylko służbę wartowniczą pełnili. Na jakieś wypady... to znaczy jak były walki o kościół Świętego Krzyża, to w drugim rzucie uczestniczyłem. Później na Pastę to nasz drugi pluton uczestniczył pod dowództwem kapitana „Kmity” (to [był] pseudonim, a nazwisko Mnich), który pierwszy właściwie wszedł do budynku Pasty. Poza tym był u nas taki oficer straży pożarnej, młody chłopak, pseudonim miał „Kulik”, i on zorganizował podpalenie Pasty przez motopompę, która zamiast wody, wyrzucała strumienie ropy. I on podpalił. Później po wojnie się z nim spotykałem, on był już pułkownikiem straży pożarnej. Nazywał się Hamankiewicz.
To była drużyna, dwie [drużyny] najwyżej, to znaczy dziesięć, dwadzieścia osób.
Nie. Wtedy tylko żeśmy spotkali Ukraińców przebranych za Polaków, za powstańców. Tylko mieli opaski…
Na lewym ramieniu. A myśmy nosili na prawym. No i żeśmy tam do nich postrzelali i zdobyliśmy trochę amunicji i dwa karabiny, czy coś takiego.
Nie przez Polaków. [...] Przez Niemców, którzy wyskoczyli z tych samochodów, które wyjechały z ulicy Senatorskiej i później z broni maszynowej z Ogrodu Saskiego. Tam właśnie nawet nasz dowódca wysłał na rozpoznanie w kartoflisko, bo wszystkie skwery w Warszawie w czasie okupacji były obsadzone kartoflami, bo był głód, ludzie sadzili gdzie można było tylko te kartofle. W kartoflisko wysłał naszego cekaemistę, z cekaemem [niezrozumiałe]. On został tam ranny, wycofał się do bramy na Rymarskiej i wtedy żeśmy zabarykadowali całą tą bramę i czekaliśmy do późnego wieczora, było już ciemno jak żeśmy wyszli. Jakoś udało nam się przejść, chociaż cały Ogród Saski był obsadzony przez Niemców.
Tak, to własowcy byli.
Nie wiem, może się mylę, ale to byli…
Tak. Oni po wycofaniu naszym na Rymarską z Placu Bankowego, gdzie mieliśmy tyle rannych, szli po dachach kamienic od ulicy Senatorskiej i tam żeśmy przez okna ich obserwowali i strzelali do nich, i się wycofali. To byli Ukraińcy czy własowcy, nie wiem jak ich nazwać.
Zapał był niesamowity. Była chęć walki. No i był entuzjazm.
Ludność cywilna na początku bardzo nas popierała. Chronili się w piwnicach, [które] były poprzebijane. Wszystkie budynki miały podziemne przejścia, mogliśmy kilometrami iść przez piwnice, [bo] ulicą się nie dało iść, tylko przez piwnice. I tam ta ludność cywilna przebywała. Przy bombardowaniu, przy nalotach, to się tam kryli po prostu.
Była bardzo dobra w pierwszych dniach. Myśmy byli w tej restauracji Silberne Rose.
Przy ulicy Sienkiewicza, od strony ulicy Sienkiewicza była ta Silberne Rose, w takich suterynach. Była tam sala restauracyjna, była kuchnia olbrzymia, peżetki przyrządzały jedzenie. Myśmy mieli godziny i kartki nawet na obiady, na śniadania, na kolacje. W pierwszych dniach nic nam nie brakowało. Później było znacznie gorzej i później gorzej jeszcze bardziej.
Myśmy mieli tam magazyny restauracyjne, z ludności cywilnej w pierwszym okresie nie korzystaliśmy w zasadzie. Później, już pod koniec Powstania, to się chodziło po piwnicach. Była taka specjalna drużyna, która wyszukiwała w piwnicach jakieś produkty do jedzenia i zbierali to wszystko. To była specjalna drużyna z pozwoleniem od Komendy, że może to robić. Poza tym były transporty, bo [noszono] zboże przez Aleje, przez tunel... Najpierw była barykada przy ulicy Brackiej na drugą stronę Śródmieścia, a później był tunel. I ja ze dwa razy chyba też chodziłem do jakichś magazynów w Śródmieściu i workami żeśmy owies, płatki owsiane, jakieś ziarna przynosili.
Dość trudna była sytuacja. Już jak naszą siedzibę na Moniuszki i Sienkiewicza zbombardowali (tam był sklep Bruna, to jest artykuły metalowe na rogu), to żeśmy się przenieśli do piwnic. Wody nie było już pod koniec Powstania. Przeciągnęliśmy szlauch od piwnic Adrii, gdzie była studnia i żeśmy tym szlauchem wodę pobierali z tych piwnic. Ale trzeba było przeskoczyć (a tu był ostrzał na Moniuszki), żeby ze dwóch pompowało tą wodę z tej studni, z tego ujęcia. I cała ta kuchnia nasza to wyglądała już wtedy tak, że była pani Zofia Domańska – siostra Lokajskiego, który też był u nas w oddziale i ze dwie jeszcze panie, które smażyły nam na oleju jakimś (nie wiem jaki to olej był) jakieś takie placki z tego ziarna, z jakiejś mąki, i po dwa, po trzy takie placki żeśmy dostawali.
Rano, no rano jeszcze jakąś tam zupę, owsiankę na obiad.
Nie. Pierwsze dni... Po tygodniu przenieśli nas na drugą stronę Marszałkowskiej do takiego budynku, do mieszkania na pierwszym piętrze. Pamiętam, że na tym budynku była reklama Cinzano.
To było vis a vis Moniuszki, róg Siennej i Marszałkowskiej. Teraz nie ma tego.
Tam właśnie myśmy mieli kwaterę i jak żeśmy poszli na patrol na Wolę (to wtedy [tych Ukraińców] z opaskami żeśmy spotkali), to dom cały nasz, ta kwatera spłonęła, bo akurat było bombardowanie, nalot i tam część powstańców zginęła. Ale nie z naszego oddziału, tylko w oficynie była druga jakaś grupa, której nie przypominam sobie nazwy. To było szczęście żeśmy w tym czasie poszli na patrol, bo tak to [by] nas zatłukło tam. Później, po zniszczeniu tego budynku, wypaleniu, znów przenieśli nas, na Sienkiewicza. I już żeśmy byli wtedy w piwnicach sklepu Bruna i Czmielowa. Od strony Marszałkowskiej – róg Sienkiewicza i Moniuszki – był sklep Bruna, później był Czmielów – to zakłady porcelany – i później był taki sławny zegarmistrz – Modro, dalej sklep. Pod koniec Powstania podpalili nam bombami zapalającymi cały budynek. Żeśmy się troszkę ewakuowali na dzień i później żeśmy wrócili do piwnic, bo jakoś ten pożar się ugasił. Bo nie było wody już wtedy [i] nic się nie [ratowało].
Nie. Na początku był spokój. Na początku odbywały się, jak by to nazwać, wieczorki. Przychodził Fogg, śpiewał... Dopiero pod koniec Powstania, jak się wycofało Powiśle. Dlatego że, jak Powiśle nas broniło to był jakiś ten bufor, to Śródmieście jakoś w miarę normalnie żyło. Gdy się Powiśle wycofało, myśmy bronili pierzei domów na Wareckiej i Placu Napoleona. Żeśmy tam właśnie mieli swoje stanowiska, bo Niemcy byli na Świętokrzyskiej, na Poczcie Głównej, która już w ruinach leżała. I myśmy tutaj bronili tej pierzei.
Bardzo często był bombardowany z góry i przez tak zwane „krowy” zapalające. Jedni nazywali to „szafami”, drudzy „krowami”, bo one wydawały taki przeraźliwy ryk. To była broń już rakietowa, można powiedzieć.
Tak. Przez cały okres Powstania miałem broń.
Ręczny karabin, niemiecki zresztą. A inni mieli „Błyskawice”, mieli Thompsony zdobyczne, mieli krótką broń, Visy, Parrabellum. Jeden został nam w plutonie erkaem.
Ale ten erkaem był jakiś wadliwy, dlatego że stale się zacinał. Mój kolega, obsługiwał erkaem – [pseudonim] „Jerżak”, Boryczko się nazywał, już nie żyje. [...]
Biuletyny [Informacyjne] czytałem, tak.
Nie. Z początku żeśmy słuchali radia normalnie, bo w restauracji tej niemieckiej Silberne Rose były aparaty radiowe i żeśmy słuchali, z Londynu i stale nas denerwowały te chorały „Z dymem pożarów...”, nadawane.
Pod koniec dyskutowaliśmy czy nie warto jakoś się przedrzeć przez Wisłę i przepłynąć na stronę praską. No, ale to było niewykonalne.
Noclegi, ostatnie dni tośmy byli w tych piwnicach sklepu Bruna, gdzie były pościągane (nie wiem skąd) materace, i żeśmy na tych materacach spali, potokiem – jeden przy drugim.
Nie liczyło się tego, że czas wolny jest. Stale człowiek był w napięciu jakimś, mniejszym lub większym. Były takie wypadki, że dwa razy poszedłem na przepustkę, bo wydawali przepustki... i nawet z wyposażeniem, bo dali mi butelkę mleka, trochę cukierków, dwie butelki wódki, bo miałem stryja po drugiej stronie Alej [Jerozolimskich]. Poszedłem z tą paczką, żeby im dać coś do jedzenia, bo akurat moja siostra stryjeczna urodziła dziecko, dziewczynkę, ona potrzebowała mleka i ze dwa razy po butelce mleka do nich doniosłem. A później wyszli z cywilami...
Nie. Z rodzicami, z rodziną nie miałem żadnego kontaktu, dlatego, że oni mieszkali na Pradze.
No to tylko z tymi, z którymi byłem w oddziale.
Moich najbliższych to mógłbym wyliczyć z pięciu, z klasy. I oni byli w moim oddziale.
Niektórzy już nie żyją. Był taki mój serdeczny przyjaciel, który w stanie wojennym wyjechał do Austrii a później do Kanady. Umarł tam. Kto tam jeszcze? I z tych przyjaciół to wszyscy pomarli albo zaginęli.
Chyba zdobycie Pasty i chyba zdobycie kościoła i komendy policji na Krakowskim Przedmieściu.
Nie. W zdobywaniu Pasty nie uczestniczyłem, natomiast [uczestniczyłem] w zdobywaniu kościoła Świętego Krzyża, ale to w drugim rzucie.
Tak.
Dwa dni. Drugi rzut to już prawie kościół był zdobyty i komenda policji też. Z tym, że tam było masa wódki i nasz dowódca kazał ją tłuc, bo podobno była zatruta.
Wszystkie śmierci kolegów bliskich. Od razu, pierwszego dnia wymarsz, przez ten Ogród Saski, i mój przyjaciel, Andrzej Arens dostał w głowę i później też „Bączek” Manczewski. Zresztą oni są pochowani w jednej mogile.
Myśmy byli strasznie zmęczeni i prawdę mówiąc żeśmy zareagowaliśmy z ulgą, że to już się skończy, nie będzie tych straszliwych nalotów, nie będzie tych bombardowań, nie będzie śmierci kolegów i ludności cywilnej.
Chyba czwartego czy piątego była zbiórka na ulicy Marszałkowskiej, bo już wtedy było to zawieszenie broni. Żeśmy z bronią w szyku przeszli Plac Kercelego i tam składali broń. Były kosze, stał Niemiec [i] odbierał tą broń. Sprawdzał czy jest naładowana czy nie i rzucał w kosz. Później żeśmy poszli przez spalone miasto, przez Wolę do Ożarowa. Tam w halach fabryki kabli żeśmy przenocowali i rano chyba, ładowali nas w wagony bydlęce po pięćdziesiąt sztuk i przewieźli do Lamsdorfu, dzisiejszych Łambinowic, to jest koło Opola (teraz jest tam muzeum). Tam nas wyładowali, wojsko było z psami, zaprowadzili nas do obozu, ale nie do baraków, tylko na jakieś pole. Nawet żeśmy całą noc przespali na tym polu, a to już było zimno, już był szron. Więc żeśmy mieli jakieś koce – jeden koc się położyło na trawie i drugim kocem żeśmy się przykryli i nogami do siebie, w taką gwiazdę. Jakoś żeśmy tę noc przetrwali. Nic żeśmy nie dostali do jedzenia, ale żeśmy mieli jeszcze swoje jakieś zapasy w plecakach, w chlebakach. Rano była rewizja, odebranie wszystkiego, co się miało i do baraków, gdzie nawet nie było prycz i tam spałem na betonie przez pewien czas. Później nas wywieźli do Bawarii – do Mossburga. To był już obóz, który był jakoś nadzorowany przez Szwajcarię, gdzie byli Polacy, Anglicy, Francuzi – międzynarodowy obóz. Tam już jakoś zaopiekowali się nami Polacy z 1939 roku, nawet oddali nam jakąś część swoich paczek z Czerwonego Krzyża, a później [też] żeśmy dostawali paczki z Czerwonego Krzyża – pięciokilogramowe, w kartonach. Niemcy wszystkie te konserwy dziurkowali, żeby nie zbierać na ewentualną ucieczkę. Żeby jeść, żeby nie stwarzały jakichś zapasów na ucieczkę – tak nam mówili. Tam się stworzył jakiś komitet, który badał sprawy, bo były podejrzenia na kaprala z 1939 roku, że on jakieś konszachty miał z dowództwem obozu niemieckiego. Przychodziły też oprócz paczek takie drobnice, gdzie była fasola, soja jakaś, kawa... na wagę to wszystko, nie w paczkach, i on tym handlował. I rzeczywiście doszli do tego, że on handlował z niemieckim komendantem, dostał baty. Za karę, to nas wszystkich wywieźli do obozu Sandbostel – to jest pod Bremą. Tam był straszny obóz, ale to trwało niedługo, bo już się wojna chyliła do upadku i z tego Sandbostel zostaliśmy piechotą ewakuowani, bo już nadchodzili Anglicy... pod Lubeką... To były koszary lotnictwa niemieckiego. Tam już było troszkę przyzwoiciej niż w tym Sandbostel i bodajże trzeciego czy czwartego [maja] wyzwolili nas Anglicy.
W Łambinowicach byłem może trzy tygodnie, może cztery, już teraz nie kojarzę...
W Mossburgu trochę dłużej. Mossburg – tam był teatr, orkiestra.
Może trzy, cztery tygodnie, nie wiem...
To krótko już, bo żeśmy tylko piechotą szli, ileś kilometrów, tam z tego Sandbostel do Lubeki. Tam była bardzo dobra droga, dlatego że co wioska niemiecka, to były sterty paczek z Czerwonego Krzyża. Oni nam po cztery dawali, więc żeśmy tylko brali papierosy, kawę, bo byśmy nie uradzili tego. Nocowaliśmy po stodołach, u „bambrów” – oni nam gotowali w kotłach (takich do prania chyba) jakieś zupy i żeśmy wszystko ładowali do tej zupy. Muszę powiedzieć jeszcze, że ci Niemcy... wtedy już sady kwitły, myśmy szli po granicy holenderskiej chyba... sady kwitły i ci Niemcy wystawiali nam kosze jabłek. Ale żeśmy już nie myśleli o żadnych ucieczkach, bo chcieliśmy dotrwać do końca, bo wiedzieliśmy, że już blisko koniec wojny.
Rolnicy, niemieccy sadownicy. Bauerzy, „bambry”...
W Sandbostel... w Sandbostel koło Bremy. To jest straszny obóz. Pierwszy obrazek: jak żeśmy tam przyjechali, to odebrali nam wszystko. Ja jakieś miałem zdolności rysownicze czy malarskie i w Mossburgu robiłem portreciki wszystkich kolegów i oni mi płacili po dwadzieścia papierosów, a wachmani przynosili chleb – bochenek chleba kosztował trzy papierosy, więc tam mi się dobrze powodziło. Miałem pastele, miałem blok rysunkowy i to wszystko w Sandbostel mi zabrano. Niemcy [mi] Zabrali. Tam był głód niesamowity. Pierwszego dnia prowadzili oddział rosyjskich jeńców i jechały kolejki takie ręcznie... wąskotorowe z brukwią, bo Niemcy te zupy z brukwi robili albo tak zwane „miotły” - to nie było do jedzenia, ale jeden z tych Rosjan, urwał się z kolumny, złapał tą brukiew i zaczął gryźć, a Niemiec go bagnetem w krzyż... To był straszny obóz.
Jeśli chodzi o kapitulację, to jak myśmy szli oddziałami na Plac Kercelego, oni stali jak wmurowani, nie śmiali się nic. Nie widziałem w ich twarzach jakiejś... pogardy. Nic. Stali.A strażnicy w obozach?
Pierwsi przyjechali do obozu dziennikarze brytyjscy! Jeepem przyjechali, myśmy rozbroili... ja nie uczestniczyłem w tym, ale rozbroili wszystkich wachmanów, zresztą część z nich pouciekała, poprzebierała się już w cywilne ubrania... A tu dziennikarze przyjechali, chyba na drugi dzień przyjechał Colab, oficer łącznikowy. No i wolność była. My żeśmy pojechali tramwajem do Lubeki, [która] była też zniszczona.
W 1946 roku, w maju. Bałem się wrócić tu do komunistów.
Wtedy byłem w Sandbostel. Później wysłali nas na odżywianie do takich bauerów. We dwóch byliśmy. Myśmy się zgłosili do żandarmerii (bo Anglicy tworzyli żandarmerię polską), która współpracowała z żandarmerią angielską. I tam kilkunastu nas było. Umundurowali nas w angielskie dresy, The battledress tak zwane, broń nam dali, no i żeśmy chodzili z Anglikami po [niezrozumiałe], to jest koło Lubeki, na patrole. Legitymowaliśmy Niemców, żeśmy byli w polskich obozach dipisowskich, dlatego że tam też kryminaliści byli, napady robili na Niemców. Pierwsze tygodnie to był luz, ale później Anglicy chcieli mieć spokój. Chodziliśmy na takie jakieś wypady, a w jednym, pamiętam, był zakaz fraternizacji Anglików z Niemcami czy Polaków z... ale ci oficerkowie brytyjscy sobie jakieś panienki poderwali i robili ubaw w jakiejś willi, więc żeśmy tę willę otoczyli i te towarzystwo jakoś zatrzymali.
W Niemczech przebywałem właśnie do maja. Wróciłem tu do Warszawy chyba szóstego maja 1946 roku. Zapisałem się od razu do Akademii Sztuk Pięknych, żeby nie iść do wojska i jednocześnie zdawałem na Wydział Architektury Politechniki Warszawskiej.
Straszne. Tu w Szczecinie (bo płynęliśmy statkiem z Travemünde do Szczecina) jak zobaczyłem sołdatów ruskich w tych strzępiących się płaszczach i te czerwone płachty, to byłem przerażony i chciałem wracać. No, ale już nie dało rady.
Wróciłem do Warszawy, koleją. Jakoś z kolejarzami żeśmy załatwili za papierosy, jakieś miejsce. Żeśmy przyjechali na Dworzec Główny dawny, później taką rykszą przez most pontonowy na Pragę, na mieszkania rodziców, gdzieśmy mieszkali przed wojną.
Niedobrze, dlatego że Polska została oszukana niesamowicie przez naszych „przyjaciół” i sprzedana po prostu. Dlatego ja siedziałem tak długo [za granicą], nawet myślałem o jakichś studiach i tak dalej. Miałem brata ciotecznego w Londynie, który był lotnikiem. Nawiązaliśmy kontakt, ale on był też w bardzo fatalnych warunkach, dlatego że został już zwolniony z wojska jako cywil i proszę sobie wyobrazić – on był porucznikiem, [a] utrzymywał się z noszenia bagaży, był tragarzem. Więc to była w ogóle… Chciał mnie tam wziąć, ale nie miał na to środków.
Dopiero jak dostałem nakaz do Wojskowego Biura Studiów i Projektów po studiach. W 1949 roku zacząłem pracować, jeszcze jako student, jako pomoc kreślarska, a w 1952 uzyskałem dyplom i chyba od tego czasu, jak już miałem zespół projektowy, to były takie co tydzień „spowiedzie” – myśmy [to] tak nazywali. Był taki oficer informacyjny z WSI, który przepytywał: „Pisz życiorys, czyś był w AK czy nie?” Bo ja nie mówiłem, że byłem w konspiracji, tylko, [że] w Powstaniu Niemców chciałem lać i tak dalej, żeby to tak jakoś wyglądało lepiej z ich strony, więc co tydzień byłem [przepytywany], te życiorysy już na pamięć znałem, pisałem... Zawsze były pytania: „Byłeś w AK?” „Nie, nie byłem. Byłem w Powstaniu.” „No, a w jakim?”. To się odpowiadało: „W AK”, bo innego nie znałem po prostu. […]
Strasznie mnie denerwowały te wszystkie wypowiedzi czy jakieś inne książki, które negowały w ogóle Powstanie Warszawskie. Przecież były takie historie, że był strach, że się w tym Powstaniu czy w AK było. Może taki przykład dam, że spotkałem swojego dowódcę, Nowinę-Konopkę, który jakąś firmę miał (tutaj gdzieś w okolicy), a on mnie nie chciał poznać po prostu, bo się bał. Był strach. A przecież nazywali nas „zaplute karły reakcji”.
Nie będę mówił o dzisiejszych czasach.