Zdzisław Spuś „Skrzetuski”
Przeprowadziliśmy się z rodzicami do Warszawy miałem wtedy cztery lata. Mieszkaliśmy na Żurawiej, później na Rycerskiej, później na Freta 47, później na Freta 4. Chodziłem do szkoły Powszechnej na Rybaki, szkoła numer 3 na Rybakach. Te adresy są o, tyle [ważne], że mieszkaliśmy na Freta 47 w domu, gdzie został włączony do getta i musieliśmy się zamienić z Żydami na Freta 4. Tam mieszkałem do Powstania. Później chodziłem do gimnazjum imieniem Konarskiego. Tam nas zastało Powstanie. Nie skończyłem tego gimnazjum, ponieważ wybuchło Powstanie. Do Powstania przystąpiłem na drugi dzień po wybuchu, zapisałem się w komisji poborowej i byłem w oddziale „Gozdawy”. Byliśmy w oddziale, który więcej chodził jak na barykadach. Na barykadach żeśmy byli normalnie… Prawie wszystkie barykady w Warszawie na Starówce obchodziłem. Byłem na barykadzie na Świętojańskiej, w katedrze, na Piwnej, na Bonifraterskiej. Byłem zawsze na barykadach. Najlepiej wspominam taki moment, kiedy katedra była już zajęta, i żeśmy byli na zapiecku, siedzieliśmy… Dom się palił narożny, gruzy po drugiej stronie [ulicy] Świętojańskiej. Pełno gruzów. Kolega siedział w oknie na pierwszym piętrze, bo tam już Niemcy nachodzili. Ludzie siedzieli w piwnicy, wystawili rurę i zaczęli gotować i dym nas raził, nie mogliśmy wysiedzieć. Z jednej strony ogień, z drugiej strony dym. Kolega poszedł do porucznika na [ulicę] Piwną i prosi, żeby poszedł w interwencji, żeby przestali palić. To była noc. Poszedł, my żeśmy mu powiedzieli, że za chwilę przestaną palić. My zadowoleni, po jakiejś pół godziny przynoszą nam miskę pełną pyzów ze skwarkami. Żeśmy mieli jedzenie. Charakterystyczne w tym czasie, że nawet ci ludzie, którzy siedzieli w piwnicy już pomagali nam… Na każdej barykadzie siedziało się w nocy, w dzień byliśmy posyłani na Piwną, na Bonifraterską, także na Boleść. Tak żeśmy chodzili po barykadach. Jak były ataki to się broniło, a jak nie… to się siedziało spokojnie, normalnie na barykadzie swojej się odsiedziało i się szło na kwaterę…Gdy byliśmy na Bonifraterskiej na barykadzie, to puszczali małe czołgi na prąd i nie można tego było zlikwidować tylko przy przecięciu przewodów, które do niego prowadziły. Chłopaki podchodzili... czasami udało im się zlikwidować, a czasami to wszystko wybuchło. Drugi przypadek jest taki [...] – wybuch czołgu na Kilińskiego. Akurat stałem na warcie na Długiej 13 przed oddziałem. Kolega mówi: „Chłopaki przyjechali z… czołg zdobyty wiozą tu pod komendę na Długą – bo komenda dowództwa była na Długiej 7 – to ja lecę.” Ja mówię: „Dobra, to raz, dwa leć i przyleć to i ja polecę.” Poleciał tam, trochę pobył i wrócił. W pewnym momencie, ja mu zdaję karabin... i cisza. Mówię: „słuchaj Rysiek!” „Co, Powstanie się skończyło?” Cisza. I wtedy jak huknęło od razu z miejsca! Tak nas z nóg zwaliło. Nie wiedzieliśmy co się stało... normalny obstrzał, bo cały dzień był normalny obstrzał. Poleciałem na Kilińskiego, a tam na Kilińskiego już od Długiej do Podwala pełno trupów. Wybuch czołgu. Już teraz nie pamiętam jak to się mówi, ale tam był trup koło trupa. Ludzie na balkonach stali, to balkony poskrzywiały się i wszystko pospadało. W ostatnich dniach Powstania, już na Starówce odesłano nas do majora Sosny do oddziału, do dyspozycji majora Sosny. Jeden dzień już przed wycofaniem się, wysłał nas major Sosna na Rynek Starego Miasta do Fukiera od strony Piwnej po butelki samozapalające z benzyną, na czołgi. Żeśmy polecieli. Nie można wziąć, bo nie wolno trzymać było za butelkę, żeby się nie rozgrzało, bo mogło samo mogło wybuchnąć, to za główki i lecimy przez te gruzy, pełno gruzów na ulicy, zawalone wszystko. Przewróciłem się, ale butelki w górze trzymałem, żeby broń Boże nie [upuścić]… Inaczej to by wybuchło i spaliłbym się. Takie przygody mniej więcej. Później już sprawa wycofania się. Najpierw mieliśmy się przebijać od banku górą, do Ogrodu Saskiego. Wszystkich nas tam skupili. Żeby Niemcy wiedzieli, że tam jesteśmy, to dopiero by było! Prawie wszystkie oddziały tam były, pełno ludzi w tym pasażu kina miejskiego na Daniewiczowskiej, ale załamało się. Atak się załamał, więc wszyscy wycofujemy się do kwater. Przyszedł się dzień, w którym [mieliśmy] ewakuować się. Koniec Powstania. W nocy wszystko się… Weszliśmy do kanałów nad samym ranem. Jeden po drugim wchodził. Taka linka jak żeśmy wchodzili… Z początku, to linka była, ale później to już linki nie było. Linka się zerwała, ktoś zgubił... Tak żeśmy szli tym kanałem. Najpierw na prosto, a później już na osiemdziesiąt centymetrów kanał [wysoki i szliśmy] na kucki. Ale nie kazali żadnego bagażu brać, ale chłopaki zawsze każdy ktoś coś miał. Szedł, ciężko było dźwigać, i zostawiał w kanale… Szedł przewodnik i powiedział jak nas tam szło trzydziestu sześciu: „Nogi do góry, bo bagaż!” To każdy [powtarzał do tyłu]: „Nogi do góry, nogi do góry, nogi do góry, nogi do góry…” To za nim ja [usłyszałem] – szedłem wtedy czwarty od końca – to jak powiedzieli „nogi do góry”, to podnosiłem, podnosiłem, podnosiłem, a później jak przyszło do tego momentu, nadepnąłem na ten plecak, przewróciłem się w wodę. Ale trzeba było wstać i iść dalej. Wszyscy [kierowali się] do wyjścia na Nowym Świecie róg Wareckiej – tam żeśmy wychodzili brudni, umorusani, zmęczeni. Dali nam kawy, herbaty i przyszliśmy na kwaterę. [niezrozumiałe] na kwaterę na Chmielnej, w garażach, poszliśmy się szybko tam umyć. Leżałem ranny, to miałem jeszcze w Stalagu te smugi po kanale. Myśmy się trochę umyli, miałem ciotkę na Złotej, to poprosiłem porucznika, żeby mi dał przepustkę, żebym poszedł tą ciotkę zobaczyć, bo moja mama była w Powstaniu na Solcu z młodszą siostrą a ta [ciocia] na Starówce ze starsza siostrą. Poleciałem. Najpierw jeszcze dali nam kwaterę na Złota 16, to było na wprost banku. Poleciałem, przywitałem się z ciotką, powiedziała, że mama jest u stryjka na dobrej. To byłem już spokojny [że żyje], bo była na Solcu, a potem przeszła na Dobrą do stryjka. Przychodzę [z powrotem] na kwaterę, a kwatera rozbita. Dwie krowy wpadły, dobrze, że chłopaków nie było, bo każdy gdzieś tam polazł i nikogo [nie zabiło]… A my żeśmy dostali ładne czyste łóżeczka z prześcieradłami, ze wszystkim. Człowiek nie pamięta, żeby w Powstaniu było na Starówce tak… Zacząłem szukać i znalazłem chłopaków na drapaczu chmur na Placu Napoleona. Przyszedłem, ale już rano wpadł pocisk chyba „grubej berty” i chłopaków w kawiarni [ranił]… Dużo było rannych chłopaków. [...] Trzech było rannych. Dołączyłem do nich. Później żeśmy mieli wartę. Przekwaterowali nas na Chmielną. Z Chmielnej na Mokotowską, w stronę Alej [Jerozolimskie] przeszliśmy, później dostałem rozkaz iść na pomoc na Czerniaków. Rozkaz został cofnięty, żeśmy poszli tylko do placu Trzech Krzyży i powrotem cofnęli nas, już dalej żebyśmy nie szli. Później przerzucili nas na Chmielną 26 i tam była nasza kwatera. Stamtąd były wypady, jedne na barykadę... Nas przydzieli do saperów i mieliśmy opróżniać... jak Niemcy rozwalali barykadę w Alejach Jerozolimskich, to myśmy musieli to rozgrzebywać, żeby było ruchome przejście w Alejach. Porucznik mówi, do kolegi: „Słuchaj, leć do kapitana i [zapytaj] czy mamy już się wycofać czy nie? Rozkaz przynieś.” A kolega się ociągał, mówi: „Nie.” To mówię: „To ja polecę.” I sanitariuszka była, mówi: „To ja też polecę, akurat sobie wezmę zaopatrzenie – bandaże...” I żeśmy polecieli. Przylecieliśmy na Chmielną, dostałem rozkaz kapitana, (którego nie doniosłem) i już mieliśmy iść. Żeśmy zjedli coś, żeśmy wylecieli. Doszliśmy do bramy i tak nie chce mi się iść, a koleżanka sanitariuszka mówi do mnie: „Co, tchórzysz?” A okropny ostrzał był na Chmielnej w tym czasie z moździerzy. Stoimy w bramie… „No, nie...” Ona wyskoczyła, a ja za nią. Jak wyskoczyła, dostałem, ona też i leży, ja się przeczołgałem do bramy z powrotem na Chmielnej 28, tam się dostałem, nie było gdzie wejść. Przyszedłem, tam chłopaki są mówię, to od razu zabiorą i będzie ratunek. Ona dostała w brzuch, ja dostałem w nogi. W ogóle miałem pełno odłamków, do dzisiaj zresztą mam... Przeczołgaliśmy się... To tak byli wstrzeleni w Chmielną, musieli obserwować, bo gdzie żeśmy się przeczołgali troszeczkę, to patrzę, gdzie myśmy byli, to znów padał granatnik. Ostatnio, jak ona weszła pierwsza do bramy, to ją złapali, zanieśli, a ja drugi, to jak chłopaki mnie wciągnęli, to tam gdzie ja leżałem, to jeszcze jeden granatnik padł. I [dostałem się] do szpitala na Chmielną 34. Tam była klinika Webera i tam do piwnicy. Do końca Powstania już leżałem w piwnicy. Drugi jeszcze taki fragment, już po zakończeniu. Najpierw mnie wypisali ze szpitala, ale później poszedłem na opatrunek, zatrzymał mnie lekarz, bo zrobił mi się tętniak. Miałem osłabioną tętnicę w lewej nodze. Zatrzymał mnie i nie wolno mi się było ruszać kompletnie. Tak przeleżał człowiek, bo to nie można ani operacji zrobić ani nic takiego zrobić i leżałem do końca już kapitulacji. Chłopaki przyszli normalnie, przynieśli mi żołd, pożegnali się, bo już wychodzili i w nocy budzi mnie ktoś. Otwieram oczy, stoi nade mną esesman, trupia czaszka świeci w oczy, i pyta się: „Powstaniec czy cywil?” Mówię: „Powstaniec”. Przyłożył pistolet do prawej ręki, do lewej ręki – „bohater” – mówi
junger „młody bohater!” Podszedł do następnego, a ten się obudził [niezrozumiałe] weszło trzech, no i to samo: „ta, bohater.” Leżał tam taki staruszek, dozorca ze Złotej, który pilnował, tam była rozlewnia wódek i też leżał ranny. On do niego dochodzi, on nie spał, bo on w ogóle nie mógł spać i mówi: „Powstaniec czy cywil?” „Powstaniec.” „Taki stary i temu się chce?” Podał mu rękę i dalej. Kolega mówi tak, po prawej stronie drzwi, on nie obudził się. Wszyscy Powstańcy, to też pewnie. „Powstaniec czy cywil?” „Nie, nie! Cywil, cywil.” A on rzucił tą rękę, dał mu kopa, mówi: „bandyta!” i wyszedł. To już była kapitulacja. Później sprawa dalsza, wyniesienie przez esesmanów na róg Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich, położyli na noszach na placyku i do ewakuacji. Leżałem na tym placyku, oni przynosili na noszach wszystkich, przynieśli kobietę z małym dzieckiem, ona leżała ranna i dziecko leżało na niej. I nastąpił wybuch. Uderzyło i tą kobietę i dziecko zabiło. Ktoś nadepnął na minę. Odczułem uderzenie, ale to było uderzenie w nosze. Nie we mnie, tylko w nosze. Wsadzili nas, zawieźli na dworzec – w tej chwili [Dworzec] Główny, a [przedtem] był towarowy. Zawieźli nas, wsadzili do wagonów, szesnaście osób – cztery osoby na dole, cztery na górze i po drugiej stronie tak samo. Te pulmany towarowe przerobione były na [wagony] Czerwonego Krzyża, rannych Niemców wywozili. Też mnie esesman zaniósł na górę, położył. I żeśmy tak przyjechali, jeszcze kolega, który został ranny w drapaczu, też go tam przynieśli i żeśmy dojechali do Altengrabowa. A tam ewakuacja, na początku jeszcze więcej rannych. Wynieśli wszystkich z pociągu, zostałem sam. Wziąłem laskę i siedziałem. Ranny byłem i siedziałem normalnie. Niemiec esesman wpadł, podjechała karetka akurat, wpadł do mnie, za łapy mnie złapał i ciągnie, a ja go laską pod łapę. Anglik wpadł, złapał go za ręce, wsadził do karetki, trzasnął i odjazd. To później mnie jeszcze w Stalagu szukał, nie mógł mnie znaleźć. Rozebrany już byłem, nie mógł mnie poznać, nie mógł mnie znaleźć. I rewizja oczywiście, pozabierali wszystko. Chłopaki z 1939 roku mówią: „Jak macie pieniądze, to chowajcie wszystko, chowajcie złoto, bo was tu zaraz ograbią.” Żeśmy schowali. Jak Niemiec do mnie dochodził, to mówiłem: „Oj, boli.” I zostawił mnie i poszedł dalej. Tego nie będę mówił jeszcze, ale jak żeśmy wyjeżdżali, to co chłopaki wieźli ze sobą do Stalagu. Nie żywność, nie nic tylko wódkę. Niemcy zabierali wszystko, nas stawiali i zabierali. Tak się siedziało…Najpierw były operacje tak zwane ropne i ciężko… Wszystkim chłopakom robili… Ponieważ ja miałem czystą ranę, tylko ten tętniak, to biło jak serce waliło, opaska gumowa, żeby nie było [pęknięcia]… Czekałam na operacje, potem przenieśli mnie na blok operacyjny do operacji przed Bożym Narodzeniem. Przyszedł dzień, kiedy miałem iść na operację. Byłem zadowolony, że mam iść na operację, rano – raz, dwa, trzy przygotowanie. Postawili nosze, a ponieważ chodzić mogłem, tylko nie wolno mi było, zeskoczyłem z łóżka (takie były duże łóżka amerykańskie z materacem) i siadam na nosze. Nogę przełożyłem i drugą nogę przekładam i w tym momencie tętnica pękła. Lało się, przez bandaże, przez wszystko lało się. Tylko zdążyłem powiedzieć „oj” i straciłem przytomność, a sanitariusze raz, dwa, trzy, opaskę zaciągnęli, normalnie umyli, rozgrzali, [niezrozumiałe] i do łóżka i na stół operacyjny. Po czterech godzinach mnie przywieźli, podszyli mi tętnicę w pachwinie i kolegę tak samo [niezrozumiałe], bo jeszcze oficerów nie oddzielili od nas, porucznika też [operowali], też miał w prawej nodze tętnicę przestrzeloną, więc jego też. On był pierwszy na operację, ja drugi. Później był jeszcze jeden [ranny], też miał lewą nogę, tętnicę i chłopak szesnastolatek miał prawa rękę, tętnice przestrzeloną. W nocy bóle [mnie] złapały, noga się zaczęła robić… plamy dostałem. Porucznik też. I ratunek – gorąca woda, zimna woda, gorąca woda, zimna woda, gorąca woda, zimna woda. Tylko nogi przestawiali... bez przerwy. Później transfuzja krwi, Serb mi dał krew, a porucznik – kolega rano [patrzy], noga czarna, na operację – amputowali nogę. Mnie też chcieli po trzech dniach, bo jeszcze palmy zostały. Powiedziałem, że ja mogę iść w plamy do grobu, ale nie dam sobie amputować. To nas wyszło trzech – jednemu amputowali, mnie tętniak zrobili, ale miałem nogę skrzywioną, łamali kości w stawie i ten młody też miał sztywną nogę, do dziś zresztą ma sztywną nogę, i ten młody też miał rękę sztywną nie mógł [ruszać]. [...]I tak do końca, dokąd nie przyszli Amerykanie, wywozili nas. Najpierw wywozili Amerykanów, Anglików, wszystkich prócz Serbów i nas i Włochów jeszcze nie wywozili, też byli. Patrzyć, zakończenie wojny. Jeszcze nie było zawieszenia, ale zakończenie wojny, bo oni przyjechali zza Łaby ewakuować obóz, bo tam front miał przychodzić. Ale na trzeci dzień sanitarki lecą, murzyni za kierownicami, [niezrozumiałe] na gaz, nogi na kierownicę i jedzie. Rosjan wyskakuje, karabin na sznurku i mówi: „Stój, bo będę strzelał!” A ten się tylko śmieje, zęby szczerzy, na gaz i dalej! Ten odskoczył w bok, a za chwilę, za piętnaście minut następny, później następny... Amerykanie już przestali wywozić, nas zostawili i żeśmy zostali po tej stronie. Jeszcze wcześniej jak Rosjanie wchodzili, obok były oddziały Własowa zakwaterowane niedaleko Stalagu, w lasku. Jak Rosjanie wchodzili, jak zaczęli walić w lasek, to myśmy się daleka widzieli jak ciała latały, konie w górze... Tak walili, nikt żywy stamtąd nie wyszedł. Jak wychodziliśmy ze Stalagu, nie chcieli dać nam żadnych podwody, kazali nam czekać. Na piechotę, o dwóch kulach, nogą nie dotykałem do ziemi i w drogę! Szło się piętnaście kilometrów jednego dnia na kulach. Jak człowiek padł w stodole, to nie mógł się dotknąć do ręki. Na drugi dzień trzeba normalnie wstać i dalej w drogę. Żeśmy kawałek uszli, Niemka jechała z Niemcem. Kolega, Władek Szulc, który był ranny (on już nie żyje, żeśmy tak zwaną w Stalagu współspacz [fonet.] [czyli] paczkę otrzymywali amerykańską na dwóch, żeśmy się dzielili), on zatrzymał ich, normalnie zwalił tego Niemca i Niemkę z roweru. Mnie dał damkę a sam wziął drugi rower i żeśmy już jechali na rowerze. Kule przyczepiłem do roweru i na rowerze żeśmy jechali już dalej. Na drugi dzień pod wieczór koledzy skombinowali wóz – platformę i dwa konie. Jeden koń belgijski, drugi nieduży (w zaprzęgu dobrze wyglądały), i żeśmy plecaki i wszystko powrzucali na wóz i żeśmy jechali. Dojechaliśmy do szosy i żeśmy doszli do Belzigu w Belzigu mówią nam, że nie ma dla nas transportu, więc musimy się sami starać, żeby dojechać do granicy. Dojechaliśmy do granicy i do Leszna żeśmy aż dojechali. W Lesznie koledzy poszli sprzedać konie, ten wóz i wszystko, żeby mieć… Po drodze, już pod granicą, dogonili nas Rosjanie, dali nam chleb i słoninę na zapas. Już nie będę opowiadał co żeśmy kombinowali po drodze. Jak żeśmy dojechali ja zostałem, chłopcy polecieli i wszystkie bagaże, całe plecaki porzucali na peron i ja siedziałem przy tym peronie. [...] Przyszedł ruski, spojrzał, a ja jeszcze harmonię miałem, Imka przysłała harmonię do Stalagu, ona się rozwaliła cała... On tak się przygląda, przygląda… Łap za tą harmonie i zwiał. Nie mogłem za nim lecieć. Jak przyszli chłopaki, to żeśmy raban zrobili, poszliśmy do ruskiego zawiadowcy stacji i on kazał nam wszystkim wejść. Przyszliśmy wszyscy do niego, nieduże pomieszczenie było, a jak nas trzydziestu sześciu tam władowało się do tego pokoju, to żeśmy go tak z biurkiem przesuwali do okna. W końcu machnął ręką i żebyśmy poszli już, ale nam harmonii nie oddali. Potem [wsiedliśmy] w pociąg i jazda do Warszawy. [Pociąg był] załadowany, to w ubikacji człowiek siedział i przyjechał do Warszawy. Gruzy, wszystko... Żeśmy poszli do kolegi, bo nie wiedziałem co z rodzicami. Na Poznańskiej było targowisko a on handlował w czasie okupacji mąką i towarem takim: mąka, kasza. [...] Spotkał[em] kolegów, żeśmy troszeczkę siedli i sobie wypili. Byłem młody, siedemnaście lat, ale żeśmy wypili. Poszliśmy na górę gdzie mieszkał na Towarowej i na drugi dzień rano siadam na rower i jadę na Starówkę do swojego domu, zobaczyć co jest. Róg Freta przy kościele tam był kiosk kiedyś i koleżanka ze szkoły podstawowej handlowała, gazety sprzedawała. Zobaczyła mnie i mówi: „O, Zdzisiek, tam kartka jest od rodziców! Weź no zajrzyj tam na gruzy!” Poszedłem, zobaczyłem, że rodzice są. Tata, mama i dwie siostry mieszkają na Stalowej, więc wsiadłem na rower i pojechałem. Akurat ani mamy nie było ani taty, bo tata pojechał do Łodzi, do ciotki tej ze Złotej, a mama pojechała do rodziny do Pawłowic. Wchodzę, ale już kolega (ten co był ranny, co się spotkałem z nim w pociągu jadąc jako ranny) wyszedł wcześniej i powiadomił, że ja wracam, że za parę dni będę. Jak przyszedłem, rower zostawiłem na dole, a sam kuśtykając po drodze, poręczy przyszedłem. Jak szedłem, w butach wojskowych przecież, to o, że ja idę „Rysiek idzie.” (bo mam na drugie Rysiek i w domu wołali na mnie ‘Rysiek’). Przyszedłem, ani mamy ani taty nie było. Pojechałem po ciuchy na rowerze przywiozłem i już zostałem. Później żeśmy mieszkali na Sapieżyńskiej w burzonym domu, tata przyjechał i mieszkaliśmy na Sapieżyńskiej. Ja, nie chodząc, bo [byłem] o kulach, siedziałem raczej w domu dokąd mogłem. Później [poszedłem] do szkoły, [chciałem] gimnazjum skończyć, skończyłem maturę. Jeszcze w czasie tego siedzenia, jak wyszedłem, to miałem wizyty częste milicjanta dzielnicowego z Bednarskiej, zawsze przychodził. „Co słychać? Jak tam jest?” Jeszcze w pasie chodziłem. Zaczepił mnie [kiedyś] na ulicy i powiedział, żebym orzełek zdjął i rogatywkę (w mundurze amerykańskim byłem) i żebym ten orzełek odpruł, bo tu z koroną jest orzełek a nie może być. No to zdjąłem czapkę, nie odprułem, potem tak już było. Później do gimnazjum chodziłem, matura, po maturze do pracy. Byliśmy z kolegami i z koleżanką na Żoliborzu w kawiarni. Siedzimy, wypiliśmy po winie, po drugim winie i schodziliśmy już na dół wieczorem, bo już zamykali i wtedy nas zatrzymali ubowcy [żeby nas] legitymować. Koleżanki, koledzy się wylegitymowali, a mnie na samym końcu zostawili. Mówię: „Dobrze, ale komu mam się legitymować?” On wyciąga czerwoną książeczkę, to ja wyciągam legitymację Związków Zawodowych. „Pan wie kim ja jestem?” „Nie.” „To ja się panu nie wylegitymuje.” „Zobaczymy.” „Mundurowy milicjant przyjdzie, to się mu wylegitymuje.” Przyjechał z komisariatu. „Dlaczego pan się nie chce wylegitymować?” A ja mówię: „Ja wiem, kto ten pan jest?” On mówi: „Wie pan, że to jest porucznik Służby Bezpieczeństwa?” „Skąd ja mogę wiedzieć?” Machnął mi książeczką czerwoną przed nosem. „Pan nie wie co to jest czerwona książeczka?” Mówię: „Nie wiem. Skąd mogę wiedzieć?” Pokazałem [legitymację] Związków Zawodowych i mówię „Wszystko w porządku jest?” To co mogli mi powiedzieć – tak, [albo] nie. Zabrali mnie. Na Żoliborzu była [siedziba] UB. Przesiedziałem trochę. Trochę badali, trochę się pobili. Ale ojciec zaczął chodzić koło tego i zwolnili mnie. Tak, że i to przeszedłem. Później praca, praca, praca i praca i tak do dzisiaj, do emerytury. Jeszcze z nogą się nie skończyło, jeszcze się leczyłem. Leczyłem się w Skierniewicach. Później leczyłem się w szpitalu Dzieciątka Jezus na Nowogrodzkiej. Tak, że jakoś się doprowadziło tą nogę, że zacząłem chodzić. W Stalagu łamali [mi] jeszcze nogę pod narkozą, żeby prostować. Operacji na tą nogę przeszedłem osiem. Krwotoki, ropa się wdała, gangrena się wdała, wszystko. Ale później pracowałem. Do pracy poszedłem. Na studiach byłem w Arlbergu, ale nie skończyłem. Pracowałem w BORZE. [...] Potem pracowałem w spółdzielczości inwalidzkiej, później w rehabilitacji. I tak do końca, do emerytury człowiek dociągnął. I to już wszystko.
- Czy pana uczestnictwo w Powstaniu stwarzało panu jeszcze jakieś przeciwności później w PRL-u, poza tymi kwestiami, o których pan powiedział?
Tak, to te co mnie UB aresztowało i później jak pracowałem zawsze mnie chwali, ale nigdy żadnego odznaczenia, nic takiego nie miałem, zawsze byłem odsuwany na dalszy plan. Tak, że nie miałem [odznaczeń], trochę utrudniali wszystko. Jak lotniczym byłem w Welbergu, a chciałem się dostać do LOT-u to miałem taki wypadek do pracy, że… odsyłali mnie... Razem ze mną był kapitan Wojska Polskiego, żeśmy weszli we dwóch do [biura], tam załatwiłem, papiery zostawiłem, on też papiery zostawił i kazali przyjść za dwa tygodnie. Przychodzimy, on [wychodzi i] mówi: „No, na razie jeszcze nie wiadomo.” Ja wchodzę - też jeszcze nie wiadomo. [Kazali przyjść znów]za dwa tygodnie. Przychodzimy za dwa tygodnie, on wychodzi zadowolony i mówi: „Ja już jestem, przyjęli mnie.” To ja wchodzę - „Nie. Pan ma za dużo...” Jeszcze miałem sprawę w Komisji Poborowej. Wyrobiłem sobie inwalidztwo w 1945 roku, inwalidy wojennego, ale powołała mnie Komisja Poborowa. Więc idę normalnie do nich i pytają mnie się: „Jak jest? Co jest wam?” Wystarczy na mnie spojrzeć, nago, to wiadomo, co jest. I tak mówi: „Do lotnictwa go.” Zdawałem na wydziale lotniczym, byłem w Arlbergu. „Do lotnictwa go, to się przyda.” „Nie będziesz chodził, będziesz latał, to nogi ci są niepotrzebne. A gdzieś ty był ranny?” „Byłem w Powstaniu Warszawskim w AK.” Politruk się zgadza – „Element niepożądany w wojsku, kategoria D.” Już miałem spokój z kategorią D. Dopiero jak za mąż wyszłem z małżonką, przeprowadziłem, do Żyrardowa, tam mieszkałem. I znowu... do wojska powołanie. Znów idę na tą komisję, książkę inwalidzką trzymam w ręku. Jeden drugi, trzeci. „No – mówi – tego to do czołgu, mechanik do czołgu.” „Dobra, do czołgów.” Idę do politruka: „Chcecie iść do wojska?” mówi, ja mówię: „Nie chcę”, „Dlaczego?” wyciągam książkę, miałem w ręku przygotowaną, on patrzy… „Inwalida wojenny?” patrzy… „Na nogi? I żaden lekarz…” Bo każdy lekarz pyta: „Zdrowy jesteś czy chory? Zdrowy... to zdrowy.” I następny, następny, wszyscy. Później szum się zrobił, wszystkich co pozwalniali, to z powrotem na komisję, bo jeden ślepy był, drugi kulawy... Mnie dali święty spokój do dziś. Tak, że ja już jestem poborowy wojskowy.
- Proszę powiedzieć czy w czasie Powstania docierała do pana jakaś prasa, czy słuchaliście radia i jakich rozgłośni?
Radia żeśmy słuchali, prasa też docierała do nas. Jeszcze mogę powiedzieć taką jedną sprawę, którą pominąłem, to jest ten samolot, którym przywozili nam broń co spadł na Miodowej [...] Poleciał dalej, zrzutu nie było i wracał, dostał z działka przeciwlotniczego i wpadł, nie doleciał, bo wiedział, że tam jest… tylko za nisko już był, zahaczył o budynek na Miodowej i spadł. Chłopaki wyciągnęli później jeszcze działko pokładowe, amunicji trochę stamtąd wyciągnęli… Docierało wszystko, wiadomości docierały z Londynu. Było radio.
- A dyskutowaliście o sytuacji politycznej?
Nie było czasu, żeby dyskutować, a żeśmy zresztą byli za młodzi, żeby dyskutować. Jak [niezrozumiałe] byli na Piwnej z nami na barykadzie, to jak zaczął się atak, to wszyscy zwiali. [...]
- Jakie było nastawienie do Powstania? Cały czas pozytywne czy zmieniało się, czy niechęć się rodziła w pewnym momencie?
Zależy, ludność w czasie trwania [Powstanie], to ludność z początku nie [byli źle nastawieni], później było już takie… Ludzie nie mieli co jeść, nie mieli wody, nie można było wyjść, bo to bez przerwy obstrzał. To jak żeśmy lecieli [piwnicami], bo przez Rynek Starego Miasta nie można było latać, to żeśmy piwnicami przechodzili, bo wszędzie [niezrozumiałe], to już mówili żebyśmy w końcu zostawili, żebyśmy zdjęli..., żebyśmy oddali broń... i tak dalej, już takie [głosy] były pod koniec Powstania. Jak już później latałem do katedry i na Świętojańską, to przez Rynek Starego Miasta leciałem, już nie leciałem piwnicami. Przykro było patrzeć na tych ludzi jak nie mieli co jeść, przecież nie było zaopatrzenia kompletnie nic.
- A nastawienie żołnierzy, kolegów? Widziało się zwątpienie?
Nie, raczej nie, nie spotykałem się z tym. Może później jak było w Śródmieściu, ale wtedy leżałem ranny, to może coś takiego było, ale tak to nie.
- Jaka była atmosfera w oddziale? Stosunek dowódców do żołnierzy…
Żeśmy mieli bardzo dobry, żeśmy dowódców mieli dobrych. Nie mieliśmy żadnego problemu. Dbali o nas, uczyli trochę – jak obchodzić, jak to jest jak jest obstrzał, kiedy uniknąć, jak, kiedy przeskoczyć. „Czapka mniej, czapka więcej”, fu i leci się! A obstrzał jest. Żeśmy stali na Podwalu przed kwaterą, stał porucznik, stało nas ośmiu, odprawa była wieczorowa i naraz porucznik złapał się za nogę. Było słychać strzał i za nogę się złapał. Tyle nóg było i on dostał w łydkę pocisk. Poddany był pod obstrzałem, rykoszet poleciał, odbił i mu w nogę, a tyle nóg było! Nas ośmiu stało i on był… Czasami tak to jest. Kolega był na Piwnej, kręcił się, kręcił i porucznik mówi: „Już się nie kręć, bo coś się może stać, idź na kwaterę.” To poszedł na kwaterę. Dowódca leżał na kozetce, okno było duże, on przyszedł, melduje się, że wrócił z barykady i w tym momencie pocisk artyleryjski rąbnął pod okno. Wtedy tam było cztery osoby cywilne ranne, porucznik, sanitariuszka i on. A później dowódca leżał na tapczanie i odłamek mu rąbnął w głowę i koniec. Tak się kręcił, kręcił i szukał śmierci. To samo ja – nie chciałem wyskoczyć, a wyskoczyłem.
- Czy wspomina pan jakiś bezpośredni kontakt z żołnierzami, z Niemcami bądź z innych narodowości i to jako wrogów i być może walczących po stronie Powstania?
Myśmy tam mieli… Przyjęli nas jak żeśmy przyjechali, to nam Polacy i inne narodowości, to paczki, sanitariusze i żołnierze, którzy leżeli ranni, to nam dawali, dzielili się z nami. [...]
W szpitalu.
- Ale już po kapitulacji, a czy w czasie Powstania miał pan jakiś kontakt?
Po kapitulacji, to już tylko z Niemcami mieliśmy do czynienia.
- Proszę jeszcze powiedzieć, pan mówił, że leżał długo w szpitalu w czasie Powstania, od kiedy pan został ranny...?
9 września, a 3 [października] wywieźli nas do Altengrabowa.
- Cały miesiąc leżał pan w szpitalu. A może pan opowiedzieć swoje wspomnienia z tego czasu? Jak wyglądała sytuacja w ogóle w czasie Powstania? Jakie to były warunki?
[...] Nic kompletnie i żadnych warunków [luksusowych] tam takich nie było… ale starali się ci lekarze, żeby wszystko jak najlepiej było. Miałem wrażenie, tak jak przypominam po latach, że ten tętniak spowodował lekarz ze względu na to, że chciał poszukać odłamku i wsadził całą pęsetę w nogę, w dziurę i chciał wyciągać. To może przy tym naruszył tętnicę i dlatego tak było. Ale tak, to nie było nic. Miałem taki incydent, bo miałem papierośnicę (dopiero zacząłem palić w czasie Powstania) na pachwinie w panterce. I w tą papierośnicę, trafił odłamek tak, że jedną powiekę przebił, a drugiej nie przebił, ale uwiązł. Jak się otwierało, to razem z tym odłamkiem. To mi ukradli w szpitalu, to była dobra papierośnica, ale ktoś mi gwizdnął… Tak było wszystko OK… Nie można powiedzieć, że ktoś z jakąś agresją, czy z jakąś niechęcią [podchodził], nic takiego nie było.
- Jakie jest pana najmocniejsze wspomnienie z Powstania? Najgorsze bądź najlepsze?
Najgorsze, to nie ma żadnych. Najgorsze, to że czasem nie można się było wyspać.
- Chciałby pan jakoś podsumować Powstanie?
Każdy człowiek w życiu coś przechodzi. Taki okres akurat ja znalazłem, że było i Powstanie i okupacja i te wszystkie łapanki, nie łapanki... Nie mogę narzekać, że ja w swoim życiu miałem coś takiego strasznego… To zranienie, które człowiek tyle wycierpiał i nachodził się po sanatoriach, żeby móc chodzić normalnie. To tylko to. Później najgorsze było z pracą, bo zawsze coś przeszkadzało. Tak na ogół, to nie mogę narzekać na swoje życie. Przeżyłem je jakoś dobrze, mam wrażenie, że jeszcze trochę pożyje. Mam siedemdziesiąt osiem lat. Wszystko, żeby najlepsze było. [...]
Warszawa, 14 czerwca 2005 roku
Rozmowę prowadził Leszek Włochyński