Teresa Tyrajska „Basia”
- W jakim oddziale pani walczyła?
W konspiracji i na samym początku Powstania byłam w WSOP - Wojskowa Służba Ochrony Powstania. Po wycofaniu się do lasu dołączyłam do oddziału starszego sierżanta „Wojtka”. To się nazywało kompania karabinów maszynowych. Oddział należał do batalionu „Oaza”. Później już, całe Powstanie, byłam w batalionie „Oaza”.
- Miała pani stopień wojskowy?
Nie, po prostu nazwano nas ochotniczkami, stopień ochotniczka. W WSOP byłam w patrolu sanitarnym, przy dowództwie kompanii. Natomiast później, u sierżanta „Wojtka”, to raczej pełniłam funkcję łączniczki. Sanitariuszki, kucharki, różne funkcje były [w zależność od tego] co było potrzeba. Trzeba się było chłopcami zająć. Najwięcej byłam jako łączniczka. Chodziłam od dowódcy, sierżanta „Wojtka”, na Sadybę do kapitana „Jaszczura”, bo dowódcą Sadyby był kapitan „Jaszczur”.
23 grudzień, 1926 rok, w Warszawie. Rodzice też warszawiacy, więc warszawianka z krwi i kości. Jak było Powstanie miałam siedemnaście lat z kawałkiem.
- Jak się zaczęła wojna to pani miała trzynaście lat. Pamięta pani wybuch wojny?
Lata wojny liczą się podwójnie, wobec tego uważałam się za zupełnie dorosłą. Nie żartuję, ale cały 1939 rok to doskonale pamiętam. Mój tata był urzędnikiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Ministerstwo ewakuowano z Warszawy. 5 września już wyjechaliśmy, bo pracownicy mogli wziąć rodziny. Pociągiem ewakuacyjnym jechałam aż do Krzemieńca. W między czasie przeżyłam bombardowanie w Czeremsze, tak, że widziałam płonącą wieś, właściwie to osada była. Leciały bomby na nasz pociąg. Uciekaliśmy, kryliśmy się między zaroślami, przy cmentarzu. Szczęśliwie się udało, później drugi raz znów pociąg był zaatakowany, ale w pole uciekaliśmy. Później, w Krzemieńcu, w pięknym pałacu zatrzymaliśmy się. Nazywał się Biała Krynica pod samym Krzemieńcem. Tam się mieściła szkoła rolnicza. To był okres wakacji czyli nie było nauki. Cała posiadłość była bardzo piękna, konie były, tak, że bawiłyśmy się jeszcze z końmi. Pierwszy raz karmiłam konie, to młode koniki były. Starsze niestety poszły na wojnę, a tutaj trochę koni zostało. Później już było rozwiązanie ministerstwa. Wszyscy pracownicy wyżsi rangą pojechali do Rumunii, tak samo i młodsi, którzy stanowili materiał do wojska. Natomiast większość dostała odprawę trzymiesięczną i róbcie sobie co chcecie. Mój tata wymyślił, że najbezpieczniej może będzie na Polesiu. Tam przeczekamy wojnę. Chcieliśmy pojechać do Łubieńca, ale dojechaliśmy tylko do Zdołbunowa, bo już dalej pociągi nie chodziły. Nawet w maleńkim miasteczku Zdołbunowie już też były naloty. Niemcy bombardowali. Zanim ulokowaliśmy się we wsi Zachoroszcza pod Zdołbunowem, to też jeszcze nas po drodze Niemcy ostrzelali, lotnik niemiecki.Tam przeżyłam 17 września. Weszli ruscy. Później spotkanie z Ukraińcami. Nasz gospodarz był bardzo przyjemny, odstąpił nam swój pokój, jego żona uciekła do matki. Gospodarz był sam na gospodarstwie. Rodzicom oddał swoje własne łóżko. Myśmy z siostrą na siennikach spały, myszy po nas w nocy latały. W nocy przyszedł i mówi: „Panie uciekajcie, bo będą Lachów ryzać.” W ogóle szok: „Skąd? Jak? Dlaczego?” Nie znaliśmy tamtych stosunków. Uważaliśmy, że Polska to Polska, że są mniejszość narodowe - nawet nam do głowy nie przyszło. Nie rozumieliśmy dlaczego Ukraińcy maja nas zamiar zamordować, szok. Nasz gospodarz pomógł nam. W między czasie mieliśmy zaprzyjaźnionych Żydów, których też jak uciekali z Zdołbunowa, bo były naloty. Mama ich zaprosiła, nakarmiła, dał im jeść. Później oni powiedzieli gdzie mieszkają i zapraszali, żeby przyjść ich odwiedzić. Rzeczywiście wtedy Żydzi nas przechowali w Zdoułbunowie. Mój tata wychowywał się pod zaborem rosyjskim, chodził do rosyjskiego gimnazjum. W związku z czym rosyjski znał tak samo dobrze jak polski. Dowiedział się, że: „Już Warszawa zajęta, oni są już w Warszawie, możecie jechać, chcecie, zaraz będą transporty.” Rzeczywiście był transport, naturalnie wagony towarowe, bydlęce, ale pierwszym transportem chcieliśmy wrócić do Warszawy. Tym niemniej też mój tata mądrze się zachował, bo sobie przypomniał, że ma daleką rodzinę w Tomaszowie Lubelskim, koło Zamościa i że na razie pojedziemy do Tomaszowa. Zobaczymy co i jak i dopiero później będziemy próbowali do Warszawy się dostać. Nie bardzo wierzyliśmy, że już ruscy są w Warszawie. Poza tym niewiadomo było czy nasz dom stoi, co się dzieje. Dojechaliśmy z przygodami do Tomaszowa. Tam zatrzymaliśmy się u kuzynów. Dopiero do Warszawy wróciliśmy pod koniec listopada. Mieliśmy szczęście, bo nie musieliśmy przechodzić przez zieloną granicę. Naturalnie ruscy do Warszawy nie doszli, doszli do Lublina mniej więcej. Później była wyrównywana linia demarkacyjna i front przez nas przeszedł, że tak powiem. Weszli do Niemcy do Tomaszowa. Już za niemieckich czasów dojechaliśmy do Warszawy. Przed wszystkim [chcieliśmy wiedzieć] kto ocalał, kto żyje, kto nie żyje. Jeszcze wtedy żyła moja babcia, matka ojca, poza tym stryjowie, ciotki. Wiedzieliśmy, że były straszne walki w 1939 roku w Warszawie. Jeszcze zanim wyjechaliśmy to już były pierwsze naloty, tak samo żeśmy przeżywali. Przyjechaliśmy rano na Dworzec Wschodni, godzina policyjna, nie można się dostać do domu. Jeszcze było ciemno jak rodzice wzięli dorożkę. Dorożką jechaliśmy przez Warszawę, z Pragi na Powiśle na Czerniakowską. W dalszym ciągu pamiętam „klap, klap” końskich kopyt o bruk, bo jeszcze był bardzo słaby ruch wcześnie rano, po ciemku. Jedziemy tu spalone, tutaj same tylko kominy sterczą, już domy popalone, poprzewracane. Jedziemy i nie wiemy dokąd jedziemy. Ale szczęśliwie dojeżdżamy na Czerniakowską, przez bramę wjeżdżamy. Z daleka widać, że dom stoi. W wszystkich oknach dziury. Wydawało się, że to pociski wpadły do mieszkania, ale na szczęście nie, tylko były powybijane szyby. Babcia się znalazła, bo babcia w tym samym domu mieszkała. Też ocalała. Szczęśliwie z naszej rodziny nikt nie zginął w 1939 roku. Wróciliśmy do Warszawy szczęśliwie. Naturalnie było zimno bardzo, ale trochę było węgla w piwnicy, więc można było napalić w piecu. Okna powybijane, ale też był taki zwyczaj - okna były podwójne, na zimę się zakładało podwójne okna - na wiosnę wynosiło się na strych zapasowe okna, razem z ramami. Okazało się, że okna na strychu ocalały, a pierwsze były powybijane. Mieliśmy zaprzyjaźniona panią, która miała nowo wybudowany dom na Saskiej Kępie. Miała dużo odpadów szklanych, jak szkliła swój dom to paski pozostały. Później przez Wisłę zamarzniętą na sankach kawałki szkła przywieźliśmy. Tata szklił, nauczył się szklić okna i były już podwójne. Takie były przygody. Niemcy kazali oddawać radia, nie wolno było mieć radia. Mieliśmy odbiornik lampowy duży, to trzeba było oddać. Natomiast mieliśmy tak zwany „detektorek”. To był malutki aparacik na słuchawki, bez głośnika, to utopiliśmy w Wiśle w przeręblu, żeby Niemcom nie oddać. Na środku Wisły to jeszcze moje radio leży pewnie.
- Czytała pani w czasie okupacji prasę powstańczą?
Owszem. Przede wszystkim był „Biuletyn Informacyjny”, była „Walka”. W tej chwili inne tytuły mi wyleciały z pamięci. Cała młodzież siedziała po czubek nosa w konspiracji, mimo, że nie wolno. Więcej naturalnie chłopców należało do konspiracji, bądź co bądź wojsko, harcerze później wojsko. Mój stryjeczny brat bardzo był zaangażowany. Był starszy ode mnie, zrobił maturę przed samą wojną. Był harcerzem jeździł na wszystkie obozy harcerskie. Był bardzo zaangażowany w konspiracji. Niestety zginął już w 1941 roku w Oświęcimiu. Miał wtedy osiemnaście, dziewiętnaście lat. Był aresztowany pod koniec sierpnia, a już w grudniu nie żył. Przyszło zawiadomienie, że zmarł, ale w jakich okolicznościach [ nie wiemy]. Niemcy zawiadamiali i nawet pisali, że można odebrać prochy, ale prawie nikt nie życzył sobie przesyłki z prochami, bo przecież owszem prochy były, ale nie wiadomo czyje - już krematorium działało - przecież to były nie tego, który zmarł. Mój brat ma tylko mogiłę symboliczną w grobie rodzinnym na Powązkach.
- Pani na Czerniakowskiej mieszkała z rodziną do połowy 1940 roku?
1941.
- Wtedy państwo się przenieśli na Twardą. Twarda była przy getcie. W 1943 roku, jak było powstanie, jak się getto paliło, to pani to pamięta?
Naturalnie, aż mi gęsia skórka przeszła po rękach. To było straszne. Było widać płomienie, wszystko się paliło. Słychać było strzelaninę, był słup dymu pod niebo, czad, dym gryzący. Byłam bardzo blisko getta, najpierw likwidowali małe getto, później duże getto. Człowiek był bezbronny, bo co mogliśmy pomóc. Tylko tyle, że jeszcze zanim była likwidacja getta, to dzieciaki przez druty kolczaste, ewentualnie przez mur, przeskakiwały. Strasznie to było zabiedzone. Małe dzieciaki chodziły po prośbie. Naturalnie mama dała co tylko można było. Później oni obładowani kartoflami, bułkami, chlebem [odchodzili]. Zresztą chleba też nie było, chleb był na kartki, tak zwany „brukowiec”, ciemny. To było wydzielone. Człowiek przeważnie chodził godny, rzadko kiedy był najedzony do syta. Natomiast, owszem białe pieczywo też było, ale to był bardzo drogie i nas nie było stać na to, żeby kupić. Czasem mama kupiła bochenek, ale to było bardzo rzadko. Tak, to był „kartkowy” chleb. Jeszcze na początku, jak nie było kartek - zaraz po powrocie z naszej tułaczki w 1939 roku - stała bardzo duża kolejka po chleb. Była piekarnia na rogu Wilanowskiej i Czerniakowskiej. Tam była dostawa pieczywa – okrągłe, śliczne, chlebki pachnące. Ale kolejka, bo ja wiem, ze dwieście osób pewnie stało. Stałam w kolejce, stałam, stałam, tuż przede mną zało chleba. Dzieciak się popłakał. Pani, która przede mną dostała chleb, już zgnieciony, wygnieciony, marny, oddała mi chleb. Nawet, żeby dostać chleb to były przeżycia.
- Czym się pani rodzice zajmowali w czasie okupacji?
Mój tata naturalnie stracił pracę. Później zakład oczyszczania miasta, miejskie przedsiębiorstwo, kolekcjonowało, że tak powiem, bezrobotną inteligencję. Po prostu dawali pracę i dawali zaświadczenie przed Niemcami, że się pracuje. Tatuś dostał się do ZOM, tak, że chodził w czapeczce okrągłej ze znaczkiem syrenki. Rodzice byli starsi. Jak się pobrali, to tata miał trzydzieści sześć lat chyba, a mama dwadzieścia cztery. Była młodszą córką, zanim się urodziłam, tata był mocno po czterdziestce. Dla mnie to był straszy pan. W zasadzie, ze względu na wiek, nie bardzo podpadł pod łapanki, raczej [był] bezpieczny. Tym niemniej też miał przygody swoje. Kiedyś kolbą od karabinu dostał. Tata miał pracę, ale to było bardzo źle płatne. To były przedwojenne stawki. Taty praca polegała na sprawdzeniu czy zamiatacze rzeczywiście sprzątają ulicę. Nie było mechanicznego sprzątania ulic, tylko każdy zamiatacz miał swój rejon i tam musiał posprzątać. W zimie przede wszystkim było zgarnianie śniegu, a w ciągu całego roku chodniki musiały być posprzątane, rynsztoki i tak dalej. Tata miał codziennie obchód całego Mokotowa prawie. W książce musiał każdemu podpisać, że był, że sprawdził, że widział. Ojczysko się nachodziło, całą Warszawę obchodził, ale miał zajęcie. Tylko, że to była bida z nędzą. Mama sprzedawała wszystko, co się dało z własnego mieszkania. Przede wszystkim złoto było najłatwiej sprzedać, bez kłopotu. Szło się do jubilera i płacił za każdym razem. Poza tym jedni znajomi dali swoje rzeczy, to mama sprzedała innym. Dorabiało matczysko, jak mogło, handlem. Najpierw chodziłam do powszechniaka. Musiałam skończyć szóstą oddział. Później mi się udało, dzięki mojej przyjaciółce, dostać [się] na komplety do Królowej Jadwigi. To też było tajne nauczanie, pierwszy lepszy z ulicy nie poszedł, nie znalazł pani dyrektorki, żeby się dostać do szkoły. Jedna pani, drugiej pani, jak to się mówi. Dzięki mojej przyjaciółce trafiłam na komplety do Królowej Jadwigi. Lekcje były nawet i u nas w domu często. Do Powstania zdarzyłam zrobić małą maturę. Bez egzaminu, jako dobra uczennica, przeszłam do liceum, ale tutaj się skończyło, bo wybuchło Powstanie i szkoła się skończyła. Siostra moja zrobiła maturę w swoim gimnazjum, bo chodziła do gimnazjum i liceum Słowackiego. W pierwszym roku po działaniach wojennych 1939 roku zdała maturę, też już na kompletach. Zaczęła pracować. Pracowała w Pruszkowie w firmie pana Gąseckiego. To była firma farmaceutyczna, bardzo znane proszki od bólu głowy z kogutkiem [produkowali]. We wszystkich sklepach można było proszki z kogutkiem dostać. Specjalnie co tam ona robiła, nie wiem. Za to miała legitymację i parę groszy zarobiła, ale bardzo niewiele. Musiała dojeżdżać codziennie rano. Jeszcze nieraz były domy pozamykane, musiała budzić dozorcę, żeby wyjść i dojść do kolejki EKD. Jeździła do Pruszkowa, firma miała siedzibę w Pruszkowie.
- Pierwszy raz z konspiracją kiedy się pani zetknęła?
Pierwszy raz w konspiracyjnym harcerstwie, poprzez nasze komplety. Przychodziła do nas zastępowa. Uczyła nas bandażowania, pierwszej pomocy, alfabetu Morsa. Zabierała nas na wycieczki i kazała latać po lesie, strzałki stawić. Tak, że nie bardzo nam się podobało, bo myśmy były za dorosłe, myśmy chciały robić coś poważnego, a nie biegać za strzałkami po lesie. Natomiast jedna pożyteczna działalność z harcerstwa, to robiłyśmy [paczki], mówię w liczbie mnogiej, bo [z] koleżankami z kompletów. Rano - już nie pamiętam raz w tygodniu, raz na dwa tygodnie - w komisariacie na Krochmalnej Niemcy przyjmowali paczki na Pawiak dla więźniów. Przyjmowali paczki żywnościowe i chyba raz w miesiącu, czy jeszcze rzadziej, paczki odzieżowe. Przyjęcie przez Niemca paczki było potwierdzeniem, że więzień jeszcze żyje i że jest w Warszawie na Pawiaku. Paczki były bardzo cenne dla więźniów, bo oni mieli też głód straszny i zimno. Nieraz aresztowali kogoś w lecie, później się zrobiło zimno, a zabrany [był] tak jak stał. Swetry czy ciepłe skarpety, bardzo się więźniom przydawały. Pomagałyśmy przy załadunku paczek na Pawiak. Następnego dnia, po przyjmowaniu paczek, przyjeżdżała duża platforma konna, zaprzężona w wielkiego konia czy w dwa konie. Trzeba było paczki załadować na platformę. Paczki były po pięć kilo. Nie wolno było przekroczyć pięciu kilo, ale każdy starał się, żeby maksymalnie wykorzystać to, co można więźniowi dać. Stawałyśmy rządkiem i jedna do drugiej przerzucała paczki, To był pokój, prawie jak ten, pod sufit załadowany paczkami. To się mieściło na jedną platformę. To była ciężka praca dla dziewczyn, bo miałyśmy wtedy po szesnaście lat, albo trochę mniej, piętnaście jak zaczynałyśmy Do samego Powstania - miałam niedaleko, bo już wtedy mieszkałam na Twardej, więc później już moje koleżanki mniej przychodziły, ale przychodziły inne dziewczyny z innych zastępów harcerskich - tam pomagałyśmy. Później platforma razem z jedną panią z RGO wyjeżdżała. Pawiak był na terenie getta, tam zawozili. Kto dalej rozładowywał, paczki, jak to było [nie wiem]. Pewnie więźniów brali do roboty. Natomiast konspiracja to jest inna sprawa jeszcze. Każdy też chciał mieć parę groszy. Były przydziały na drożdże. Nie wiem gdzie drożdże były fabrykowane, w każdym bądź razie były przydziały do sklepów po tańszych cenach, ale to był cały łańcuszek. Najpierw trzeba było mieć dojście, żeby załatwić przydział. Po tym trzeba było mieć zaprzyjaźnionego sklepikarza, który pokwitował odbiór większej ilości drożdży, ale dostał mało. Przede wszystkim musiał zarobić sklep, który dostawał większy przydział i dawał dopiero dalej. Był cały łańcuszek. Wszyscy o tym wiedzieli, wszyscy byli z tego zadowoleni, a nadwyżka drożdży ze sklepu szła na bazar. Tam już była sprzedawana po wyższych cenach. Właśnie przez drożdże trafiłam do taty znajomego. Mój tatuś oprócz ZOM-u, pracował w RGO, był dzielnicowym na Powiślu. Natomiast sklepikarz, który brał ode mnie drożdże, to był domowym przedstawicielem RGO, samopomocy sąsiedzkiej. Tak, że panowie się znali. Zawoziłam drożdże z jednego punktu do drugiego punktu, do sklepikarza. Parę groszy miałam obrywki. On mi zaproponował, że powstaje nowy oddział, czy bym nie chciała być w konspiracji. Naturalnie o niczym innym nie marzyłam. Mówiłam, że chłopców chętnie brali. Natomiast dziewczyny, jak byłyśmy w komplecie, nas było pięć, sześć, różnie w różnych okresach, chociaż każda chciała być w konspiracji, żadna nie była. Tym niemniej jak się później okazało to wszystkie trafiłyśmy do konspiracji, ale była subordynacja, że jak nie wolno, to nie wolno. Nawet najlepsza moja przyjaciółka od serca nie wiedziała. Ona się domyślała co, jak i ja też się domyślałam, że ona jest po uszy w konspiracji, ale gdzie, co i jak, to żadna z nas nie wiedziała. Wtedy trafiłam do WSOP-u. Tylko też miałam kłopot, bo nie mogłam się przyznać rodzicom, bo mowy nie było. Nie ma się co dziwić, że rodzice woleliby, żeby dziewczyna została w domu i ocalała. Wiedzieli co się dzieje dookoła, zresztą mój brat zginął. Zebrania konspiracyjne miałam w Ursusie. Musiałam popołudniu, raz w tygodniu, nakłamać, że idę do przyjaciółki i pojechać do Ursusa na szkolenie. Szkolenie wojskowe, a później było w szpitalu szkolenie sanitarne. Umiałam, się pięknie zameldować. Później był egzamin. Wtedy poznałam dowódcę, nie tylko dowódcę kompanii. Szkolenie prowadził dowódca kompanii a na sprawdzianie był nawet dowódca batalionu.
- Na czym polegał sprawdzian?
Na pytaniu z jakich części składa się karabin, jak się strzela, o strzelaniu nie było mowy, ale wiedziałyśmy jak. Jak przebiega musztra, jak przebiega służba wartownicza. Wtedy miałam doskonałą pamięć, bo mowy nie było, żeby cokolwiek zanotować, tylko trzeba było zapamiętać. To mi nie robiło specjalnej trudności, rzeczywiście śpiewająco egzamin zdałam. A czy ze służby sanitarnej też miałyśmy egzamin, to nie pamiętam.
- Czym się pani tam wtedy zajmowała?
Chodziłam do dwóch szkół oprócz tego, na komplety do gimnazjum, a poza tym trzeba było mieć zaświadczenie i chodziłam do szkoły handlowej. Była popołudniówka, gdzie trzeba było chodzić do szkoły. Nawet mi się przydała. Jak zaczęłam pracować, to bardziej uznawano moją handlówkę, która była na dużo niższym poziomie niż gimnazjum Królowej Jadwigi. Nie wszyscy się znali. Miałam zajęcia przez cały czas, bo jedna szkoła, druga szkoła, konspiracja. Jeszcze tatuś miał działkę, to trzeba było na działce czasem pomóc, albo chociaż przynieść kwiatki do domu. Działka była na ulicy Podchorążych, bo tu były tereny ZOM-u. To było wysypisko, ale nie całe pola były zajęte przez wysypisko śmieci. Obok były piękne łąki i bardzo dobra ziemia, tutaj bardzo ładnie wszystko rosło. Naturalnie nie wolno było mieć żadnych krzaczków i żadnych drzewek. Ale pomidory, ogórki, fasolka buraki, to jednak przydało się. Zajęcia miałam dosyć. Była godzina policyjna, więc uczyć to się można było dopiero przy świeczce karbidowej, przy lampce, bo elektryczność puszczali na parę godzin.
- Kiedy był początek Powstania, to pani wiedziała wcześniej, że pani ma się znaleźć tam, gdzie powinna się znaleźć?
Tak, już w piątek przyszły po mnie koleżanki do domu, że wybuchnie Powstanie, że mam z nimi iść. Byłam skwaterowana od piątku. Czyli piątek, sobota, niedziela, poniedziałek, wtorek, pięć dni prawie. We wtorek jeszcze wolno nam było iść do domu, nie wiem czy było odwołane. W każdym bądź razie do nas wiadomość doszła, że na godzinę, dwie, można iść do domu. Jeszcze poleciałam na Twardą z ulicy Szarej, z Powiśla, ale nie zastałam rodziców. Tylko tyle, że weszłam zobaczyłam co i jak i wróciłam do domu. [Na] zbiórkę musieliśmy przejść z Szarej do jeziorka Czerniakowskiego, na Sadybę. Mieliśmy najpierw atakować Niemców na Augustówce, ale decyzja została zmieniona. Jak się Powstanie zaczęło, zaczęła się strzelanina, to akurat przechodziłam spod jeziorka Czerniakowskiego do Kościoła Bernardynów. Tam była zbiórka. Dostałam opaskę, dostałam torbę sanitarną, zdałam dokumenty i już wtedy byłam żołnierzem.Patrol sanitarny był w komplecie na miejscu zbiórki. Patrolową była „As” zastępczynią była „Tamara”, później byłam ja, później „Ruta”. „Ruta” przyszła dodatkowo do nas, bo wycofała się „Alicja”, została na Powiślu, co się z nią stało, nie wiem. Co z tego, kiedy okazało się, że patrol sanitarny jest, torba sanitarna jest, ale chłopcy nie mają broni. Następnego dnia cały oddział wycofał się do Lasu Kabackiego. Na Polach Wilanowskich zostaliśmy ostrzelani przez Niemców. Pod ogniem karabinów maszynowych i działek - nie pamiętam czy działka strzelały - musieliśmy przejść trzy kilometry od szosy, od zakrętu śmierci, do Natolina. W Natolinie był las, tam już było zasłonięte. W ogóle na polach teraz co tam są krzaki, to jest wszystko zarośnięte, a wtedy było tylko zboże i kartofle. Czyli nie bardzo się było gdzie schować. Powstańców się wycofywało około trzystu osób. Wszyscy się rozbiegli po polach. Każdy na własną rękę, jak mógł, byle do przodu. Naturalnie strzały niemieckie były nie celne, bo nas było bardzo dużo, pole było bardzo duże, ale nikt się za siebie nie oglądał, więc nie wiem czy tam kto poległ, czy byli ranni. Dopiero w Natolinie zebraliśmy się. Później z Natolina przeszliśmy do Lasu Kabackiego. Tutaj koło wsi Kabaty zbieraliśmy się. Z całego batalionu znalazł się tylko jeden dowódca kompanii. On organizował oddział. Las Kabacki jest mały, więc przeszliśmy do Kerczka. To jest na południowej stronie, koło obecnego Ogrodu Botanicznego. Tam była wieś. Zastaliśmy tam ciężko rannego oficera, z innego oddziału. Jego oddział się wycofał, a jego zostawili. On był ranny w głowę, ale zupełnie nieprzytomny, zmieniałyśmy mu opatrunek. Jedna siostra, „Ibiz” się nazywała, ona miała większe doświadczenie, bo my po szkoleniu jak zabandażować rękę, czy nogę, czy głowę, to nie bardzo się znałyśmy na tym. A ten był zupełnie nieprzytomny, leżał jak kłoda na stole. Biegałam po wodę do gospodyni, żeby grzali, trochę odmoczyć opatrunek. On żył jeszcze wtedy jak robiłyśmy opatrunek. Później siostra się zdecydowała, że go trzeba odwieść do szpitala w Piasecznie, że tutaj mowy nie ma, on umrze, a może w szpitalu chirurg mu pomoże. Wtedy Niemcy nas zaatakowali ciężką bronią, strzelało działo. Chłopcy się zaczęli odstrzeliwać, że tak powiem, ale bardzo szybko wycofaliśmy się ze wsi do lasu. W lesie strasznie echo odbija, nie wiadomo, w którym miejscu pocisk upadnie, czy to blisko, czy daleko, czy to już we mnie, czy jeszcze trochę. Tam jeżyny były, straszne krzaki jeżyn. Chłopcy byli w spodniach, niektórzy w długich butach, to sobie przeszli przez jeżyny bez kłopotu. Jednego centymetra na nogach nie miałam, nogi w paseczki pokrojone. To właściwie tylko nogi pokrojone, nic mi się nie stało. Został sformowany duży oddział, bo jeszcze byli chłopcy z Okęcia, z Górnego Mokotowa. W lesie zebrało się powyżej tysiąca osób to na pewno. Trzeba było przejść przez Jeziorne, a w Jeziornie byli Niemcy. Trzeba było przejść przed nosem żandarmerii, bo w papierni przy moście [stali], most na Jeziorce trzeba było przez most przejść. Część chłopców z bronią, między innymi mój sierżant „Wojtek”, byli na ubezpieczeniu. Trochę zabezpieczyli, że w razie gdyby przyszło doszło do strzelaniny, żeby Niemcom odpowiedzieć co o nich myślimy. Natomiast cały oddział, nawet furmanki były, został sformułowany w kolumnę i najspokojniej Niemcom przed nosem przemaszerowaliśmy. Niemcy nie wiedzieli, że my nie mamy broni. Myśleli, że to Bóg wie, jaka silna jednostka Armii Krajowej idzie. To byli rozbitkowie z Warszawy.Przeszliśmy do Chojnowa. To była pierwsza niedziela Powstania. W lesie była odprawiana msza święta na polanie. Przyjechała furka, na furce mały stolik, ksiądz miał ornat swój, ale zamiast kielicha, to miał szklaneczkę. W prymitywnych warunkach żołnierze stanęli w czworoboku dookoła ołtarza i najbardziej żarliwe modlitwy poszły w górę. Po mszy nasz dowódca z WSOP-u, porucznik „Żyd”, który zbierał niedobitków z całego batalionu, zdecydował - w porozumieniu z innymi dowódcami - że rozwiązuje oddział. W zasadzie nie ma broni, nie ma amunicji, części może uda się przejść przez Wisłę na front wschodni, a resztę może się uda ulokować w majątku Obory. Wszystkie dwory, wszystkie majątki ziemskie też pełne były konspiracji. Właściciele pomagali jak mogli. Część miała się zatrzymać w Oborach, część na wsiach, ewentualnie jak ktoś miał rodzinę, czy znajomych, to mógł sobie nawet przejść. Wtedy doszłam do wniosku, że ponieważ jestem sanitariuszką i nie po to byłam w konspiracji i złożyłam przysięgę, żebym teraz siedziała na wsi i czekała na lepsze czasy. Za zgodą obydwóch dowódców przeszłam do oddziału starszego sierżanta „Wojtka”. To był oddział doskonale zorganizowany, dobrze uzbrojony jak na warunki konspiracyjne. Miał karabin maszynowy, poza tym były dwa PM, było parę karabinów i parę pistoletów, ale większość chłopców też nie miała broni. Dowódca był dowódcą z prawdziwego zdarzenia, bo dowódcy byli różni. Wszyscy byli pełni zapału, wszyscy chcieli, ale zwłaszcza młodzi, nie mieli żadnego doświadczenie bojowego, a chęci nie zawsze wystarczały. Sierżant „Wojtek” to był przedwojenny zawodowy oficer, który przeszedł powstanie wielkopolskie. W ogóle to był Wielkopolanin, spod Poznania. Przeszedł I Wojnę Światową, bo wtedy Niemcy też brali do wojska młodzież. Jako najstarszemu w rodzinie, jemu przypadł wątpliwy zaszczyt służenia w armii niemieckiej. Później był w powstaniu wielkopolskim. Był w 1920 w wojnie bolszewickiej, potem był w wojsku do 1939 roku. Przeszedł kampanię 1939 roku i udało mu się nie trafić do niewoli. Miał jeszcze swoje dobre osiągnięcia w 1939 roku, też tam Niemców trochę natłukł. Później był w konspiracji. On wiedział, z której strony strzelają, wiedział, w którą stronę, czy się da coś zrobić, czy trzeba iść do tyłu, czy trzeba iść do przodu, kiedy się wycofać. Poza tym nie wpadać w panikę, że nie każda kula zabija, człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi. Jak zagwiżdże, to już poleciała, nie ma co się martwić. Szalenie opanowany i bardzo mądry człowiek był. Szczęśliwie udało mi się dołączyć do jego oddziału, gdzie opatrywałam poranione nogi, gdzie pomagałam jak umiałam. Gotowałam obiady, chociaż nie wiedziałam, z której strony się do tego zabrać. Później rozdzielałam, jednym słowem karmiłam swoich chłopaków.W lesie dołączył do nas jeniec rosyjski, uciekinier z jenieckiego obozu. On miał ze sobą malutki pistolet „piąteczkę”. Ponieważ sierżant „Wojtek” nie bardzo mu wierzył, nie wiedział kto on jest, to mu kazał „piąteczkę” oddać. Komu dał? Dostałam „piąteczkę”. To było najwyższe odznaczenie, jakie dostałam przez całe życie to było największe uznanie i właściwie więcej niż Virtuti Militarii prawie. Przede wszystkim byłam bardzo dumna z „piątki”, bo chłopcy nie mieli broni, a ja miałam. Dostałam od sierżanta „Wojtka” w dowód uznania za dobrze wykonywaną służbę. Co prawda szczęśliwie ani razu z niej nie strzelałam, bo w ogóle było tylko sześć naboi i żadnej możliwości zdobycia dodatkowych naboi. Poza tym umiałam ją odbezpieczać i nie powiem chodziłam z odbezpieczoną bronią. Byłam gotowa strzelać jak najbardziej. Tak się złożyło, że jej nie użyłam. Chłopcy mi z zapałem czyścili „piąteczkę”, bo nie miałam kabury, nosiłam ją w kieszeni w żakiecie. Z czasem lufa się ubrudziła. Poza tym jak się nic specjalnego nie działo, chłopcy mieli zajęcie - bardzo lubili moją „piątkę” czyścić.Wróciliśmy szybciej do Warszawy. Sierżant „Wojtek” zapytał mnie: „Panno ‘Basiu’ wracamy do Warszawy. Czy pani chce zostać. Czy pani pójdzie z nami?” „Jak to? Naturalnie idę z wami, jestem przecież w pana oddziale.” „W porządku.” Znów szliśmy tą samą drogą, którą przedtem maszerował cały duży oddział. Szliśmy, nas było ze trzydzieści osób w oddziale, może mniej. Mieliśmy zdobycznego konia i furmankę, bo w między czasie Niemcy zabierali na wsi konie. Chłopi dali znać, że Niemcy zabierają konie. Wtedy nasi chłopcy z „Wojtkiem” polecieli do wsi z karabinem i Niemców przetrzepali. Zdobyli konia, nie tylko, że chłopi nie oddali swoich, ale jeszcze furmankę z koniem „Wojtek” zdobył. Niestety był jeden ciężko ranny, który został w lesie kapitan... Pamiętam go jako kapitana „Gustawa” później mi mówili, że to był kapitan „Janusz”. On przyszedł i poszedł, był starszy stopniem, czyli powinien prowadzić oddział, bo jak się oficer napatoczy, to powinien przejąć dowództwo. On wspólnie z „Wojtkiem” prowadził oddział. Jak wracaliśmy do Warszawy, to kapitan został w lesie, a myśmy tylko z „Wojtkiem” wrócili. Znów przechodziliśmy koło żandarmerii, nocą naturalnie. Udało nam się znów przejść spokojnie bez strzałów.Doszliśmy do Lasu Kabackiego. Tutaj oddział się zatrzymał. Najpierw poszła jedna koleżanka „Kozak” z pierwszym meldunkiem. Ona nie wracała, to „Wojtek” posłał mnie. To był kawał drogi. Na cyplu Lasu Kabackiego, tutaj koło wsi Kierczek, byliśmy, od strony Konstancina. Zanim się przeszło wzdłuż lasu, później szosą przez Wilanów. W Wilanowie był posterunek niemiecki i trzeba było koło posterunku przejść. Niemcy zawsze sprawdzali dokumenty, taki był ich zwyczaj, że pierwsza rzecz to sprawdzali dokumenty. Dokumentów nie miałem, więc zawsze z duszą na ramieniu koło nich przechodziłam, czy mnie zatrzymają, czy nie. Później trzeba było iść na Sadybę. Oddać meldunek, zabrać meldunek i przyjść z powrotem. Tak kilka razy tam i z powrotem chodziłam. Co było w rozkazach nie wiem, bo „Wojtek” nie dawał do wiadomości tylko dawał karteczkę. W bluzeczce miałam malutką kieszonkę i w kieszonce zawsze meldunek nosiłam. Torbę sanitarną i swoją „piątkę” zostawiałam na przechowanie chłopcom, że jak wrócę to zabiorę. Trudno było przechodzić między Niemcami samej jednej z bronią, pierwszy strzał i koniec. Prawdopodobnie w jednym z meldunków, które przyniosłam było polecenie, żebyśmy nocą przeszli przez Wilanów na Sadybę. Prowadził nas mieszkaniec okolicznych wsi, nie wiem gdzie on mieszkał. Naprowadził nas prościutko na baterię niemiecką. Okazało się przed tym, baterii tam nie było, a tutaj weszliśmy na Niemców. Był rozkaz, że w razie czego, jeżeli nas Niemcy zaatakują, to się wycofujemy bez strzałów, udajemy cywil-bandę. Też wiadomo było, że my się nie przebijemy, jak by były oddawane strzały, to by nas wytłukli tym bardziej. Niemcy oświetlili pole rakietami. Na szczęście tam było trochę snopków zżętego zboża. Kryliśmy się za snopkami. Udało nam się wycofać do lasu z powrotem, ale mowy nie było, żebyśmy przeszli z bronią. Znów przy wycofywaniu okazało się, że karabin maszynowy...W ogóle był bardzo ciężki. Chłopcy na zmianę go nosili. Tym razem niósł Rusek, bo to był kawał chłopa, silny, bardzo na Niemców zawzięty. Zresztą chyba w częściach nieśli, bo to był karabin maszynowy zdobyczny, niemiecki, przeciwlotniczy. Miał dwa bębny z boku. Już zapomniałam jak on się zwał. W czasie wycofywania Rusek nam się zgubił razem z karabinem. Ważny oddział, kompania karabinów maszynowych, bez karabinu maszynowego. Prawdopodobnie znów chodziłam z meldunkiem, żeby powiedzieć, że nie ma karabinu. W końcu szczęśliwie Rusek się znalazł i karabin też się znalazł.Teraz sprawa jak się przedostać do Warszawy na Sadybę. Pojedynczo, szłam z szefem kompanii, szefa kompani przeprowadziłam. Jeszcze przed tym, raz mnie Niemcy zatrzymali, jak szłam z dużym bochnem chleba dla chłopaków. Dostałam na Sadybie, bo ci też już byli głodni. Możliwie jak największy bochen chleba niosłam. Tym razem mnie Niemiec zatrzymał, jak wychodziłam z Warszawy. Na szczęście oni się zmieniali na posterunkach, ile razy przechodziłam, to pewnie za każdym razem był inny. Zatrzymał mnie, ale dałam mu znać na migi, że wszyscy chorzy, że w ogólne nikogo nie ma i tylko chleb mi jeden został z całego majątku. Przepuścił mnie. Szczęśliwe przeszłam i chłopcom zaniosłam chleb.Później prawie cały oddział przeszedł, a to grupkami, a to pojedynczo. Kilku zatrzymano. W Wilanowie była żandarmeria, w budynku, gdzie teraz jest poczta, a przedtem była stacja kolejki wilanowskiej. Tam zaaresztowali kilku chłopców. Ale udało im się uciec i dołączyli do oddziału. Teraz co zrobić z bronią. Tutaj właśnie cały dowcip mojego dowódcy. Chłopcy przenieśli broń do Powsina z lasu. Chyba gospodarz nazywał się Lepianko, jeśli dobrze pamiętam. U niego było świeżo wymłócone zboże, snopki, zboża. Całą broń pochowali w snopkach. Zdobyczny koń i zdobyczna fura się przydała. Załadowali snopki zboża z bronią na furę, jeden chyba miał pseudonim „Zając” siedział na koźle, na furze, powoził, a mój sierżant szedł z boku. On doskonale znał niemiecki, bo jak mówiłam nawet był w armii niemieckiej. Zresztą do szkoły chodził w poznańskim, to musiał znać niemiecki. Był szalenie opanowany. Najspokojniej przeszli koło posterunku żandarmerii. „Wojtek” się jeszcze umówił z „Zającem”, mówi: „Ty jedź powoli, spokojnie, a jak cię zatrzymają to pogadam. Zobaczymy co będzie dalej”. Rzeczywiście przeszli najspokojniej i całą broń kompanii przywieźli na Sadybę, najpierw do willi pani pułkownikowej Herlowej, a później nocą dalej przeszliśmy. Przyszliśmy z lasu i zatrzymaliśmy się w willi pani pułkownikowej Herlowej na ulicy Okrężnej, od strony szosy Wilanowskiej. Dlatego o tym mówię, bo to jest specjalna historia tej rodziny. Pan pułkownik Herl został rozstrzelany w Nowosybirsku. Syn państwa Herlów, jako „cichociemny” był zrzucony w Polsce, zginął. Nas przyjmowała żona pułkownika i córka. Jedna był Zofia i druga była Zofia. Panna Zosia w tym czasie mogła mieć osiemnaście, dziewiętnaście lat. Przepiękna dziewczyna, dobrze zbudowana, śliczne oczy, wzór wszystkich cnót powiedziałabym, bardzo efektowna babka. One siedziały w konspiracji obydwie, ale nie miały przydziału. Przede wszystkim nas przyjęła pani Herlowa do swojej willi. Opowiadała nam pani pułkownikowa, że dopiero przed samą wojną skończyli budowę wilii, że wszystkie oszczędność... Bardzo skromnie żyli po to, żeby dom wybudować, bardzo dbała o dom. Niestety, pierwszy pocisk, który trafił na Sadybie padł w willę pani Herlowej. Natomiast pod koniec oblężenia Sadyby spadła bomba. Zrujnowała cały dom, zasypała powstańców i zasypała i panią Herlową i pannę Zosią. Obydwie zginęły pod gruzami własnej willi. Calusieńka rodzina, wszyscy zginęli. To było tuż przed upadkiem Sadyby. To była piętrowa willa. Część osób udało się odkopać jeszcze. Rozmawiałam z dziewczyną, która była odkopana z tej willi i od niej mam wiadomość. Zresztą tam zginął mój kolega z powszechniaka Wojtek Laski. W ten sposób zakończyła się historia całej rodziny, wszyscy zginęli od początku do końca.Wracam do działań na Sadybie. Dowiedzieliśmy się, że nocą, z 17 na 18, czy z 18 na 19, będą się przebijały przez Wilanów oddziały z lasów, oddziały leśne. Z naszej strony stanęliśmy z karabinem maszynowym na ulicy Powsińskiej przy obrzeżach Sadyby skierowani do Wilanowa, żeby w razie czego z tamtej strony, jeśliby zamiast powstańców, szli Niemcy, żeby się bronić. Natomiast nowy dowódca oddziału, kapitan „Cichy”, „cichociemny” z Anglii, razem z małą grupą chłopców wydzielonych z naszego oddziału, poszedł w kierunku Wilanowa. Z Wilanowa przedzierały się oddziały i atakowały Niemców. Niemcy byli w Pałacu Wilanowskim, poza tym w zabudowaniach pałacowych był duży oddział niemiecki [i] oddział przeciwlotniczy, co natrafiliśmy na nich się w nocy, od reflektorów. W każdym razie strzelanina ogromna, było słychać krzyki: „Hura!” Wtedy sierżant „Wojtek” wydał mi rozkaz, żebym przeszła z ulicy Powsińskiej na ukos przez pola na szosę wilanowską i zobaczyła, ewentualnie nawiązała kontakt, czy tam są oddziały powstańcze, czy tam są Niemcy. Panna „Basia” odbezpieczyła pistolecik, wzięła w garść i poszła. Z jednej strony widać walkę w Wilanowie, pociski świetlne, granaty, błyski od granatów, z drugiej strony paląca się Warszawa, a ja sobie środeczkiem między polami idę na szosę. Wyszłam na szosę. Jeszcze pantofle miałam na obcasach, więc „stuk, stuk, stuk” słychać mnie na jedną i na drugą stronę. Na szczęście nie było nikogo, ani nie znalazłam naszych, ani nie spotkałam Niemców. Tą samą drogą wróciłam. Rezultat był taki, że - tam były pseudo ogródki warzywne i ludzie sobie drutem kolczastym grodzili swoje zagonki - jeden drut kolczasty tak mnie ładnie zawadził, że do tej pory mam ślad. To też głupstwo, przeszłam. Okazało się, że jednak wiele oddziałów przeszło przez Wilanów. Witaliśmy ich jak przechodzili i szli do fortu. Zatrzymywali się w Forcie Wilanowskim. Niektóre oddziały zawróciły do lasu z powrotem, nie udało im się przejść. Tam było sporo rannych, niestety byli zabici. Między innymi właśnie poległ nasz dowódca, który z Sadyby poszedł do Wilanowa z chłopcami, kapitan „Cichy”. Chciał poderwać oddział do natarcia, ale jak tylko się podniósł to dostał serię, od razu zginął. Tak samo zginął pułkownik „Grzymała” dowódca całego oddziału „Leśnego”. Oni są teraz pochowani w Wilanowie. Jest cmentarz wojskowy i tam są groby przy samym wyjściu. W Wilanowie jest chyba około sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu poległych, bo tam są polegli z Sadyby pochowani. Na cmentarzu Czerniakowskim też są nasi polegli.Nasz oddział znowuż z sierżantem „Wojtkiem”. Miałam szczęście do dowódców, który się trafił, każdy zginął. Zaplątał mi się najpierw porucznik „Globus”. Okazało się, że on się znalazł, ale po Powstaniu dopiero. Później „Żyd” zginął. Kapitan „Andrzej” ranny -został w lesie. Kapitan „Cichy” poległ, porucznik „Odyniec” rozchorował się i wrócił do domu, „Barnaba” był ranny. Jeśli mówić kto był moim dowódca to dosyć długo bym musiała [wymieniać]. Przede wszystkim dowódca batalionu kapitan „Wilk” zginął w obozie koncentracyjnym. Przez pewien okres czasu walczył jako zwykły żołnierz. Jak jego cały batalion poszedł w rozsypkę, to kapitan „Wilk” wrócił i był w oddziale jako zwykły żołnierz, już nie dowodził. Przede wszystkim zginął kapitan „Jaszczur”, ale to już uciekam myślą na przód. Byłam najpierw przy barykadzie na Placu Bernardyńskim. Z naszej placówki chodziłam na Sadybę, na fort do kapitana „Jaszczura”. Później była przesunięta linia naszych okopów. Przesunęliśmy się do Chełmskiej, ale wtedy nadjechały czołgi, od strony klasztoru Nazaretanek, Czerniakowską, ostrzelali nas. Nasz karabin maszynowy zdążył oddać tylko jedną serię i natychmiast w dziurę, gdzie była lufa naszego karabinu trafił pocisk z czołgu. Na szczęście karabin maszynowy został w między czasie przesunięty w inne miejsce, czyli nie był uszkodzony. Znów wycofaliśmy się z powrotem do Placu Bernardyńskiego. Trzeba było przeskoczyć przez Czerniakowską. Tam bez przerwy szedł ogień z karabinów maszynowych, widać było jak złote kulki lecą. Trzeba było wyczekać moment, żeby przeskoczyć na drugą stronę. Na szczęście okazało się, że czołg, który wjechał pierwszy w ulicę Czerniakowską przy Chełmskiej, został uszkodzony z panzervausetm oddziałów mokotowskich. Z Mokotowa chłopcy byli przy Chełmskiej i udało im się czołg uszkodzić, gąsienica pękła. Tak, że Niemcy się wycofali, nie poszli, nie wiedzieli ilu nas jest, dalej nie atakowali. Po obstrzale z czołgów - kilka czołgów stanęło na Podchorążych, właśnie przy moich działkach tatusinych i w stronę Sadyby strzelali - zapanował spokój w pewnym stopniu. Wróciliśmy z powrotem. Była barykad przy ulicy Chełmskiej. Byłam przy barykadzie na Chełmskiej mniej więcej do 28 sierpnia. Już dokładnie dat nie pamiętam. Wtedy sierżant „Wojtek” zawiadomił, że przyszedł rozkaz, że wszystkie dziewczyny z pierwszej linii frontu mają być wycofane na fort. Bardzo mi było przykro, ale niestety, co rozkaz, to rozkaz. Przeszłam do fortu, zwłaszcza, że wtedy nogi miałam strasznie chore, popuchnięte okropnie. Jak siedziałam to dobrze, ale wstać nie mogłam, bo strasznie bolało, jak zaczęłam chodzić, to chodziłam, ale z kolei nie mogłam usiąść, bo wtedy bolało okropnie. Z jednej strony było mi bardzo przykro, że się muszę rozstać z oddziałem, ale z drugiej strony chętnie się zgłosiłam na punkt sanitarny w forcie. Porucznik „Odyniec”, który odszedł z kompanii...W między czasie była reorganizacja, [z] kompanii karabinów maszynowych staliśmy się de facto plutonem. Dowódcą kompanii najpierw był kapitan „Cichy”, a później porucznik „Odyniec”. On mieszkał na ulicy Morszyńskiej niedaleko fortu. Jak się dowiedział, że jestem w forcie to: „Panno ‘Basiu’ codziennie pani do mnie przychodzi. Zda mi pani relację co się dzieje w forcie”. Chodziłam na noc do fortu, tam nocowałam i chodziłam na opatrunek do punktu sanitarnego, a tak to chodziłam do porucznika „Odyńca”. Nie powiem, nawet tam dobre obiady dostawałam. Ci państwo byli dosyć zamożni, tak jak się orientowałam. Tam była żona porucznika, dzieci i służąca gotowała obiad. Kiedyś kaczkę jadłam na obiad. Jak na warunki powstańcze to było luksusowe.A propos wyżywienia jak byłam w lesie, sama gotowałam. Zupa z kotła, jak się mówi „zupa na winie”, wszystko co się nawinie, to do garnka. Jak przyszłam na Sadybę, jak oddałam meldunek, a zanim wróciłam do lasu, to mnie zaproszono do stołówki, żebym poszła na obiad. Była pyszna zupa wiśniowa, w życiu takiej zupy nie jadłam. Już myślałam, że nic normalnego nie będę jadał. Co było na drugie danie nie pamiętam. Teraz chodziłam do porucznika „Odyńca”. Tam przeżyłam nalot. Niemcy puścili tak zwane „luftminy”. To była zupełnie nowa broń. Spadła bomba nie było leja, ale wszystkie szyby poleciały, mur został nieuszkodzony. Później widzieliśmy w Niemczech takie bomby amerykańskie, to całe domy były wydmuchane. To było sprężone powietrze, impet był tak wielki, że niszczyło budynki. Mury zostawały, ale wszystkie okna, wszystko wyleciało. Tutaj to na mniejszą skalę, ale też „luftminy” rzucali. Ciekawostka - zeszliśmy wtedy do piwnicy, piwnica była z okienkiem. Cała rodzina, wszyscy tam byliśmy. Pies był na zewnątrz, młody wilczurek, może wielorasowiec bardzo sympatyczny. Jak bomba upadła pies zbił szybę, wleciał do piwnicy, upadał koło kolan pana i zdechł. Nie było śladu, że jest ranny. Od razu psina czy na serca czy „luftmina” tak zadziałała, że od razu zdechł, to był duży pies. Też poległ na polu chwały.Zbliżam się do końca opowieści, bo 1 września byłam w forcie, jeszcze przed południem, jak był nalot. Przyjeżdżali na Sadybę Węgrzy, Niemcy ich przepuszczali. Oficjalnie to oni współpracowali z Niemcami w tym czasie, ale były prowadzone rozmowy, żeby Węgrów przekabacić na naszą stronę. Oni byli dobrze uzbrojeni, więc byłby to ogromny zastrzyk dla Powstania, gdyby ci Węgrzy chcieli do nas przyjść. Węgrów zaproszono do nas na fort, jak przyjechali do nas bryczką, przepuścili ich Niemcy, przepuścili ich Polacy. Oni sobie pojeździli, popatrzyli i pojechali, ale następnego dnia był nalot. Bomby poleciały tam gdzie byli Węgrzy, czy to był zbieg okoliczności, czy Węgrzy powiedzieli co i jak. . W każdym bądź razie pierwsza bomba, która przebiła stropy kazamat na forcie i obsypała ziemię, upadała przez południem. W pierwszej chwili wydawało się, że się nic nikomu nie stało. Niemcy rzucali bomby, a później strzelali z karabinów maszynowych, żeby nie ratować zasypanych. Kto się pokazał, to strzelali z karabinów maszynowych. Samoloty odleciały i się okazało, że ziemia przysypała wózek z dzieckiem. Oboje rodzice brali udział w Powstaniu. Plutonowy „Czertwan” był dowódcą warty w forcie, a jego żona była łączniczką w czasie okupacji w konspiracji. Później nic tam nie robiła, bo ona miała małe dziecko. Ona z wózkiem przyszła do fortu, bo uważała, że w forcie to jej się nic nie stanie, bo kazamaty wielkie grube sufity, ziemia na tym. Tymczasem jak przebiło kazamatę, wtedy jeszcze nie przebiło, tylko obsypało ziemię, na wózek i dzieciaka przysypało. Momentalnie kto żyw to odkopywał i odkopano dzieciaczka. Dzieciak miał pewnie ze trzy miesiące, taki mały, że się w wózeczku mieścił. Robiłyśmy sztuczne oddychanie, chyba przez godzinę dzieciaka jeszcze próbowały ratować. Był młody lekarz, medyk porucznik „Kmicic”, on jeszcze nam pokazywał jak języczek przytrzymać, jak dzieciaka ratować, ale niestety nie udało się, dziecko zginęło w forcie. Popołudniu był następny nalot. Zawaliło kazamatę, w której było całe dowództwo. Około dwudziestu osób, była odprawa w forcie w narożniku. Wtedy też byłam w forcie jak był drugi nalot. U nas, z tej strony, nic się nie stało, a tam wszyscy zginęli. Dwie osoby tylko się udało uratować, jedną z naszych koleżanek łączniczek, która była zasypana do piersi, tylko jej głowa wystawała. Ona widziała jak to się wszystko obsypuje. Udało ją się wyciągnąć z gruzów, miała poharatane nogi, też mówiła: „Nie byłam ranna, miałam tylko nogi podrapane.” Natomiast jeszcze, też nie powiedziałam, w forcie był punkt sanitarny. Po jednej stronie było dowództwo, a myśmy były na końcu, punkt sanitarny. Siostra „Ola” prowadziłam punkt. Ona w ogóle była niesamowita, bo kazamaty były pootwierane, miały bardzo grube drzwi drewniane. Jak był pierwszy nalot, akurat moczyłam w misce chore nogi i też siedziałam przy otwartym przejściu. Tam nas było sporo, nie wiem ile, ale dziesięć osób to co najmniej, bo kazamata była duża. Jak bomby poleciały każdy się skulił, a siostra: „Nic się nie bójcie, zapewniam was, że nic się nikomu nie stanie, tylko zamknijcie drzwi od kazamaty.” Dosłownie w momencie zamknięcia drzwi poszły bomby i zsiekały drzwi, że z nas byłaby masakra, gdyby były drzwi otwarte. Ocaliła nam życie. To była jedna sprawa siostry „Oli”. .Natomiast druga sprawa, to była sprawa patrolu sanitarnego. Ona się chwaliła bardzo, że wyszkoliła patrol sanitarny, że w razie czego jeśli będzie ranny, to od razu patrol poleci, przyniosą. Rzeczywiście póki nic się na Sadybie nie działo, to patrol działał. Owszem ćwiczenia były, ale skończyła się zabawa, jest wiadomość, że jest ranny od strony jeziorka Czerniakowskiego, bo tam ostrzał. Patrol ma lecieć po rannego z noszami. Jedna z sanitariuszek, która należała do patrolu dostała szoku powiedziała, że ona za Boga nie pójdzie, ona się boi. „Wiem wszystko rozumiem, za Boga nie pójdę”. Po prostu szok. Była druga dziewczyna, która była młodą mężatką, bardzo sympatyczną. Chłopcy jak tylko mieli czas, to do niej na flirciki przylatywali, bo w ogóle się cieszyła ogromną sympatią. Bardzo była miła, nie była specjalnie ładna, ale była bardzo sympatyczna. Każdemu chciała pomóc i od razu, jak się dowiedziała, że ta nie chce iść, nie ma sprawy, to ona idzie. Poleciała. Siostra mówi: „Wiem, że ‘Scarlet’ nie wróci, bo mnie już nikogo nie wolno kochać.” Ona bardzo lubiła dziewczynę. Później się okazało, że była podobna do jej córki, ale co się działo córką, nie wiem. Siostra Ola powiedziała, że „Scarlet” nie wróci. Rzeczywiście, pocisk upadł, „Scarlet” miała obydwie nogi ciężko ranne, sama sobie jeszcze założyła opatrunek uciskowy. Zaniesiono ją do szpitala amputacja obydwu nóg i następnego dnia nie żyła, nie wytrzymała bólu i tego wszystkiego. Zginęła nasza ukochana „Scarlet”, a przewidziała to siostra Ola. „Scarlet” też jest pochowana na Sadybie. Byłam na jej pogrzebie. Najpierw była pochowana w ogródku przy bloku oficerskim na Sadybie. [Na] Sadybie w tym czasie były willę dookoła fortu Czerniakowskiego w dwóch rzędach, była ulica Morszyńska i ulica Okrężna i dookoła były wille. Był jeden blok oficerski, raptem blok - cztery piętra, ale to się nazywało blok, największy budynek na Sadybie. Przy bloku był zrobiony cmentarz polowy. Widziałam spalonego człowieka też. Myślałam, że to kłoda drzewa leży. Jak polana w kominku się pali, zostają później zwęglone kawałki drewna, to tak wyglądał poległy ze spalonego budynku na Sadybie od strony jeziorka Czerniakowskiego. W tym czasie jak był pogrzeb „Scarlet”, to jego przyniesiono. On tam też był pochowany..Przyszedł dzień 2 września. W nocy cały fort opustoszał. Już wiadomo było, że Sadyba się nie utrzyma, bo było bardzo mało broni. W porównaniu z Niemcami, którzy mieli armaty, czołgi, nieograniczoną ilość amunicji i nieograniczoną ilość żołnierzy, to nas była garstka na Sadybie. Wszystkie dziewczyny z fortu, już chyba ostatnie wychodziłyśmy, przeszłyśmy na ulicę Goraszewską. Tam dostałyśmy kwaterę w małej willi. Byłyśmy trochę bezpańskie, już nie było oddziału, wszystko się zaczęło walić. 1 i 2 września bez przerwy biła artyleria, niezależnie od nalotów, padały pociski. Nie można było wyjść, bo w każdej chwili mógł uderzyć pocisk. Wtedy przeżyłam nalot. Uderzyła bomba w ogródku, tuż koło willi, w której byłyśmy w piwnicy, piwnica z okienkiem. Mury się zatrzęsły i widzę jak przez okienko obsypuje się ziemia. Zasypie nas czy nie zasypie? Leci, leci, leci, ale do połowy okienka poleciała ziemia i ucichło, czyli nie zostaliśmy zasypani. Wtedy też przez okno widziałam, że powstańcy zaczynają się wycofywać. Nie było rozkazu, nie wiadomo co, jak. Jeszcze chłopaków zapytałyśmy. „Wycofujemy się”. Wobec tego zostajemy. Czy może się nam udać [wycofać]. . Jedyna droga to jest w stronę miasta w stronę kościoła Bernardyńskiego. We dwie z koleżanką z „Rutą” wyszłyśmy z wilii i chciałyśmy się wycofać w stronę kościoła. Przed nami biegł chłopiec, który dostał postrzał w brzuch, ze sto metrów przed nami. Załapał się za brzuch i poleciał jednak dalej. Albo dostał tylko bardzo płytką ranę... Niestety jako sanitariuszka wiedziałam, że w zasadzie rany brzucha, to są rany śmiertelne, jeśli się natychmiast się nie podda operacji. A gdzie tutaj operacja? Jak zobaczyłyśmy chłopaka, to już zrezygnowałyśmy z dalszej ucieczki. Zakręciłyśmy do następnego domu i tam zostałyśmy, aż weszli Niemcy. Trzeba było opaskę schować. Legitymacje schowałam do buta, bo dostałam w między czasie legitymację powstańca. Furażerkę i mój pistolecik zostawiłam w piwnicy. co prawda miałam rozterkę czy iść o piętro wyżej i się bronić i strzelać ze swojej „piątki” Ale myślę sobie: „Tutaj jest tyle cywili, to przecież wszystkich Niemcy rozwala.” Tak to, jeszcze była szansa, że się z tego wyjdzie. .Wtedy już Niemcy kazali wyjść wszystkim z piwnicy. Wszystkich pognali, pod eskortą, na podwórze Fortu Czerniakowskiego. Wtedy miałam poharatane nogi, niezależnie, że miałam rany od drutu kolczastego, to jeszcze na samym początku Powstania weszłam na gwóźdź i sobie przebiłam nogę. Później to mi się zaczęło paskudzić, każdy krok, to na ranie. W ogóle trudno mi się było poruszać, tym bardziej zrezygnowałam z wycofania czyli mówiąc po prostu ucieczki na Mokotów. Na forcie zebrano całą ludność Sadyby. Kogo podejrzewano o udział w Powstaniu, to rozstrzelali. Nawet nie ciągnęli na fort tylko rozwalali po drodze. Natomiast rannych to pozwolili przenieść na fort. Cały fort był otoczony, fosa była głęboka wtedy. Na górze, na forcie, poustawiali karabiny maszynowe, tak, że przypuszczaliśmy, że nas wszystkich razem rozstrzelają z karabinów. Pożegnałam się z życiem wtedy, siedziałam nad fosą, myślę sobie: „Tereniu koniec”. Ale się okazało, że nie koniec, bo przyjechał oficer niemiecki wyższy, jak wieść głosiła to był von dem Bach, ale czy to był na pewno, to nie wiem. On stanął na samochodzie i coś przemawiał. .W nocy Niemcy zorganizowali kolumnę i przez całą noc prowadzili nas na Dworzec Zachodni, okrężną droga przez Służewiec. Od czasu do czasu były przerwy tak, że można było trochę odpocząć. Mnie prowadziły koleżanki:„Biała Ewa” i „Ruta” pomagały mi iść na moich pokulawych nogach. Na dokładkę byłyśmy głodne jak psiaki, bo przez trzy dni prawie nic nie jadłyśmy. Ostatnie dwa dni co był ostrzał, to nie było nic do jedzenia. Natomiast niektórzy wybiegali na pola, gdzie były pomidory. Można było sobie pomidorów zjeść, ale nie lubiłam pomidorów i do buzi nie wzięłam pomidora. Wolałam być głodna niż zjeść pomidora. Na Dworcu Zachodnim elektrycznym pociągiem przewieźli nas do Pruszkowa. .W Pruszkowie nogi poharatane, nie wiem co z rodziną. Cały czas nie miałam żadnych wiadomości o rodzicach. Powstanie upadło, ruscy za Wisłą nic nie pomogli. Zresztą nie wiadomo jak by przyszli, jak by się zachowali, które zło lepsze, czy jedni przyjaciele, czy drudzy. Zauważyłam, że dają - Polski Czerwony Krzyż czy RGO - zupę z kotła. Jak wziąć zupę w garść? Za gorąca. Zanim znalazłam puszkę po konserwach, to już się zupa skończyła. Zupy nie było. W Pruszkowie była od rana do godziny piątej. W miedzy czasie człowiek wypatrywał czy kogoś znajomego nie spotka. Tylko z „Rutą” byłyśmy. Zauważyłam, że jest kolega ze szkoły, z powszechniaka, o rok w starszej klasie. Jego widywałam, on miał charakterystyczną urodę bo miał bujne ciemne włosy, przystojny chłopaczek. On w straży w czasie wojny pracował, żeby mieć legitymacje. Mieszkał na Sadybie jak się okazało. Zauważyłam, że on jest. Jego spotykałam w czasie wojny, więc wiedziałam, że to on, ale nie rozmawialiśmy, nawet wiedziałam jak się nazywa. Patrzę drugi, co się koło niego plącze to też chyba razem z nami do szkoły chodził. Tak mi się zdaję, że to on. Niemcy z baraku wyrzucili. Formują kolumnę i zaginają do wagonów towarowych. Nie wiadomo gdzie nas wywiozą czy do obozu koncentracyjnego, czy do Niemiec. Niczego dobrego się nie można było spodziewać..Przy samym wejściu do obozu też były makabryczne sceny, dlatego, że rozdzielano rodziny. Była szeroka brama i były tory kolejowe. Między torami były pseudo perony, niziutkie, rozdzielali: kobiety, mężczyzn, starszych ludzi, kobiety z dziećmi. Jak szła kobieta między mężczyznami to ją do chłopaków też odstawiali. Między kobietami też się starsze panie trafiały. Najgorzej jak szła rodzina i zabierali ojca, zabierali matkę, czy starszą panią osobno. Okropnie przeżywali ludzie podział na grupy. Na szczęście nie miałam wtedy ani chłopaka, ani przyjaciółki specjalnie. Razem z „Rudą” wzięli nas do oddziału kobiet. Teraz wracam. Ładują nas do wagonów, nagle koło mnie staje właśnie kolega nie ten co go poznałam przedtem, tylko drugi, co nie byłam pewna, czy to on, czy to nie on. Wzięłam na odwagę mówię: „Kolego to się chyba znamy?” Rzeczywiście okazało się, że się znamy. Jak ładują do wagonów, to jeszcze wyciągają mężczyzn z transportu kobiet. W tym momencie zaczyna padać straszny deszcz, ulewa okropna. Niemcom się już odechciało pracy, tylko prędko do wagonów. W ten sposób trafiliśmy do jednego wagonu, nie wyciągnęli go. W wagonie było pewnie z pięćdziesiąt osób czyli utkani, głodni. Mój przyszły mąż miał tylko ręce w kieszeniach, nic więcej. Mało tego, jeszcze go przebrali dobrzy ludzie w garniturek roboczy drelichowy, żeby na robociarza wyglądał, a nie na powstańca, bo miał wojskową bluzę na sobie, jak przebieraniec [wyglądał]. Miał wysypkę na buzi - w czasie Powstania niedomyty - egzema mu się na brodzie zrobiła, miał szczecinkę ładną a pod tym krosty, więc ładnie chłopczyk wyglądał. Miałam tylko w majątku torbę sanitarną, w której miałam kawałek materiału i miałam zmianę bielizny. Z fabryki Natuszewskiego, jako przydział wojskowy, dostałam zmianę bielizny. Byłam bogata, bo miałam drugą koszulę. Poza tym nic więcej, to był cały majątek. Miałam jeszcze ładną torebkę - też chłopcy skądś skombinowali - która się mieściła w torbie sanitarnej. Jak nas wieźli do Niemiec, to nie wiedzieliśmy gdzie jedziemy. Podobno byliśmy pod Oświęcimiem, tylko Oświęcim był przeładowany i nas nie przyjęli. Jak się zbliżała noc, to mowy nie było, żeby się położyć. Jak człowiek siedział i miał nogi wyciągnięte, to już było osiągniecie. Jeśli ktoś miał walizeczkę, tobołek, to chociaż na tym przysiadł. My tylko mogliśmy na ziemi usiąść. Nogi drętwiały, umęczeni okropnie [byliśmy]. Towarzystwo było wesołe, pomimo wszystko. Było trochę starszych ludzi, był mój mąż obecny i było kilka łączniczek, wobec tego cały wagon śpiewał. Mój mąż miał piękny głos i śpiewał wszystkie partyzanckie piosenki jak leci. Starszym ludziom włosy dęba stawały, że tutaj Niemcy, ale przecież pociąg jechał, więc i tak nie słyszeli. Koncert był prawie od rana do nocy, bo mój mąż śpiewał, a dziewczyny mu wtórowały.W ten sposób dojechaliśmy do Frankfurtu nad Odrą. Tam nas wyładowali i zaprowadzili do obozu. Owszem baraki, prycze, ale dostaliśmy pierwszy raz zupę i to nawet nie najgorszą. Zjedliśmy, tam były kluski łazanki. Nareszcie pojedliśmy zupy i można się było wyciągnąć. Na pryczach naturalnie nic nie było, ani się czym przykryć, tylko same dechy. Ale jak to wygodnie wyciągnąć nogi i się położyć. Odkręcić się [można było] tylko na komendę, bo bokiem tylko mogliśmy się zmieścić, na wznak nie sposób było. Żeby się przewrócić na drugi bok, to cała sala się musiała przekręcić. Byliśmy tam stosunkowo krótko. Porobili nam zdjęcia. Bardzo przykra sprawa. Zaprowadzili [nas] do mykwy, kazali oddać wszystkie ubrania do dezynfekcji, czyli wszyscy jak Pan Bóg stworzył. Też była ogromna przykrość dla wszystkich dziewczyn, zwłaszcza, że Ukraińcy chodzili, patrzyli, śmieli się, przechodzili. Żaden nic nie zaczepiał, ale wystarczyło nam być w męskim towarzystwie. Naturalnie wodę najpierw puścili, dali mydełka, co się w Warszawie mówiło, że to z Żydów. Były jak z kamienia, w ogóle się nie mydliło, to było coś okropnego. Włosy były brudne, bo kurz, gruz sypał się na głowę. Zdążył [się] człowiek namydlić, jak wzięli i wyłączyli wodę. Koniec, ale ciuchy oddali, to przeżyłyśmy. Tam się trafiła dobra dusza Polak. Nie wiem jakie on miał możliwości, mówił, ze pracuje u piekarza na robotach. Straszy od nas. Potrafił wejść na teren obozu i zorientować nas w stosunkach jakie są. Ponieważ nie miałam żadnych dokumentów, to mój mąż jak się dowiedział, że małżeństw nie rozdzielają to powiedział: „Co ci szkodzi, czy powiesz, że się nazywasz Kuklińska czy Tyrajska, powiedz, że jesteś Tyrajska i będziemy przynajmniej razem. „Dobrze.” Przyszło co do czego rzeczywiście Kuklińska się pisze przez ń na końcu, a Tyrajska przez j. Jak przyszło do podpisu to nie wiedziałam jak się mam podpisać, ale podpisałam się dobrze. Niemcy później też przekręcili to nazwisko. Tutaj już byliśmy małżeństwem. Polak jeszcze pomógł nam wymienić pieniądze. Chyba wziął pieniądze, czy mąż chodził z nim pieniądze wymieniać. Dostałam parę groszy. Jak szłam na Powstanie, to miałam parę groszy. W Wojciechowicach, jak byliśmy, co opowiadałam, że była potyczka i mój oddział zdobył konie i pieniądze od Niemców, wtedy raz dostałam żołd, parę groszy od swojego dowódcy. Byłam bogata można powiedzieć w cudzysłowie. Parę groszy miałam. Pieniądze udało się wymienić na marki, które się później mocno przydały. Mój mąż raz poszedł do pracy z obozu jeszcze i udało mu się trochę ukraść cukru. Przyniósł - jeszcze mieliśmy zaopatrzenie - w węzełku trochę cukru, majątek, pewnie ze ćwierć kilo cukru było. Potem zabrali nas, grupkami do Sztorkowa. Tam był handel niewolników. Przyjechali Niemcy i oglądali kogo by sobie tu wziąć do pracy. Nam się trafił ogrodnik. Mój maż doszedł do wniosku - jako, że był sprytny - tam trzeba było podać jaki się ma zawód. Wobec tego w fabryce raz, że ciężka praca, dwa, że naloty. Na roli też ciężka praca, a u ogrodnika, mój tatuś miał działkę, to się znałam. Mój mąż się podał za ogrodnika. Wobec tego kupił nas ogrodnik spod Berlina. Tylko miesiąc byliśmy u niego, bo zorientował się w naszych kwalifikacjach i sprzedał nas dalej. Byłam za pannę służącą u Niemca, który miał dziesiąty czy któryś numer legitymacji partyjnej. Miał przedsiębiorstwo transportowe.
To był pod Berlinem. W Berlinie miał swoją firmę. Do swoich samochodów miał własny warsztat samochodowy. Jak wywożono skarby w 1939 roku z Muzeum Narodowego w Warszawie, to firma Ryszard Schulce International Transporte wywoziła przedmioty z naszego muzeum. O tym pisze Auderska w książce, coś o syrenie, już nie pamiętam. W książce Auderskiej, która opisuje dzieje warszawskie, wspominane [jest] nazwisko Ryszard Schulce, że on wywoził rzeczy z Warszawy. Mój mąż był za pomocnika kierowcy. Kierowca samochodów ciężarowych nie miał nogi, inwalida wojenny. A samochód był na
Holzgas czyli na drewno. Trzeba było w piecu palić drewnem. Wobec tego szofer sobie nie mógł poradzić i potrzebował pomocnika. Poza tym jak coś [trzeba było] załadować, to chłopaka do pomocy miał. Mąż był w firmie jako pomocnik kierowcy, a ja byłam za pannę służącą. To znaczy: musiałam doić trzy kozy, musiałam karmić kaczki, króliki, kury, musiałam myć wszystkie okna po kolei co dwa tygodnie. Akurat jedne skończyłam to zaczynałam drugie. Musiałam palić w piecach, poza tym rozpalać ogień, obierać wiadro kartofli i sprzątać w willi. Mieliśmy do dyspozycji domek kempingowy na palach. Jedno było okno, drzwi były przezroczyste, jak słońce wstawało, to było widno. Mrozy były dwadzieścia stopni. Mieliśmy kuchenkę na brykiety. Ile mogłam unieść - mąż po mnie przychodził - tyle brykietami można była napalić. Wieczorem było jako tako ciepło, ale żeby się położyć, to we wszystkich możliwych ciuchach i na kołdrze i pod kołdrą , żeby nie zamarznąć. Mąż się mył we własnym jeziorze w przeręblu. Jak poszłam do swojej Niemki, to już tam się rano umyłam. Pranie było co dwa tygodnie, jeszcze nie mówiłam. Nie było naturalnie żadnej pralki, trzeba było na tarze wszystko uprać i wygotować w wielkim kotle. Wysuszyć na w lesie. Tam było bardzo ładnie na Prorosie to był Konstancin, jak gdyby.
- Tam już byliście do końca wojny?
Nie, uciekliśmy.
W lutym na początku. Mimo strasznej roboty, że usiadłam tyle, co obierałam kartofle, ale traktowała mnie Niemka bardzo dobrze. Ona miała córkę, jak upiekła na święta ciasto, podzieliła na kawałki, to dostałam tyle samo dobrego ciasta, co jej córka. Nie mówiła mi per ty, tylko
Frau Terejse, per
Sie. Wierzyła święcie, że jesteśmy małżeństwem. Miałam pierścionek mamy, który przewróciłam i miałam obrączkę. To była rzeczywiście obrączka mojej babci przerobiona na pierścionek, ale tutaj miałam obrączkę, więc byłam mężatką. Przeżywaliśmy naloty Berlina, widzieliśmy reflektory, mnóstwo tego było. Berlin był wielki. Obrona przeciwlotnicza była bardzo silna. A propos Niemców, to tutaj mówię, że mnie dobrze traktowali, ale... Tam było bardzo trudno o papierosy, też mieli przydział. Moja Niemka paliła, Niemiec palił, cała rodzina paliła. Nad papierosami się trzęśli bardzo, bo to był majątek. Teść mojej Niemki pojechał do hurtowni. Kupił papierosy na kartki naturalnie. Dwie paczki papierosów stały na szafce, jak sprzątałam to widziałam, że papierosy są. Później poszłam, już coś innego robiłam. Niemka i Niemiec pytają mnie się: „Gdzie są papierosy?” „Gdzie? Tutaj stały.” Nie ma, ktoś ukradł papierosy. Nie wiem kto, przypuszczam, że stary, który jeździł po papierosy. On tam się kręcił, ale czy to on, też nie wiem. W każdym razie za cholerne dwa pudełka papierosów, to nam groził obóz koncentracyjny. On nas chciał wysłać do obozu koncentracyjnego przez to. Mnie bolało nie tyle, że pójdziemy do obozu koncentracyjnego, tylko jak on śmiał przypuszczać, że ukradłam dwie paczki papierosów. To było najważniejsze, że jak można było przypuszczać, że jestem złodziej.Czas się ciągnął. Przyjechał do nas przyjaciel męża, który też był w tym samym transporcie. On był na robotach na linii Odry. Jak front się zbliżał, to wszystkich obcokrajowców Niemcy wyrzucili spod frontu. Niewiele owało, żeby ich tam rozwalili przy okazji, jako, że stanowili materiał do wojska, które się zbliżało do Berlina. Niemcy bali się jak ognia ruskich. Może mieli prawo, że się bali, [przez] to co narozrabiali. Było bardzo dużo uciekinierów. Wobec tego, w całym bałaganie, zdecydowaliśmy, że może nam się uda nie czekać na przyjaciół za wschodu, tylko może się przedostaniemy do armii na zachodzie, bo przecież nasza armia jest na zachodzie. Uciekliśmy od Niemców. To jest oddzielna historia, bo w ogóle obcokrajowiec, czyli tak zwany
Ausländer, nie miał prawa poruszać się dziesięciu kilometrów bez przepustki. Myśmy żadnych przepustek nie mieli i dokumentów też żadnych. Owszem mieliśmy
arbeitskarty. Poza tym powinniśmy nosić literę „P” jako Polacy, ale nie nosiliśmy. Tutaj na wsi to tak specjalnie nie przestrzegali, wobec tego litery „P” nie mieliśmy. Jeździliśmy po Niemczech od połowy lutego, do prawie końca kwietnia. Zwiedziliśmy: całą Bawarie, wszystkie dworce kolejowe prawie, niektóre noclegownie. Doczekaliśmy, aż weszli Amerykanie. Chcieliśmy przedostać się do Szwajcarii. Cała nasza wyprawa miała to na celu. Chcieliśmy przez Szwajcarię dostać się do Francji, czy później do Anglii. Kończąc już swoje opowiadanie o przygodach, jeśli to [można] nazwać przygodami w Niemczech to powiem jak zakończyła się wojna, skończyły nam się pieniądze, kartki. W Niemczech nic nie można było kupić do jedzenia, tylko wszystko na kartki. Dzięki sprytowi mojego męża i jego przyjaciela udało nam się zdobyć kartki na pięć osób, mimo, że nas było tylko troje. Wtedy na jedzenie wystarczyło, ale z kolei skończyły się pieniądze. Amerykanie bardzo bombardowali, były ciężkie bombardowania, więc jazda koleją była bardzo niebezpieczna. Nie można było długo zostać w jednym miejscu, bo się zaraz Niemcy interesowali co my tu robimy, więc byliśmy w ciągłym ruchu. Dowiedzieliśmy, że w miejscowość Mosburg, niedaleko Monachium, są Polacy z Powstania. Pieszo poszliśmy z Freisingu, gdzie przeżyliśmy bardzo ciężki nalot, gdzie nam cudem udało się przeżyć. Poszliśmy do Mosburga. Po drodze znów nas Niemcy z karabinów maszynowych ostrzelali, ale spotkaliśmy po drodze Polaków. Polacy nam zaoferowali, że panom, mojemu mężowi i jego przyjacielowi, wyniosą mundury z obozu, bo powstańcy z obozu wychodzili na roboty. To było blisko granicy Szwajcarskiej. Tutaj już się koniec wojny zbliżał, dostawali duży przydział paczek PCK. Oni z paczek bardziej atrakcyjne towary wynosili, jak szli na roboty do Niemców, handlowali i w zamian za to, mogli coś sobie kupić. Wychodzili z obozu i produkty amerykańskie wymieniali na żywność inną. W ten sposób wynieśli mojemu mężowi i jemu przyjacielowi mundury a później wrócili razem do obozu jako jeńcy wojenni. W ten sposób mój mąż i jego przyjaciel skończyli wojnę w obozie jenieckim jako jeńcy wojenni, mino, że Niemcy w ogóle nie wiedzieli, że tacy są. Tam zostali zweryfikowani jako powstańcy warszawscy. Koledzy wszyscy wiedzieli, że to są powstańcy, bez kłopotu, ale Niemcy nie wiedzieli.29 kwietnia weszli Amerykanie. Wojna się skończyła. Bardzo hucznie świętowaliśmy wolność, ale niewiele owało, a zamiast wolności to Amerykanie by mnie zgwałcili, bo oni się też bardzo ucieszyli. Na szczęście udało mi się uciec i wszystko się dobrze skończyło. Odzyskaliśmy wolność. Wróciłam do swojego nazwiska i dopiero później wzięliśmy ślub, już normalnie byliśmy małżeństwem.Mąż wspominał, żebym powiedziała jak to było z „Scarlett”. Jej amputowano obydwie nogi i ona umarła z upływu krwi. Jak ją chowano na podwórzu przy ulicy Morszyńskiej, przy bloku, w ogródku, była sklecona z kilku desek trumna i osobno był jej obydwie amputowane nogi w koszyczku. To straszne było wrażenie, a była kochana dobra dziewczyna.
- Jak pani wróciła z mężem do Warszawy?
Nie wiedziałam co się dzieje z rodzicami. W między czasie jak byliśmy na Prorosie pod Berlinem, to złapałam kontakt przez mojego kuzyna, który był księdzem pod Płockiem. Zginął w Dachau, ale list dostała jego siostra, która miała kontakt z rodzicami moimi. Dowiedziałam się, że siostra moja wyszła z rodzicami szczęśliwie. Później front się przetoczył i znów straciłam kontakt z rodzicami. Dopiero przez Czerwony Krzyż dostałam wiadomość. Moja chrzestna matka mieszkała we Włochach pod Warszawą. Przypomniałam sobie, że może tam [będą wiadomości]. Napisałam, później dostałam wiadomość przez Czerwony Krzyż, że moi rodzice żyją, znalazłam kontakt. Natomiast mąż w ogóle nie wiedział o swoich rodzicach co się dzieje. Dowiedział się w końcu, że mama i siostra żyją, bo też napisał do swojego kuzyna, który mieszkał we Włocławku. To było na terenie Rzeszy, też sobie przypomniał, [że], jako dziecko był u swojego kuzyna. Jak sobie przypomniał adres [to] tam po wojnie napisał. Dostał wiadomość, że jego ojciec zginął w obozie koncentracyjnym, a matka z siostrą są we Włocławku. Dopiero wróciliśmy po roku, po zakończeniu wojny. Wróciliśmy w lipcu, a w sierpniu była pierwsza rocznica naszego ślubu. Dwa dni przed rocznicą ślubu urodziła się nasza córka, a w półtora roku potem urodził się syn.
- Gdzie pani pracowała po wojnie?
W „Ruchu”. To było Przedsiębiorstwo Kolportażu Czasopism Zagranicznych, różnie to się nazywało. Poszłam do pracy na trzy miesiące, tak mi się wydawało. Z jednej pensji to trudno było utrzymać rodzinę mężowi, zwłaszcza, że w tym mieszkaniu mieszkały trzy rodziny. To znaczy, wszystko to była rodzina, w [jednym] pokoju mieszkał brat mojej mamy z żoną i z córką, w [drugim] pokoju mieszkali moi rodzice i siostra, a myśmy z mężem i z dwojgiem dzieci mieszkali w trzecim pokoju. Kuchnia była wspólna, centralnego ogrzewania nie było, łazienka była nie czynna. Pieluchy się przez trzy lata suszyły w kuchni.
- Pani miała problemy w pracy z powodu, że miała pani przeszłość akowską?
Nie. Pisałam zawsze, że byłam sanitariuszką, w ankietach co wypisywałam. Sanitariuszka to sanitariuszka, bo rzeczywiście początek Powstania to zaczynałam jako sanitariuszka. Dwa, trzy razy pisałam w ankiecie, ale specjalnie z tego tytułu nie miałam kłopotu. Natomiast miałam kłopoty przez męża, bo jego stale szarpali. Nie wiedziałam [jak] pójdzie, kiedy się znajdzie.
- Jakby pani miała sobie pomyśleć o Powstaniu po latach, to jak pani ocenia Powstanie?
Musiało być, bo myśmy wszyscy chcieli. Poza tym prawdopodobnie czy by Powstanie wybuchło, czy by nie wybuchło to tak samo Warszawa byłaby zniszczona, bo myśmy byli na linii frontu. Poza tym Niemcy wezwali ludność Warszawy do kopania okopów. Nikt się nie zgłosił, a za najmniejsze przewinienie była kara śmierci. Obawiam się, że gdyby Powstanie nie wybuchło może by mniejsze były zniszczenia. Chyba tak los chciał i tak się stało. Front za Wisłą - nie wiadomo przyjdą, nie przyjdą, kiedy przyjdą, czy wywiozą, co z nami zrobią. Tu Niemcy, tu Ruscy, koniec świata. Jak byłam na forcie, jak Sadyba padła, to myślałam, że to mój koniec, a osiemnastu lat nie miałam. Ale chwalić Boga, człowiek przeżył jedno i drugie i żyje.
Warszawa, 1 czerwca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Czoch