Jerzy Śmiechowski „Tur”
Przez prawie całą okupację należałem do Narodowych Sił Zbrojnych. Pod koniec 1943 roku nastąpił rozłam i byłem w grupie, która przeszła do Armii Krajowej. Potem byłem częścią Armii Krajowej. W czasie Powstania byłem w zgrupowaniu „Sokół”, które było zgrupowaniem NSZ-u, byłem w obwodzie pułkownika „Radwana”. Miałem grupę ludzi, która była uzbrojona, więc przez wiele nocy posyłano nas na odcinek ulicy Królewskiej, która była wtedy frontową ulicą. Potem na zmianę żeśmy wracali znowu do Śródmieścia. Nasz oddział stacjonował w Filharmonii. To był pułk imienia Henryka Dąbrowskiego, którym dowodził zawodowy oficer sprzed wojny, major Ostoja Chrostowski. Od początku byłem adiutantem, ale ponieważ byłem dowódcą plutonu, który jako jedyny w tym pułku był uzbrojony, więc ciągle był na linii frontu. Tam, gdzie były potrzeby, załamania, to nas posyłano. W czasie Powstania miałem stopień podporucznika. Zacząłem Powstanie jako podporucznik, skończyłem jako porucznik. Zupełnie przypadkowo urodziłem się w Czechosłowacji, ale całe życie spędziłem w Warszawie, szkołę powszechną i gimnazjum kończyłem tutaj. Zrobiłem małą maturę w 1938 roku, w 1939 byłem w drugiej licealnej, kiedy wybuchła wojna i już maturę robiłem w konspiracyjnych warunkach w 1940 roku. Cały czas od stycznia 1940 roku byłem w konspiracji. Najpierw byłem w KOP-ie, to był Korpus Obrońców Polski. Był to przypadek, bo miałem tam moich kolegów. Tam, gdzie byli moi przyjaciele, to tam akurat się znalazłem. W KOP-ie byłem około półtora roku, potem przeszedłem do organizacji Konfederacja Narodu, gdzie zacząłem szkołę podchorążych. W 1942 roku, jak powstały Narodowe Siły Zbrojne, nade mną nastąpił rozłam, komendant szkoły podchorążych przeszedł do NSZ i nagle dowiedziałem się, że jestem w NSZ-cie. W NSZ-cie kończyłem szkołę podchorążych, jednocześnie pełniłem różne funkcje, przez długi czas byłem szefem oddziału dywersyjnego przy komendancie okręgu majorze Mikołaju Kozłowskim, którego prawdziwe nazwisko było Osmólski. Był świetnym organizatorem, komendantem okręgu warszawskiego. Pełniłem tę funkcję, miałem oddział dywersyjny.
- Czym się państwo zajmowali?
Głównie zdobywaniem pieniędzy dla potrzeb organizacji. Kupowało się broń. Szereg oficerów zawodowych dostawało normalną pensję, ci, którzy pracowali w konspiracji zawodowo. Największą akcją, którą przeprowadziłem 5 lipca 1943 roku to był napad na ZUS na Smulikowskiego. O tyle to było ułatwione, że jednym z tych, który niósł pieniądze z niemieckim urzędnikiem był człowiek, który był w moim oddziale, pracował jako woźny w ZUS-ie. Sprawa była o tyle niebezpieczna, że tam było zabezpieczenie, był Niemiec, który z bronią zawsze eskortował. Mieliśmy go zlikwidować, ale akurat tak się złożyło, że na pięć minut przed tą całą historią, przed wynoszeniem pieniędzy, on się ulotnił, po prostu wyszedł gdzieś, zniknął, wobec czego uratował swoje życie. Myśmy wtedy wzięli dość dużą sumę pieniędzy. Dwa miliony złotych, w tym czasie to były bardzo duże pieniądze. To były największe pieniądze, jakie zdobyłem. Zazwyczaj to były sumy stu tysięcy, dwustu tysięcy złotych, to były napady na kasę EKD. Na Nowogrodzkiej była kolejka dojazdowa, która jeszcze do dzisiaj jeździ, tylko ma trochę inną trasę, nie dojeżdża do Nowogrodzkiej. A poza tym były napady na biura niemieckie, prywatne mieszkania. Kończyłem szkołę podchorążych, po której skończeniu specjalizowałem się w broni i wykładałem w tejże szkole podchorążych broń i walki uliczne. Byłem podporządkowany bezpośrednio komendantowi okręgu Mikołajowi, z którym się zaprzyjaźniłem. Był dużo starszy ode mnie, miałem wtedy dziewiętnaście, dwadzieścia lat, a on miał czterdzieści lat, z zawodu był inżynierem leśnikiem. On był zresztą jeszcze w konspiracji Narodowej Związku Jaszczurczego. Moje poglądy były odwrotne, nic nie miałem wspólnego z endecją, odwrotnie, byłem wychowany w kulcie Piłsudskiego, on o tym zresztą wiedział, ja tego nie kryłem, że mam takie poglądy, a po prostu nie siedziałem w pionie politycznym NSZ-u, tylko w pionie wojskowym pełniłem funkcję.
- Pana ojciec też był w konspiracji?
Mój ojciec też był w konspiracji, tak samo był w NSZ-cie wtedy, był majorem. Mój ojciec w 1920 roku był kapitanem, z zawodu był inżynierem mechanikiem, a wojsku saperem. Ale myśmy się właściwie nie stykali. Byliśmy zupełnie na innych płaszczyznach.
Czasami rozmawiałem. Od 1940 roku ukrywałem się. Taka była sytuacja, że w 1940 roku musiałem się ukrywać i zmieniłem nazwisko, całą prawie wojnę spędziłem jako Tadeusz Czechowski. Nawet jak w 1943 roku zacząłem na wpół konspiracyjne studia, bo to było SGH, którą prowadził profesor Lipiński. Dostał zezwolenie na utworzenie tak zwanej Miejskiej Szkoły Handlowej, która miała mieć poziom bardzo średniej szkoły, a była wyższą szkołą. Oczywiście byliśmy poinformowani, co mamy mówić, jak się mamy zachowywać w razie inspekcji. Wykładowcami byli wszyscy profesorowie SGH, profesor Wakar, profesor Bieniek, cała czołówka SGH tam wykładała. To było tajne SGH. Występowałem tam jako Tadeusz Czechowski. To trwało prawie do Powstania. Jak powiedziałem, w końcu 1943 roku nastąpił rozłam i przeszedłem znowu, podporządkowałem się nowemu dowódcy okręgu warszawskiego, pułkownikowi „Toporowi” Koiszewskiemu, który był już mianowany przez generała „Bora” na stanowisko komendanta okręgu NSZ-u. To wcale nie trwało bardzo długo. Miałem zasługę, bo walczyłem o to szalenie cały czas, uważałem, że powinna powstać jedna organizacja. Główne różnice, które występowały i trudności, które powstały na tym tle były w okresie, kiedy AK chciało wcielić poszczególne oddziały. Na to się NSZ nie godził, godził się na podporządkowanie okręgów, tak jak okręg warszawski był podporządkowany „Monterowi”, inne okręgi tak samo. Tu miał słuszność, bo trzeba powiedzieć, że NSZ był świetnie zorganizowany, konspiracyjnie był lepiej zorganizowany niż Armia Krajowa. Było mniej wsyp, był zakaz gromadzenia materiałów archiwalnych i tego typu rzeczy, które były silnie przestrzegane, to uchroniło przed wieloma wsypami, chociaż wsypy też były, ale były dużo rzadsze. Była duża wsypa w Warszawie, kiedy komendant dzielnicy Warszawa Północ został aresztowany dość przypadkowo. Mówię o tym, dlatego, że przez pięć miesięcy pełniłem tę funkcję zastępczo, tylko dlatego, że znałem szereg osób i po prostu byłem tym, który mógł, po wpadce tamtego oficera, scalić dzielnicę Warszawa Północ. Warszawa była podzielona na trzy dzielnice: Warszawa Północ, Warszawa Południe i Warszawa Praga. Linią podziału były Aleje Jerozolimskie. Na południe od Alej Jerozolimskich była Warszawa Południe, na północ – Warszawa Północ, na wschód od Wisły była Praga Warszawa. Taki był podział, który utrzymał się do Powstania. Wchodziłem w skład komendy okręgu, ponieważ dowodziłem oddziałem specjalnym. Brałem udział raz, czasami dwa razy w tygodniu w zebraniach komendy okręgu warszawskiego NSZ, za czasów Mikołaja częściej, za czasów pułkownika Koliszewskiego „Topora”, rzadziej. Pamiętam, jak myśmy się dowiedzieli o Powstaniu. Zapadła decyzja 31 lipca, byłem na odprawie na Dobrej czy na Solcu, w każdym razie to było na Powiślu. Około trzynastej chyba przyszedł łącznik z AK, to było 1 sierpnia i zawiadomił nas o wybuchu Powstania, była wielka konsternacja. Przedtem dwukrotnie były alarmy Powstania odwoływane, ale tu było wiadomo, że Powstanie wybuchnie na pewno. O czternastej czy o piętnastej wybuchło już na Żoliborzu. Trochę przypadkowo, bo tam jakiś magazyn broni przewożony przez Niemców został zaatakowany i oni się zaczęli bronić. Jeszcze próbowałem ściągnąć ludzi z mojego oddziału, ale tylko część ludzi ściągnąłem i tylko trochę broni ściągnąłem, ale tym niemniej miałem uzbrojenie. Był wyznaczony punkt kontaktowy w Teatrze Polskim na Placu Dąbrowskiego, w którym mieliśmy się spotkać wieczorem. O szesnastej miałem spotkanie, prosił mnie Koliszewski „Topór”, żebym poszedł na nie, na rogu Alei Jerozolimskich i Brackiej z pułkownikiem, który miał pseudonim „Dowojno”, który potem dowodził pułkiem Sikorskiego w Powstaniu. Nie znałem go, tylko z widzenia on mi go opisał, ale tym niemniej o szesnastej, kiedy już były walki na Żoliborzu, w Warszawie było bardzo niespokojnie już wtedy, wszyscy czuli, że coś się dzieje, że za parę chwil padną strzały. Powiadomiłem go, on się złapał za głowę, dowiedział się na godzinę przed wybuchem Powstania. Nie wiem, jak on dalej operował, ale miał małe szanse ściągnięcia swoich ludzi. Wieczorem spotkałem się z częścią ludzi, bo tylko część dobrnęła do punktu kontaktowego. Potem dopiero w czasie Powstania tworzyła się komenda okręgu NSZ-u, którą dowodził pułkownik Koliszewski, „Spirydion” miał pseudonim albo „Topór”. „Spirydion” to był jego nowy pseudonim, a w czasie okupacji podpisywał się jako „Topór”. Urzędował już później w domu, gdzie jest „Kurier Polski”. Na ulicy Zgoda 1 była komenda okręgu w czasie Powstania. Zaczął się tworzyć pułk Dąbrowskiego, którego dowódcą został major „Orksza” Chrostowski, przez całą wojnę był moim przełożonym. Zostałem przydzielony do tego pułku formalnie, było to w Filharmonii Warszawskiej. Stamtąd dostawaliśmy dyspozycje. Mój oddział, mój pluton, który miał broń, a tej broni było bardzo mało w Warszawie, był ciągle wykorzystywany do różnych akcji na pobliskich frontach. Poza tym Warszawa w tym czasie była bezradna, samoloty latały nad samymi domami, Niemcy strzelali z działek i z karabinów maszynowych. Oprócz tego były tak zwane krowy zrobione na wzór radzieckich pięciostrzałowych rakiet, już nie pamiętam jak to sowieci nazywali.
- Czy może pan powiedzieć, w jakich akcjach uczestniczył pana oddział?
Głównie na linii ulicy Królewskiej, głównie tam nas posyłano i tam byliśmy. Zmieniały się oddziały, bo przecież nie mogły dwudziestu czterech godzin być na polu walki, były po sześć, osiem godzin, potem się zmieniał oddział, ale to była ta linia główna obrony. Trwało to tak do 28 sierpnia. 28 sierpnia wróciłem w nocy z jakiejś linii frontowej z oddziałem. Byłem bardzo zmęczony, przespałem się dwie czy trzy godziny, a o ósmej miałem odprawę. Oddział wtedy liczył około trzydziestu osób. Było to w podziemiach Filharmonii Warszawskiej. Tam kiedyś przed wojną był lokal nocny. Dlatego o tym mówię, bo tam między innymi jako wyposażenie tego lokalu były wielkie dębowe ławy, które mi uratowały życie. Jak odczytywałem rozkaz, to była godzina ósma rano, koło mnie z lewej strony stał porucznik Hugo Umgelter, mój zastępca, (był znanym rajdowcem Legii przedwojennej, był dużo starszy ode mnie), był oficerem rezerwy, a z prawej stała moja łączniczka, nie pamiętam jej imienia ani nazwiska w tej chwili. W tym momencie zaczęło się sypać. Uderzył pocisk kolejowy, to były te największe pociski, które ważyły tysiąc osiemset kilogramów. Pierwszy uderzył w Adrię i tam był niewypał, a drugi, który uderzył w Filharmonię, niestety rozerwał się jakieś parę metrów przede mną. Ponieważ to było tak blisko nie słyszałem tego huku po prostu. A ludziom z tego pułku, którzy byli na zewnątrz, popękały bębenki. Taki był huk. Okazało się, że moje ucho już nie chwytało, byłem za blisko, w ogóle nie słyszałem żadnego huku tylko widziałem walące się sufity i powiew rzucił mnie, tak się złożyło, że najpierw rzucił tego biednego porucznika Umgeltera, na nim leżałem, a z prawej strony była łączniczka. Nas z Umgelterem ten powiew od pocisku rzucił w dębową ławę. To nas uratowało w jakimś stopniu. Wytworzyła się mała pustka koło mnie. Trwało to wiele godzin, słyszałem akcję ratowniczą, jak kopią, walą. Nie czułem prawej nogi, wydawało mi się, że mam prawą nogę amputowaną. Tak mi się wydawało, tylko czułem ból w prawej nodze. A biedny Umgelter był nieprzytomny, konał. Przez godzinę czy przez dwie, do dziś mi się czasami śni jak mnie obejmowały jego ostatnie uściski, ale był zupełnie nieprzytomny, nie odzywał się. Mnie się udało po dwóch czy trzech godzinach, miałem za pasem, prawą ręką mogłem jeszcze ruszać, bo tu miałem trochę powietrza wyciągnąć wisa, który był załadowany. Byłem zdecydowany, jak będę się dusił, a powietrza było coraz mniej, odór jakichś chemikaliów od pocisku, to ze sobą skończę. Ale ciągle czekałem, bo ciągle słyszałem walenia młotów. Po kilkunastu godzinach zobaczyłem światło, ktoś zapalił latarkę, coś się zaświeciło. Zacząłem krzyczeć, ten otwór się powiększył. Zobaczyłem twarz, za chwilę, może nie pierwszą, może drugą, mojego ojca, który był szefem saperów w Śródmieściu, i prowadził tę akcję ratowniczą. Dokopano się do mnie po paru godzinach. Jeszcze pamiętam, że nade mną wisiał na stalowych drutach kawał muru, który może ważył ze trzy czy cztery tony i paru chłopaków z bosakami niby go podtrzymywało. Ale jakby uderzył pocisk w pobliże, to oczywiście nikt by tego nie utrzymał, on był akurat nade mną. Ale dokopali się do mnie. Mówię, że nie mam chyba nogi, mam ją amputowaną, czy obciętą, tylko czuję ból, ale okazało się, że nie jest tak źle, okazało się, że przygniatała mnie belka, która się potem oparła o jakieś cegły, ale tutaj mnie przygniatała tak, że nie czułem dalszej części nogi. Właściwie całego mnie wydobyli tylko nie mogli tej nogi wydobyć. Ktoś przyszedł, jakąś piłę przyniósł, trwało to z półtorej godziny, wypiłowali kawał belki z jednej i z drugiej strony, wyrzucili belkę, wyciągnęli mnie. Na moim bucie był kawałek mózgu mojej łączniczki. Chyba Jola miała na imię, teraz sobie przypominam. Cały oddział zginął… wszyscy zginęli… trzydzieści osób zginęło. Jakbym dwadzieścia centymetrów stał w lewo, czy dwadzieścia centymetrów w prawo to też bym zginął. Po prostu to był cud. Nie zależało to ode mnie ani od nikogo, tak musiało być, takie były przypadki czasami po prostu. Byłem ranny w nogę. Zaraz mnie przewieźli do szpitala, który był obok, na Moniuszki w dawnym lokalu, to była jakaś cukiernia. To był prowizoryczny szpital polowy. Tam zrobili mi jeszcze jakieś zastrzyki, dostałem zastrzyki w nogę i to wszystko, tak ocalałem. Cały mój oddział został pochowany na tym kawałku, gdzie dzisiaj jest parking, przed bankiem pod Orłami. Po wojnie zostali oczywiście ekshumowani. Po paru dniach wróciłem znowu do normalnego oddziału, który się tworzył, już nie ja go tworzyłem, tylko tworzył go pułkownik, którego nazwiska nie pamiętam.
- Jak ten oddział się nazywał?
Nie miał wtedy nazwy. Potem prowadził akcję, jak Niemcy zajęli Nowy Świat. Głównie na Chmielnej były walki. Potem mnie stamtąd wycofano na drugą stronę Alei. To już był wrzesień. Kończyłem Powstanie na linii frontu na Noakowskiego. Tam z kolei Politechnikę już mieli Niemcy opanowaną. Na tej linii frontu byłem do momentu kapitulacji. Ponieważ nie wiedziałem, co się dzieje z moją rodziną, byłem jeszcze ranny, chodziłem o lasce, o kuli, wobec tego zdecydowałem, że nie pójdę do niewoli, bo można pójść do niewoli normalnej i że po prostu pójdę jako cywil. I tak poszedłem do obozu w Pruszkowie. Jak poszedłem do Pruszkowa, to pierwsza rzecz jaką zobaczyłem to był barak na którym był wielki napis: „Tu jest George Scott z całą orkiestrą.” To była słynna orkiestra Georga Scott’a w czasie okupacji. Pamiętam to jak dziś. Mnie zapędzili do baraku piątego, gdzie przebyłem całą noc, ale tam już była wszędzie opieka, były łączniczki akowskie, które już tam od paru dni były świetnie zorganizowane w Pruszkowie, działały. Ponieważ, jak powiedziałem, byłem ranny, mnie zakwalifikowano do transportu starych, rannych, do takiego wagonu bydlęcego oczywiście i skierowano ten pociąg do Starachowic. W Starachowicach po prostu stanął, wszyscy wyszli, kto chciał, gdzie chciał mógł pójść. Mną zaopiekowała się rodzina kolejarska, nie pamiętam jej nazwiska niestety, wspaniali ludzie. Oprócz nogi, w którą byłem ranny, miałem całą szyję w karbunkułach, bo to witamin, to były jakieś wrzody. Dopiero oni mnie zaprosili na obiad, wspaniały rosół z kury. Potem odstąpili nam sypialnię, spałem pod wspaniałą pierzyną. Zupełnie to nieprawdopodobne… Na drugi dzień pojechałem do Krakowa, bo tam miałem daleką rodzinę, kuzyna, który był dziennikarzem w „IKC” („Ilustrowanym Kurierze Codziennym”) - Jach Śmiechowski, który też się ukrywał, pracował w czasie wojny jako konduktor. W jego mieszkaniu mieszkałem. Spotkałem kogoś, kto był z moją matką w obozie w Pruszkowie. Dowiedziałem się, że moja matka 24 września umarła w obozie w Pruszkowie. Po prostu umarła na czerwonkę, a mogłaby przeżyć. Ona była na Powiślu, jak kapitulowało Powiśle, to tam Niemcy wszystkich mężczyzn rozstrzeliwali, więc była pewna, że jest w ogóle koniec Powstania i że ja i ojciec nie żyjemy. To właściwie też jakoś wpłynęło na nią, że też nie chciała bardzo już żyć. Umarła w Pruszkowie. Ojca mojego wtedy odnalazłem, ze Lwówka wtedy przyjechał. Potem pojechałem na krótki czas do Piotrkowa, do znajomych, którzy pod Piotrkowem mieli majątek. Tam zastała mnie ofensywa Armii Czerwonej, która wtedy przechodziła przez Polskę. Byłem w sytuacji takiej, że zakładałem czarne okulary, jedna armia okupacyjna wychodziła, druga wchodziła. Tak to było. W końcu lutego postanowiłem pojechać do Warszawy, żeby dowiedzieć się, co zostało ewentualnie z domu. Dojechałem jakimiś transportami, którymi się jeździło prawie na wierzchu, zbiorczymi wagonami kolejowymi do Warszawy Zachodniej, stamtąd piechotą. Byłem w okularach i czapce. Wszyscy wiedzieli, że byłem w NSZ-cie, wtedy to była nienajlepsza reklama. Jak szedłem do Śródmieścia Warszawy na wysokości mniej więcej dzisiejszego hotelu Polonia, przejeżdżał koło mnie bardzo wolno samochód sowiecki. Z tego samochodu wyskoczył człowiek, który był ubrany po sowiecku, pół kawałka munduru polskiego miał, pamiętam, i idzie w moim kierunku. Okazało się, że to jest szef sztabu NSZ-u u Kmicica, naczelnego dowódcy, ale on działał w białostockim. Ja jemu i Kamicowi swego czasu w 1943 roku uratowałem przypadkiem życie, bo oni byli okrążeni przez Niemców i pomogłem im się wydostać z tego kotła, potem widziałem go w Powstaniu. I w Powstaniu też mu bardzo pomogłem. Był przypadkiem zaplątany w jakąś sprawę. Głupia sprawa była, przy jakiejś rewizji pół butelki wódki wziął i wypił część z tej butelki, a to był okres, kiedy w Powstaniu za tego rodzaju drobiazgi rozstrzeliwano ludzi. Jakoś go z tego wyciągnąłem. Odtąd znałem go bardzo dobrze. On był w NSZ-cie, ale wiedziałem, że w Powstaniu przeszedł już do Polskiej Armii Ludowej. Wyszedł z NSZ-u po wypadku w Filharmonii. On podchodzi do mnie, poznał mnie. Podchodzi do mnie, mówi „Jurek - pierwsze słowa to były – co zrobisz jak powiem żeś był w NSZ-cie?” Spokojnie mówię do niego „Powiem, że byłem razem z tobą.” Uśmiechnął się i mówi „Wiesz, może ja ci teraz pomogę. Wsiadaj.” Zawiózł mnie do Pruszkowa, potem do Włoch. We Włochach wtedy urzędował generał Julian Skokowski, który był przedtem szefem PAL-u, AL-u i KB. O tyle była to ciekawa historia dla mnie, że znałem Skokowskiego sprzed wojny, bywałem w jego majątku. Miał majątek Jaktorów, stąd że w 1920 roku był razem z moim ojcem u generała Litwinowicza. Myśmy się znali, on mnie znał od dziecka. Jak mnie zobaczył to się ucieszył, powiedział, że mi pomoże, że mi wystawi lipne papiery PAL-owskie, czy jakieś inne. Najśmieszniejsze jest to, że ten sam Skokowski, wiedziałem, że był przez jakiś okres czasu, co nie było żadną tajemnicą, był w sztabie NSZ-u. Na początku jak się NSZ tworzył był inspektorem szkół podchorążych, ponieważ miał prawo nominacji na podporucznika. Potem, nie wiem, jaką drogą przeszedł do PAL-u. Powiedział „Poczekaj dwa czy trzy dni u Mazurka, a wyrobię ci papiery, że będziesz mógł spokojnie pojechać dalej w Polskę.” Wtedy już się walki toczyły o Gdynię i dalej nawet o Wał Pomorski. I tu jest historia taka, że jak byłem u Mazurka, którego bardzo dobrze znałem z czasów konspiracji z NSZ-u, nie wiem, ale wydaje mi się, że już wtedy musiał być agentem sowieckim, bo nie zaszedłby tak daleko, to nie ulega żadnej kwestii, w pewnym momencie, pewnego popołudnia czekam na papiery, zaprosił mnie do siebie, przy stole siedział bardzo wysoki pan, jeszcze ubrany w jesionkę w jodełkę, pamiętam, mówiący po polsku dobrze, ale z bardzo wschodnim akcentem. Przedstawił mi się, że jest pułkownik Chodkiewicz, że jest profesorem uniwersytetu z Taszkientu i chciałby ze mną porozmawiać, czy bym jutro o piątej nie przyszedł, podał mi adres. Czekałem na te papiery, nie miałem właściwie wyjścia, powiedziałem „Dobrze, przyjdę.” Nie bardzo się orientowałem, że to był oficer sowiecki, a to był oficer sowiecki, pierwszy zastępca pułkownika Pimanowa, który aresztował szesnastu. To było w połowie marca, oni wtedy już mieli kontakty. Planowali prawdopodobnie, na pewno mieli kontakty z członkami rządu londyńskiego, i tylko czekali na moment porwania. Na drugi dzień rano jeszcze widziałem się z generałem Julianem Skokowskim i mówię mu „Panie generale, kiedy będą papiery?” „Dzisiaj powinieneś już dostać.” Mówię „Dzisiaj o piątej jestem zaproszony, umówił mnie Mazurek z pułkownikiem Chodkiewiczem.” Podaję mu ten adres. On się bardzo skrzywił, mówi „To bardzo niedobrze.” On już wszystko widocznie wiedział, kto to jest Chodkiewicz, ale mówi „Trudno, idź tam, ja tam będę późnym wieczorem, w razie czego ci pomogę.” Poszedłem o piątej na to pierwsze piętro, pukam, otwiera mi drzwi bojec sowiecki z karabinem Kak wasza familia? Mówię nazwisko. Zaprasza mnie do pokoju i za chwilę przychodzi Chodkiewicz i przynosi mi dużą kartę i cały tu jest sztab Narodowych Sił Zbrojnych okręgu Mikołaja Kozłowskiego tego, który się nie podporządkował NSZ-owi. Tam właściwie jest cały sztab, między innymi jest moje nazwisko, drugie nazwisko, mój pseudonim. Zaczyna się indagacja, gdzie jest Mikołaj, chodziło im tylko i wyłącznie o Mikołaja Kozłowskiego. Mówię, co było zgodne z prawdą, że Kozłowskiego widziałem ostatni raz w Powstaniu, jak mnie odwiedził, jak byłem ranny. To było wszystko. On był już dawno za granicą, gdzieś na zachodzie. Wyszedł, przyszedł inny oficer sowiecki, nie mówił po polsku prawie nic, zostałem zrewidowany, wszystko mi wyrzucono, ukradli mi dwadzieścia dolarów, które miałem z odprawy, bo AK dawało wszystkim na odprawę dwadzieścia dolarów. Ja taką odprawę też dostałem. To mi oczywiście ukradli. I zaczęły się ciągle pytania właściwie o jedno „Gdzie jest Mikołaj, gdzie jest Mikołaj?” To tak trwało do późnego wieczora. Słyszałem jakieś dzwonki, ktoś tam przychodził, słyszałem, że w dalszych pokojach odbywała się libacja, bo słyszałem dużo głosów. Po jakiejś godzinie ukazał się w drzwiach Skokowski w mundurze generała dywizji, podszedł do mnie, dał mi PAL-owskie dokumenty i powiedział „Jesteś wolny.” Nachylił się do mnie i mówi: „Jak najdalej od Pruszkowa, natychmiast opuść Pruszków.” Rzeczywiście, jak mnie tylko zwolnili to ze dwadzieścia kilometrów w nocy zrobiłem wzdłuż torów w kierunku północnym. Spotkałem dwóch kolegów z partyzantki jeszcze, z którymi pojechałem do Gdyni. Miałem bardzo dobre papiery PAL-owskie, stwierdzające, że byłem w PAL-u, podpisane przez Skokowskiego, co mi na początku niewątpliwie bardzo pomogło, ale na krótko. Miałem bardzo dużo szczęścia, bo tak się złożyło, że w Gdyni jedną z pierwszych osób, które mnie poznało, bo ja nie poznałem, był komendant wojenny Gdyni Drabik. Zupełnie przypadkowo w 1942 czy w 1943 roku jak byłem w partyzantce koło Radzenia Podlaskiego, to w nocy do mnie go przyprowadzono. Przyszedł z rozbitego oddziału AL-u. Jak się dowiedział, że trafił do oddziału NSZ-owskiego, to cały drżał. Myśmy wtedy mieli sporo broni, mieliśmy bardzo dobrze uzbrojony oddział. Zacząłem go badać, zaprosiłem go na kolację, powiedział, że Niemcy ich rozbili i że on jest w tragicznej sytuacji. Dałem mu jeszcze, pamiętam, jakiegoś wisa i puściliśmy go wolno. Oczywiście mi na nim nie zależało. Jak mnie spotkał, jak sobie to przypomniał, to prawie mnie wycałował. Powiedział, że nigdy nie zapomni tego, co zrobiłem. Rzeczywiście w Gdyni w jakiś sposób mnie chronił. Jednocześnie zacząłem studiować w Wyższej Szkole Handlu Morskiego. Ponieważ miałem dwa lata zaliczone warszawskiego WSH, Wyższej Szkoły Handlowej, którą prowadził profesor Lipiński rektor WSH. Tutaj Uniwersytet Szkół Zachodnich prowadził profesor Kowalenko, a jego zastępcą był minister Eugeniusz Kwiatkowski, który prowadził wtedy historię gospodarczą Polski. Zacząłem studiować i pracowałem jako makler w porcie. Tak się złożyło, że pewnego dnia zadzwoniła do mnie osoba, która się chciała ze mną spotkać, którą mało znałem przez kogoś. W tym czasie, pracując w porcie, pomogłem wielu osobom z NSZ-u wyjechać, wtedy nie było tam żadnych właściwie straży. Ucieczki przez Gdynię były olbrzymie, tak, że sporo ludzi, protegowanych przez moich znajomych wysłałem za granicę. Zadzwoniła do mnie pani Zosia Mieszkowska i powiedziała, że jest małżeństwo, które musi natychmiast opuścić Polskę. Powiedziałem „Dobrze, jeżeli mam pomóc, to muszę wiedzieć, komu pomagam.” Ona mówi, że to jest Stefan Korboński z żoną. Były pogłoski, że oni opuścili Polskę, że nie ma ich w Polsce. Rzeczywiście się totalnie zaangażowałem. Miałem przyjaciela Szweda, Nilsena, który mi bardzo pomógł i właściwie od tej rozmowy w ciągu 24 godzin Korboński Polskę opuścił. Dzięki mnie wyjechał na statku Dżorting Victoria [fonet.]. Udało się to zrobić, to był zupełny przypadek. Dlaczego przypadek? Po pierwsze nie wiedziałem, że bezpieczeństwo wie właściwie, w którym domu on jest, ukrywa się. Ponieważ dowodził tą akcją pułkownik Różański, więc chciał pokazać bezpieczeństwu w Gdańsku jak to się łapie pana posła na gorącym uczynku, a z kolei nie wiedział, że ktoś taki zupełnie postronny jak ja w tę sprawę się wmieszał. I to był przypadek, że się wszystko rzeczywiście udało fantastycznie. Oni w środę rano wyjechali, a ja w środę po południu czułem za sobą ogon, że ktoś za mną chodzi. Mieszkałem w Gdyni. W czwartek chciałem pójść do teatru. Była godzina chyba koło szóstej, dzwonek. Miałem drzwi, które były u góry przeszklone, zapaliłem światło na korytarzu, zobaczyłem tłum ludzi. Wszystko po cywilnemu, maszynowe pistolety skierowane do drzwi. Wiedziałem, o co chodzi oczywiście. Wpadła ich cała chmara z Różańskim na czele i z takim doradcą sowieckim pułkownikiem. Zostałem aresztowany i tu już jest historia znana, opisana, milion razy.
- Niech pan opowie jeszcze raz.
Historia była szalenie przypadkowa. Zacznijmy od tego, że jak pojechałem na tę rozmowę w poniedziałek z Korbońskim i z jego żoną, Zosia Mieszkowska mi dała umówione stukanie trzy razy tam czy pięć razy, żeby otworzyli drzwi. To było małe mieszkanko, ale to był duży blok ZUS-u, do którego było szereg wejść. Przyjechałem z moim znajomym Szwedem i szwedzkim samochodem, bo on miał wtedy taką dekawkę ze szwedzką flagą i zaczęliśmy rozmawiać. Korboński był szalenie zdenerwowany. Wiedział, że aresztowano w Sopocie już Tapisza, przewodniczącego PSL-u na województwo gdańskie. Ja nie byłem w żadnej partii, więc akurat nie miałem z tym nic wspólnego. Czuł się zagrożony i myśmy mu proponowali, że najpierw on pojedzie, a potem za parę dni wyślemy jego żonę, bo to była łatwiejsza sprawa. On się na to nie zgodził, powiedział, że wyjedzie, ale tylko razem z żoną. W końcu myśmy na to przystali, ale z tym, że to zrobimy na raty. On wyszedł z tego gmachu w moim szwedzkim palcie, a ja w jego kurtce. Wyszliśmy dwoma różnymi wyjściami do samochodu Nilsena i pojechaliśmy do portu, do statku […]. Znałem kapitana tego statku, wiedziałem, że ten statek w czwartek opuści Gdynię. Ale już wtedy w Gdyni to były pierwsze dni, kiedy port był obstawiony, właściwie przy każdym statku stał jakiś żołnierz. Wszedłem na statek, bo miałem takie prawo. Byłem maklerem, mnie wszyscy tam znali. Natomiast kapitan szwedzki, jak go zapytałem, czy ich weźmie, powiedział, że chętnie weźmie tych pasażerów ze sobą, ale musimy coś zrobić ze strażnikiem, żeby zaprosić go na jakąś kawę. Ale strażnik był taki, że nie chciał na tę kawę pójść. Ani na wódkę ani na kawę. Opuściliśmy statek i pojechaliśmy. Zawieźliśmy Korbońskiego do mieszkania Nilsena. Nilsen mieszkał w porcie rybackim, miał małe mieszkanko. Ponieważ Korboński był bardzo zdenerwowany, żeśmy wlali w niego parę kieliszków alkoholu, jako że to na uspokojenie najlepiej działa. Pojechałem po jego żonę. Przywiozłem jego żonę z jakąś walizką i żeśmy się zastanawiali, co robić. I w tym momencie do Nilsena przyszedł bosman i dwóch ludzi ze statku „[…] Victoria” [?]. To był prom kolejowy, który dwa razy w tygodniu regularnie przyjeżdżał do Gdyni z Trelleborga. Zarówno ja jak i Nilsen, Nilsen dużo lepiej, znaliśmy kapitana tego promu, więc najpierw Nilsen poszedł z nim porozmawiać. Kapitan się zgodził, że weźmie tych dwóch pasażerów, ale był szkopuł taki, że był to jedyny statek, na którym zawsze była obstawa stała, bo to był stały rejs. Ale przyszło jeszcze parę Szwedów, chyba z pięciu czy sześciu. Wtedy były takie stosunki, że jeszcze nie legitymowano, to były rzadkie wypadki. Korboński szedł w moim płaszczu i wszyscy udawaliśmy, że jesteśmy po dużej wódce, chociaż Korboński i ona byli po wódce, ja po mniejszej, bo wypiłem jeden kieliszek chyba, Szwedzi śpiewali jakieś szwedzkie piosenki. Takie to robiło wrażenie, jakby wracali z jakiegoś lokalu nocnego. Doszli do statku z Nilsenem, wchodzili na statek, a obok akurat stał szef bezpieczeństwa na port, jeszcze jakiś oficer. Jak oni weszli, to ten szef zaczepił mnie, ponieważ oni wiedzieli, że byłem zweryfikowany w stopniu kapitana, mówili do mnie per panie kapitanie, a raz chyba miałem ten mundur na sobie, i mówi „Kto to jest ta pani?” Ona zwróciła uwagę, ponieważ była bardzo przystojną kobietą i była dość ekscentrycznie ubrana, bo miała bardzo ładne futro, a jeszcze drugie futerko miała na ręku. Mówię „Jak to, pan nie wie? To jest nowa kasjerka na statku, Szwedka.” I tak oni weszli. To był listopad, było zimno, więc bardzo narzekali, że jest tak zimno i dżdżysto, deszcz padał, więc poprosiłem któregoś z marynarzy i przyniosłem karton papierosów i ze dwie czy trzy butelki jakiegoś alkoholu, który na statkach szwedzkich był bezcłowy i mieli tego masę. Poczęstowali się, poszedłem do Nilsena, za chwilę przyszedł Nilsen i powiedział, że są już ulokowani i że rano statek opuści Gdynię. Była jeszcze taka sytuacja, że on zostawił w tym lokalu jakieś pieniądze u właścicielki, o ile pamiętam, to było około 100 tysięcy złotych, nie były to duże pieniądze, ale jakieś były. Pojechałem jeszcze po te pieniądze i jeszcze liczyłem pół nocy, budząc jakichś znajomych, żeby kupić za te pieniądze korony szwedzkie. Kupiłem korony szwedzkie, które Nilsen rano dostarczył na statek. Rano byłem przy odjeździe statku. Statek odjechał. Przy odjeździe statku pokiwaliśmy sobie z kapitanem tego statku. To było wszystko. I wydawało mi się, że jest wszystko w porządku, że ucieczka się udała, że nie będzie żadnych konsekwencji. A tymczasem, w środę, tego dnia, kiedy Korbońscy rano opuścili port, szedłem z moją łączniczką z okresu okupacji Wandą Białostocką, która też wróciła ze strefy zachodniej, bo też była w Powstaniu i była w obozie jenieckim, a potem była w armii Pattona przez jakiś czas. Szedłem z nią i mówię „Słuchaj Wanda, wydaje mi się, że ktoś za mną chodzi. Rozejrzyj się.” Ona się rozejrzała i powiedziała, że są to jakieś reminiscencje dookupacyjne, bo oczywiście nie mówiłem, że mam pewne powody, że ktoś może za mną chodzić. Ale tak mi się wydawało. To była środa. W czwartek wieczorem chciałem się wybrać do teatru, zapaliłem światło, tam była szyba wychodząca na schody, oszklone drzwi i zobaczyłem tłum ludzi z pistoletami maszynowymi skierowanymi w moim kierunku. Otworzyłem „Kto tam?” „Bezpieczeństwo. Otworzyć.” To otworzyłem. To było drugie piętro. Wpadła cała chmara ludzi. Słyszałem „Uwaga tutaj balkon.” Tu były dwa balkony, jeden od frontu drugi z tyłu. Zwracali uwagę na te balkony. Do jakiegoś pokoju żeśmy weszli i podszedł do mnie dość wysoki pan ubrany po cywilnemu w towarzystwie drugiego, który mówił właściwie prawie tylko po rosyjsku, a bardzo słabo po polsku. I mówi „Jest pan aresztowany, niech pan nie robi żadnych głupstw, cały dom jest obstawiony, nie ma żadnych szans, żeby pan uciekł.” Zapytałem „Czy może mi pan powiedzieć, za co jestem aresztowany?” „To pan nie wie?” „Nie, nie wiem.” „To się wyjaśni, to pan niedługo wróci.” Na wszelki wypadek wziąłem jakiś ciepły kożuszek, parę kartonów papierosów, wziąłem jednak trochę rzeczy z sobą. Zeszliśmy na dół. Na dole podjechała cytryna, do której wsiadłem. Obok mnie usiadło dwóch oficerów, a z przodu ten wysoki pan. Za nami druga cytryna z obstawą, taką samą i pojechaliśmy do Urzędu Bezpieczeństwa do Gdańska. Gdynia - Gdańsk to jest jakieś dwadzieścia pięć kilometrów. W Gdańsku weszliśmy na pierwsze piętro, weszliśmy do olbrzymiego pokoju, który miał z sześćdziesiąt, osiemdziesiąt metrów. W rogu pokoju stało duże biurko, za nim siedział oficer w mundurze pułkownika. Przed biurkiem stało parę foteli. Na jednym z foteli posadzono mnie, vis a vis mnie usiadł cywil, a z tyłu za mną Rosjanin. Okazało się, że ten Rosjanin był doradcą MBP, nazwiska nie pamiętam. Cywil przedstawił mi się, powiedział „Gra jest skończona, jestem pułkownik Różański, dyrektor departamentu Śledczego MBP. – powiedział - Nie sąd, nie prokurator, tylko ja wyrokuję o wyrokach i dla pana nie ma innej kary jak kara śmierci, ale to oczywiście zależy od pana czy będzie pan współpracował czy pan będzie nam mówił prawdę czy nie.” Powiedziałem, że nie mam nic do ukrycia, nie wiedziałem, co oni wiedzą, oczywiście. „Czy będzie Pan mówił prawdę?” „Oczywiście, nie mam nic do ukrycia.” Na to on mówi do pułkownika „Panie pułkowniku, niech pan protokołuje.” To był pułkownik Artur Jastrzębski, późniejszy wiceminister bezpieczeństwa, wtedy dowódca Urzędu Bezpieczeństwa w Gdańsku. Zresztą, to był taki Kloss, bo on rzeczywiście był oficerem niemieckim w jakimś okresie, świetnie władał niemieckim, nazywał się Ritter chyba, z pochodzenia Niemiec, czy też Żyd, tego nie wiem dokładnie. I pierwsze pytanie „Co pan wie o Korbońskim?” Zastanowiłem się, nie wiedziałem, co oni wiedzą o Korbońskim. Mówię: „Słyszałem to nazwisko, czytałem w gazecie, wiem, że jest taki.” A wiedziałem oczywiście wszystko o Korbońskim, że był zastępcą Mikołajczyka i był ostatnim delegatem rządu na kraj po aresztowaniu Jankowskiego. To wszystko wiedziałem oczywiście. „I tylko tyle?” „Tak.” „Podpisze pan to?” „Tak, podpiszę.” Podpisałem, że nic więcej nie wiem. I wtedy Różański usiadł głęboko w fotelu, poczęstował mnie papierosem, pamiętam. „To ja panu powiem, co pan przedwczoraj robił.” I opowiada mi całą rozmowę, którą miałem w poniedziałek z Korbońskim u Korbońskiego w mieszkaniu, jak się umawiałem z nim, że go wezmę, jak mówił, że czuje się w tym mieszkaniu zagrożony, jak powiedziałem, że go wezmę do siebie, bo moje mieszkanie jest duże i przypuszczam, że jest czyste. To wszystko. Jak mi to powiedział, pyta się, czy to jest prawda. Zorientowałem się, że musi być aresztowana właścicielka tego mieszkania, bo tylko od niej mógł to wiedzieć. Nie było więc sensu już nic mówić, odpowiadam „Tak, to jest prawda.” Ona słyszała, jak ja mówiłem z Korbońskim o tym, że on pojedzie statkiem […], który w czwartek wieczorem ma opuścić Gdynię. Mnie aresztowali w czwartek o szóstej, przed tym. Myśleli, że Korbońscy są jeszcze u mnie w moim domu. Stąd, powiedzmy, miałem ten zaszczyt, że mnie aresztował sam pułkownik Różański, bo oczywiście nie chodziło o mnie, tylko chodziło o Korbońskiego z żoną, to był też przypadek. Spytał „Gdzie jest Korboński?” Spojrzałem na zegarek, bo jeszcze miałem zegarek, mówię „Proszę pana, od rana, od szóstej, już nie pamiętam, czy od wczoraj rana, jest w Szwecji w Trelleborgu.” Na to pułkownik Artur Jastrzębski walnął pięścią w biurko, mówi „To niemożliwe! Żaden statek nie opuścił Gdyni.” Mówię „Pan pułkownik się myli, bo „[…] Victoria” [?], którym oni wyjechali, opuścił Gdynię. „Jak to jest możliwe, „[…] Victoria” [?] ma naszą stałą ochronę.” Mówię „Jak to jest możliwe? Ja panu powiem, jak to jest możliwe.” I opowiedziałem mu, jak oni weszli, jak dostali potem karton papierosów i dwie butelki wódki. Na tym mi w ogóle nic nie zależało. Na sekundę mnie przeprosili, dzwonili do Warszawy do Radkiewicza, potem mnie znowu poprosili i Różański powiedział „Widzę, że zaczyna pan mówić prawdę, to mam do pana jeszcze dwa następne pytania. Jaką drogą pan wywiózł Mikołajczyka? Jest pan agentem, oczywiście rezydentem wywiadu brytyjskiego na wybrzeżu, poda nam Pan swoją siatkę.” Zrobiło mi się wtedy nieprzyjemnie, bo nie miałem nic wspólnego z Mikołajczykiem ani z PSL-em. Tak samo rezydentem wywiadu nie byłem. Ale to się potem wyjaśniło, bo dowiedzieli się, jaką drogą Mikołajczyk wyjechał. Oto cała historia mniej więcej tak wyglądała. Całą noc mnie maglowali jeszcze, pisałem z pięć życiorysów w międzyczasie, bo ciągle się pisało te życiorysy, ciągle się na jakieś pytania musiało odpowiedzieć. Rano zapakowali mnie do samochodu, do citroena, dwóch oficerów z pistoletami maszynowymi było obok mnie, z przodu kierowca i Różański, a za nami druga cytryna z obstawą. Ciągle liczyłem, bo tam w tamtym czasie w 1947 roku ciągle jeszcze była partyzantka, rzadko, ale była. Ale jak żeśmy przez lasy przejechali, nikt nas nie zatrzymał. Pamiętam, 7 listopada, to było akurat święto rewolucji, Różański miał radio, co było rzadkością w tamtym czasie, ale on miał radio w samochodzie. Pyta się mnie: „Czy pan zna rosyjski?” „Nie, nie znam.” „Właśnie przemawia w tej chwili minister Mołotow, to panu powiem, co powiedział przed chwilą.” Pamiętam, jak dziś, powiedział „Amerykanie straszą nas tajemnicą bomby atomowej, która już nie jest dla nas żadną tajemnicą.” Pamiętam, to było 7 listopada w drodze jak jechaliśmy do Warszawy. Przyjechaliśmy do Warszawy i zawieźli mnie oczywiście do Ministerstwa Bezpieczeństwa na Koszykową. Tam mnie wrzucili do piwnicy. Tu znowu Różański miał cholernego pecha ze mną, zresztą to był przypadek czysty, bo wpakowali mnie do celi, w której było ze sześć osób i się pytają „Za co? Za co?” Mówię „Za Korbońskiego.” Wtedy jakiś facet wychodzi i mówi „Korboński jest aresztowany?” Mówię „Nie jest aresztowany, jest za granicą.” Okazało się, że to był pan adwokat Tapisz, który zresztą zmarł potem na serce. Ale niewątpliwie ułatwiłem mu życie, bo w tym momencie wpadli do mnie i zabrali mnie z tej celi, że pomylili się i do innej celi mnie przesunęli. Ale już zdążyłem powiedzieć, że Korboński nie jest aresztowany, tylko jest za granicą, bo widocznie wmawiali w niego. Nie znałem Tapisza, tylko wiedziałem, bo powiedział mi, że jest Tapisz. Był adwokatem i przewodniczącym PSL-u na województwo gdańskie. I tak się zaczęło. Potem miałem śledztwo o tyle trudne, że nie bito mnie w tym czasie, tylko miałem tak zwany konwejers sto godzin bez przerwy. Już byłem zupełnie właściwie nieprzytomny, nie bardzo wiedziałem, nie kojarzyłem, co mówię już w tej chwili. Było pięciu oficerów i Różański parę godzin, potem się zmieniał. Było pięciu oficerów i Serkowski albo pięciu oficerów i Humer. Ciągle padało jedno pytanie „Gdzie jest Bagiński?” Ciągle chodziło o to, że muszę wiedzieć, gdzie jest Bagiński i tak dalej. Byłem pewny, że ucieknę z tego, wydawało mi się, że jest niemożliwe, że mogę siedzieć w więzieniu. Jak byłem na półprzytomny, a ciągle, co drugie słowo słyszałem „Gdzie jest Bagiński?”, a Bagińskiego przecież w życiu nie znałem, to powstawał w mojej głowie plan. W pewnym momencie powiedziałem „Powiem, gdzie jest Bagiński jak przyjdzie pułkownik Różański.” I przyszedł pułkownik Różański, powiedziałem dosłownie tak „Jak pan wie, sprawa z Korbońskim była przypadkiem, nie byłem w PSL-u, Korboński nie miał dużego zaufania do tej drogi ucieczki, ale powiedział, że jak to się uda, to mi ze Szwecji przyśle przez marynarza list i chodzi o to, żebym kogoś jeszcze wyekspediował z Polski. Przypuszczam, – powiedziałem – że chodzi o Bagińskiego.” Wymyśliłem taką bajkę. To zrobiło piorunujące wrażenie na nich. Dostałem potem kawę, papierosy, doprowadzili mnie do porządku i na drugi dzień wsadzili mnie w samochód i powieźli z powrotem do Gdańska, dlatego że następnego dnia przyjeżdżał znowu „[…] Victoria” [?]. Przy mnie był ten oficer sowiecki, Abram, pułkownik doradca Amberta. Byłem świadkiem jak szereg oficerów z Warszawy, którzy przylecieli samolotami do Gdańska, bo pociągiem oni nie jechali ze mną przecież, jak się przebierali za robotników portowych. Po chwili powiedzieli mi, że mają plan, że muszę zdobyć list od Korbońskiego z adresem, gdzie jest Bagiński. Mówię, że żadnego listu nie miałem. Ciągle liczyłem, że pojadę pociągiem do Gdyni, że gdzieś z pociągu wyskoczę, po prostu taką miałem obsesję. Wpakowali mnie do samochodu Nilsena, do dekawki ze szwedzką flagą, kierował samochodem właśnie ten rosyjski pułkownik, za nami jechały dwa inne samochody. Jedziemy do Gdyni na przyjazd „[…] Victoria” [?]. Podjeżdżamy, tam jest taki układ, że jest kapitanat portu, z prawej strony kapitanatu były linia kolejowa i tam dobijał „[…] Victoria” [?]. Oczywiście cała Gdynia wiedziała o moim aresztowaniu, to jest jasne. Przyjechaliśmy. Z daleka na horyzoncie było widać, jak się zbliżał „[…] Victoria” [?], bo to był charakterystyczny statek, prom. Ten Rosjanin zacierał ręce, powiedział „Jak się uda złapać Babińskiego, to panu zaręczam słowem oficerskim, że pan niedługo będzie wolny.” Oczywiście to wszystko była brednia, w ogóle nie miałem pojęcia o Bagińskim, ani żadnego listu nie miało być. W pewnym momencie powiedziałem „A jak się nie uda?” „Ja mam przeczucie, że się uda.” – powiedział do mnie. Ledwo to powiedziałem, nagle koło nas stanął drugi samochód, patrzę, konsul szwedzki w Gdyni, którego bardzo dobrze znałem, który był wspaniałym człowiekiem, który mówił po polsku tak jak pan, jak ja. On był wiele lat w Polsce przed wojną. W czasie okupacji był łącznikiem dla Armii Krajowej, nawet przewoził pieniądze ze Szwecji. Człowiek, który znał Polskę świetnie. Stanął koło mnie, spojrzał, poznał mnie, oczywiście, bo mnie dobrze znał i wiedział o moim aresztowaniu, musiał wiedzieć. Wyszedł z samochodu, podszedł do miejsca, gdzie podjeżdża Dżorting Victoria [fonet.]. Mówię „Widzi pan, chyba się nie uda, dlatego, że wie pan, kto to jest.” On mówi „Nie wiem.” „To jest konsul szwedzki w Gdyni.” „To nic, na pewno się uda.” Dżorting Victoria przybił do brzegu, wytoczyli wagony. I w tym momencie kapitan zagwizdał i zamknął burty. Dał zakaz wejścia ludziom. Na mostku kapitańskim stoi kapitan, który też mnie znał przecież i Bergentad, tak się nazywał konsul szwedzki, pokazywał na mój samochód i mało tego, nie był głupi, to był wspaniale zorientowany człowiek i pokazywał palcem na tych różnych przebranych oficerów. To było widać, że są przebrani. On mówi „Co teraz zrobimy?” Mówię „To jest jedyna możliwość, niech mnie pan puści, to pójdę na statek.” Liczyłem, że jest ciemno, że jakoś przepłynę kawałek, ucieknę. „Nie, tego nie możemy zrobić. Ale wie pan, – mówi do mnie, bo jeszcze per pan to się odbywało – wyjdziemy, może ktoś panu ten list poda, jak się uda.” Przy redzie stał samochód. Jak myśmy wyszli to akurat szedł patrol Marynarki Wojennej, który wiedział już o moim aresztowaniu, bo jednak byłem znanym człowiekiem w porcie i to nie mogło się ukryć. Jak zobaczyli mnie, to zdjęli maszynowe pistolety, do mnie i do tego pułkownika, który był przebrany za szofera, w unrowskiej kurtce „Stój!” i chcieli nas aresztować. Ten wściekły mówi, że jest pułkownikiem, ci nie wierzą. Dopiero doskoczył któryś z tych robotników portowych przebranych, awantura nieziemska, mówi „Ja z wami pójdę, to jest pułkownik sowiecki.” I tak dalej, i tak dalej. I oni też zgłupieli, poszli z nim, a ci, Bergentad, mieli widowisko i teatr. Rzeczywiście, ten był wściekły, zaprowadził mnie do samochodu, powiedział „Jedziemy.” Zawrócił i pojechaliśmy z powrotem do Gdańska. Zamknęli mnie w celi. Nad ranem mnie wezwali do tego samego wielkiego pokoju, gdzie Różański chodził z pistoletem w ręku, wściekły był zupełnie, miał pianę na ustach, bo okazało się, że zrobił rewizję, czy kogoś aresztował z tego statku, już nie wiem, jak to było. Dostali wiadomość, że Bagiński jest od dwóch tygodni w Londynie, jeszcze przed Korbońskim dawno wyjechał. Do mnie mówił ty taki, owaki, oczywiście, łżesz, łżesz tak dalej, i tak dalej. Na to powiedziałem spokojnie, że „Wyście we mnie wmówili przez sto godzin, że znam Bagińskiego, cały czas się tego wypierałem. To są skutki waszych metod.” Potem przewieźli mnie z Pałacu Ministerstwa Sprawiedliwości, gdzie było Ministerstwo Bezpieczeństwa, na jedenastkę na Mokotów. Trafiłem chyba do czterdziestej drugiej celi, w której siedział bardzo sympatyczny pan ze Stronnictwa Narodowego, Poradowski, profesor archeologii, bardzo ciekawy. Tam na drugi dzień zaczęło się stukanie przez ścianę. Zapytałem się, kto tam siedzi, mówi „Jakieś kobiety, ale nie wiem, nie znam się na Morsie.” Też nie znałem Morse’a, ale ponieważ ściany były na jedenastce bardzo cienkie, to jak się krzyknęło głośno, to było wiadomo. A Wiesia znała Morse’a i podawała mi: „A, B…” i tak dalej. I nauczyłem się Morse’a. I zaczęliśmy rozmawiać Morsem. Przede wszystkim interesowały nas wiadomości, kto siedzi, za jakie sprawy, bo to były pierwsze najważniejsze wiadomości. Potem doszliśmy do takich spraw Morsem, że właściwie opowiadaliśmy sobie filmy. Poza tym okazało się, że ona jest z Krakowa i z PPS-u, a ja byłem z zupełnie innego środowiska. Jak powiedziałem, nie byłem nigdy endekiem, ale raczej piłsudczykiem. Trafiliśmy na wspólnych znajomych w Krakowie, na dwie osoby chyba, bo i na Maritę i na jeszcze drugich znajomych, których Wiesia znała. To wzbudziło nasze większe zaufanie, coraz większe, to się pogłębiało, myśmy całymi godzinami tam zaczęli rozmawiać. Poza tym to były cele pojedyncze, w których siedziało po parę osób. Wyjątkowo w celi, gdzie byłem, siedziały dwie osoby. Cele tak zrobiono, że na tej bardzo cienkiej ścianie było przymocowane z jednej strony łóżko i z drugiej strony łóżko, one były skręcone śrubami. Na dzień się to łóżko podnosiło do góry, a na wieczór się kładło. Paradowski spał na łóżku, a ja spałem na sienniku na kamiennej podłodze. Ale przy majstrowaniu udało mi się dwoma łyżkami, które mieliśmy do jedzenia jedną śrubę wykręcić. Zrobiła się mała dziurka, przez którą można było podać papierosa na przykład, nic więcej nie, bo to jest mała śruba. Oczywiście myśmy zostali szybko zauważeni, że się porozumiewamy i pod naszymi drzwiami spali strażnicy, chcieli nas złapać na tym Morsie, a to im się nigdy nie udawało. Dziura nam się przydała. Znaleźliśmy kawałek sznurka, ja sobie ten sznurek przywiązałem do ręki, ona, nie wiem, do ręki czy do nogi, jak ktoś się z nas w nocy obudził pierwszy, to pociągał, budził drugiego i wtedy zaczynaliśmy rozmowę, jeszcze wtedy wszyscy spali, można było rozmawiać. I tak to trwało. Potem nas przenieśli na 1B. Tam już była trudniejsza sprawa, bo był korytarz i były cele po dwóch stronach. Ale taki był układ jak tutaj, że okna były tak położone, że mimo że korytarz był szeroki, to jednak jak się położyło palce na tych szczelinach, to było widać, bo okno było vis a vis. Żeśmy stworzyli Morse’a świetlnego. I tak trwało to do sprawy. Tam nie było normalnych drzwi, tam były drzwi zrobione z płyt pancernych i wizjery nie miały wkładów, że można było tak samo palec wystawiać. Przypadkiem wpakowałem palec takiemu nadstrażnikowi Szamańskiemu. Zrobiła się szalona awantura, wyciągnęli mnie z celi. Ponieważ oni nie mogli tam przesuwać więźniów dowolnie, bo to musiał zrobić ktoś z wyższych oficerów, ponieważ chodziło o to, że były sprawy podobne, żeby ludzie się nie porozumiewali. Tak, że stałem na korytarzu parę godzin, nagle słyszę wywołują moje nazwisko, podchodzą do mnie, czy to jestem ja, tak. Zaprowadzili mnie, piętro niżej były tak samo cele śledcze i w celi śledczej siedział Różański, był Hubar i wtedy Różański powiedział mi, że jutro mam sprawę, będą na tej sprawie Szwedzi. To jest charakterystyczne, bo to jest autentyczna historia, powiedział do mnie „Apeluję do pana, bo my tej sprawy nie możemy przegrać.” Mówię „Nie rozumiem pana pułkownika, co to znaczy ‘my’?” On mówi „My, Polacy.”, powiedział do mnie bezczelnie. Mówię „Sprawa jest bardzo prosta. – ponieważ byłem trochę oblatany, bo na WSH miałem tak samo prawo karne, powiedziałem – Sprawa nadaje się do sądu grodzkiego, pomoc przy przekraczaniu granicy, sprawa jest w ogóle bez sensu.” „ Nie, nie – mówi – tak nie będzie.” Rzeczywiście na drugi dzień zawieziono mnie do sądu wojskowego na ulicy Koszykowej, gdzie był już Nilsen, siedział na sali. Nilsena bronił bardzo znany adwokat Landau, były sędzia przedwojenny ze Lwowa, a mnie bronił wtedy Rettinger. Była trójka sędziów, a ponieważ Nilsen nie znał polskiego, więc jeszcze był tłumacz, sprawa była w dwóch językach. Pominąłem najważniejszą rzecz, Różański ciągle podczas przesłuchania chciał, żebym zeznawał tak, żeby obciążyć Szwedów. Powiedziałem, że będę zeznawał tak, jak zeznawałem w śledztwie, nic więcej nie zeznam. Ale tym niemniej, jak wychodziłem, mówi „Czy pan ma coś do czytania?” Mówię „Do czytania nic nie mam.” Przecież tam nie było ani gazety, ani niczego. Wieczorem przy kolacji strażnik wręczył mi książeczkę, broszurkę. Patrzę, to był życiorys Lenina. Ale jak się nie czytało prawie rok niczego, to się rzuciłem na to, przeczytałem życiorys Lenina, którego nie znałem. Mówię to dlatego, bo na drugi dzień był sprawa w sądzie wojskowym i od razu były dwa spięcia. Pierwsze spięcie było między adwokatem Nilsena a Nilsenem, bo Nilsen powiedział, że został uderzony w twarz przez jednego z oficerów bezpieki, a to był Szwed. Na to jego obrońca powiedział, że można między bajki włożyć to, co mówi oskarżony, dosłownie. To było pierwsze spięcie. Drugie spięcie było takie, że zaczęli mnie źle tłumaczyć, ponieważ akurat znałem dobrze niemiecki, więc do sądu powiedziałem „Ponieważ tłumacz nie oddaje tego, co chcę powiedzieć, ponieważ znam niemiecki, mogę zeznawać w dwóch językach, po polsku i po niemiecku.” Nie mogli się do tego nie przychylić. Była mała sala, nikt z mojej rodziny nie został dopuszczony, tylko byli sami oficerowie bezpieczeństwa i w pierwszym rzędzie siedziała grupa Szwedów, attache Militer, dwie sekretarki, ich dopuścili ze względu na Nilsena. Ja zresztą byłem tak samo przedstawicielem linii szwedzkiej, ale głównie ze względu na Nilsena. Prokurator pan Graf, który mnie wtedy oskarżał, był Żydem. Graf zadał mi pytanie, które mi zadawali ciągle w śledztwie „Dlaczego nie wyjechaliście razem z Korbońskim za granicę?” Powiedziałem „Panie prokuratorze, żebym wiedział, że będę aresztowany, tobym prawdopodobnie wyjechał. Przypuszczałem, że nikt o tej sprawie nic nie wie, dlatego nie wyjechałem, nie widziałem powodu wyjazdu. A w ogóle – co było prawdą – jestem przeciwnikiem emigracji.” „To nie wiedzieliście, nie przypuszczaliście, że rząd szwedzki wyda bandytę Korbońskiego tak jak rząd czeski wydał Bliję i Hulewiczową?” Skarbnik PSL-u Blija, poseł i sekretarka Mikołajczyka Hulewiczowa zostali złapani w Czechosłowacji i Czesi ich wydali władzom polskim. To chodziło ciągle o Szwedów, więc byłem wściekły i powiedziałem „Panie prokuratorze, znałem na tyle Szwedów, że wiedziałem, że zawsze honorowali prawo azylu politycznego.” I tak zupełnie przypadkowo powiedziałem „Niezależnie od tego, czy to byli ludzie z prawicy czy z lewicy.” Na to prokurator myślał, że mnie złapał, taki głupek i powiedział „Tak, to wy znacie przykład, żeby rząd szwedzki udzielił azylu jakiemuś komuniście?” Jak się człowiek broni, to broni się jak tylko może, mówię „Tak, znam taki wypadek, wczoraj przeczytałem, że w 1917 roku rząd szwedzki udzielił azylu Włodzimierzowi Leninowi. Lenin jechał ze Szwajcarii i Niemcy mu udzielili azylu i w Szwecji był parę dni.” Tam się rozpętało piekło. Jak on trzasnął pięścią w stół, nie było wtedy długopisu, złamał ołówek, mnie z sali wyrzucili. Nilsen został skazany na pięć lat więzienia za posiadanie broni, bo u niego przypadkiem znaleźli pistolet w domu i rok za pomoc w ucieczce. Mnie odesłali i za parę miesięcy miałem sprawę już w celi więziennej, już bez prokuratora, tylko był sędzia i dwóch podoficerów wojskowych. Dostałem sześć lat. I tak to się zakończyło. Siedziałem tych sześć lat. W międzyczasie jeszcze taka była sytuacja, że jak byliśmy na jedenastym pawilonie, to w jakimś momencie oświadczyłem się mojej żonie i żeśmy się zaręczyli formalnie, nie widząc się oczywiście. Żona wyszła na wolność, była parę miesięcy na wolności, potem ją drugi raz aresztowali. I już wtedy kontaktu nie było. Pierwsze listy pisała, a potem już nie mogła pisać. Kontaktowaliśmy się tylko przez mojego ojca, który przepisywał część listu od niej i odsyłał do mnie, jak ja pisałem pół listu do ojca, pół listu do Wiesi, to te pół listu do Wiesi ojciec przepisywał i wysyłał, był taką skrzynką. Potem z Rawicza zostałem przesłany do Strzelec Opolskich i tam pracowałem w fabryce obuwia. Tam wyszło zarządzenie, że można odrobić dwa dni za jeden, jak się wyrobi sto trzydzieści pięć procent normy. Wyrabiałem tę normę w granicach sto trzydzieści pięć procent i co miesiąc podpisywałem dokument i w ten sposób skróciłem sobie o cztery czy pięć miesięcy więzienie. Już wiedziałem, że wyjdę, to było dzień czy dwa przed śmiercią Stalina w 1953 roku. Jeszcze taka była historia związana z moim ostatnim widzeniem z Różańskim. Całe śledztwo prowadził Różański i Humer. Był taki moment, widocznie on był w pobliżu Strzelec Opolskich, że wzywają mnie do naczelnika. Idę do naczelnika, to było dwa dni przed moim zwolnieniem, a zamiast naczelnika siedzi w fotelu pan pułkownik Różański w mundurze. Mówi, że przejeżdżał, chciał się ze mną zobaczyć, chciał się dowiedzieć, jakie mam plany, bo wiedział, że wyjdę za parę dni. Mówię „Pojadę do Gdyni.” „Do Gdyni pana nie wpuścimy – powiedział – bo to jest pas graniczny i tam nie zezwolimy panu na pobyt.” „To pojadę do Warszawy”, powiedziałem. I tak było. Powiedział „Pan wie, że nasze porachunki są nie załatwione.” Mówił mi per pan wtedy. „Czy to znaczy, – bo takie były wypadki – że jak wyjdę, to będzie czekał samochód, mnie aresztują i będę miał drugą sprawę?” Mówi „Nie, tylko chcę panu powiedzieć, że nasze sprawy są nie załatwione jeszcze.” Tak mi powiedział. Ale rzeczywiście wyszedłem, dojechałem do Warszawy, to był piąty czy szósty marca, już Stalin umarł wtedy. Napisałem do Wiesi list do więzienia z propozycją zawarcia związku małżeńskiego. Ona musiała wystąpić do swojego naczelnika, ja tutaj działałem. Dostaliśmy pozwolenie, tego nie mogli właściwie odmówić, takich wypadków właściwie nie mieli, to był precedens w ogóle. I odbył się ślub. Pojechałem z moim ojcem do więzienia w Grudziądzu na określony termin, który nam wyznaczyli, to był 19 kwietnia. Byliśmy tam. Był ktoś z magistratu grudziądzkiego, który udzielał ślubów, był pan naczelnik, który nie wiedział jak się zachować i czytał ciągle jakiś okólnik, bo to się odbywało w takiej sali administracyjnej. Świadkiem był mój ojciec, a ponieważ nie było drugiego świadka, to któraś ze strażniczek była drugim świadkiem, nie wiem, która nawet, myśmy jej nie znali. Udzielił nam ślubu. Potem mieliśmy godzinne widzenie, po raz pierwszy żeśmy się w ogóle zobaczyli na tym ślubie. Godzinne widzenie żeśmy mieli, przy strażniczce oczywiście, może nawet nie całe godzinne, może trwało to czterdzieści minut, nie wiem. Dostałem pozwolenie na wręczenie jej paczki. Wręczyłem jej paczkę żywnościową. Jak się ślub odbył, to mój ojciec nagle zza palta wyjął pęk tulipanów, który miał schowany i powiedział „Pan naczelnik pozwoli, że wręczę mojej synowej.” On zgłupiał, nie wiedział, co zrobić, a Wieśka porwała te tulipany. I tak to się skończyło. Zaraz wróciłem do Warszawy, poszedłem do Maślanki, którego znałem, który był moim obrońcą. To była ta trójka Maślanka, Rettinger i Landau, oni mieli jedną kancelarię. Interweniowałem w sprawie zwolnienia Wiesławy, ponieważ ona podlegała tak samo amnestii. Z Maślanką mogłem interweniować, bo Wiesia była moją żoną wtedy, łatwiej było. Maślanka obiecał, chyba mi pomógł, nie mogę nic powiedzieć. Bardzo dobrze wspominam Maślankę, chociaż różnie o nim mówili, że był oficerem UB, prawdopodobnie był, ale akurat w stosunku do mnie zachował się porządnie. Tak to trwało do 3 maja. Rano dzwonek, patrzę, stoi jakaś dziewczyna z workiem. Okazuje się, że moja żona przyjechała. I taki był to koniec. A potem już wspólne dzieje, bardzo różne były tak samo. A to już jest inna bajka. Przyjechał ojciec. Mieliśmy w międzyczasie wysiedlenie z Warszawy, chcieli nas wyrzucić do Zielonej Góry i tak dalej. Zresztą to jest w tej książce, ale to normalny był bieg.
- Pana pradziadek uczestniczył i w powstaniu listopadowym i w powstaniu styczniowym. Pan mówił, że w pana rodzinie dużo rozmawiało się o Piłsudskim, pewnie o polityce też.
Tak, dużo. Dużo słyszałem, oczywiście.
- Czy to bardzo wpływało na pana?
Na pewno. Myśmy byli wychowani…w ogóle to była inna szkoła. Pamiętam powstańców styczniowych, bo mój dziadek poszedł do powstania mając sześćdziesiąt pięć lat, więc to był wyjątek, żeby w tym wieku poszedł ktoś do powstania. Ale pamiętam powstańców, którzy byli w granatowych mundurach, którym generałowie salutowali jak ich spotykali. Byli szanowani. Poza tym szkoła była wspaniała, polska szkoła była tak patriotyczna, naprawdę to jest nieporównywalne, myśmy byli wszyscy wychowani… I szkoła i harcerstwo kształtowało tych wszystkich ludzi, moje pokolenie. To było zupełnie co innego, w ogóle nieporównywalne z tym, co się dzisiaj dzieje.Jak pan zareagował na wybuch Powstania Warszawskiego?
- Czy rozmawiał pan z kolegami z oddziału czy to ma sens?
Tak, wszyscy wtedy uważali, że ma sens, wszyscy byli pewni zresztą, że to Powstanie będzie udane, tym bardziej, że wiadomo było, że wojska sowieckie są już tuż tuż. Nikt się nie spodziewał tego, że nie przyjdą. Nawet przecież sowiecki oficer zrzucony przed Powstaniem Kaługin, który był w Powstaniu Warszawskim, on sobie też włosy wyrywał, jak rozmawiał, telegrafował do Rokossowskiego czy innego i nie mógł zrozumieć, dlaczego to wojsko stoi, kiedy przecież cały brzeg Wisły był opanowany przez nas i nie było żadnego problemu, żeby mimo zniszczenia mostów, całe dywizje wylądowały, a nie jeden batalion od Berlinga, który właściwie był tylko taką pokazówką pomocy. Tak samo jak to, że w jakimś momencie sowieci zaczęli zrzucać broń i żywność. Broń rzucali bez spadochronów na tych kukuruźnikach. Jak przychodziły karabiny to były pogięte, amunicja była tak samo pogięta, nie można było jej użyć. Jak koło mnie spadł worek kaszy to była prawie plama wodna, bo to wszystko się rozwaliło przecież w drobiazgi. Było to celowe, to było udawanie pomocy, nic z pomocą nie miało wspólnego.
- Jak pan się dowiedział, że Powstanie jest skończone…
Myśmy wiedzieli, że kapitulacja będzie, już żeśmy się spodziewali, przy końcu Powstania wiedzieliśmy już. Wiedzieliśmy, że zostały zagwarantowane dla wszystkich żołnierzy AK prawa jeńców wojennych. AK się zachowało wspaniale. Z tego, co wiem, zresztą to jest powszechnie wiadomo, wszyscy AL-owcy, którzy byli, a było ich tam trochę, była taka mała grupa, która była na Starym Mieście i gdzieś w Śródmieściu, oni dostali przecież legitymacje AK. AK im dało legitymacje po to, żeby mogli pójść do niewoli. Nie wiem, czy któryś z nich skorzystał czy nie, to jest inna sprawa, ale dostali te legitymacje, dostali możliwość ochrony.
- Pan mówił, że dla pana koniec wojny to była zmiana jednej okupacji na drugą.
Oczywiście, oczywiście…
- Jak pan pomagał tylu ludziom wyjechać z kraju…
W Gdańsku, Gdyni, Szczecinie, tak samo naprawdę przez pierwsze półtora, dwa lata każdy mógł wyjechać. Trzeba było mieć kontakty, Szwedów w porcie…. Nie było takich trudności, granica była bardzo podziurawiona, można było przez te dziury bardzo łatwo przejść, nie było to specjalnie trudne.
- Pan mówił, że nie myślał o tym, żeby wyjechać.
Nie chciałem nigdy wyjechać. Oczywiście, że jak wiedziałbym, że będę miał karę śmierci czy będę siedział w więzieniu, to bym uciekł, to bym wyjechał. Ale w ogóle nie byłem nastawiony na wyjazd. Wszyscyśmy liczyli w jakimś stopniu w tamtym czasie na III wojnę światową. Po mowie Churchilla w Fulton o żelaznej granicy, to było jasne, że do tego konfliktu musi dojść. Stąd szereg ludzi mogło wyjechać, uratować się, ale rzeczywiście dużo ludzi sądziło, że dojdzie do III wojny. Przecież partyzantka trwała jeszcze do pięćdziesiątego roku chyba, albo nawet później. To były ostatnie oddziały, ale to były oddziały bez wyjścia, więc jak tylko sowieci weszli, zdały broń albo zakopały, AK się rozwiązało. Ale jak zaczęli aresztować ludzi po domach, to wtedy powstał moment samoobrony. To była tylko samoobrona. Siedziałem z masą chłopców, którzy dostali karę śmierci, na których wykonano ten wyrok. Ale to byli ludzie, którzy tak samo w jakimś momencie przestali działać w konspiracji, potem byli wyłapywani i skazywani zupełnie bez sensu i bezpodstawnie. A niektórzy torturowani, zależy gdzie to było, to, co się działo na zamku w Lublinie to było… Dochodziły nas stamtąd straszne rzeczy o torturach różnych. Ale w Warszawie tak samo to robiono. Nieraz się budzę w nocy… Pamiętam krzyki kobiet, może nie mordowanych, ale bitych, czy jak był duży mróz, to przy otwartym oknie nago stojących i polewanych wodą. Te kobiety przetrzymywały, wytrzymywały, nawet nie były zaziębione, bo to jest kwestia jednak nerwów, nie wiem czego, ale to je utrzymywało przy życiu. To były powszechne rzeczy przecież, to nie były wyjątki. Myśmy byli wyjątkami, akurat w stosunku do nas nie zastosowano takich środków drastycznych. Ale to były straszne rzeczy. Widziałem ludzi, którzy mieli tak zwane stójki. Mężczyźni mieli takie nogi, zupełnie sine, fioletowe, można było przejechać żyletką i kropla krwi nie pojechała. To było coś niesamowitego… Strasznie byli mordowani ludzie, torturowani… To dzisiaj sobie trudno wyobrazić, jak to było.
Warszawa, 13 maja 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Czoch